O książce
Podczas gaszenia pożaru w klasztorze Ruac zostaje odnaleziony manuskrypt.
Intrygujący jest już sam fakt, że został ukryty pod tynkiem w bibliotece. Kiedy konserwator
książek, Hugo Pineau, przygląda się wysłanej do Paryża księdze, ze zdumieniem stwierdza,
że napisana jest szyfrem i zawiera schematyczną mapę oraz kopie naskalnych malowideł.
W dodatku z jedynego niezaszyfrowanego zdania wynika, że jej autor miał 220 lat.
Pineau i jego przyjaciel, archeolog Luc Simard, wyruszają do Ruac i korzystając z
mapy, odnajdują jaskinię, której ściany pokryte są rysunkami z okresu paleolitu,
przedstawiającymi trzy rośliny. Simard wciąga do współpracy swoją byłą dziewczynę,
Sarę Mallory – specjalistkę od botaniki prehistorycznej – informuje o odkryciu władze i
powołuje zespół specjalistów do zbadania systemu jaskiń.
Komuś to jednak najwyraźniej przeszkadza, bo wkrótce zaczynają ginąć ludzie.
GLENN COOPER
Amerykański pisarz i scenarzysta filmowy, z wykształcenia lekarz. Ukończył
archeologię na Uniwersytecie Harvarda, następnie studia medyczne w Tufts Medical
School. Przez kilka lat pracował jako internista. Poszukując nowych wyzwań, stworzył
wraz z grupą młodych naukowców firmę Indevus Pharmaceuticals, produkującą leki
wykorzystywane przy leczeniu raka i zaburzeń urologicznych. Kierował nią przez 16 lat.
Wolne chwile poświęcał innej pasji – pisaniu scenariuszy; założył nawet własną firmę
producencką. W 2009 zadebiutował jako pisarz thrillerem Biblioteka umarłych. Prawa do
przekładu sprzedano do 29 krajów. Kolejne tytuły pisarza to Księga dusz, Mapa
przeznaczenia i Nadchodzi diabeł.
PODZIĘKOWANIA
Przede wszystkim dziękuję Simonowi Lipskarowi, którego traktuję nie tylko jak agenta,
ale też jak wspólnika w sztuce oraz inicjatywie pisarskiej. Dzięki jego wkładowi ta
książka jest po prostu lepsza. Dziękuję także Angharad Kowal za jej doskonałe
reprezentowanie mnie w Wielkiej Brytanii.
Jak zwykle moja pierwsza czytelniczka, Gunilla Lacoche, nie szczędziła mi słów
zachęty.
Fascynująca i wszechstronnie uzdolniona Polly North podarowała mi pierwszą książkę
o urodzonych pod nieszczęśliwą gwiazdą kochankach, Abélardzie i Heloizie, oraz
zainspirowała do umieszczenia ich w mojej powieści. Miranda Denenberg była tak
uprzejma, że pozwoliła mi zapoznać się ze swoją doskonałą pracą doktorską na temat
interpretacji prehistorycznych malowideł jaskiniowych, która stała się wspaniałym
wstępem do obszernej literatury dotyczącej tego tematu. Laura Vogel, zadziwiająca
specjalistka od psychiatrii i miłośniczka literatury, pomogła mi nadać moim postaciom
charakter, za co jestem jej niezmiernie wdzięczny. Moje fantastyczne redaktorki z
wydawnictwa Random House, Kate Elton i Georgina Hawtrey-Woore, robią dużo więcej
niż wydawanie moich książek, pomagają mi rozwijać karierę, co nie pozostaje
niezauważone. I jeszcze toast dla całego panteonu moich mentorów archeologów, z których
część już odeszła, lecz pozostała w mojej pamięci, szczególnie dla niezrównanego Johna
Wymera, mojego byłego teścia. I wreszcie dla Tessy, która wciąż jest dla mnie opoką.
PROLOG
Region Périgord, Francja, rok 1899
Dwaj mężczyźni ciężko dyszeli, zsuwając się po śliskim gruncie i próbując znaleźć
sens w tym, co przed chwilą ujrzeli.
Niespodziewana letnia ulewa zupełnie ich zaskoczyła. Wędrująca szybko nawałnica
nadeszła, gdy badali jaskinię, i błyskawicznie zalała strugami deszczu wapienne urwiska,
aż pionowe skalne ściany pociemniały, a nad całą doliną rzeki Vézère zawisła niska
powała ciemnych chmur.
Zaledwie godzinę wcześniej, stojąc na skalnej półce w ścianie klifu, Édouard Lefevre,
dyrektor szkoły, wskazywał młodszemu kuzynowi Pascalowi charakterystyczne punkty
terenu. Na tle błękitnego nieba rysowały się wyraźnie w oddali iglice wież kościelnych.
Promienie słoneczne odbijały się jaskrawymi odblaskami od powierzchni rzeki. Na
rozległej równinie rozciągały się pola dorodnego jęczmienia. Lecz kiedy po wypaleniu
ostatniej zapałki wyszli z mrocznej jaskini na światło dzienne, odnieśli takie wrażenie,
jakby malarz zdecydował się zacząć od nowa i zamazał cały krajobraz szarą farbą.
Pod górę szło im się łatwo i bez pośpiechu, za to podczas drogi powrotnej nastąpiły
dramatyczne momenty, gdy kaskady deszczu siekły strome zbocza, czyniąc ścieżki
błotnistymi i zdradliwymi. Co prawda obaj zaliczali się do wytrawnych piechurów i nosili
odpowiednie obuwie, ale żaden nie miał doświadczenia w poruszaniu się po wąskich i
śliskich półkach skalnych w zacinającym deszczu. Mimo to ani razu nie pomyśleli o
powrocie i szukaniu schronienia w jaskini.
— Koniecznie musimy powiadomić władze! — oznajmił Édouard, ocierając pot z
czoła i przytrzymując gałąź, żeby Pascal mógł bezpiecznie przejść. — Jeśli się
pospieszymy, wrócimy do hotelu przed zapadnięciem zmroku.
Raz za razem musieli łapać się konarów drzew, żeby nie upaść, a w pewnym momencie
Édouard nawet chwycił Pascala za kołnierz, kiedy przestraszył się, że kuzyn straci
równowagę i runie w przepaść.
Zanim dotarli do samochodu, byli przemoczeni do suchej nitki. Auto należało do
Pascala, a właściwie do jego ojca, gdyż tylko ktoś tak bogaty, jak dobrze prosperujący
bankier, mógł sobie pozwolić na samochód równie nowoczesny jak Peugeot typ 16. Lecz
chociaż miał dach, ulewa wlała się do wnętrza. Jedynie koc wciśnięty pod fotel okazał się
stosunkowo suchy, ale przy prędkości sięgającej dwudziestu kilometrów na godzinę obaj i
tak szybko zaczęli dygotać z zimna, toteż propozycja zatrzymania się w pierwszej kawiarni
przy drodze i wypicia czegoś na rozgrzewkę została przyjęta jednogłośnie.
W wiosce Ruac znajdowała się tylko jedna kawiarnia, a o tej porze dnia przy małych
okrągłych stolikach siedziało kilkunastu klientów. Bez wyjątku byli to ogorzali, na oko
gburowaci wieśniacy, i gdy do lokalu weszli obcy, wszyscy jak jeden mąż urwali w pół
słowa.
Byli wśród nich myśliwi polujący na dzikie ptactwo, którzy zostawili strzelby oparte
rządkiem o ścianę na tyłach kawiarni. Jakiś starszy człowiek wskazał przez okno
samochód, powiedział coś szeptem do człowieka stojącego za ladą i zaczął gardłowo
chichotać. Édouard i Pascal, wyglądający jak zmokłe szczury, usiedli przy wolnym stoliku.
— Dwie duże brandy! — złożył głośno zamówienie starszy z nich. — Im szybciej, tym
lepiej, monsieur, bo jeszcze skonamy tu na zapalenie płuc!
Właściciel kawiarni sięgnął po butelkę i ją odkręcił. Był mężczyzną w średnim wieku z
kruczoczarnymi włosami, długimi bokobrodami i dłońmi pełnymi odcisków.
— To wasz? — zapytał Édouarda, ruchem głowy wskazując za okno.
— Mój — odpowiedział Pascal. — Widzieliście tu już taki automobil?
Właściciel lokalu pokręcił głową i zrobił taką minę, jakby chciał splunąć na podłogę,
ale zapytał tylko:
— Skąd przybywacie?
Klienci kawiarni znowu zamilkli. Wizyta obcych była ich jedyną wieczorną rozrywką.
— Przyjechaliśmy na wakacje — odrzekł Édouard. — Zatrzymaliśmy się w Sarlat.
— Kto przyjeżdża do Ruac na wakacje? — zdziwił się z uśmiechem właściciel,
stawiając przed nimi kieliszki z brandy.
— Niedługo przyjedzie tu mnóstwo ludzi — zapewnił Pascal, lekko urażony
pogardliwym tonem mężczyzny.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Gdy tylko rozejdą się wieści o naszym odkryciu, będziecie tu gościli ludzi aż z
samego Paryża — oznajmił z dumą. — A nawet z Londynu.
— Odkrycie? Jakie odkrycie?
Édouard chciał uspokoić kuzyna, lecz ten, wyraźnie pobudzony, nie zamierzał milczeć.
— Wybraliśmy się na spacer krajoznawczy wzdłuż krawędzi urwiska. Wypatrywaliśmy
rzadkich ptaków, ale znaleźliśmy jaskinię.
— Gdzie?
Kiedy opisywał marszrutę, Édouard jednym haustem wypił trunek i gestem poprosił o
drugi kieliszek.
Właściciel kawiarni zmarszczył czoło.
— W tej okolicy jest wiele jaskiń. Cóż tak niezwykłego zobaczyliście w tej, na którą
się natknęliście?
Gdy tylko Pascal zaczął mówić, Édouard wyczuł, że wszyscy obecni wpatrują się w
usta jego kuzyna, chciwie łapiąc każde słowo. Jako nauczyciel zawsze podziwiał jego
umiejętność opowiadania, ale teraz, słuchając tej kwiecistej relacji, wrócił myślami do
właśnie odkrytego przez nich cudu. Zamknął nawet na chwilę oczy, by szybciej
przypomnieć sobie obrazy, które wyłowiły z mroku rozmigotane płomyki zapałek, toteż
uszło jego uwagi, że barman lekko skinął głową ludziom siedzącym za nimi.
Z zamyślenia wyrwał go głośny trzask. Właściciel kawiarni patrzył na niego,
wydymając wargi. Uśmiechał się?
Kątem oka spostrzegł, że głowa Pascala opadła na piersi i że leci z niej krew, ale miał
tylko czas, żeby jęknąć:
— Och!
I jego głowę przeszyła kula.
***
W kawiarni unosił się zapach prochu.
Zapadła cisza, aż w końcu mężczyzna z myśliwską strzelbą w rękach zapytał:
— I co teraz z nimi zrobimy?
Barman zaczął wydawać polecenia:
— Zabierzcie ich do gospodarstwa Duvala, poćwiartujcie i rzućcie świniom na
pożarcie. A gdy zapadnie zmrok, ściągnijcie konie i odholujcie tę ich maszynę gdzieś
daleko.
— A więc ta jaskinia naprawdę istnieje — mruknął staruszek.
— Czyżbyś kiedykolwiek w to wątpił? — syknął właściciel kawiarni. — Zawsze
wiedziałem, że ktoś ją w końcu odnajdzie.
Spojrzał na leżącego u jego stóp Édouarda i pomyślał, że może splunąć i nie będzie
musiał potem czyścić podłogi. Grudka flegmy wylądowała na zakrwawionym policzku
mężczyzny.
1
Zaczęło się od zwarcia w pogryzionym przez myszy kablu biegnącym głęboko pod
tynkiem. Iskra spadła na listwę z kasztanowego drewna i roznieciła żar. A gdy stara
wysuszona deska buchnęła płomieniem, z północnej ściany klasztornej kuchni zaczął
wydobywać się dym.
Gdyby stało się to w dzień, kucharz lub któraś z sióstr — może nawet sam opat
Menaud, który lubił tu zaglądać na szklankę ciepłej wody z cytryną — z pewnością
wszczęliby alarm albo przynajmniej sięgnęli po gaśnicę wiszącą pod zlewem, ale stało się
to w nocy.
Z kuchnią sąsiadowała biblioteka opactwa. Z jednym wyjątkiem, nie było w niej
niczego szczególnie ważnego albo cennego, lecz stanowiła nieodłączny element historii tej
okolicy, tak samo jak napisy na sarkofagach w krypcie lub nagrobkach na cmentarzu.
Oprócz gromadzonych przez pięć wieków najważniejszych publikacji kościelnych oraz
kolejnych wydań Biblii znajdowały się tu dokumenty związane z bardziej świecką i
przyziemną stroną życia opactwa, a więc rejestry urodzin i zgonów, akta spisów
powszechnych, podręczniki lecznictwa i zielarstwa, księgi rachunkowe, a nawet tajne
przepisy na warzenie piwa i wyrób pewnych gatunków sera. Tym jedynym cennym tekstem
było trzynastowieczne wydanie Reguły świętego Benedykta, tak zwanej wersji z Dijon,
jednego z pierwszych przekładów z łaciny na starofrancuski. Dla podrzędnego opactwa
cysterskiego, położonego w samym sercu Périgord, ten średniowieczny egzemplarz dzieła
ich patrona był czymś niezwykłym, nic więc dziwnego, że zajmował honorowe miejsce na
samym środku regału stojącego pod ścianą, w której wybuchł ogień.
Biblioteka mieściła się w przestronnej sali z wysokimi witrażowymi oknami i
kamienną posadzką z mniej lub bardziej równych kwadratowych i prostokątnych płyt,
ułożonych trochę krzywo, przez co pod nogami masywnego głównego stołu trzeba było
umieścić podkładki, żeby się nie kołysał, gdy mnisi i siostry opierają na nim łokcie, ani tym
bardziej nie zakłócał ciszy ciągłym stukaniem o podłogę.
Regały ciągnące się pod ścianami i sięgające sufitu, wykonane z wielowiekowego
orzecha w czekoladowym odcieniu, były wypolerowane przez czas. Teraz spowijały je
kłęby dymu. Gdyby nie prostata od dawna dokuczająca bratu Marcelowi, ta noc mogłaby
się skończyć zupełnie inaczej. W celi mieszczącej się po przeciwnej stronie dziedzińca
starszy mnich obudził się po raz kolejny, żeby pójść do toalety, i od razu wyczuł w
powietrzu dym. Na powykręcanych artretyzmem nogach zszedł niezgrabnie po schodach do
głównego holu i zaczął krzyczeć: „Pali się!”. Wkrótce na wysypanej żwirem alejce
prowadzącej w głąb opactwa trapistów pojawił się nowoczesny, budzący powszechny
podziw wóz ochotniczej straży pożarnej marki Renault.
Brygada podlegała związkowi Périgord Noir, obejmującemu gminy leżące po
północnej stronie rzeki Vézère. Jej dowódca, Bonnet, pochodził z Ruac i doskonale znał
opactwo. Na co dzień był właścicielem kawiarni, przewyższał wiekiem swoich
podwładnych i roztaczał wokół aurę zaradnego i obrotnego szefa prywatnej firmy,
będącego po godzinach wysokim rangą oficerem straży pożarnej. W przejściu do biblioteki
prześliznął się obok opata Menauda, który w krzywo włożonym białym habicie z czarnym
szkaplerzem przypominał pingwina. Wymachiwał krótkimi rękami i krzyczał gardłowo:
— Szybko! Szybko! Biblioteka!
Szef rozejrzał się po zadymionej sali, po czym kazał załodze rozwinąć węże i
przeciągnąć je do środka budynku.
— Chyba nie zamierzacie pompować tu wody?! — zaprotestował opat. — Książki!
— Więc jak ojciec proponuje zwalczyć ogień? — zapytał Bonnet. — Modlitwą? —
Odwrócił się do porucznika straży, mechanika samochodowego, od którego mocno
zalatywało winem. — Ogień rozpala się w tej ścianie. Zwalcie ten regał na podłogę!
— Błagam! — jęknął opat. — Miej litość nad moimi książkami!
Nagle z przerażeniem zauważył, że bezcenny tekst świętego Benedykta znajduje się na
drodze płomieni. Wyminął Bonneta i pozostałych strażaków, zdjął manuskrypt z półki i
przycisnął go do piersi niczym niemowlę.
Kapitan straży pożarnej wrzasnął przenikliwie:
— Nie mogę wykonywać swoich obowiązków, gdy on mi przeszkadza! Niech ktoś go
stąd zabierze! Ja tu dowodzę!
Mnisi stojący z tyłu podbiegli, złapali opata pod ręce i delikatnie, lecz stanowczo
pociągnęli tam, gdzie było mniej dymu. Bonnet chwycił topór, z zamachem wbił jego
szpiczasty koniec w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała Reguła świętego Benedykta,
wersja z Dijon, i z całej siły szarpnął regał w swoją stronę. Topór przebił grzbiet jakiejś
książki, zanim zagłębił się w drewnie, więc na wszystkie strony posypały się strzępy
papieru. Masywny regał pochylił się kilka centymetrów, a na podłogę poleciały
manuskrypty. Komendant szarpnął po raz drugi, a inni strażacy zrobili to samo z kolejnymi
regałami.
Bonnet, który zawsze miał problemy z czytaniem i żywił do książek coś w rodzaju
nienawiści, poczuł teraz iście sadystyczną przyjemność. Trzeba było jednak aż czterech
krzepkich mężczyzn z toporami wbitymi w półki, zanim poprzedzony lawiną sypiących się
na podłogę książek, co przypominało skalne osuwisko na jednej z lokalnych górskich dróg,
regał zwalił się na kamienną posadzkę.
Gdy tylko zaczął się przechylać, ludzie rozpierzchli się na boki, ale Bonnet natychmiast
kazał im wspiąć się na regał leżący krzywo na stercie tomów, by gasić płonącą ścianę.
Ciężkie buty zadudniły na cienkiej orzechowej płycie, a komendantowi noga wpadła
między półki.
— Dobrze! — krzyknął niezrażony, sapiąc z wysiłku. — Rozbijcie tę ścianę i lejcie do
środka wodę!
***
Kiedy nastał świt, strażacy wciąż jeszcze polewali wodą miejsca, w których płonął
ogień.
Mimo to opata wpuszczono już do środka. Wyglądał jak przygarbiony i roztrzęsiony
starzec, powłóczył nogami, choć był dopiero po sześćdziesiątce. Wydarzenia tej nocy
wyraźnie dodały mu lat.
Gdy zobaczył zniszczenia, zaczął płakać. Regały były porozbijane, druki mokre, a
wszystko pokrywała gruba warstwa sadzy. Spalona ściana w dużej części została
wyburzona, a przez powstały otwór widać było kuchnię. Zastanawiał się, dlaczego strażacy
nie mogli walczyć z pożarem od tamtej strony? Dlaczego uznali za konieczne zniszczenie
tylu książek? Na szczęście opactwo ocalało i nikt nie zginął, a za to mógł jedynie
dziękować Bogu. Trzeba kontynuować swoje dzieło. Jak zawsze.
Bonnet podszedł do niego, przechodząc przez stertę gruzu, i podał gałązkę oliwną: —
Przepraszam, że obszedłem się z tobą tak szorstko, ojcze. Wykonywałem tylko swoje
obowiązki.
— Tak, wiem, wiem — odparł matowym głosem opat. — Ja po prostu… no, cóż, takie
zniszczenia…
— Niestety, pożary to nie są delikatne sprawy. Niedługo odjeżdżamy. Mogę polecić
firmę, która pomoże posprzątać. Prowadzi ją brat jednego z moich ludzi w Montignac.
— Sami to zrobimy — odrzekł opat.
Błądził wzrokiem po zasłanej książkami posadzce. Schylił się, żeby podnieść
nasiąkniętą wodą Biblię, której szesnastowieczna skórzana oprawa już zalatywała lekko
słodkawą wonią rozwijającej się gwałtownie pleśni. Z przyzwyczajenia przetarł ją
rękawem raz i drugi, nim zdał sobie sprawę z daremności tych poczynań, i odłożył Biblię
na stół do czytania, stojący teraz pod jedynym ocalałym regałem.
Pokręcił głową i miał już iść na poranne modlitwy, gdy coś przykuło jego uwagę.
W rogu sali, w pewnej odległości od stosów zrzuconych z półek książek, leżał tom,
którego nie mógł sobie przypomnieć. Opat był uczonym z tytułem naukowym, ukończył
teologię na Uniwersytecie Paryskim. Przez ponad trzy dekady te woluminy stały się jego
towarzyszami. Było tak, jakby miał kilka tysięcy dzieci i znał imiona i daty urodzenia
każdego z nich. Ta książka stanowiła wyjątek. Nigdy wcześniej jej nie widział, był tego
pewny.
Jeden ze strażaków, uczynny tyczkowaty chudzielec, przyglądał się uważnie, jak opat
podchodzi i pochyla się, by z bliska obejrzeć tom.
— Ta wygląda jakoś dziwnie, prawda, ojcze?
— Tak, zgadza się.
— To ja ją znalazłem — rzekł z dumą strażak.
— Znalazłeś ją? Gdzie?
Chłopak wskazał miejsce, gdzie kiedyś była ściana.
— Dokładnie tutaj. Była schowana w ścianie. O mało nie trafiłem jej toporkiem.
Spieszyłem się, więc tylko ją wyciągnąłem i rzuciłem w kąt. Mam nadzieję, że za bardzo
nie ucierpiała.
— Powiadasz, że była schowana w ścianie?
Opat podniósł książkę i od razu spostrzegł, że jej waga jest nieproporcjonalna do
wielkości. Była pięknie oprawiona, nieduża, niewiele większa od współczesnych wydań
kieszonkowych, do tego dość cienka. Sporo ważyła, bo papier nasiąkł wodą jak gąbka,
strumyki spływały mu między palcami.
Oprawa została wykonana ze skóry o wyraźnie czerwonawym odcieniu, zwłaszcza na
środku, gdzie znajdowała się wytłoczona podobizna świętego w długiej zwiewnej szacie, z
aureolą nad głową. Grzbiet zdobiła elegancka sznurowa plecionka, rogi i szczyty grzbietu
były wzmocnione srebrną blaszką pokrytą patyną, a w rogach i na środku oprawy,
dokładnie na brzuchu wytłoczonego świętego, znajdowało się pięć srebrnych guzów
wielkości grochu. Z tyłu, mimo braku tłoczeń, również umieszczono takie guzy. Książkę
spinały dwie srebrne klamry, mocno ściskające arkusze mokrego pergaminu.
Opat ocenił, że pochodzi z XIII lub XIV wieku, miał więc nadzieję, że jest bogato
ilustrowanym, bardzo cennym manuskryptem.
Ale była ukryta. Dlaczego?
— Co to jest? — zainteresował się Bonnet, stając obok i wysuwając do przodu
wydatny podbródek niczym dziób żaglowca. — Mogę zobaczyć?
Zaskoczony nagłym wtargnięciem w jego myśli, opat odruchowo podał mu książkę.
Bonnet pospiesznie wcisnął paznokieć pod pierwszą klamrę i ta odskoczyła. Druga
trzymała mocniej, lecz także otworzyła się bez trudu. Szarpnął do góry okładkę i gdy już się
wydawało, że dokona niezwykłego odkrycia, okazało się, że książki nie można otworzyć.
Nadmiar wody sprawił, że stara okładka i pergaminowe kartki tak do siebie przywarły,
jakby je sklejono. Sfrustrowany, zaczął siłą odciągać brzegi okładki, ale i to nie przyniosło
rezultatu.
— Przestań! Dość tego! — wykrzyknął opat. — Zniszczysz ją. Oddaj, proszę.
Komendant straży prychnął pogardliwie i podał mu książkę.
— Myślisz, że to Biblia? — zapytał.
— Nie, raczej nie.
— A więc co?
— Nie wiem, ale mam tego ranka ważniejsze sprawy na głowie. Zajmę się nią innego
dnia.
Nie zamierzał jednak traktować książki z pogardą. Wetknął ją pod pachę, zaniósł do
swojego gabinetu i rozłożył na biurku biały ręcznik do rąk. Ostrożnie umieścił na nim
książkę i delikatnie musnął palcami wytłoczony na okładce wizerunek świętego. Następnie
pospieszył do kościoła, żeby odprawić poranne nabożeństwo.
***
Trzy dni później przez bramę opactwa wjechał samochód z wypożyczalni i zanim stanął
na miejscu dla gości, umocowany na desce rozdzielczej odbiornik GPS poinformował
kierowcę kobiecym głosem, że dotarł do celu.
— Dziękuję, wiem o tym — mruknął Hugo Pineau.
Wysiadł i mimo iż miał na nosie drogie ciemne okulary, zamrugał szybko, gdyż
południowe słońce wisiało wprost nad wieżą kościoła niczym kropka nad i. Wziął z
tylnego siedzenia teczkę i ruszył przez wysypany żwirem placyk, krzywiąc się z irytacji,
ponieważ z każdym krokiem podeszwy jego nowiutkich skórzanych butów przechodziły
brutalny chrzest bojowy.
Nie znosił obowiązkowych wizyt w terenie. Zazwyczaj cedował ten obowiązek na
Isaaka, kierownika do spraw rozwoju, ale biedak zdążył już wyjechać na sierpniowe
wakacje. A ponieważ zamówienie napłynęło do spółki H. Pineau Konserwacja Książek od
samego arcybiskupa Bordeaux, bardzo ważnego klienta, nie mogło być mowy o odwlekaniu
wizyty, żeby nie stracić opinii firmy świadczącej usługi najwyższej jakości.
Opactwo było duże i imponujące. Położone w enklawie otoczonej lasami i łąkami, z
dala od dróg szybkiego ruchu, odznaczało się architektoniczną prostotą. Mimo że wieża
kościelna pochodziła z X wieku, a może była jeszcze starsza, samo opactwo wzniesiono w
XII wieku, jako siedzibę zakonu cystersów, ale do wieku XVII było regularnie
rozbudowywane. Oczywiście zawierało elementy dwudziestowieczne w postaci
napowietrznych linii wysokiego napięcia czy hydrauliki, lecz ogólnie rzecz biorąc,
kompleks przez setki lat niewiele się zmienił. Tak więc opactwo Ruac było wspaniałym
przykładem architektury romańskiej, budowlą z białego i żółtego wapienia wydobywanego
w pobliskich kamieniołomach szpecących dolinę rzeki Vézère.
Katedrę — proporcjonalną budowlę na planie krzyża — z pozostałymi zabudowaniami:
internatem, kapitularzem, domem opata, budynkami klasztornymi, średniowiecznymi
termami, starym browarem, gołębnikiem, kuźnią oraz biblioteką łączył ciąg dziedzińców.
Hugo, eskortowany przez mnicha, od razu trafił do biblioteki, chociaż sam mógł
odnaleźć drogę z zawiązanymi oczami, jako że często miał do czynienia z pogorzeliskami
starych zabudowań. Delikatna próba nawiązania rozmowy na temat uroków słonecznego
dnia, a także pożaru została grzecznie zlekceważona przez młodego mnicha, który
zaprowadził go do ojca Menauda i ukłonił się na pożegnanie. Opat czekał na gościa między
stosami przemoczonych i osmalonych książek.
Hugo aż cmoknął na widok zniszczeń i wręczył opatowi swoją wizytówkę. Był niskim,
krępym i szczupłym mężczyzną po czterdziestce. Miał szeroki nos, ale regularne rysy, i
wydawał się dość przystojny. Sprawiał wrażenie eleganta: starannie uczesany, ubrany w
dobrze skrojoną brązową sportową marynarkę, beżowe spodnie i rozpiętą pod szyją białą
koszulę z lekko połyskliwej, najlepszej egipskiej bawełny. Roztaczał wokół zapach dobrej
wody kolońskiej. Opat przeciwnie — nosił luźny habit oraz sandały, a pachniał zjedzoną na
obiad kiełbasą i potem. Mogło się wydawać, że spotkali się dzięki pętli czasowej.
— Dziękuję za przybycie aż z Paryża — odezwał się ojciec Menaud.
— Ależ nie ma za co. To moja praca. A kiedy dzwoni do mnie arcybiskup, rzucam
wszystko i biegnę.
— To dobry przyjaciel naszego zakonu — odrzekł opat. — Jesteśmy wdzięczni za
pomoc i jemu, i panu. Niewiele się spaliło — dodał, szerokim gestem omiatając salę. —
Większość strat spowodowały dym i woda.
— Cóż, nie da się raczej zaradzić zniszczeniom spowodowanym przez płomienie, ale te
od wody i dymu… Te da się usunąć, jeśli tylko dysponuje się odpowiednią wiedzą i
narzędziami.
— I pieniędzmi.
Hugo zaśmiał się nerwowo.
— No tak, pieniądze są równie ważnym elementem. Jeśli wolno mi się tak wyrazić,
ojcze, jest mi bardzo miło, że możemy normalnie rozmawiać. Dotąd nie miałem do
czynienia z trapistami. Podejrzewałem, że może tu obowiązywać… reguła milczenia i
będziemy zmuszeni porozumiewać się pisemnie.
— To nieporozumienie, monsieur Pineau. Staramy się utrzymać dyscyplinę, mówić
wtedy, gdy zachodzi taka potrzeba, aby uniknąć błahych i zbędnych dyskusji. Uważamy, że
czcze pogaduszki niepotrzebnie odrywają nas od duchowego skupienia i klasztornych
obowiązków.
— To podejście i mnie odpowiada, ojcze. Najchętniej od razu przystąpiłbym do pracy.
Chciałbym jednak na wstępie wyjaśnić, jak załatwiamy interesy w H. Pineau Konserwacja
Książek. Wtedy łatwiej nam będzie określić zadania i przygotować plan działań. Zgoda?
Usiedli przy stole bibliotecznym i Hugo zaczął pokrótce objaśniać metody ratowania
zniszczonych przez wodę księgozbiorów. Im starsze książki, jak tłumaczył, tym więcej
wody chłoną. Klasztorne zabytki piśmiennictwa mogły przez wodę zwiększyć swój ciężar
nawet o dwieście procent, więc gdyby zapadła decyzja o ratowaniu, załóżmy, pięciu
tysięcy przemoczonych woluminów, do usunięcia byłoby około ośmiu ton wody!
Najlepszą metodą ratowania zmoczonych książek jest ich zamrożenie, a następnie
próżniowe odsysanie wilgoci w kontrolowanych warunkach. Taki proces daje doskonałe
rezultaty w przypadku pergaminu i papieru drukarskiego, jednak, w zależności od rodzaju
materiału i stopnia nasiąknięcia, niektóre oprawy mogą wymagać gruntownej renowacji.
Niezbędne są też zabiegi grzybobójcze, mające na celu zahamowanie rozwoju pleśni, lecz
jego firma z powodzeniem niszczy mikroorganizmy gazowym tlenkiem etylenu w cyklach
suszenia w zbiornikach liofilizacyjnych.
Następnie Hugo odpowiedział na pytania opata, po czym przeszedł do delikatnej
kwestii kosztów. Zaczął od standardowego ostrzeżenia, że znaczne ograniczenie wydatków
mogą przynieść: nowy zakup tych woluminów, które są jeszcze do nabycia, i zastosowanie
technik restauracyjnych tylko w przypadku ksiąg najcenniejszych i niezastąpionych. Później
podał szacunkową wycenę osuszenia tysiąca książek, uważnie wpatrując się w twarz opata
w oczekiwaniu na reakcję. Zazwyczaj na tym etapie szacowania kosztów każdy kustosz czy
bibliotekarz zaczyna kląć, ale opat patrzył na niego spokojnie i na pewno nie zamierzał
rzucać przekleństw.
— Oczywiście musimy zacząć od ustalenia priorytetów — odrzekł. — Skoro nie da się
zrobić wszystkiego, powinniśmy skupić się na ratowaniu uświęconej historii opactwa.
Znajdziemy sposób pokrycia kosztów. Dysponujemy przecież funduszem gwarancyjnym, do
którego możemy sięgnąć. Moglibyśmy też sprzedać kilka małych obrazów. Ponadto jest
jedna księga, wczesnofrancuskie tłumaczenie świętego Benedykta, której wartość także
można by uwzględnić przy wycenie, ale… — Westchnął teatralnie. — Pan również mógłby
nam pomóc, proponując umiarkowaną cenę, stosowną do naszego stanu duchownego.
Hugo odpowiedział uśmiechem.
— Oczywiście, ojcze, ma się rozumieć. Rozejrzyjmy się razem, dobrze?
Spędzili całe popołudnie na przekopywaniu się przez stosy nasiąkniętych wodą
woluminów, prowizorycznej inwentaryzacji i ustalaniu rankingu książek, opartego na
ocenie ich wartości historycznej dokonanej przez opata. W końcu, gdy młody mnich
przyniósł tacę z herbatą i ciastkami, opat postanowił wykorzystać nadarzającą się okazję i
pokazał gościowi książkę zawiniętą w skrawek białego płótna. Leżała z dala od innych na
drugim końcu stołu.
— Chciałbym poznać pańską opinię o tej książce, monsieur Pineau.
Hugo siorbnął herbatę, zanim sięgnął po gumowe rękawiczki. Odwinął płótno i z
zainteresowaniem popatrzył na elegancką oprawę z czerwonawej skóry.
— To chyba naprawdę coś wyjątkowego! Cóż to jest?
— Prawdę mówiąc, nie wiem. Nie miałem nawet pojęcia, że mam tę książkę w
bibliotece. Jeden ze strażaków znalazł ją ukrytą w ścianie. Okładka skleiła się z
pergaminem, a nie chciałem otwierać jej na siłę.
— Dobra decyzja. To kardynalna zasada, chyba że wie się, co się robi. Jest bardzo
nasiąknięta wodą, prawda? Proszę tylko spojrzeć na te zielone smugi na brzegach kartek, o,
tutaj, i tutaj. A tu mamy czerwone przebarwienie. Nie zdziwiłbym się, gdyby to był ślad
rozmytej farby z kolorowych ilustracji. Niestety, barwniki roślinne rozpuszczają się w
wodzie. — Spróbował odkleić okładkę, po czym dodał: — Te namoczone kartki nie
puszczą bez porządnej liofilizacji, ale mogę już teraz użyć pewnego sposobu, żebyśmy
zobaczyli stronę tytułową. Mam podjąć ryzyko?
— Jeśli to bezpieczne…
Hugo wyjął z torby skórzane etui i otworzył je. W środku znajdował się zestaw
narzędzi zakończonych ostrzami, łopatkami i haczykami, nieco podobny do kompletu
przyborów sekcyjnych albo dentystycznych. Wybrał małą szpatułkę z bardzo cienkim
końcem i zaczął ją ostrożnie wsuwać pod okładkę książki, przesuwając milimetr po
milimetrze, pewnym ruchem typowym dla kasiarza albo sapera.
Dobre pięć minut zajęło mu oddzielenie okładki na całym obwodzie książki
przynajmniej na centymetr w głąb. Kiedy spróbował po raz drugi, ta odkleiła się z głośnym
mlaśnięciem i ich oczom ukazała się strona tytułowa.
Opat pochylił się nad ramieniem Hugona i dysząc z podniecenia, odczytał na głos
starannie wykaligrafowany łaciński napis:
Ruac, 1307
Ja, Barthomieu, zakonnik klasztoru Ruac, kończę dwieście dwadzieścia lat, a to jest
moja historia.
2
W połowie drogi między Bordeaux i Paryżem, w wagonie pierwszej klasy pociągu
TGV, Luc Simard stoczył w myślach zaciętą batalię między dwoma swoimi głównymi
celami w życiu, to znaczy pracą i kobietami.
Siedział po prawej stronie wagonu, w rzędzie pojedynczych foteli, i czytał uwagi
redakcyjne do swojego artykułu dla „Nature”. Za przyciemnioną szybą pociągu przemykała
zielona równina, ale on prawie jej nie zauważał, pochłonięty dobieraniem właściwych
angielskich zwrotów w formułowanych od nowa wnioskach. Zaledwie przed czterema laty,
gdy mieszkał jeszcze w Stanach, podobne problemy językowe byłyby nie do pomyślenia, aż
sam się dziwił, jak szybko zapomina się pewnych umiejętności, jeśli nie używa się języka
na co dzień, nawet jeśli do niedawna sprawnie posługiwało się obydwoma językami.
Zwrócił uwagę na dwie dziewczyny siedzące obok siebie kilka rzędów dalej po lewej
stronie, które bez przerwy się wierciły, chichotały i wymieniały uwagi tak głośno, że
doskonale je słyszał.
— Moim zdaniem to gwiazdor kina.
— Który?
— Nie jestem pewna. Może piosenkarz.
— No to idź i go zapytaj.
— Sama sobie idź.
Ocenił, że byłoby łatwo zgarnąć papiery i zaprosić obie dziewczyny na kawę do
wagonu restauracyjnego. Później, zanim wysiądą na stacji Montparnasse, mogliby się
wymienić numerami telefonów. A jeszcze dziś wieczorem jedna z nich, może nawet obie,
byłaby gotowa spotkać się z nim na drinku po tym, jak zje kolację z Hugonem Pineau.
Musiał jednak skończyć pracę nad artykułem, po czym przygotować się do wykładu
jeszcze przed powrotem do Bordeaux. Nie miał więc czasu na improwizowane naprędce
spotkania, co zresztą powiedział otwarcie Hugonowi, ale jego stary kumpel ze szkoły
zaczął nalegać, prawdę mówiąc, wręcz błagać, żeby poświęcił mu parę minut. Miał
Lucowi coś pokazać. Obiecał, że Luc nie będzie rozczarowany. W każdym razie mogli
przynajmniej zjeść dobrą kolację na cześć starych dobrych czasów. No i poza tym na cześć
luksusowej podróży pierwszą klasą i noclegu w apartamencie hotelu Royal Monceau, a
wszystko na koszt firmy Hugona.
Luc wrócił więc do artykułu, obszernego studium dotyczącego migracji europejskich
ludów zbieracko-łowieckich z okresu ostatniego zlodowacenia górnego paleolitu. Aż
trudno uwierzyć, że zaledwie trzydzieści tysięcy lat temu Europę zamieszkiwało tylko
około pięciu tysięcy ludzi, jeśli jego zespół nie pomylił się w wyliczeniach. Jedynie pięć
tysięcy istot! Gdyby ta skromna gromadka najodważniejszych nie znalazła schronienia
przed paraliżującym zimnem w odizolowanych siedzibach w Périgord, Kantabrii i na
wybrzeżach Półwyspu Iberyjskiego, nie byłoby tu dzisiaj ani tych dwóch chichoczących
młodych dam, ani nikogo innego.
Ale kobiety bezlitośnie przykuwały jego uwagę szeptami i ukradkowymi spojrzeniami.
Najwyraźniej były znudzone, a może on wydawał im się nieodparcie przystojny, z gęstymi
czarnymi włosami spadającymi na kołnierzyk koszuli i dwudniowym zarostem, z ołówkiem
trzymanym w ustach, kowbojskimi butami wystającymi zawadiacko spod obcisłych
dżinsów. Pod wieloma względami kojarzył się z kimś dużo młodszym i tylko konieczność
noszenia okularów do czytania sprawiała, że wyglądał jak czterdziestoczteroletni
wykładowca akademicki, którym zresztą był.
Ostatecznie przeważył kolejny posłany ukradkiem uśmieszek ładniejszej z dwóch
panien, tej siedzącej od strony przejścia. Luc westchnął, odsunął papiery i trzema długimi
krokami zbliżył się do dam.
— Witam — rzucił przyjaźnie.
— Cześć. Zastanawiałyśmy się razem z przyjaciółką, kim pan jest — odrzekła
dziewczyna siedząca bliżej przejścia.
Uśmiechnął się.
— Mam na imię Luc i to powinno wystarczyć.
— Grasz w filmach?
— Nie.
— W teatrze?
— Także nie.
— Więc czym się zajmujesz?
— Jestem archeologiem.
— Jak Indiana Jones?
— Dokładnie tak samo jak on.
Dziewczyna siedząca bliżej przejścia zerknęła na koleżankę i zapytała:
— Nie zechciałbyś napić się z nami kawy?
Luc wzruszył ramionami, odsuwając przelotną myśl o niedokończonej pracy.
— Tak, oczywiście — odparł. — Czemu nie?
3
Generał André Gatinois przechadzał się energicznym krokiem po cmentarzu Père
Lachaise, który już dawno temu stał się jego ulubionym miejscem spędzania przerw
obiadowych w pogodne dni. Utrzymywanie szczupłej sylwetki po pięćdziesiątce okazało
się dla niego sporym wyzwaniem, toteż coraz chętniej rezygnował z południowego posiłku
na rzecz kilkukilometrowego spaceru.
Cmentarz, największy w Paryżu, najczęściej odwiedzany i chyba najbardziej znany na
świecie, był miejscem spoczynku takich sław, jak Proust, Chopin, Balzak, Oscar Wilde czy
Molier. Ku irytacji generała pochowano tu również Jima Morrisona, wytrwale składał
więc skargi w administracji cmentarza, ilekroć zauważył na murze czy ścianie grobowca
nabazgrany sprejem przez fana zespołu The Doors i uzupełniony strzałką napis: „Do Jima”.
Cmentarz znajdował się tylko kilometr od jego biura przy bulwarze Mortier w
Dwudziestej Dzielnicy, lecz chcąc maksymalnie wykorzystać czas na świeżym powietrzu,
generał kazał kierowcy podjechać do głównej bramy cmentarza i czekać przy niej, aż on
zakończy spacer. Numery rejestracyjne jego służbowego czarnego peugeota 607
gwarantowały, że policja nie zainteresuje się parkującą w niedozwolonym miejscu
limuzyną.
Cmentarz był rozległy, zajmował około pięćdziesięciu hektarów, toteż Gatinois mógł
codziennie zmieniać trasę spaceru. W słoneczny dzień późnego lata, gdy liście dopiero
zaczynały zmieniać barwę, towarzyszył mu ich przyjemny szelest na wietrze. Zazwyczaj
wędrował wśród gromadek turystów, choć jego granatowa marynarka, włosy przystrzyżone
krótko po wojskowemu i sztywna postawa wyróżniały go spośród ubranej w dżinsy i
powyciągane swetry niechlujnej większości.
Tego dnia, zamyślony, zawędrował nieco dalej niż zwykle, przyspieszył więc kroku,
aby nie spóźnić się na cotygodniową odprawę sztabu. Zaraz jednak zwolnił, gdy jego
uwagę przyciągnął szczególnie duży i ozdobny grobowiec stojący na niewielkim
wzniesieniu.
Utrzymany w stylu bizantyjskim, otwarty z boku, stanowił schronienie dla dwóch
ustawionych blisko siebie sarkofagów strzeżonych przez średniowieczne rzeźby
przedstawiające kobietę i mężczyznę. Był to grobowiec Heloizy i Abelarda, słynnej pary
dwunastowiecznych kochanków, których prochy w XIX wieku zostały przeniesione do
Paryża z pierwotnego miejsca pochówku w Ferreux-Quincey.
Gatinois wydmuchał nos w chusteczkę. „Wieczna miłość”, prychnął pogardliwie.
Propaganda. Mitologia. Pomyślał o swoim pozbawionym miłości małżeństwie i zanotował
w pamięci, żeby kupić jakiś drobny prezent dla kochanki. Nią także już był zmęczony, ale
piastując takie stanowisko, czuł się zobowiązany do poddania każdego flirtu pełnej
procedurze bezpieczeństwa. Jego koledzy zachowywali dyskrecję, czuł się jednak nieco
ograniczony: nie mógł bez przerwy zrywać starych znajomości i nawiązywać nowych bez
ujmy na honorze.
***
Kierowca przeprowadził limuzynę przez kordon bezpieczeństwa i wysadził generała na
wewnętrznym dziedzińcu, przed masywnymi dębowymi drzwiami, równie sędziwymi i
solidnymi jak samo Ministerstwo Obrony.
La piscine.
Tak właśnie powszechnie nazywano kompleks DGSE1. Basen. I choć ta nazwa
nawiązywała do pobliskiej Piscine des Tourelles, siedziby Francuskiej Federacji
Pływackiej, aluzja do pływackich nawrotów, czyli gonienia za własnym ogonem i
pozostawania w miejscu, często wydawała mu się adekwatna.
Gatinois był swego rodzaju anomalią w organizacji. Nikt w Generalnym Zarządzie
Bezpieczeństwa Zewnętrznego nie przewyższał go stopniem, lecz jego zespół — Jednostka
70 — liczył najmniej osób, a w agencji, gdzie tajemniczość była sposobem życia, okazał
się także najbardziej utajnionym spośród wszystkich zespołów.
Jego koledzy z innych sekcji wydziałów strategii oraz wywiadu dysponowali
ogromnymi budżetami i zastępami agentów, dotrzymywali kroku swoim odpowiednikom z
CIA i innych agencji wywiadowczych działających na całym świecie, utrzymywali
pierwszoplanowy status w szeregach tajnych służb, toteż komórka Gatinois w porównaniu z
nimi wypadała blado. Dysponował on bowiem stosunkowo skromnym budżetem i miał pod
sobą zaledwie trzydziestu ludzi. I nie chodziło nawet o to, że brakowało mu środków i
musiał szukać finansowania na przykład w pionie akcji, rywalizując z globalną siatką
szpiegów i informatorów. Nie, Gatinois zadowalał się ułamkiem tego, czego inne zespoły
potrzebowały, by działać. W rzeczywistości wiele zadań Jednostki 70 wiązało się z
zamówieniami innych jednostek rządowych oraz pracowni akademickich, niemających
nawet pojęcia, nad czym pracują.
Gatinois musiał się zadowalać zapewnieniami przełożonego, dyrektora DGSE, że
najczęściej to minister obrony narodowej i tak naprawdę sam prezydent Francji są
zainteresowani najnowszymi osiągnięciami Jednostki 70 bardziej niż którejkolwiek innej
komórki wywiadowczej.
Jednostka 70 miała siedzibę w dziewiętnastowiecznej części kompleksu. Generał cenił
ją bardziej niż nowoczesne i szablonowe biura i od lat sprzeciwiał się przeniesieniu
zespołu. Wolał wysokie sufity, gipsowe gzymsy i ściany wyłożone boazerią, nawet jeśli
toalety były mniej wygodne niż te w nowoczesnych biurowcach.
Sala konferencyjna miała doskonałe proporcje i wspaniałe kryształowe żyrandole. Po
krótkiej wizycie w prywatnej łazience, gdzie szybko doprowadził się do porządku, generał
wkroczył do sali, skinął głową podwładnym i zajął miejsce u szczytu stołu, gdzie już
czekały teczki z dokumentami.
Rytuałem podkreślającym hierarchię służbową było studiowanie w ciszy
cotygodniowego raportu z działań zespołu. Każdy szef wydziału na jego miejscu zacząłby
od komentarza, ale Gatinois lubił zawczasu wiedzieć, co go czeka. Jego zastępca,
pułkownik Jean-Claude Marolles — niski, korpulentny, z małym, starannie przyciętym
wąsikiem — usiadł po jego prawej stronie, jak zawsze nerwowo obracając w palcach
długopis w oczekiwaniu na słowa krytyki szefa.
Nie musiał długo czekać.
— Dlaczego nie zostałem poinformowany o tym? — rzucił generał, zdejmując okulary
tak gwałtownie, jakby chciał cisnąć je na podłogę.
— O czym, generale? — spytał Marolles jak zwykle flegmatycznie, co doprowadzało
Gatinois do szału.
— O pożarze! A jak sądzisz, o co innego miałbym pytać?
— To był niewielki pożar w prowincjonalnym opactwie. Wioska w ogóle nie
ucierpiała. Nie było to ważne wydarzenie.
Gatinois spojrzał na niego zdegustowany, następnie powiódł lodowatym wzrokiem po
twarzach mężczyzn siedzących przy stole, aż dotarł do Chabona, sprawującego nadzór nad
doktorem Pelayem.
— Chabon, napisałeś w raporcie, że Pelay zameldował, iż Bonnet osobiście brał udział
w gaszeniu pożaru i wspomniał później, że znalazł jakąś starą książkę ukrytą w ścianie.
Czy dobrze odczytałem twój raport?
Chabon odpowiedział, że tak.
— Co to była za książka? — zapytał lodowato generał.
— Nie wiem — odparł cicho Chabon. — Nie sądziłem, że to może mieć znaczenie dla
naszej pracy.
Gatinois z zadowoleniem przyjął tę szansę odegrania przedstawienia. Jak zwykle, w
poszukiwaniu inspiracji, spojrzał na żyrandol, który kojarzył mu się z wybuchem
fajerwerków. Ich praca, niestety, często przypominała obserwowanie powolnego procesu
schnięcia farby. Łatwo było popaść w samozadowolenie. A jemu przychodziło to jeszcze
łatwiej. Tymczasem mijało sześć miesięcy od ostatniego znaczącego przełomu, więc jego
frustracja narastała, spowodowana żółwim tempem prac, a także oddalającym się
awansem.
Zaczął spokojnie, lecz powoli rozkręcał się w jednostajnym crescendo, aż w końcu
grzmiał tak donośnie, że słychać go było na korytarzu:
— Naszym celem jest Ruac. Wszystko, co się wiąże z Ruac. Nic na temat Ruac nie jest
nieważne, dopóki ja nie zdecyduję, że takie jest! Jeśli dziecko zachoruje na ospę, chcę o
tym wiedzieć! Jeśli nastąpi przerwa w dostawie prądu do kawiarni, chcę o tym wiedzieć!
Jeśli jakiś cholerny pies nasra na ulicy, chcę o tym wiedzieć! W klasztorze w Ruac
odnaleziono starą książkę ukrytą w ścianie, a mój zespół uznaje, że to nieważne? Nie
bądźcie idiotami! Nie wolno nam popaść w samozadowolenie!
Jego ludzie słuchali ze spuszczonymi głowami, przyjmowali tę krytykę jak dobrzy
żołnierze.
Gatinois wstał, zastanawiając się, czy powinien wyjść z sali i dać podwładnym okazję
do zadumy nad własnym losem. Pochylił się i grzmotnął pięścią w lakierowany blat stołu.
— Na Boga, ludzie, to jest Ruac! Wyciągnijcie wreszcie palce z tyłków i bierzcie się
do pracy!
4
Firma H. Pineau Konserwacja Książek mieściła się przy Rue Beaujon, blisko
skrzyżowania z aleją Hoche, zaledwie kilkaset metrów od Łuku Triumfalnego. Hugo
specjalnie wybrał lokal właśnie tutaj ze względu na bardzo wysokie czynsze, co podnosiło
prestiż firmy. Niemniej w celu ograniczenia wydatków najmował tylko skromne
kilkupokojowe mieszkanie będące kwaterą główną. Sam mieszkał w Siódmej Dzielnicy,
gdzie miał piękny widok na Sekwanę i skąd w pogodne dni mógł chodzić piechotą do
firmy, paląc swoje ulubione cygaretki. Zachęcał klientów do odwiedzenia biura i
obejrzenia gustownej kolekcji antyków oraz obrazów, nie mówiąc o olśniewającej rudej
sekretarce.
Nie znosił dłuższej rozłąki z tętniącym życiem Paryżem, ze smutkiem przyjmował nawet
konieczność wizyty w miejscu prowadzenia operacji, czyli niskim baraczku z blachy
falistej, stojącym w obskurnej dzielnicy przemysłowej w pobliżu lotniska Orly. To właśnie
tam docierały wszystkie transporty rozmaitych dzieł malarstwa i rzeźby, książek i
manuskryptów z całej zachodniej Europy, a nawet z odleglejszych krajów, tam też mozoliło
się starannie dobranych trzydziestu pracowników, którzy cierpliwie, bez szczędzenia
kosztów, usuwali efekty powodzi, pożarów i niszczycielskiej działalności innych ludzi.
Hugo wybiegł z gabinetu, gdy usłyszał w recepcji dźwięczny baryton Luca.
— W samą porę! — wykrzyknął, zamykając przyjaciela w niedźwiedzim uścisku. Luc
był o głowę wyższy, muskularny i ogorzały od pracy na świeżym powietrzu. Hugo przy nim
wydawał się blady i chłopięcy, wymuskany i zniewieściały. — No, wreszcie masz okazję
poznać Margot. Mówiłem ci, że jest piękna! — A do sekretarki rzekł: — A ty w końcu
możesz poznać Luca. Mówiłem ci, że jest przystojny!
— Cóż, udało mu się wprawić nas oboje w zakłopotanie — odparł Luc z uśmiechem.
— Margot, musisz być silną kobietą, skoro wytrzymujesz z tym facetem.
Dziewczyna lekko skłoniła głowę.
— Mój narzeczony jest rugbistą, więc mam solidną ochronę przed humorkami szefa.
— A to Isaak Mansion, mój zastępca i dyrektor do spraw rozwoju — powiedział Hugo,
wskazując mężczyznę w garniturze i krawacie, który stanął obok niego. Miał krótkie
kręcone włosy i starannie przystrzyżoną brodę.
Isaak serdecznie przywitał Luca i zapytał:
— Pewnie jeszcze nie wiesz, dlaczego tu jesteś, prawda?
— Cicho! — fuknął Hugo. — Nie psuj mi zabawy. Spadaj stąd i znajdź dla nas
fundusze!
W swoim gabinecie usadowił Luca wygodnie, otworzył nową butelkę bourbona i nalał
go szczodrze do dwóch kryształowych szklaneczek Baccarata. Trącili się i wypili toast.
— Twoje biuro wygląda wspaniale, i ty też — rzekł Luc.
— Jak długo cię tu nie było? Pięć lat? — zapytał Hugo.
— Mniej więcej.
— Nie do wiary. Widywaliśmy się częściej, gdy mieszkałeś za granicą.
— Cóż, wiesz, jak to jest — mruknął Luc. — Na nic nie ma czasu.
— Kiedy spotkaliśmy się po raz ostatni, miałeś dziewczynę, Amerykankę.
— Nic z tego nie wyszło.
Hugo wzruszył ramionami.
— Normalka. — A po chwili rzucił: — Boże, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię
widzę!
Przez jakiś czas rozmawiali o znajomych z uczelni i skomplikowanym życiu
towarzyskim Hugona, kiedy Margot zapukała dyskretnie i poinformowała, że znowu
dzwonią z policji.
— Chcesz, żebym wyszedł? — zapytał Luc.
— Nie, skądże, zostań. To nie potrwa długo.
Luc jednym uchem słuchał rozmowy. Kiedy Hugo odłożył słuchawkę, westchnął głośno
i rzekł:
— Ciągle coś się dzieje. Wczoraj wieczorem było włamanie do mojego zakładu.
Napastnicy pobili strażnika… leży w szpitalu z pękniętą czaszką… po czym splądrowali
barak.
— Coś ukradli?
— Nic. Idioci prawdopodobnie nawet nie wiedzieli, że zajmujemy się renowacją
książek. Co jest ostatnią rzeczą, która przyciągnęłaby uwagę niewykształconego bandziora?
Książka! A w baraku znaleźli wyłącznie książki, i to w olbrzymich ilościach. Dopadła ich
poetycka sprawiedliwość, ale narobili sporego bałaganu.
Luc wyraził współczucie z powodu stresu, na jaki został narażony przyjaciel, po czym
uniósł obie ręce i rzekł:
— No więc zdradź wreszcie, o co chodzi. Cóż tak niezwykłego odkryłeś, że musiałem
rzucić wszystko i przyjechać aż do Paryża?
— Potrzebna mi twoja fachowa opinia.
— Na jaki temat?
— Popatrz na to.
Hugo poszedł do regału i wziął z niego niewielki przedmiot zawinięty w płótno.
Usiedli obok siebie na kanapie. Hugo zrobił miejsce na stoliku i powoli, z namaszczeniem
odwinął książkę. Skóra oprawy wydawała się jeszcze bardziej czerwona i błyszcząca niż
wtedy, gdy zobaczył ją po raz pierwszy w opactwie. A święty z aureolą wytłoczony na
okładce sprawiał wrażenie bardziej trójwymiarowego. Srebrne ozdoby, a więc
wzmocnienia rogów, plecionki na szczytach grzbietu oraz dwie spinające tom klamry były
zmatowiałe, poza tym książka po wysuszeniu stała się o wiele lżejsza.
— Dostałem ją kilka tygodni temu. Bardzo ucierpiała, bo nasiąkła wodą, ale moi ludzie
sobie z tym poradzili.
— Jasne…
— Jest z Dordogne, z Périgord Noir, a więc jednego z twoich ulubionych miejsc.
Luc uniósł brwi, patrząc na przyjaciela z zainteresowaniem.
— Słyszałeś kiedykolwiek o miasteczku Ruac?
— Nad rzeką Vézère, prawda? Chyba raz czy dwa penetrowaliśmy tereny wokół niego.
Cóż tam jest interesującego?
Hugo zaczął opowiadać Lucowi o opactwie i pożarze, nieco dramatyzując i
koloryzując, jakby bez tego nie potrafił przejść do punktu kulminacyjnego opowieści. A gdy
zakończył pochwałą osiągnięć swojej firmy, dzięki którym manuskrypt odzyskał pierwotny
wygląd, dodał: — Chciałbym, żebyś ją teraz przejrzał i powiedział, jakie jest twoje
pierwsze wrażenie, dobrze?
— Chętnie rzucę na nią okiem.
Luc uniósł cienką książkę do światła, odwrócił okładkę, spojrzał na wypisaną na karcie
tytułowej datę i zaczął przerzucać kartki.
Już po chwili cicho gwizdnął.
— To jakiś żart?!
— Byłem pewny, że to cię zainteresuje — odrzekł Hugo. — Oglądaj dalej.
Luc zatrzymywał się na każdej stronie tylko na tak długo, żeby zarejestrować pierwsze
wrażenie. Mimo że nie mógł odczytać treści, szybko doszedł do przekonania, że autor robił
zapiski pewną, wprawną ręką. Manuskrypt miał układ blokowy, zawierał po dwie kolumny
na stronie i był spisany rdzawym tuszem z pięknym miedzianym połyskiem. Na brzegach
stron widać było delikatne nacięcia, dzięki którym linie pisma pozostały równe i proste.
Ale to nie tekst przykuł jego uwagę. Bez reszty pochłonęły go jaskrawe i odważne
ilustracje zdobiące brzegi niektórych stron. Zwłaszcza te proste, schematyczne, które
szczególnie przypadły mu do serca.
Czarne byki. Sarny. Żubr.
Bardzo realistyczne, pięknie nakreślone w czerni, ziemistej czerwieni, brązie i beżu.
— To bez wątpienia kopie rysunków jaskiniowych — mruknął. — Z górnego paleolitu,
bardzo podobne do rysunków z Lascaux, ale te nie pochodzą z Lascaux ani z którejkolwiek
innej jaskini, jaką do tej pory widziałem.
— A widziałeś je wszystkie, jak sądzę — odrzekł Hugo.
— Oczywiście! Przecież to moja praca! Ale pewnie zdajesz sobie sprawę, że
najbardziej niezwykła jest data tych zapisków: rok tysiąc trzysta siódmy! Pierwsze
wiarygodne wzmianki w literaturze historycznej dotyczące malowideł jaskiniowych
pochodzą z roku tysiąc osiemset siedemdziesiątego dziewiątego i dotyczą hiszpańskiej
Altamiry. Ten manuskrypt jest o pięć wieków starszy! Nie twierdzę, że przed wiekiem
dziewiętnastym nikt nie widział rysunków w tych jaskiniach, ale nikt wcześniej nie
pomyślał, żeby je opisać ani tym bardziej przedstawić ich reprodukcje. Jesteś pewny, że
ten manuskrypt naprawdę pochodzi z roku tysiąc trzysta siódmego?
— No cóż, nie poddawałem go datowaniu metodą węgla C-czternaście, ale rodzaj
papieru welinowego, oprawa, typ atramentu i pigmenty, wszystko to wskazuje na to, że
pochodzi z czternastego wieku.
— Jesteś tego pewny?
Hugo się zaśmiał:
— Przecież to moja praca!
Luc pochylił się nad książką. Zatrzymał się na jednej stronie, obrócił manuskrypt i
podsunął go przyjacielowi.
Hugo prychnął ironicznie.
— Wiedziałem, że to cię zainteresuje. To bardzo sugestywne! Widziałeś kiedyś coś
podobnego?!
Na marginesie widniała schematyczna sylwetka wyprostowanego człowieka, będąca
właściwie tylko naszkicowanym grubymi czarnymi liniami zarysem. Tyle że zamiast twarzy
postać miała wydatny ptasi dziób, a w połowie wysokości — podkreślonego grubą smugą,
dużego nabrzmiałego fallusa.
— Tak! Już wiem! Nie jest dokładnie taki sam, ale bardzo podobny. W Lascaux też
znajduje się taki wizerunek człowieka z ptasią głową. To pewnie jakaś mistyczna postać.
Łącznie z tym imponującym kutasem. Niesamowite.
Przerzucił kartkę i wskazał następny rysunek na marginesie, bogato barwiony
pigmentami — żywą zielenią, ziemistym brązem i ognistą czerwienią.
— Tylko spójrz na te rysunki! Te rośliny. — Odwrócił kartkę. — To jakieś gatunki
winorośli. — I kolejną. — A tu trawy. To jak podręcznik historii naturalnej! — Wreszcie
dotarł prawie do końca. Spojrzał na rysunek i wykrzyknął: — A to… Na miłość boską,
Hugo! Przecież to mapa!
Wzdłuż marginesów niebieska linia wiła się wśród zielonych, brązowych i szarych
plam oznaczających jakieś elementy topografii. Krajobraz był upstrzony drobnymi
rysuneczkami przedstawiającymi wieżę, meandrującą błękitną wstążkę rzeki, skupisko
chałup z szarymi dachami, drzewo o dziwacznie powykręcanych konarach, parę falistych
niebieskich linii na szarym tle, a obok nich drobny mały krzyżyk.
— Ja też myślę, że to mapa — rzekł Hugo.
Luc dopił bourbona, ale machnął ręką, gdy przyjaciel chciał mu dolać trunku.
— Teraz powiedz mi lepiej, co tu jest napisane — poprosił. — Jesteś specjalistą od
łaciny. Ja nigdy nie wyszedłem dalej poza veni, vidi, vici.
Hugo uśmiechnął się, nalał sobie bourbona, po czym oznajmił z teatralną emfazą:
— No cóż, inskrypcja na karcie tytułowej głosi: Ja, Barthomieu, zakonnik z klasztoru
Ruac, kończę dwieście dwadzieścia lat, a to jest moja historia.
Zakłopotany Luc zmarszczył nos.
— Mów dalej.
— A w pierwszym wierszu na pierwszej stronie jest napisane: Ku wiecznej pamięci
największego człowieka, jakiego znałem, świętego Bernarda z Clairvaux.
Luc przeciągnął palcem po sylwetce wytłoczonej na okładce.
— To ten facet?
— Prawdopodobnie tak.
— Miał coś wspólnego z psami?
— Tak się składa, że miał. Od jego imienia została nazwana słynna rasa, ale jak się
niedawno przekonałem, bardziej zasłynął z czego innego.
— Teraz powiedz, co zawiera reszta.
— Nie mogę.
Luc spojrzał na niego zniecierpliwiony.
— Dlaczego?
— Bo nie potrafię tego odczytać — odparł Hugo z satysfakcją.
Luc nie miał ochoty ciągnąć tej gry.
— Daj spokój, wyduś to wreszcie i nie udawaj durnia. Niby dlaczego nie potrafisz tego
przeczytać?
— Bo jest napisane szyfrem!
5
Dla Luca wizyta w Périgord była jak powrót do domu. Ta zielona żyzna kraina zawsze
witała go serdecznie jak rodzona matka. Od najmłodszych lat spędzał rodzinne wakacje w
domku w Saint-Aulaye i całymi dniami przesiadywał na piaszczystej plaży nad rzeką
Dronne, i teraz był bardzo szczęśliwy, mogąc odwiedzić tę wioskę.
Pofałdowany teren, rzeki płynące w głębokich wąwozach, wapienne klify, skąpane w
słońcu tarasy wznoszące się powyżej winnic rozrzuconych na łagodnych zboczach, gęste
lasy, śliwy i wiecznie zielone dęby rosnące bujnie na piaszczystych glebach, stare wioski i
miasteczka z piaskowca przy wąskich krętych drogach — to wszystko poruszało czułe
struny w jego duszy i przywoływało wspomnienia. Ale najważniejsze były dla niego duchy
odległej przeszłości Périgord, zapomniane dusze odwiedzające go na jawie, mroczne
postacie przemykające w leśnym gąszczu i pozostające zawsze poza jego zasięgiem.
Dziecięce wizje pierwotnych ludzi wędrujących po tych ziemiach, podsycane przez
wycieczki do licznych w tym rejonie jaskiń z rysunkami naskalnymi oraz powieść Klan
niedźwiedzia jaskiniowego Jean Marie Auel, którą nad wiek rozwinięty jedenastolatek
przeczytał jednym tchem, pchnęły go na drogę akademicką, prowadzącą od Uniwersytetu
Paryskiego przez Harvard aż do katedry w Bordeaux.
Luc odebrał Hugona na Gare Saint Jean, głównym dworcu kolejowym w Bordeaux,
skąd ruszyli na zachód jego poobijanym land roverem. Znał tę trasę na pamięć, mógłby ją
pokonać z zamkniętymi oczami. Land rover, ochrzczony kiedyś przez pewnego dowcipnego
praktykanta z Anglii „gland2 roverem”, miał już na liczniku kilkaset tysięcy kilometrów.
Kiedy trwały wykopaliska, co dzień rano, szlakami bezlitosnymi dla amortyzatorów, woził
studentów do pracy w terenie, a wieczorami nabuzowanych piwem i hormonami do
okolicznych barów.
Przybyli do opactwa przed obiadem i zasiedli wraz z ojcem Menaudem w jego
gabinecie wypełnionym zakurzonymi książkami, przez co bardziej przypominał stancję
profesora niż celę duchownego. Hugo przedstawił swojego przyjaciela i przeprosił za ich
sportowe stroje. Jako człowiek uzależniony od mody był szczerze zatroskany tym, że musiał
się ubrać jak na wycieczkę.
Wcześniej korespondował z opatem na temat stanu prowadzonych prac, przekazał
nawet wstępny harmonogram powrotu wszystkich restaurowanych tomów do biblioteki.
Niemniej opat Menaud szczególnie domagał się szybkiego zwrotu manuskryptu ojca
Barthomieu i gdy tylko Hugo wyjął go z torby, chwycił książkę niczym łakome dziecko
tabliczkę czekolady.
Przez następne pięć minut opat w ciszy i skupieniu przerzucał kartki, wodząc wzrokiem
po tekście zza dwuogniskowych okularów, aż wreszcie zdumiony pokręcił głową.
— To naprawdę niezwykłe. Dlaczego właśnie święty Bernard?! I dlaczego ten
Barthomieu uważał za konieczne spisanie notatek szyfrem? I jeszcze te fantastyczne
ilustracje! Jestem zachwycony i zaskoczony jednocześnie. Przyznaję, że mam pewne
obawy, gdy pomyślę, co to wszystko może znaczyć.
O książce Podczas gaszenia pożaru w klasztorze Ruac zostaje odnaleziony manuskrypt. Intrygujący jest już sam fakt, że został ukryty pod tynkiem w bibliotece. Kiedy konserwator książek, Hugo Pineau, przygląda się wysłanej do Paryża księdze, ze zdumieniem stwierdza, że napisana jest szyfrem i zawiera schematyczną mapę oraz kopie naskalnych malowideł. W dodatku z jedynego niezaszyfrowanego zdania wynika, że jej autor miał 220 lat. Pineau i jego przyjaciel, archeolog Luc Simard, wyruszają do Ruac i korzystając z mapy, odnajdują jaskinię, której ściany pokryte są rysunkami z okresu paleolitu, przedstawiającymi trzy rośliny. Simard wciąga do współpracy swoją byłą dziewczynę, Sarę Mallory – specjalistkę od botaniki prehistorycznej – informuje o odkryciu władze i powołuje zespół specjalistów do zbadania systemu jaskiń. Komuś to jednak najwyraźniej przeszkadza, bo wkrótce zaczynają ginąć ludzie. GLENN COOPER Amerykański pisarz i scenarzysta filmowy, z wykształcenia lekarz. Ukończył archeologię na Uniwersytecie Harvarda, następnie studia medyczne w Tufts Medical School. Przez kilka lat pracował jako internista. Poszukując nowych wyzwań, stworzył wraz z grupą młodych naukowców firmę Indevus Pharmaceuticals, produkującą leki wykorzystywane przy leczeniu raka i zaburzeń urologicznych. Kierował nią przez 16 lat. Wolne chwile poświęcał innej pasji – pisaniu scenariuszy; założył nawet własną firmę producencką. W 2009 zadebiutował jako pisarz thrillerem Biblioteka umarłych. Prawa do przekładu sprzedano do 29 krajów. Kolejne tytuły pisarza to Księga dusz, Mapa przeznaczenia i Nadchodzi diabeł. PODZIĘKOWANIA Przede wszystkim dziękuję Simonowi Lipskarowi, którego traktuję nie tylko jak agenta, ale też jak wspólnika w sztuce oraz inicjatywie pisarskiej. Dzięki jego wkładowi ta książka jest po prostu lepsza. Dziękuję także Angharad Kowal za jej doskonałe reprezentowanie mnie w Wielkiej Brytanii. Jak zwykle moja pierwsza czytelniczka, Gunilla Lacoche, nie szczędziła mi słów zachęty. Fascynująca i wszechstronnie uzdolniona Polly North podarowała mi pierwszą książkę o urodzonych pod nieszczęśliwą gwiazdą kochankach, Abélardzie i Heloizie, oraz zainspirowała do umieszczenia ich w mojej powieści. Miranda Denenberg była tak uprzejma, że pozwoliła mi zapoznać się ze swoją doskonałą pracą doktorską na temat interpretacji prehistorycznych malowideł jaskiniowych, która stała się wspaniałym
wstępem do obszernej literatury dotyczącej tego tematu. Laura Vogel, zadziwiająca specjalistka od psychiatrii i miłośniczka literatury, pomogła mi nadać moim postaciom charakter, za co jestem jej niezmiernie wdzięczny. Moje fantastyczne redaktorki z wydawnictwa Random House, Kate Elton i Georgina Hawtrey-Woore, robią dużo więcej niż wydawanie moich książek, pomagają mi rozwijać karierę, co nie pozostaje niezauważone. I jeszcze toast dla całego panteonu moich mentorów archeologów, z których część już odeszła, lecz pozostała w mojej pamięci, szczególnie dla niezrównanego Johna Wymera, mojego byłego teścia. I wreszcie dla Tessy, która wciąż jest dla mnie opoką.
PROLOG Region Périgord, Francja, rok 1899 Dwaj mężczyźni ciężko dyszeli, zsuwając się po śliskim gruncie i próbując znaleźć sens w tym, co przed chwilą ujrzeli. Niespodziewana letnia ulewa zupełnie ich zaskoczyła. Wędrująca szybko nawałnica nadeszła, gdy badali jaskinię, i błyskawicznie zalała strugami deszczu wapienne urwiska, aż pionowe skalne ściany pociemniały, a nad całą doliną rzeki Vézère zawisła niska powała ciemnych chmur. Zaledwie godzinę wcześniej, stojąc na skalnej półce w ścianie klifu, Édouard Lefevre, dyrektor szkoły, wskazywał młodszemu kuzynowi Pascalowi charakterystyczne punkty terenu. Na tle błękitnego nieba rysowały się wyraźnie w oddali iglice wież kościelnych. Promienie słoneczne odbijały się jaskrawymi odblaskami od powierzchni rzeki. Na rozległej równinie rozciągały się pola dorodnego jęczmienia. Lecz kiedy po wypaleniu ostatniej zapałki wyszli z mrocznej jaskini na światło dzienne, odnieśli takie wrażenie, jakby malarz zdecydował się zacząć od nowa i zamazał cały krajobraz szarą farbą. Pod górę szło im się łatwo i bez pośpiechu, za to podczas drogi powrotnej nastąpiły dramatyczne momenty, gdy kaskady deszczu siekły strome zbocza, czyniąc ścieżki błotnistymi i zdradliwymi. Co prawda obaj zaliczali się do wytrawnych piechurów i nosili odpowiednie obuwie, ale żaden nie miał doświadczenia w poruszaniu się po wąskich i śliskich półkach skalnych w zacinającym deszczu. Mimo to ani razu nie pomyśleli o powrocie i szukaniu schronienia w jaskini. — Koniecznie musimy powiadomić władze! — oznajmił Édouard, ocierając pot z czoła i przytrzymując gałąź, żeby Pascal mógł bezpiecznie przejść. — Jeśli się pospieszymy, wrócimy do hotelu przed zapadnięciem zmroku. Raz za razem musieli łapać się konarów drzew, żeby nie upaść, a w pewnym momencie Édouard nawet chwycił Pascala za kołnierz, kiedy przestraszył się, że kuzyn straci równowagę i runie w przepaść. Zanim dotarli do samochodu, byli przemoczeni do suchej nitki. Auto należało do Pascala, a właściwie do jego ojca, gdyż tylko ktoś tak bogaty, jak dobrze prosperujący bankier, mógł sobie pozwolić na samochód równie nowoczesny jak Peugeot typ 16. Lecz chociaż miał dach, ulewa wlała się do wnętrza. Jedynie koc wciśnięty pod fotel okazał się stosunkowo suchy, ale przy prędkości sięgającej dwudziestu kilometrów na godzinę obaj i tak szybko zaczęli dygotać z zimna, toteż propozycja zatrzymania się w pierwszej kawiarni przy drodze i wypicia czegoś na rozgrzewkę została przyjęta jednogłośnie. W wiosce Ruac znajdowała się tylko jedna kawiarnia, a o tej porze dnia przy małych okrągłych stolikach siedziało kilkunastu klientów. Bez wyjątku byli to ogorzali, na oko gburowaci wieśniacy, i gdy do lokalu weszli obcy, wszyscy jak jeden mąż urwali w pół
słowa. Byli wśród nich myśliwi polujący na dzikie ptactwo, którzy zostawili strzelby oparte rządkiem o ścianę na tyłach kawiarni. Jakiś starszy człowiek wskazał przez okno samochód, powiedział coś szeptem do człowieka stojącego za ladą i zaczął gardłowo chichotać. Édouard i Pascal, wyglądający jak zmokłe szczury, usiedli przy wolnym stoliku. — Dwie duże brandy! — złożył głośno zamówienie starszy z nich. — Im szybciej, tym lepiej, monsieur, bo jeszcze skonamy tu na zapalenie płuc! Właściciel kawiarni sięgnął po butelkę i ją odkręcił. Był mężczyzną w średnim wieku z kruczoczarnymi włosami, długimi bokobrodami i dłońmi pełnymi odcisków. — To wasz? — zapytał Édouarda, ruchem głowy wskazując za okno. — Mój — odpowiedział Pascal. — Widzieliście tu już taki automobil? Właściciel lokalu pokręcił głową i zrobił taką minę, jakby chciał splunąć na podłogę, ale zapytał tylko: — Skąd przybywacie? Klienci kawiarni znowu zamilkli. Wizyta obcych była ich jedyną wieczorną rozrywką. — Przyjechaliśmy na wakacje — odrzekł Édouard. — Zatrzymaliśmy się w Sarlat. — Kto przyjeżdża do Ruac na wakacje? — zdziwił się z uśmiechem właściciel, stawiając przed nimi kieliszki z brandy. — Niedługo przyjedzie tu mnóstwo ludzi — zapewnił Pascal, lekko urażony pogardliwym tonem mężczyzny. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Gdy tylko rozejdą się wieści o naszym odkryciu, będziecie tu gościli ludzi aż z samego Paryża — oznajmił z dumą. — A nawet z Londynu. — Odkrycie? Jakie odkrycie? Édouard chciał uspokoić kuzyna, lecz ten, wyraźnie pobudzony, nie zamierzał milczeć. — Wybraliśmy się na spacer krajoznawczy wzdłuż krawędzi urwiska. Wypatrywaliśmy rzadkich ptaków, ale znaleźliśmy jaskinię. — Gdzie? Kiedy opisywał marszrutę, Édouard jednym haustem wypił trunek i gestem poprosił o drugi kieliszek. Właściciel kawiarni zmarszczył czoło. — W tej okolicy jest wiele jaskiń. Cóż tak niezwykłego zobaczyliście w tej, na którą się natknęliście? Gdy tylko Pascal zaczął mówić, Édouard wyczuł, że wszyscy obecni wpatrują się w usta jego kuzyna, chciwie łapiąc każde słowo. Jako nauczyciel zawsze podziwiał jego umiejętność opowiadania, ale teraz, słuchając tej kwiecistej relacji, wrócił myślami do właśnie odkrytego przez nich cudu. Zamknął nawet na chwilę oczy, by szybciej przypomnieć sobie obrazy, które wyłowiły z mroku rozmigotane płomyki zapałek, toteż uszło jego uwagi, że barman lekko skinął głową ludziom siedzącym za nimi. Z zamyślenia wyrwał go głośny trzask. Właściciel kawiarni patrzył na niego, wydymając wargi. Uśmiechał się?
Kątem oka spostrzegł, że głowa Pascala opadła na piersi i że leci z niej krew, ale miał tylko czas, żeby jęknąć: — Och! I jego głowę przeszyła kula. *** W kawiarni unosił się zapach prochu. Zapadła cisza, aż w końcu mężczyzna z myśliwską strzelbą w rękach zapytał: — I co teraz z nimi zrobimy? Barman zaczął wydawać polecenia: — Zabierzcie ich do gospodarstwa Duvala, poćwiartujcie i rzućcie świniom na pożarcie. A gdy zapadnie zmrok, ściągnijcie konie i odholujcie tę ich maszynę gdzieś daleko. — A więc ta jaskinia naprawdę istnieje — mruknął staruszek. — Czyżbyś kiedykolwiek w to wątpił? — syknął właściciel kawiarni. — Zawsze wiedziałem, że ktoś ją w końcu odnajdzie. Spojrzał na leżącego u jego stóp Édouarda i pomyślał, że może splunąć i nie będzie musiał potem czyścić podłogi. Grudka flegmy wylądowała na zakrwawionym policzku mężczyzny.
1 Zaczęło się od zwarcia w pogryzionym przez myszy kablu biegnącym głęboko pod tynkiem. Iskra spadła na listwę z kasztanowego drewna i roznieciła żar. A gdy stara wysuszona deska buchnęła płomieniem, z północnej ściany klasztornej kuchni zaczął wydobywać się dym. Gdyby stało się to w dzień, kucharz lub któraś z sióstr — może nawet sam opat Menaud, który lubił tu zaglądać na szklankę ciepłej wody z cytryną — z pewnością wszczęliby alarm albo przynajmniej sięgnęli po gaśnicę wiszącą pod zlewem, ale stało się to w nocy. Z kuchnią sąsiadowała biblioteka opactwa. Z jednym wyjątkiem, nie było w niej niczego szczególnie ważnego albo cennego, lecz stanowiła nieodłączny element historii tej okolicy, tak samo jak napisy na sarkofagach w krypcie lub nagrobkach na cmentarzu. Oprócz gromadzonych przez pięć wieków najważniejszych publikacji kościelnych oraz kolejnych wydań Biblii znajdowały się tu dokumenty związane z bardziej świecką i przyziemną stroną życia opactwa, a więc rejestry urodzin i zgonów, akta spisów powszechnych, podręczniki lecznictwa i zielarstwa, księgi rachunkowe, a nawet tajne przepisy na warzenie piwa i wyrób pewnych gatunków sera. Tym jedynym cennym tekstem było trzynastowieczne wydanie Reguły świętego Benedykta, tak zwanej wersji z Dijon, jednego z pierwszych przekładów z łaciny na starofrancuski. Dla podrzędnego opactwa cysterskiego, położonego w samym sercu Périgord, ten średniowieczny egzemplarz dzieła ich patrona był czymś niezwykłym, nic więc dziwnego, że zajmował honorowe miejsce na samym środku regału stojącego pod ścianą, w której wybuchł ogień. Biblioteka mieściła się w przestronnej sali z wysokimi witrażowymi oknami i kamienną posadzką z mniej lub bardziej równych kwadratowych i prostokątnych płyt, ułożonych trochę krzywo, przez co pod nogami masywnego głównego stołu trzeba było umieścić podkładki, żeby się nie kołysał, gdy mnisi i siostry opierają na nim łokcie, ani tym bardziej nie zakłócał ciszy ciągłym stukaniem o podłogę. Regały ciągnące się pod ścianami i sięgające sufitu, wykonane z wielowiekowego orzecha w czekoladowym odcieniu, były wypolerowane przez czas. Teraz spowijały je kłęby dymu. Gdyby nie prostata od dawna dokuczająca bratu Marcelowi, ta noc mogłaby się skończyć zupełnie inaczej. W celi mieszczącej się po przeciwnej stronie dziedzińca starszy mnich obudził się po raz kolejny, żeby pójść do toalety, i od razu wyczuł w powietrzu dym. Na powykręcanych artretyzmem nogach zszedł niezgrabnie po schodach do głównego holu i zaczął krzyczeć: „Pali się!”. Wkrótce na wysypanej żwirem alejce prowadzącej w głąb opactwa trapistów pojawił się nowoczesny, budzący powszechny podziw wóz ochotniczej straży pożarnej marki Renault. Brygada podlegała związkowi Périgord Noir, obejmującemu gminy leżące po północnej stronie rzeki Vézère. Jej dowódca, Bonnet, pochodził z Ruac i doskonale znał opactwo. Na co dzień był właścicielem kawiarni, przewyższał wiekiem swoich podwładnych i roztaczał wokół aurę zaradnego i obrotnego szefa prywatnej firmy,
będącego po godzinach wysokim rangą oficerem straży pożarnej. W przejściu do biblioteki prześliznął się obok opata Menauda, który w krzywo włożonym białym habicie z czarnym szkaplerzem przypominał pingwina. Wymachiwał krótkimi rękami i krzyczał gardłowo: — Szybko! Szybko! Biblioteka! Szef rozejrzał się po zadymionej sali, po czym kazał załodze rozwinąć węże i przeciągnąć je do środka budynku. — Chyba nie zamierzacie pompować tu wody?! — zaprotestował opat. — Książki! — Więc jak ojciec proponuje zwalczyć ogień? — zapytał Bonnet. — Modlitwą? — Odwrócił się do porucznika straży, mechanika samochodowego, od którego mocno zalatywało winem. — Ogień rozpala się w tej ścianie. Zwalcie ten regał na podłogę! — Błagam! — jęknął opat. — Miej litość nad moimi książkami! Nagle z przerażeniem zauważył, że bezcenny tekst świętego Benedykta znajduje się na drodze płomieni. Wyminął Bonneta i pozostałych strażaków, zdjął manuskrypt z półki i przycisnął go do piersi niczym niemowlę. Kapitan straży pożarnej wrzasnął przenikliwie: — Nie mogę wykonywać swoich obowiązków, gdy on mi przeszkadza! Niech ktoś go stąd zabierze! Ja tu dowodzę! Mnisi stojący z tyłu podbiegli, złapali opata pod ręce i delikatnie, lecz stanowczo pociągnęli tam, gdzie było mniej dymu. Bonnet chwycił topór, z zamachem wbił jego szpiczasty koniec w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała Reguła świętego Benedykta, wersja z Dijon, i z całej siły szarpnął regał w swoją stronę. Topór przebił grzbiet jakiejś książki, zanim zagłębił się w drewnie, więc na wszystkie strony posypały się strzępy papieru. Masywny regał pochylił się kilka centymetrów, a na podłogę poleciały manuskrypty. Komendant szarpnął po raz drugi, a inni strażacy zrobili to samo z kolejnymi regałami. Bonnet, który zawsze miał problemy z czytaniem i żywił do książek coś w rodzaju nienawiści, poczuł teraz iście sadystyczną przyjemność. Trzeba było jednak aż czterech krzepkich mężczyzn z toporami wbitymi w półki, zanim poprzedzony lawiną sypiących się na podłogę książek, co przypominało skalne osuwisko na jednej z lokalnych górskich dróg, regał zwalił się na kamienną posadzkę. Gdy tylko zaczął się przechylać, ludzie rozpierzchli się na boki, ale Bonnet natychmiast kazał im wspiąć się na regał leżący krzywo na stercie tomów, by gasić płonącą ścianę. Ciężkie buty zadudniły na cienkiej orzechowej płycie, a komendantowi noga wpadła między półki. — Dobrze! — krzyknął niezrażony, sapiąc z wysiłku. — Rozbijcie tę ścianę i lejcie do środka wodę! *** Kiedy nastał świt, strażacy wciąż jeszcze polewali wodą miejsca, w których płonął ogień. Mimo to opata wpuszczono już do środka. Wyglądał jak przygarbiony i roztrzęsiony starzec, powłóczył nogami, choć był dopiero po sześćdziesiątce. Wydarzenia tej nocy
wyraźnie dodały mu lat. Gdy zobaczył zniszczenia, zaczął płakać. Regały były porozbijane, druki mokre, a wszystko pokrywała gruba warstwa sadzy. Spalona ściana w dużej części została wyburzona, a przez powstały otwór widać było kuchnię. Zastanawiał się, dlaczego strażacy nie mogli walczyć z pożarem od tamtej strony? Dlaczego uznali za konieczne zniszczenie tylu książek? Na szczęście opactwo ocalało i nikt nie zginął, a za to mógł jedynie dziękować Bogu. Trzeba kontynuować swoje dzieło. Jak zawsze. Bonnet podszedł do niego, przechodząc przez stertę gruzu, i podał gałązkę oliwną: — Przepraszam, że obszedłem się z tobą tak szorstko, ojcze. Wykonywałem tylko swoje obowiązki. — Tak, wiem, wiem — odparł matowym głosem opat. — Ja po prostu… no, cóż, takie zniszczenia… — Niestety, pożary to nie są delikatne sprawy. Niedługo odjeżdżamy. Mogę polecić firmę, która pomoże posprzątać. Prowadzi ją brat jednego z moich ludzi w Montignac. — Sami to zrobimy — odrzekł opat. Błądził wzrokiem po zasłanej książkami posadzce. Schylił się, żeby podnieść nasiąkniętą wodą Biblię, której szesnastowieczna skórzana oprawa już zalatywała lekko słodkawą wonią rozwijającej się gwałtownie pleśni. Z przyzwyczajenia przetarł ją rękawem raz i drugi, nim zdał sobie sprawę z daremności tych poczynań, i odłożył Biblię na stół do czytania, stojący teraz pod jedynym ocalałym regałem. Pokręcił głową i miał już iść na poranne modlitwy, gdy coś przykuło jego uwagę. W rogu sali, w pewnej odległości od stosów zrzuconych z półek książek, leżał tom, którego nie mógł sobie przypomnieć. Opat był uczonym z tytułem naukowym, ukończył teologię na Uniwersytecie Paryskim. Przez ponad trzy dekady te woluminy stały się jego towarzyszami. Było tak, jakby miał kilka tysięcy dzieci i znał imiona i daty urodzenia każdego z nich. Ta książka stanowiła wyjątek. Nigdy wcześniej jej nie widział, był tego pewny. Jeden ze strażaków, uczynny tyczkowaty chudzielec, przyglądał się uważnie, jak opat podchodzi i pochyla się, by z bliska obejrzeć tom. — Ta wygląda jakoś dziwnie, prawda, ojcze? — Tak, zgadza się. — To ja ją znalazłem — rzekł z dumą strażak. — Znalazłeś ją? Gdzie? Chłopak wskazał miejsce, gdzie kiedyś była ściana. — Dokładnie tutaj. Była schowana w ścianie. O mało nie trafiłem jej toporkiem. Spieszyłem się, więc tylko ją wyciągnąłem i rzuciłem w kąt. Mam nadzieję, że za bardzo nie ucierpiała. — Powiadasz, że była schowana w ścianie? Opat podniósł książkę i od razu spostrzegł, że jej waga jest nieproporcjonalna do wielkości. Była pięknie oprawiona, nieduża, niewiele większa od współczesnych wydań kieszonkowych, do tego dość cienka. Sporo ważyła, bo papier nasiąkł wodą jak gąbka,
strumyki spływały mu między palcami. Oprawa została wykonana ze skóry o wyraźnie czerwonawym odcieniu, zwłaszcza na środku, gdzie znajdowała się wytłoczona podobizna świętego w długiej zwiewnej szacie, z aureolą nad głową. Grzbiet zdobiła elegancka sznurowa plecionka, rogi i szczyty grzbietu były wzmocnione srebrną blaszką pokrytą patyną, a w rogach i na środku oprawy, dokładnie na brzuchu wytłoczonego świętego, znajdowało się pięć srebrnych guzów wielkości grochu. Z tyłu, mimo braku tłoczeń, również umieszczono takie guzy. Książkę spinały dwie srebrne klamry, mocno ściskające arkusze mokrego pergaminu. Opat ocenił, że pochodzi z XIII lub XIV wieku, miał więc nadzieję, że jest bogato ilustrowanym, bardzo cennym manuskryptem. Ale była ukryta. Dlaczego? — Co to jest? — zainteresował się Bonnet, stając obok i wysuwając do przodu wydatny podbródek niczym dziób żaglowca. — Mogę zobaczyć? Zaskoczony nagłym wtargnięciem w jego myśli, opat odruchowo podał mu książkę. Bonnet pospiesznie wcisnął paznokieć pod pierwszą klamrę i ta odskoczyła. Druga trzymała mocniej, lecz także otworzyła się bez trudu. Szarpnął do góry okładkę i gdy już się wydawało, że dokona niezwykłego odkrycia, okazało się, że książki nie można otworzyć. Nadmiar wody sprawił, że stara okładka i pergaminowe kartki tak do siebie przywarły, jakby je sklejono. Sfrustrowany, zaczął siłą odciągać brzegi okładki, ale i to nie przyniosło rezultatu. — Przestań! Dość tego! — wykrzyknął opat. — Zniszczysz ją. Oddaj, proszę. Komendant straży prychnął pogardliwie i podał mu książkę. — Myślisz, że to Biblia? — zapytał. — Nie, raczej nie. — A więc co? — Nie wiem, ale mam tego ranka ważniejsze sprawy na głowie. Zajmę się nią innego dnia. Nie zamierzał jednak traktować książki z pogardą. Wetknął ją pod pachę, zaniósł do swojego gabinetu i rozłożył na biurku biały ręcznik do rąk. Ostrożnie umieścił na nim książkę i delikatnie musnął palcami wytłoczony na okładce wizerunek świętego. Następnie pospieszył do kościoła, żeby odprawić poranne nabożeństwo. *** Trzy dni później przez bramę opactwa wjechał samochód z wypożyczalni i zanim stanął na miejscu dla gości, umocowany na desce rozdzielczej odbiornik GPS poinformował kierowcę kobiecym głosem, że dotarł do celu. — Dziękuję, wiem o tym — mruknął Hugo Pineau. Wysiadł i mimo iż miał na nosie drogie ciemne okulary, zamrugał szybko, gdyż południowe słońce wisiało wprost nad wieżą kościoła niczym kropka nad i. Wziął z tylnego siedzenia teczkę i ruszył przez wysypany żwirem placyk, krzywiąc się z irytacji, ponieważ z każdym krokiem podeszwy jego nowiutkich skórzanych butów przechodziły brutalny chrzest bojowy.
Nie znosił obowiązkowych wizyt w terenie. Zazwyczaj cedował ten obowiązek na Isaaka, kierownika do spraw rozwoju, ale biedak zdążył już wyjechać na sierpniowe wakacje. A ponieważ zamówienie napłynęło do spółki H. Pineau Konserwacja Książek od samego arcybiskupa Bordeaux, bardzo ważnego klienta, nie mogło być mowy o odwlekaniu wizyty, żeby nie stracić opinii firmy świadczącej usługi najwyższej jakości. Opactwo było duże i imponujące. Położone w enklawie otoczonej lasami i łąkami, z dala od dróg szybkiego ruchu, odznaczało się architektoniczną prostotą. Mimo że wieża kościelna pochodziła z X wieku, a może była jeszcze starsza, samo opactwo wzniesiono w XII wieku, jako siedzibę zakonu cystersów, ale do wieku XVII było regularnie rozbudowywane. Oczywiście zawierało elementy dwudziestowieczne w postaci napowietrznych linii wysokiego napięcia czy hydrauliki, lecz ogólnie rzecz biorąc, kompleks przez setki lat niewiele się zmienił. Tak więc opactwo Ruac było wspaniałym przykładem architektury romańskiej, budowlą z białego i żółtego wapienia wydobywanego w pobliskich kamieniołomach szpecących dolinę rzeki Vézère. Katedrę — proporcjonalną budowlę na planie krzyża — z pozostałymi zabudowaniami: internatem, kapitularzem, domem opata, budynkami klasztornymi, średniowiecznymi termami, starym browarem, gołębnikiem, kuźnią oraz biblioteką łączył ciąg dziedzińców. Hugo, eskortowany przez mnicha, od razu trafił do biblioteki, chociaż sam mógł odnaleźć drogę z zawiązanymi oczami, jako że często miał do czynienia z pogorzeliskami starych zabudowań. Delikatna próba nawiązania rozmowy na temat uroków słonecznego dnia, a także pożaru została grzecznie zlekceważona przez młodego mnicha, który zaprowadził go do ojca Menauda i ukłonił się na pożegnanie. Opat czekał na gościa między stosami przemoczonych i osmalonych książek. Hugo aż cmoknął na widok zniszczeń i wręczył opatowi swoją wizytówkę. Był niskim, krępym i szczupłym mężczyzną po czterdziestce. Miał szeroki nos, ale regularne rysy, i wydawał się dość przystojny. Sprawiał wrażenie eleganta: starannie uczesany, ubrany w dobrze skrojoną brązową sportową marynarkę, beżowe spodnie i rozpiętą pod szyją białą koszulę z lekko połyskliwej, najlepszej egipskiej bawełny. Roztaczał wokół zapach dobrej wody kolońskiej. Opat przeciwnie — nosił luźny habit oraz sandały, a pachniał zjedzoną na obiad kiełbasą i potem. Mogło się wydawać, że spotkali się dzięki pętli czasowej. — Dziękuję za przybycie aż z Paryża — odezwał się ojciec Menaud. — Ależ nie ma za co. To moja praca. A kiedy dzwoni do mnie arcybiskup, rzucam wszystko i biegnę. — To dobry przyjaciel naszego zakonu — odrzekł opat. — Jesteśmy wdzięczni za pomoc i jemu, i panu. Niewiele się spaliło — dodał, szerokim gestem omiatając salę. — Większość strat spowodowały dym i woda. — Cóż, nie da się raczej zaradzić zniszczeniom spowodowanym przez płomienie, ale te od wody i dymu… Te da się usunąć, jeśli tylko dysponuje się odpowiednią wiedzą i narzędziami. — I pieniędzmi. Hugo zaśmiał się nerwowo.
— No tak, pieniądze są równie ważnym elementem. Jeśli wolno mi się tak wyrazić, ojcze, jest mi bardzo miło, że możemy normalnie rozmawiać. Dotąd nie miałem do czynienia z trapistami. Podejrzewałem, że może tu obowiązywać… reguła milczenia i będziemy zmuszeni porozumiewać się pisemnie. — To nieporozumienie, monsieur Pineau. Staramy się utrzymać dyscyplinę, mówić wtedy, gdy zachodzi taka potrzeba, aby uniknąć błahych i zbędnych dyskusji. Uważamy, że czcze pogaduszki niepotrzebnie odrywają nas od duchowego skupienia i klasztornych obowiązków. — To podejście i mnie odpowiada, ojcze. Najchętniej od razu przystąpiłbym do pracy. Chciałbym jednak na wstępie wyjaśnić, jak załatwiamy interesy w H. Pineau Konserwacja Książek. Wtedy łatwiej nam będzie określić zadania i przygotować plan działań. Zgoda? Usiedli przy stole bibliotecznym i Hugo zaczął pokrótce objaśniać metody ratowania zniszczonych przez wodę księgozbiorów. Im starsze książki, jak tłumaczył, tym więcej wody chłoną. Klasztorne zabytki piśmiennictwa mogły przez wodę zwiększyć swój ciężar nawet o dwieście procent, więc gdyby zapadła decyzja o ratowaniu, załóżmy, pięciu tysięcy przemoczonych woluminów, do usunięcia byłoby około ośmiu ton wody! Najlepszą metodą ratowania zmoczonych książek jest ich zamrożenie, a następnie próżniowe odsysanie wilgoci w kontrolowanych warunkach. Taki proces daje doskonałe rezultaty w przypadku pergaminu i papieru drukarskiego, jednak, w zależności od rodzaju materiału i stopnia nasiąknięcia, niektóre oprawy mogą wymagać gruntownej renowacji. Niezbędne są też zabiegi grzybobójcze, mające na celu zahamowanie rozwoju pleśni, lecz jego firma z powodzeniem niszczy mikroorganizmy gazowym tlenkiem etylenu w cyklach suszenia w zbiornikach liofilizacyjnych. Następnie Hugo odpowiedział na pytania opata, po czym przeszedł do delikatnej kwestii kosztów. Zaczął od standardowego ostrzeżenia, że znaczne ograniczenie wydatków mogą przynieść: nowy zakup tych woluminów, które są jeszcze do nabycia, i zastosowanie technik restauracyjnych tylko w przypadku ksiąg najcenniejszych i niezastąpionych. Później podał szacunkową wycenę osuszenia tysiąca książek, uważnie wpatrując się w twarz opata w oczekiwaniu na reakcję. Zazwyczaj na tym etapie szacowania kosztów każdy kustosz czy bibliotekarz zaczyna kląć, ale opat patrzył na niego spokojnie i na pewno nie zamierzał rzucać przekleństw. — Oczywiście musimy zacząć od ustalenia priorytetów — odrzekł. — Skoro nie da się zrobić wszystkiego, powinniśmy skupić się na ratowaniu uświęconej historii opactwa. Znajdziemy sposób pokrycia kosztów. Dysponujemy przecież funduszem gwarancyjnym, do którego możemy sięgnąć. Moglibyśmy też sprzedać kilka małych obrazów. Ponadto jest jedna księga, wczesnofrancuskie tłumaczenie świętego Benedykta, której wartość także można by uwzględnić przy wycenie, ale… — Westchnął teatralnie. — Pan również mógłby nam pomóc, proponując umiarkowaną cenę, stosowną do naszego stanu duchownego. Hugo odpowiedział uśmiechem. — Oczywiście, ojcze, ma się rozumieć. Rozejrzyjmy się razem, dobrze? Spędzili całe popołudnie na przekopywaniu się przez stosy nasiąkniętych wodą
woluminów, prowizorycznej inwentaryzacji i ustalaniu rankingu książek, opartego na ocenie ich wartości historycznej dokonanej przez opata. W końcu, gdy młody mnich przyniósł tacę z herbatą i ciastkami, opat postanowił wykorzystać nadarzającą się okazję i pokazał gościowi książkę zawiniętą w skrawek białego płótna. Leżała z dala od innych na drugim końcu stołu. — Chciałbym poznać pańską opinię o tej książce, monsieur Pineau. Hugo siorbnął herbatę, zanim sięgnął po gumowe rękawiczki. Odwinął płótno i z zainteresowaniem popatrzył na elegancką oprawę z czerwonawej skóry. — To chyba naprawdę coś wyjątkowego! Cóż to jest? — Prawdę mówiąc, nie wiem. Nie miałem nawet pojęcia, że mam tę książkę w bibliotece. Jeden ze strażaków znalazł ją ukrytą w ścianie. Okładka skleiła się z pergaminem, a nie chciałem otwierać jej na siłę. — Dobra decyzja. To kardynalna zasada, chyba że wie się, co się robi. Jest bardzo nasiąknięta wodą, prawda? Proszę tylko spojrzeć na te zielone smugi na brzegach kartek, o, tutaj, i tutaj. A tu mamy czerwone przebarwienie. Nie zdziwiłbym się, gdyby to był ślad rozmytej farby z kolorowych ilustracji. Niestety, barwniki roślinne rozpuszczają się w wodzie. — Spróbował odkleić okładkę, po czym dodał: — Te namoczone kartki nie puszczą bez porządnej liofilizacji, ale mogę już teraz użyć pewnego sposobu, żebyśmy zobaczyli stronę tytułową. Mam podjąć ryzyko? — Jeśli to bezpieczne… Hugo wyjął z torby skórzane etui i otworzył je. W środku znajdował się zestaw narzędzi zakończonych ostrzami, łopatkami i haczykami, nieco podobny do kompletu przyborów sekcyjnych albo dentystycznych. Wybrał małą szpatułkę z bardzo cienkim końcem i zaczął ją ostrożnie wsuwać pod okładkę książki, przesuwając milimetr po milimetrze, pewnym ruchem typowym dla kasiarza albo sapera. Dobre pięć minut zajęło mu oddzielenie okładki na całym obwodzie książki przynajmniej na centymetr w głąb. Kiedy spróbował po raz drugi, ta odkleiła się z głośnym mlaśnięciem i ich oczom ukazała się strona tytułowa. Opat pochylił się nad ramieniem Hugona i dysząc z podniecenia, odczytał na głos starannie wykaligrafowany łaciński napis: Ruac, 1307 Ja, Barthomieu, zakonnik klasztoru Ruac, kończę dwieście dwadzieścia lat, a to jest moja historia.
2 W połowie drogi między Bordeaux i Paryżem, w wagonie pierwszej klasy pociągu TGV, Luc Simard stoczył w myślach zaciętą batalię między dwoma swoimi głównymi celami w życiu, to znaczy pracą i kobietami. Siedział po prawej stronie wagonu, w rzędzie pojedynczych foteli, i czytał uwagi redakcyjne do swojego artykułu dla „Nature”. Za przyciemnioną szybą pociągu przemykała zielona równina, ale on prawie jej nie zauważał, pochłonięty dobieraniem właściwych angielskich zwrotów w formułowanych od nowa wnioskach. Zaledwie przed czterema laty, gdy mieszkał jeszcze w Stanach, podobne problemy językowe byłyby nie do pomyślenia, aż sam się dziwił, jak szybko zapomina się pewnych umiejętności, jeśli nie używa się języka na co dzień, nawet jeśli do niedawna sprawnie posługiwało się obydwoma językami. Zwrócił uwagę na dwie dziewczyny siedzące obok siebie kilka rzędów dalej po lewej stronie, które bez przerwy się wierciły, chichotały i wymieniały uwagi tak głośno, że doskonale je słyszał. — Moim zdaniem to gwiazdor kina. — Który? — Nie jestem pewna. Może piosenkarz. — No to idź i go zapytaj. — Sama sobie idź. Ocenił, że byłoby łatwo zgarnąć papiery i zaprosić obie dziewczyny na kawę do wagonu restauracyjnego. Później, zanim wysiądą na stacji Montparnasse, mogliby się wymienić numerami telefonów. A jeszcze dziś wieczorem jedna z nich, może nawet obie, byłaby gotowa spotkać się z nim na drinku po tym, jak zje kolację z Hugonem Pineau. Musiał jednak skończyć pracę nad artykułem, po czym przygotować się do wykładu jeszcze przed powrotem do Bordeaux. Nie miał więc czasu na improwizowane naprędce spotkania, co zresztą powiedział otwarcie Hugonowi, ale jego stary kumpel ze szkoły zaczął nalegać, prawdę mówiąc, wręcz błagać, żeby poświęcił mu parę minut. Miał Lucowi coś pokazać. Obiecał, że Luc nie będzie rozczarowany. W każdym razie mogli przynajmniej zjeść dobrą kolację na cześć starych dobrych czasów. No i poza tym na cześć luksusowej podróży pierwszą klasą i noclegu w apartamencie hotelu Royal Monceau, a wszystko na koszt firmy Hugona. Luc wrócił więc do artykułu, obszernego studium dotyczącego migracji europejskich ludów zbieracko-łowieckich z okresu ostatniego zlodowacenia górnego paleolitu. Aż trudno uwierzyć, że zaledwie trzydzieści tysięcy lat temu Europę zamieszkiwało tylko około pięciu tysięcy ludzi, jeśli jego zespół nie pomylił się w wyliczeniach. Jedynie pięć tysięcy istot! Gdyby ta skromna gromadka najodważniejszych nie znalazła schronienia przed paraliżującym zimnem w odizolowanych siedzibach w Périgord, Kantabrii i na wybrzeżach Półwyspu Iberyjskiego, nie byłoby tu dzisiaj ani tych dwóch chichoczących młodych dam, ani nikogo innego. Ale kobiety bezlitośnie przykuwały jego uwagę szeptami i ukradkowymi spojrzeniami.
Najwyraźniej były znudzone, a może on wydawał im się nieodparcie przystojny, z gęstymi czarnymi włosami spadającymi na kołnierzyk koszuli i dwudniowym zarostem, z ołówkiem trzymanym w ustach, kowbojskimi butami wystającymi zawadiacko spod obcisłych dżinsów. Pod wieloma względami kojarzył się z kimś dużo młodszym i tylko konieczność noszenia okularów do czytania sprawiała, że wyglądał jak czterdziestoczteroletni wykładowca akademicki, którym zresztą był. Ostatecznie przeważył kolejny posłany ukradkiem uśmieszek ładniejszej z dwóch panien, tej siedzącej od strony przejścia. Luc westchnął, odsunął papiery i trzema długimi krokami zbliżył się do dam. — Witam — rzucił przyjaźnie. — Cześć. Zastanawiałyśmy się razem z przyjaciółką, kim pan jest — odrzekła dziewczyna siedząca bliżej przejścia. Uśmiechnął się. — Mam na imię Luc i to powinno wystarczyć. — Grasz w filmach? — Nie. — W teatrze? — Także nie. — Więc czym się zajmujesz? — Jestem archeologiem. — Jak Indiana Jones? — Dokładnie tak samo jak on. Dziewczyna siedząca bliżej przejścia zerknęła na koleżankę i zapytała: — Nie zechciałbyś napić się z nami kawy? Luc wzruszył ramionami, odsuwając przelotną myśl o niedokończonej pracy. — Tak, oczywiście — odparł. — Czemu nie?
3 Generał André Gatinois przechadzał się energicznym krokiem po cmentarzu Père Lachaise, który już dawno temu stał się jego ulubionym miejscem spędzania przerw obiadowych w pogodne dni. Utrzymywanie szczupłej sylwetki po pięćdziesiątce okazało się dla niego sporym wyzwaniem, toteż coraz chętniej rezygnował z południowego posiłku na rzecz kilkukilometrowego spaceru. Cmentarz, największy w Paryżu, najczęściej odwiedzany i chyba najbardziej znany na świecie, był miejscem spoczynku takich sław, jak Proust, Chopin, Balzak, Oscar Wilde czy Molier. Ku irytacji generała pochowano tu również Jima Morrisona, wytrwale składał więc skargi w administracji cmentarza, ilekroć zauważył na murze czy ścianie grobowca nabazgrany sprejem przez fana zespołu The Doors i uzupełniony strzałką napis: „Do Jima”. Cmentarz znajdował się tylko kilometr od jego biura przy bulwarze Mortier w Dwudziestej Dzielnicy, lecz chcąc maksymalnie wykorzystać czas na świeżym powietrzu, generał kazał kierowcy podjechać do głównej bramy cmentarza i czekać przy niej, aż on zakończy spacer. Numery rejestracyjne jego służbowego czarnego peugeota 607 gwarantowały, że policja nie zainteresuje się parkującą w niedozwolonym miejscu limuzyną. Cmentarz był rozległy, zajmował około pięćdziesięciu hektarów, toteż Gatinois mógł codziennie zmieniać trasę spaceru. W słoneczny dzień późnego lata, gdy liście dopiero zaczynały zmieniać barwę, towarzyszył mu ich przyjemny szelest na wietrze. Zazwyczaj wędrował wśród gromadek turystów, choć jego granatowa marynarka, włosy przystrzyżone krótko po wojskowemu i sztywna postawa wyróżniały go spośród ubranej w dżinsy i powyciągane swetry niechlujnej większości. Tego dnia, zamyślony, zawędrował nieco dalej niż zwykle, przyspieszył więc kroku, aby nie spóźnić się na cotygodniową odprawę sztabu. Zaraz jednak zwolnił, gdy jego uwagę przyciągnął szczególnie duży i ozdobny grobowiec stojący na niewielkim wzniesieniu. Utrzymany w stylu bizantyjskim, otwarty z boku, stanowił schronienie dla dwóch ustawionych blisko siebie sarkofagów strzeżonych przez średniowieczne rzeźby przedstawiające kobietę i mężczyznę. Był to grobowiec Heloizy i Abelarda, słynnej pary dwunastowiecznych kochanków, których prochy w XIX wieku zostały przeniesione do Paryża z pierwotnego miejsca pochówku w Ferreux-Quincey. Gatinois wydmuchał nos w chusteczkę. „Wieczna miłość”, prychnął pogardliwie. Propaganda. Mitologia. Pomyślał o swoim pozbawionym miłości małżeństwie i zanotował w pamięci, żeby kupić jakiś drobny prezent dla kochanki. Nią także już był zmęczony, ale piastując takie stanowisko, czuł się zobowiązany do poddania każdego flirtu pełnej procedurze bezpieczeństwa. Jego koledzy zachowywali dyskrecję, czuł się jednak nieco ograniczony: nie mógł bez przerwy zrywać starych znajomości i nawiązywać nowych bez ujmy na honorze. ***
Kierowca przeprowadził limuzynę przez kordon bezpieczeństwa i wysadził generała na wewnętrznym dziedzińcu, przed masywnymi dębowymi drzwiami, równie sędziwymi i solidnymi jak samo Ministerstwo Obrony. La piscine. Tak właśnie powszechnie nazywano kompleks DGSE1. Basen. I choć ta nazwa nawiązywała do pobliskiej Piscine des Tourelles, siedziby Francuskiej Federacji Pływackiej, aluzja do pływackich nawrotów, czyli gonienia za własnym ogonem i pozostawania w miejscu, często wydawała mu się adekwatna. Gatinois był swego rodzaju anomalią w organizacji. Nikt w Generalnym Zarządzie Bezpieczeństwa Zewnętrznego nie przewyższał go stopniem, lecz jego zespół — Jednostka 70 — liczył najmniej osób, a w agencji, gdzie tajemniczość była sposobem życia, okazał się także najbardziej utajnionym spośród wszystkich zespołów. Jego koledzy z innych sekcji wydziałów strategii oraz wywiadu dysponowali ogromnymi budżetami i zastępami agentów, dotrzymywali kroku swoim odpowiednikom z CIA i innych agencji wywiadowczych działających na całym świecie, utrzymywali pierwszoplanowy status w szeregach tajnych służb, toteż komórka Gatinois w porównaniu z nimi wypadała blado. Dysponował on bowiem stosunkowo skromnym budżetem i miał pod sobą zaledwie trzydziestu ludzi. I nie chodziło nawet o to, że brakowało mu środków i musiał szukać finansowania na przykład w pionie akcji, rywalizując z globalną siatką szpiegów i informatorów. Nie, Gatinois zadowalał się ułamkiem tego, czego inne zespoły potrzebowały, by działać. W rzeczywistości wiele zadań Jednostki 70 wiązało się z zamówieniami innych jednostek rządowych oraz pracowni akademickich, niemających nawet pojęcia, nad czym pracują. Gatinois musiał się zadowalać zapewnieniami przełożonego, dyrektora DGSE, że najczęściej to minister obrony narodowej i tak naprawdę sam prezydent Francji są zainteresowani najnowszymi osiągnięciami Jednostki 70 bardziej niż którejkolwiek innej komórki wywiadowczej. Jednostka 70 miała siedzibę w dziewiętnastowiecznej części kompleksu. Generał cenił ją bardziej niż nowoczesne i szablonowe biura i od lat sprzeciwiał się przeniesieniu zespołu. Wolał wysokie sufity, gipsowe gzymsy i ściany wyłożone boazerią, nawet jeśli toalety były mniej wygodne niż te w nowoczesnych biurowcach. Sala konferencyjna miała doskonałe proporcje i wspaniałe kryształowe żyrandole. Po krótkiej wizycie w prywatnej łazience, gdzie szybko doprowadził się do porządku, generał wkroczył do sali, skinął głową podwładnym i zajął miejsce u szczytu stołu, gdzie już czekały teczki z dokumentami. Rytuałem podkreślającym hierarchię służbową było studiowanie w ciszy cotygodniowego raportu z działań zespołu. Każdy szef wydziału na jego miejscu zacząłby od komentarza, ale Gatinois lubił zawczasu wiedzieć, co go czeka. Jego zastępca, pułkownik Jean-Claude Marolles — niski, korpulentny, z małym, starannie przyciętym wąsikiem — usiadł po jego prawej stronie, jak zawsze nerwowo obracając w palcach długopis w oczekiwaniu na słowa krytyki szefa.
Nie musiał długo czekać. — Dlaczego nie zostałem poinformowany o tym? — rzucił generał, zdejmując okulary tak gwałtownie, jakby chciał cisnąć je na podłogę. — O czym, generale? — spytał Marolles jak zwykle flegmatycznie, co doprowadzało Gatinois do szału. — O pożarze! A jak sądzisz, o co innego miałbym pytać? — To był niewielki pożar w prowincjonalnym opactwie. Wioska w ogóle nie ucierpiała. Nie było to ważne wydarzenie. Gatinois spojrzał na niego zdegustowany, następnie powiódł lodowatym wzrokiem po twarzach mężczyzn siedzących przy stole, aż dotarł do Chabona, sprawującego nadzór nad doktorem Pelayem. — Chabon, napisałeś w raporcie, że Pelay zameldował, iż Bonnet osobiście brał udział w gaszeniu pożaru i wspomniał później, że znalazł jakąś starą książkę ukrytą w ścianie. Czy dobrze odczytałem twój raport? Chabon odpowiedział, że tak. — Co to była za książka? — zapytał lodowato generał. — Nie wiem — odparł cicho Chabon. — Nie sądziłem, że to może mieć znaczenie dla naszej pracy. Gatinois z zadowoleniem przyjął tę szansę odegrania przedstawienia. Jak zwykle, w poszukiwaniu inspiracji, spojrzał na żyrandol, który kojarzył mu się z wybuchem fajerwerków. Ich praca, niestety, często przypominała obserwowanie powolnego procesu schnięcia farby. Łatwo było popaść w samozadowolenie. A jemu przychodziło to jeszcze łatwiej. Tymczasem mijało sześć miesięcy od ostatniego znaczącego przełomu, więc jego frustracja narastała, spowodowana żółwim tempem prac, a także oddalającym się awansem. Zaczął spokojnie, lecz powoli rozkręcał się w jednostajnym crescendo, aż w końcu grzmiał tak donośnie, że słychać go było na korytarzu: — Naszym celem jest Ruac. Wszystko, co się wiąże z Ruac. Nic na temat Ruac nie jest nieważne, dopóki ja nie zdecyduję, że takie jest! Jeśli dziecko zachoruje na ospę, chcę o tym wiedzieć! Jeśli nastąpi przerwa w dostawie prądu do kawiarni, chcę o tym wiedzieć! Jeśli jakiś cholerny pies nasra na ulicy, chcę o tym wiedzieć! W klasztorze w Ruac odnaleziono starą książkę ukrytą w ścianie, a mój zespół uznaje, że to nieważne? Nie bądźcie idiotami! Nie wolno nam popaść w samozadowolenie! Jego ludzie słuchali ze spuszczonymi głowami, przyjmowali tę krytykę jak dobrzy żołnierze. Gatinois wstał, zastanawiając się, czy powinien wyjść z sali i dać podwładnym okazję do zadumy nad własnym losem. Pochylił się i grzmotnął pięścią w lakierowany blat stołu. — Na Boga, ludzie, to jest Ruac! Wyciągnijcie wreszcie palce z tyłków i bierzcie się do pracy!
4 Firma H. Pineau Konserwacja Książek mieściła się przy Rue Beaujon, blisko skrzyżowania z aleją Hoche, zaledwie kilkaset metrów od Łuku Triumfalnego. Hugo specjalnie wybrał lokal właśnie tutaj ze względu na bardzo wysokie czynsze, co podnosiło prestiż firmy. Niemniej w celu ograniczenia wydatków najmował tylko skromne kilkupokojowe mieszkanie będące kwaterą główną. Sam mieszkał w Siódmej Dzielnicy, gdzie miał piękny widok na Sekwanę i skąd w pogodne dni mógł chodzić piechotą do firmy, paląc swoje ulubione cygaretki. Zachęcał klientów do odwiedzenia biura i obejrzenia gustownej kolekcji antyków oraz obrazów, nie mówiąc o olśniewającej rudej sekretarce. Nie znosił dłuższej rozłąki z tętniącym życiem Paryżem, ze smutkiem przyjmował nawet konieczność wizyty w miejscu prowadzenia operacji, czyli niskim baraczku z blachy falistej, stojącym w obskurnej dzielnicy przemysłowej w pobliżu lotniska Orly. To właśnie tam docierały wszystkie transporty rozmaitych dzieł malarstwa i rzeźby, książek i manuskryptów z całej zachodniej Europy, a nawet z odleglejszych krajów, tam też mozoliło się starannie dobranych trzydziestu pracowników, którzy cierpliwie, bez szczędzenia kosztów, usuwali efekty powodzi, pożarów i niszczycielskiej działalności innych ludzi. Hugo wybiegł z gabinetu, gdy usłyszał w recepcji dźwięczny baryton Luca. — W samą porę! — wykrzyknął, zamykając przyjaciela w niedźwiedzim uścisku. Luc był o głowę wyższy, muskularny i ogorzały od pracy na świeżym powietrzu. Hugo przy nim wydawał się blady i chłopięcy, wymuskany i zniewieściały. — No, wreszcie masz okazję poznać Margot. Mówiłem ci, że jest piękna! — A do sekretarki rzekł: — A ty w końcu możesz poznać Luca. Mówiłem ci, że jest przystojny! — Cóż, udało mu się wprawić nas oboje w zakłopotanie — odparł Luc z uśmiechem. — Margot, musisz być silną kobietą, skoro wytrzymujesz z tym facetem. Dziewczyna lekko skłoniła głowę. — Mój narzeczony jest rugbistą, więc mam solidną ochronę przed humorkami szefa. — A to Isaak Mansion, mój zastępca i dyrektor do spraw rozwoju — powiedział Hugo, wskazując mężczyznę w garniturze i krawacie, który stanął obok niego. Miał krótkie kręcone włosy i starannie przystrzyżoną brodę. Isaak serdecznie przywitał Luca i zapytał: — Pewnie jeszcze nie wiesz, dlaczego tu jesteś, prawda? — Cicho! — fuknął Hugo. — Nie psuj mi zabawy. Spadaj stąd i znajdź dla nas fundusze! W swoim gabinecie usadowił Luca wygodnie, otworzył nową butelkę bourbona i nalał go szczodrze do dwóch kryształowych szklaneczek Baccarata. Trącili się i wypili toast. — Twoje biuro wygląda wspaniale, i ty też — rzekł Luc. — Jak długo cię tu nie było? Pięć lat? — zapytał Hugo. — Mniej więcej. — Nie do wiary. Widywaliśmy się częściej, gdy mieszkałeś za granicą.
— Cóż, wiesz, jak to jest — mruknął Luc. — Na nic nie ma czasu. — Kiedy spotkaliśmy się po raz ostatni, miałeś dziewczynę, Amerykankę. — Nic z tego nie wyszło. Hugo wzruszył ramionami. — Normalka. — A po chwili rzucił: — Boże, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę! Przez jakiś czas rozmawiali o znajomych z uczelni i skomplikowanym życiu towarzyskim Hugona, kiedy Margot zapukała dyskretnie i poinformowała, że znowu dzwonią z policji. — Chcesz, żebym wyszedł? — zapytał Luc. — Nie, skądże, zostań. To nie potrwa długo. Luc jednym uchem słuchał rozmowy. Kiedy Hugo odłożył słuchawkę, westchnął głośno i rzekł: — Ciągle coś się dzieje. Wczoraj wieczorem było włamanie do mojego zakładu. Napastnicy pobili strażnika… leży w szpitalu z pękniętą czaszką… po czym splądrowali barak. — Coś ukradli? — Nic. Idioci prawdopodobnie nawet nie wiedzieli, że zajmujemy się renowacją książek. Co jest ostatnią rzeczą, która przyciągnęłaby uwagę niewykształconego bandziora? Książka! A w baraku znaleźli wyłącznie książki, i to w olbrzymich ilościach. Dopadła ich poetycka sprawiedliwość, ale narobili sporego bałaganu. Luc wyraził współczucie z powodu stresu, na jaki został narażony przyjaciel, po czym uniósł obie ręce i rzekł: — No więc zdradź wreszcie, o co chodzi. Cóż tak niezwykłego odkryłeś, że musiałem rzucić wszystko i przyjechać aż do Paryża? — Potrzebna mi twoja fachowa opinia. — Na jaki temat? — Popatrz na to. Hugo poszedł do regału i wziął z niego niewielki przedmiot zawinięty w płótno. Usiedli obok siebie na kanapie. Hugo zrobił miejsce na stoliku i powoli, z namaszczeniem odwinął książkę. Skóra oprawy wydawała się jeszcze bardziej czerwona i błyszcząca niż wtedy, gdy zobaczył ją po raz pierwszy w opactwie. A święty z aureolą wytłoczony na okładce sprawiał wrażenie bardziej trójwymiarowego. Srebrne ozdoby, a więc wzmocnienia rogów, plecionki na szczytach grzbietu oraz dwie spinające tom klamry były zmatowiałe, poza tym książka po wysuszeniu stała się o wiele lżejsza. — Dostałem ją kilka tygodni temu. Bardzo ucierpiała, bo nasiąkła wodą, ale moi ludzie sobie z tym poradzili. — Jasne… — Jest z Dordogne, z Périgord Noir, a więc jednego z twoich ulubionych miejsc. Luc uniósł brwi, patrząc na przyjaciela z zainteresowaniem. — Słyszałeś kiedykolwiek o miasteczku Ruac?
— Nad rzeką Vézère, prawda? Chyba raz czy dwa penetrowaliśmy tereny wokół niego. Cóż tam jest interesującego? Hugo zaczął opowiadać Lucowi o opactwie i pożarze, nieco dramatyzując i koloryzując, jakby bez tego nie potrafił przejść do punktu kulminacyjnego opowieści. A gdy zakończył pochwałą osiągnięć swojej firmy, dzięki którym manuskrypt odzyskał pierwotny wygląd, dodał: — Chciałbym, żebyś ją teraz przejrzał i powiedział, jakie jest twoje pierwsze wrażenie, dobrze? — Chętnie rzucę na nią okiem. Luc uniósł cienką książkę do światła, odwrócił okładkę, spojrzał na wypisaną na karcie tytułowej datę i zaczął przerzucać kartki. Już po chwili cicho gwizdnął. — To jakiś żart?! — Byłem pewny, że to cię zainteresuje — odrzekł Hugo. — Oglądaj dalej. Luc zatrzymywał się na każdej stronie tylko na tak długo, żeby zarejestrować pierwsze wrażenie. Mimo że nie mógł odczytać treści, szybko doszedł do przekonania, że autor robił zapiski pewną, wprawną ręką. Manuskrypt miał układ blokowy, zawierał po dwie kolumny na stronie i był spisany rdzawym tuszem z pięknym miedzianym połyskiem. Na brzegach stron widać było delikatne nacięcia, dzięki którym linie pisma pozostały równe i proste. Ale to nie tekst przykuł jego uwagę. Bez reszty pochłonęły go jaskrawe i odważne ilustracje zdobiące brzegi niektórych stron. Zwłaszcza te proste, schematyczne, które szczególnie przypadły mu do serca. Czarne byki. Sarny. Żubr. Bardzo realistyczne, pięknie nakreślone w czerni, ziemistej czerwieni, brązie i beżu. — To bez wątpienia kopie rysunków jaskiniowych — mruknął. — Z górnego paleolitu, bardzo podobne do rysunków z Lascaux, ale te nie pochodzą z Lascaux ani z którejkolwiek innej jaskini, jaką do tej pory widziałem. — A widziałeś je wszystkie, jak sądzę — odrzekł Hugo. — Oczywiście! Przecież to moja praca! Ale pewnie zdajesz sobie sprawę, że najbardziej niezwykła jest data tych zapisków: rok tysiąc trzysta siódmy! Pierwsze wiarygodne wzmianki w literaturze historycznej dotyczące malowideł jaskiniowych pochodzą z roku tysiąc osiemset siedemdziesiątego dziewiątego i dotyczą hiszpańskiej Altamiry. Ten manuskrypt jest o pięć wieków starszy! Nie twierdzę, że przed wiekiem dziewiętnastym nikt nie widział rysunków w tych jaskiniach, ale nikt wcześniej nie pomyślał, żeby je opisać ani tym bardziej przedstawić ich reprodukcje. Jesteś pewny, że ten manuskrypt naprawdę pochodzi z roku tysiąc trzysta siódmego? — No cóż, nie poddawałem go datowaniu metodą węgla C-czternaście, ale rodzaj papieru welinowego, oprawa, typ atramentu i pigmenty, wszystko to wskazuje na to, że pochodzi z czternastego wieku. — Jesteś tego pewny? Hugo się zaśmiał: — Przecież to moja praca!
Luc pochylił się nad książką. Zatrzymał się na jednej stronie, obrócił manuskrypt i podsunął go przyjacielowi. Hugo prychnął ironicznie. — Wiedziałem, że to cię zainteresuje. To bardzo sugestywne! Widziałeś kiedyś coś podobnego?! Na marginesie widniała schematyczna sylwetka wyprostowanego człowieka, będąca właściwie tylko naszkicowanym grubymi czarnymi liniami zarysem. Tyle że zamiast twarzy postać miała wydatny ptasi dziób, a w połowie wysokości — podkreślonego grubą smugą, dużego nabrzmiałego fallusa. — Tak! Już wiem! Nie jest dokładnie taki sam, ale bardzo podobny. W Lascaux też znajduje się taki wizerunek człowieka z ptasią głową. To pewnie jakaś mistyczna postać. Łącznie z tym imponującym kutasem. Niesamowite. Przerzucił kartkę i wskazał następny rysunek na marginesie, bogato barwiony pigmentami — żywą zielenią, ziemistym brązem i ognistą czerwienią. — Tylko spójrz na te rysunki! Te rośliny. — Odwrócił kartkę. — To jakieś gatunki winorośli. — I kolejną. — A tu trawy. To jak podręcznik historii naturalnej! — Wreszcie dotarł prawie do końca. Spojrzał na rysunek i wykrzyknął: — A to… Na miłość boską, Hugo! Przecież to mapa! Wzdłuż marginesów niebieska linia wiła się wśród zielonych, brązowych i szarych plam oznaczających jakieś elementy topografii. Krajobraz był upstrzony drobnymi rysuneczkami przedstawiającymi wieżę, meandrującą błękitną wstążkę rzeki, skupisko chałup z szarymi dachami, drzewo o dziwacznie powykręcanych konarach, parę falistych niebieskich linii na szarym tle, a obok nich drobny mały krzyżyk. — Ja też myślę, że to mapa — rzekł Hugo. Luc dopił bourbona, ale machnął ręką, gdy przyjaciel chciał mu dolać trunku. — Teraz powiedz mi lepiej, co tu jest napisane — poprosił. — Jesteś specjalistą od łaciny. Ja nigdy nie wyszedłem dalej poza veni, vidi, vici. Hugo uśmiechnął się, nalał sobie bourbona, po czym oznajmił z teatralną emfazą: — No cóż, inskrypcja na karcie tytułowej głosi: Ja, Barthomieu, zakonnik z klasztoru Ruac, kończę dwieście dwadzieścia lat, a to jest moja historia. Zakłopotany Luc zmarszczył nos. — Mów dalej. — A w pierwszym wierszu na pierwszej stronie jest napisane: Ku wiecznej pamięci największego człowieka, jakiego znałem, świętego Bernarda z Clairvaux. Luc przeciągnął palcem po sylwetce wytłoczonej na okładce. — To ten facet? — Prawdopodobnie tak. — Miał coś wspólnego z psami? — Tak się składa, że miał. Od jego imienia została nazwana słynna rasa, ale jak się niedawno przekonałem, bardziej zasłynął z czego innego. — Teraz powiedz, co zawiera reszta.
— Nie mogę. Luc spojrzał na niego zniecierpliwiony. — Dlaczego? — Bo nie potrafię tego odczytać — odparł Hugo z satysfakcją. Luc nie miał ochoty ciągnąć tej gry. — Daj spokój, wyduś to wreszcie i nie udawaj durnia. Niby dlaczego nie potrafisz tego przeczytać? — Bo jest napisane szyfrem!
5 Dla Luca wizyta w Périgord była jak powrót do domu. Ta zielona żyzna kraina zawsze witała go serdecznie jak rodzona matka. Od najmłodszych lat spędzał rodzinne wakacje w domku w Saint-Aulaye i całymi dniami przesiadywał na piaszczystej plaży nad rzeką Dronne, i teraz był bardzo szczęśliwy, mogąc odwiedzić tę wioskę. Pofałdowany teren, rzeki płynące w głębokich wąwozach, wapienne klify, skąpane w słońcu tarasy wznoszące się powyżej winnic rozrzuconych na łagodnych zboczach, gęste lasy, śliwy i wiecznie zielone dęby rosnące bujnie na piaszczystych glebach, stare wioski i miasteczka z piaskowca przy wąskich krętych drogach — to wszystko poruszało czułe struny w jego duszy i przywoływało wspomnienia. Ale najważniejsze były dla niego duchy odległej przeszłości Périgord, zapomniane dusze odwiedzające go na jawie, mroczne postacie przemykające w leśnym gąszczu i pozostające zawsze poza jego zasięgiem. Dziecięce wizje pierwotnych ludzi wędrujących po tych ziemiach, podsycane przez wycieczki do licznych w tym rejonie jaskiń z rysunkami naskalnymi oraz powieść Klan niedźwiedzia jaskiniowego Jean Marie Auel, którą nad wiek rozwinięty jedenastolatek przeczytał jednym tchem, pchnęły go na drogę akademicką, prowadzącą od Uniwersytetu Paryskiego przez Harvard aż do katedry w Bordeaux. Luc odebrał Hugona na Gare Saint Jean, głównym dworcu kolejowym w Bordeaux, skąd ruszyli na zachód jego poobijanym land roverem. Znał tę trasę na pamięć, mógłby ją pokonać z zamkniętymi oczami. Land rover, ochrzczony kiedyś przez pewnego dowcipnego praktykanta z Anglii „gland2 roverem”, miał już na liczniku kilkaset tysięcy kilometrów. Kiedy trwały wykopaliska, co dzień rano, szlakami bezlitosnymi dla amortyzatorów, woził studentów do pracy w terenie, a wieczorami nabuzowanych piwem i hormonami do okolicznych barów. Przybyli do opactwa przed obiadem i zasiedli wraz z ojcem Menaudem w jego gabinecie wypełnionym zakurzonymi książkami, przez co bardziej przypominał stancję profesora niż celę duchownego. Hugo przedstawił swojego przyjaciela i przeprosił za ich sportowe stroje. Jako człowiek uzależniony od mody był szczerze zatroskany tym, że musiał się ubrać jak na wycieczkę. Wcześniej korespondował z opatem na temat stanu prowadzonych prac, przekazał nawet wstępny harmonogram powrotu wszystkich restaurowanych tomów do biblioteki. Niemniej opat Menaud szczególnie domagał się szybkiego zwrotu manuskryptu ojca Barthomieu i gdy tylko Hugo wyjął go z torby, chwycił książkę niczym łakome dziecko tabliczkę czekolady. Przez następne pięć minut opat w ciszy i skupieniu przerzucał kartki, wodząc wzrokiem po tekście zza dwuogniskowych okularów, aż wreszcie zdumiony pokręcił głową. — To naprawdę niezwykłe. Dlaczego właśnie święty Bernard?! I dlaczego ten Barthomieu uważał za konieczne spisanie notatek szyfrem? I jeszcze te fantastyczne ilustracje! Jestem zachwycony i zaskoczony jednocześnie. Przyznaję, że mam pewne obawy, gdy pomyślę, co to wszystko może znaczyć.