kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

De Correas Zapata Celia - Isabel Allende - Życie i duchy

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
D

De Correas Zapata Celia - Isabel Allende - Życie i duchy .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu D DE CORREAS ZAPATA CELIA Książki
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 186 stron)

Celia Correas Zapata Isabel Allende. Życie i duchy Przełożyła Marta Jordan Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA 2001

Spis treści Kilka słów tytułem wyjaśnienia Wstęp Początki Była sobie raz… Wędrówki Podróże Humor Rebelie i wyzwania Dom duchów Obrany cel Miłośc i cienie Ewa Luna Opowieści Ewy Luny Niezgłebiony zamysł Paula O dzieciach i książkach Afrodyta Z miłości Muzy, anioły i demony Tworząc dla świata Sukces Ostatnie lata Pisarstwo Córka fortuny Kalendarium

Kilka słów tytułem wyjaśnienia... Poproszono mnie, żebym napisała przedmowę do tej książki. Byłoby to dla mnie zadanie bardzo trudne, ponieważ książka mówi o mnie samej i każdy komentarz mógłby zostać uznany za dowód na moją próżność. Pomysł publikacji, której treść stanowią wyłącznie moje wspomnienia i opinie, wydaje mi się dziwny, ponieważ nie wyobrażam sobie, aby mogły one kogokolwiek zainteresować (co najwyżej studentów literatury, przymuszonych przez jakiegoś sadystycznego profesora). Tak więc żadnej przedmowy nie będzie, ale skoro już przyznano mi te strony, wykorzystam je, aby pokrótce wyjaśnić, czym było dla mnie doświadczenie związane z nagrywaniem tych wspomnień. Przed kilku laty, kiedy odbywałam po Europie podróż mającą na celu promocję moich książek, pewne czasopismo przeprowadziło ze mną wywiad. Stanęłam oko w oko z dziennikarzem - najwyraźniej dopiero co po dyplomie, który przybył w towarzystwie fotografa i dwóch pomocników. Ustawili światła i kamerę, jakby chodziło o sport- retowanie papieża dla potomności, i dziennikarz - przystojny młodzian w rozpiętej koszuli ukazującej opalony tors, na którym jaśniał złoty medalik - zadał mi pierwsze pytanie: "Co pani robi?". Zbita z tropu nie wiedziałam, jak mu odpowiedzieć, wówczas wyjaśniającym tonem dodał: "Wysłano mnie, żebym przeprowadził z panią wywiad, ale nie wiem, kim pani jest. Może mi pani powiedzieć, czym się pani zajmuje?". Uległam nieodpartej pokusie i odparłam, że jestem śpiewaczką operową. Faktem jest, że zawsze chciałam być diwą, nie mogłam więc przepuścić okazji, żeby wreszcie się nią poczuć. Przez trzydzieści minut mówiłam o mojej błyskotliwej karierze sopranistki i licznych występach u boku mojego dobrego przyjaciela Placido Domingo, do którego, nie wstydzę się do tego przyznać, mam pewną romantyczną słabość: wyobrażam sobie, jakim cudownym przeżyciem musi być słuchanie go, kiedy śpiewa pod prysznicem. Dziennikarz poprowadził naszą rozmowę, opierając się na przypuszczeniu, że w następnym sezonie z pewnością wystąpię w Cyganerii w mediolańskiej La Scali. Nie wiem, czy wywiad ten ukazał się drukiem, i nie ma to znaczenia; przypuszczam, że każdy z nas wpada czasem na pomysł, aby dla zabawy wymyślić sobie inną biografię; taka myśl przemknęła mi przez głowę, kiedy Celia Correas Zapata wyszła z propozycją napisania książki na podstawie przeprowadzanych ze mną rozmów. Od czasu kiedy w roku 1982 ukazała się moja pierwsza powieść Dom duchów, udzieliłam już tylu wywiadów, że nie sposób byłoby je zliczyć, ale mam wrażenie, że

nikt już tego nie pamięta. Z publikacji ukazujących się w jakiejś gazecie czy czasopiśmie niewiele zostaje, za to książka - niczym skała - jest praktycznie niezniszczalna, dlatego pomysł, aby przedstawić się w nieco korzystniejszym świetle, wydał mi się wielce kuszący. Jednakże bardzo prędko musiałam zrezygnować z tych kokieteryjnych zapędów, gdyż Celia nie miała zamiaru pozwolić, bym wprowadziła je w czyn. W przeciwieństwie do owego młodego dziennikarza ona dokładnie wie, co robię i dlaczego. Kiedy określiła tę książkę mianem "literackiej biografii", doznałam sprzecznych uczuć. Przede wszystkim poczułam się mile połechtana, jako że zazwyczaj pisarz najpierw musi umrzeć, zanim ktoś zada sobie trud, aby napisać jego biografię, a w przypadku pisarza- kobiety sama śmierć nie wystarczy, trzeba jeszcze poleżeć pod ziemią dobrych parę wieków. Jednakże wydawało mi się, że wszystko już zostało powiedziane, i to nie tylko w wywiadach prasowych, ale także w Pauli, bolesnym pamiętniku, który pisałam w czasie długiej choroby mojej córki i po jej śmierci, w latach 1992-1993. Cóż jeszcze mogłam dodać, nie ulegając skłonności do tworzenia fikcji literackiej? Opowiadając o moim życiu, nie boję się zmyślać, o czym przekonał się dziennikarz, który wziął mnie za śpiewaczkę operową. Kiedy w grę wchodzi jakaś ciekawa historia, nigdy nie pozwalam, aby prawda stanęła jej na przeszkodzie (w mniejszym lub większym stopniu, otaczamy się legendą, każdy z nas tworzy ją na kanwie własnych wspomnień i doświadczeń), ale wszystko ma swoje granice. Nie mogę zbytnio szarżować i pozwalać sobie na nieścisłości albo przesadę po to, żeby zabawić czytelników, gdyż ci mogą mnie zdemaskować. Na przestrzeni lat poznałam wielu ludzi, którzy jeszcze żyją i którym bardzo łatwo byłoby wytknąć mi kłamstwo. Niebezpieczeństwo polega na tym, że książka ta powinna być jak najbliższa prawdy; to już wolę fikcję, ona lepiej pasuje do tej dziwnej powieści, jaką w rzeczywistości jest moje życie (mając rodzinę taką jak moja - żeby pisać, nie trzeba wyobraźni, wystarczy notować), ale Celia była nieprzejednana. Tak więc w końcu odbyłyśmy u mnie w domu pierwsze spotkanie, które się nie udało, gdyż - jak się okazało - kilka godzin spędzonych w korkach w samochodzie to dla Celii zbyt wiele. Zaproponowałam, że to ja pojadę do niej, jednak w związku z tym, że mój kalendarz to istny koszmar, który komuś innemu może się tylko przyśnić, kilka razy wystawiłam ją do wiatru, i wtedy - dowodząc iście salomonowej mądrości - postanowiłyśmy spotkać się dokładnie w połowie drogi między San Jose i San Rafael. Okazało się, że miejscem tym był hotel położony w pobliżu lotniska, pełen hałaśliwych turystów i nastrojowej muzyki, i nagranie jakiejkolwiek rozmowy było niemożliwe. Dlatego przyszło nam do głowy, aby wynająć pokój (wzorem dyskretnych par, które

pragnąc zrobić skok w bok, zamykają się przed światem w pokojach na godziny), i od tej pory nasze spotkania odbywały się regularnie. Każda przyjeżdżała swoim samochodem, Celia przywoziła podejrzaną czarną walizeczkę, a ja butelkę szampana, i starając się nie zwracać niczyjej uwagi, wślizgiwałyśmy się do pokoju. Nasze rozmowy zawsze były bardzo emocjonujące, śmiałyśmy się do łez, to prawda, ale nieraz płakałyśmy, i to tak, że opuszczając pokój, miałyśmy zaczerwienione oczy i rozmazany makijaż. Nic zatem dziwnego, że turyści i pracownicy hotelu rzucali nam ironiczne spojrzenia, biorąc nas za jakieś zboczone staruszki, ponieważ nie mogli wiedzieć, że walizeczka nie kryła w sobie żadnych utensyliów erotycznych, tylko magnetofon, zeszyty Celii i moje książki, pracowicie przez nią pokreślone. Tak minął rok, podczas którego regularnie odbywałyśmy nasze długie, zawsze nagrywane, spotkania. Kiedy wywiady się skończyły, poczułam się wystawiona na widok publiczny i bezbronna, które to wrażenie jest mi dobrze znane, gdyż doświadczam go, ilekroć skończę jakąś książkę. W trakcie docierania do dna pamięci, czyli tam, gdzie rodzą się moje powieści, stopniowo wyzbywam się wszystkiego i kiedy piszę zakończenie, jestem już naga. Ta książka w szczególności wymagała ode mnie grzebania w przeszłości i tłumaczenia się z czynów, jakich dopuściłam się jako człowiek, i z utworów, które popełniłam jako pisarka; mam wrażenie, że drukowanymi literami napisałam swoją charakterystykę, podając w ten sposób już ostateczną wersję. Pamięć jest równie subiektywna jak wyobraźnia. Gdzie kończy się jedna, a zaczyna druga? Pamięć i wyobraźnia są jak chińskie kule z kości słoniowej, wyrzeźbione jedna w drugiej, obie z tego samego surowca; każda z nich jest odrębna, ale nie sposób ich rozdzielić. Cierpliwie i taktownie Celia wkraczała do mych wspomnień, szukając wyjaśnienia genezy mojej twórczości. Według niej wszystko, co piszę, prawie zawsze wywodzi się z jakiegoś wydarzenia albo głębokiego urazu emocjonalnego. Niejedno z jej pytań nieoczekiwanie zmusiło mnie, bym stanęła twarzą w twarz z jakąś wizją pogrzebaną pod stertą gruzu. Tym sposobem na przykład przywołała jedyny obraz mego ojca, jaki wrył mi się w pamięć, kiedy miałam trzy lata: widok jego butów i białych lnianych spodni poplamionych krwią. W poszukiwaniu informacji Celia pojechała do Chile i rozmawiała tam z osobami, które znały mnie w różnych okresach mego życia. Z dużym zdziwieniem słuchałam tych nagrań, bo w żadnej z przytaczanych anegdot nie potrafiłam rozpoznać siebie, jakby mówiły o jakiejś całkiem obcej kobiecie. Dzięki Celii, która chciała zobaczyć wszystkie stare fotografie mojej rodziny, udało mi się dotrzeć do nieuporządkowanych pudeł, w których moja

córka Paula, wziąwszy na siebie obowiązek odbudowania więzów naszego klanu, rozproszonego przez wichry wygnania, przechowywała setki zdjęć. Gdzie je znalazła? Sądzę, że większość dostała od jakichś dalekich krewnych, których odwiedziła w Chile, jednego po drugim, na krótko przed tym, jak zachorowała. W tych pudłach, których zawartością córka nigdy się ze mną nie podzieliła, znalazła się jedyna fotografia mojego ojca, ocalała przed zniszczeniem pół wieku wcześniej, kiedy to mama uzyskała unieważnienie małżeństwa i postanowiła wymazać go na zawsze z serca i kronik rodzinnych. Zdjęcie to jest teraz w moim posiadaniu i często przyglądam się mu z ciekawością nagromadzoną przez wszystkie lata życia, podczas których zastanawiałam się, jak też wyglądał ów człowiek, któremu zawdzięczam połowę genów. Podczas naszych rozmów Celia pomogła mi odnaleźć moje korzenie, bardzo podobne do jej własnych. Obie pochodzimy z rodzin przypominających plemiona, z domów, w których były stare szydełkujące ciotki, babcie rozsiewające dyskretną woń lawendy albo bergamotki - tylko francuskie kokoty używały perfum - długie korytarze i poczerniałe od sadzy kuchnie, w których odrabiałyśmy lekcje i wypijałyśmy kubki gorącego kakao, kiedy na zewnątrz zapadał zmrok. Każdą z nas ukształtowali dziadkowie, tradycja, silne poczucie honoru i religia katolicka. Obie stałyśmy się feministkami i bardzo szybko uciekłyśmy spod władzy ojca; wciąż cnotliwe, wyszłyśmy za mąż za ludzi, którzy wydawali się odpowiedni, rodziłyśmy kolejne dzieci, bo w tamtych czasach macierzyństwo nie było kwestią wyboru, i po dwudziestu kilku latach obie rozwiodłyśmy się z podobnych powodów. A dźwigając na karku piąty krzyżyk, poobijane, ale jeszcze pełne optymizmu, spotkałyśmy się na północy świata złączone tą samą namiętnością: literaturą. O ile pamiętam, nasza przyjaźń zaczęła się na początku lat osiemdziesiątych, kiedy Celia po raz pierwszy poprosiła mnie, żebym wygłosiła wykład na uniwersytecie w San Jose, gdzie cierpliwej grupce studentów literatury latynoamerykańskiej objaśniała, czym jest Dom duchów. Była prawdopodobnie jedną z nielicznych osób w Stanach Zjednoczonych znających moją powieść, która nie została jeszcze przetłumaczona na angielski. Mieszkałam w Wenezueli, pracowałam na dwóch etatach w szkole i pomysł, żeby polecieć aż na drugi kontynent i odwiedzić miejsce tak egzotyczne jak Kalifornia, wydał mi się niedorzeczny, jednak zaproszenia, kierowane do mnie początkowo dyskretnie pocztą, a następnie ponaglająco przez telefon, nie przestawały przychodzić. "Musisz tu przyjechać, to ci pisane" - usłyszałam od pani mówiącej z argentyńskim akcentem, na wpół pouczającym, a na wpół kpiarskim tonem.

Minęły dwa albo trzy lata, aż w końcu dziwnym zrządzeniem losu w roku 1987 nadarzyła się doskonała okazja. W owym roku mój mąż i ja rozwiedliśmy się, a zrobiliśmy to na tyle po przyjacielsku, na ile tylko było można. Tak długo byliśmy parą, że nikt, nawet nasze własne dzieci, nie potrafił wyobrazić sobie nas oddzielnie. Licząc sobie czterdzieści pięć wiosen, nie mogłam mieć większych nadziei, że jeszcze kiedyś "ułożę sobie życie", jak wówczas mawiano, zakładając, że dla kobiety jedynym sposobem na życie jest małżeństwo. By uniknąć badawczych spojrzeń krewnych i przyjaciół, zgodziłam się wyjechać z wykładami; trasa mojej podróży prowadziła przez dwanaście miast, z których ostatnim było San Jose w Kalifornii, gdzie w końcu Celia i ja miałyśmy się spotkać. Po tych rozmowach przez telefon uważałyśmy się już za stare przyjaciółki, więc przy spotkaniu uściskałyśmy się serdecznie i ledwie opuściłyśmy lotnisko, zaczęłyśmy opowiadać sobie intymne szczegóły ze swojego życia. Nie przypuszczałam wówczas, że znajomość z tą kobietą zaważy na moim dalszym życiu. Dzisiaj, po wielu latach, muszę przyznać jej rację: moim przeznaczeniem było przyjąć owo zaproszenie i przyjechać do Kalifornii. Jeszcze tego samego roku, w sierpniu, Celia podarowała jedną z moich książek, Miłość i cienie, swojemu przyjacielowi, który przeczytał ją podczas wakacji i przez grzeczność wysłał do niej karteczkę, pisząc, że powieść mu się podobała, ponieważ "autorka pojmuje miłość tak samo jak on"; ów komentarz bardzo Celię zaintrygował. Ponieważ krążyłam wówczas w tamtych stronach, uparła się, aby nas sobie przedstawić, nie podejrzewając, że spotkanie to pozwoli mi "ułożyć sobie życie", a jej wystąpić w roli swatki. Willie stanął przede mną jeszcze tego samego dnia, kiedy wylądowałam w Kalifornii, i od tej chwili jesteśmy nierozłączni. Zostawiłam w Wenezueli wszystko, co miałam, żeby związać się z tym gringo, który wygląda jak Irlandczyk, a po hiszpańsku mówi jak meksykański bandyta z ekranu, i po sześciu miesiącach udało mi się go przekonać - przyznaję, że z niejakim trudem - żebyśmy się pobrali. Od tamtej pory wiele się w naszym życiu wydarzyło: umarły nam dwie córki, jedna moja, a druga jego; urodziło się czworo wnucząt; mieliśmy w rodzinie romanse, rozwody, radości, sukcesy i cierpienie, a ja napisałam kilka książek, które Celia z lojalnością wobec mnie i nieubłaganą determinacją objaśnia swoim uczniom. I pomimo wielu wstrząsów - albo może dzięki nim - Willie i ja nadal trwamy przy sobie, ponieważ oboje "tak samo pojmujemy miłość". Jesteśmy przyjaciółkami w starym stylu. Dzwonimy do siebie, żeby powierzyć sobie sekrety, ponarzekać, udzielić sobie nawzajem rad, których żadna z nas nie słucha,

i śmiać się jak głupie z dowcipów, które nikomu poza nami nie wydają się śmieszne; chodzimy również razem na kawę i ciastka, i w ciągu jednej godziny pochłaniamy wszystkie kalorie, których odmawiałyśmy sobie przez cały miesiąc. A czasami spotykamy się, żeby popłakać w ciszy, bo każdej z nas zdarzyło się przejść w życiu wielkie próby, jakie nie wymagają słów, tylko łez. Gdybym miała ująć to precyzyjnie, powiedziałabym, że najpełniejszymi wyznacznikami naszych relacji są śmiech i płacz, które przychodzą spontanicznie, są niekontrolowane i przynoszą nam wewnętrzne oczyszczenie. To był jej pomysł, żeby dla uczczenia pamięci mojej córki Pauli ufundować stypendia dla studentów z rodzin o niskich dochodach; ona podsunęła mi myśl, aby utworzyć fundację pomocy dziewczętom i kobietom pochodzącym z rodzin patologicznych; to ona, wraz z moją mamą, poprawia mi maszynopisy, gdyż tylko ona, znając moją twórczość lepiej niż ktokolwiek, potrafi jednym spojrzeniem odkryć w nich usterki stylistyczne czy niezgodności. Zagłębianie się we własnym życiu jest bardzo ciekawym doświadczeniem; przypuszczam, iż dlatego właśnie tak wielu ludzi z lubością poddaje się psychoanalizie. Rzadko kiedy - nie licząc terapii i spowiedzi u konfesjonału - dysponujemy czasem i pozwalamy sobie na obserwowanie własnej osobowości, wnikliwe przyglądanie się przeszłości, wytyczanie mapy już przebytych szlaków i odkrywanie, jacy jesteśmy. Zazwyczaj widzimy się inaczej, niż widzą nas inni. Wcześnie uczymy się nosić maski, które zmieniamy tak często, że już nie potrafimy rozpoznać w lustrze własnej twarzy. Te długie wywiady z Celią kazały mi się zatrzymać w biegu i zastanowić nad własnym losem i pracą. Pisarstwo jest dla mnie rozpaczliwą próbą zachowania pamięci o sobie. Jestem wieczną wędrowniczką i po drodze, niczym oderwane strzępki sukien, zostawiam moje wspomnienia. Piszę, żeby nie popaść w zapomnienie, a zarazem odżywić własne korzenie, których nie zapuściłam w żadnej szerokości geograficznej, tylko właśnie w pamięci i w książkach, jakie napisałam. Często, kiedy siedząc przed białą kartką, szukam inspiracji, zamykam na chwilę oczy i powracam do kuchni w domu, gdzie się wychowałam, i do niezwykłych kobiet, które mnie ukształtowały: mojej babci, która nauczyła mnie odczytywać sny; mamy, która do tej pory każe mi patrzeć na sprawy "z zewnątrz", a na ludzi "od środka"; starych służących, które przekazały mi mity i legendy ludowe i zaraziły bakcylem słuchania powieści radiowych; przyjaciółek feministek, które w latach sześćdziesiątych spiskowały nad zmianą świata; dziennikarek, które dały mi klucz do zawodu. Od nich dowiedziałam się, że pisarstwo nie jest celem samym w sobie, tylko środkiem porozumiewania się.

Czymże jest książka, zanim jej ktoś nie otworzy i nie przeczyta? Tylko plikiem sklejonych kartek... To czytelnicy tchną w nią życie. Literatura stara się zazwyczaj dopuszczać do głosu tych, którzy go nie mają albo którym kazano zamilknąć, jednak ja, kiedy piszę, nie usiłuję nikogo reprezentować, przekraczać granic poznania, formułować przesłań ani wyjaśniać tajemnic wszechświata, tylko w tonie intymnej rozmowy próbuję po prostu opowiadać. Nie mam odpowiedzi, a jedynie pytania, stale te same pytania, prześladujące mnie niczym widma. Pisanie to praca, którą należy wykonywać powoli, w ciszy i samotności. Każda książka jest jak wiadomość rzucona w butelce do morza; nie wiadomo, do jakich brzegów dociera ani w czyje wpada ręce. Piszę w ciemno i kiedy dostaję listy od rozentuzjazmowanych czytelników, jest to zawsze cudowna niespodzianka; znaczy że ktoś przeczytał moje kartki, że nie pochłonęło ich morze. Po co piszę? Tego nie wiem. Dla mnie to organiczna konieczność tak jak sen albo macierzyństwo. Opowiadać i opowiadać... to jedyne, co chcę robić. Pisarstwo nadaje kształt rzeczywistości, odtwarza i stwarza świat. Jak powiada Biblia: "Na początku było Słowo". Bóg powiedział: niech się stanie światłość, niech się oddzielą wody i lądy. Dopóki nie było słowa, panował chaos, zamęt, ciemność. Metafora ta opisuje świat przed powstaniem języka i pisma: wszystko było chaosem, zamętem, ciemnością. Zanim padło słowo, wszystko, co przydarzało się człowiekowi, odchodziło w niepamięć, nie umieliśmy przekazać doświadczenia ani wiedzy, wyrazić uczuć, opowiedzieć o naszym losie, wytłumaczyć innym, kim jesteśmy; przed powstaniem słowa nie było historii. Tak było również w moim życiu: dopóki nie znalazłam drogi, istniały tylko chaos i zapomnienie. Słowo pisane, literatura, ocaliły mnie przed banalną egzystencją. W trakcie wyjaśniania Celii, czym jest moja twórczość, zostałam zmuszona również do analizowania mojej osobowości i czynów. Ku memu zaskoczeniu i zadowoleniu odkryłam wówczas zgodność poglądów, jakie wyrażam w powieściach, z kształtem, jaki nadałam mojemu życiu. Oznacza to, że w końcu osiągnęłam pewien wewnętrzny spokój. Podczas jednego z posiedzeń Celia zapytała mnie, czy coś mi jeszcze zostało do zrobienia, czy mam jakieś niezaspokojone ambicje, obawy albo niespłacone długi emocjonalne. Odparłam, że potrzebuję czasu, żeby przemyśleć odpowiedź. Przez dwa tygodnie, jakie upłynęły do naszego następnego spotkania, głęboko się nad tym zastanawiałam i doszłam do wniosku, że wszystko zostało zrobione i powiedziane, że nie spoczywa na mnie żaden ciężar, że mam niewiele pragnień i w związku z tym mogę żyć bez obaw. Zrozumiałam, że powodują mną te

same pasje i ideały co w młodości; straciłam niewinność, jaka cechowała mnie przed zamachem stanu w Chile, kiedy pojęłam rozmiary przemocy, stale wiszącej nad naszymi głowami, ale nadal wierzę w zadziwiającą ludzką zdolność do czynienia dobra. Już nie jestem naiwna, ale też nie stałam się cyniczna. Jestem zadowolona z losu, jaki mi przypadł w udziale, gdyż nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek działała w złej wierze. Lubię moje życie; w rzeczywistości nie chcę być diwą operową ani śpiewać w La Scali z Placido Domingo, wolę mój świat literackich duchów. Odkryłam również, że pogodziłam się ze śmiercią córki i innymi potwornymi stratami, jakie poniosłam po drodze. I potwierdziła mi się najważniejsza prawda, do jakiej dochodziłam w trakcie całego mego awanturniczego żywota: że jedyne, co się ma, to miłość, jaką się daje. ISABEL ALLENDE

Wstęp Jednakże by cię założyć, wpierw muszę cię nazwać. Twe prawdziwe podwaliny to moje słowo Valparaiso - Rajska Dolino. GONZALO ROJAS1 Trzyletnia Isabel przekracza granicę Chile w porcie Valparaiso, mieście wysokich wzgórz i wyboistych ulic prowadzących do morza. Przypływa na pokładzie statku "Aconcagua", należącego do Południowoamerykańskiej Kompanii Parowców, który odbił od nabrzeża Callao w Limie. Przytula się do matki, która trzyma w ramionach Juana, chorowitego braciszka, liczącego zaledwie dwa miesiące, podczas gdy Margara, służąca, dźwiga półtorarocznego Pancha. We mgle wiszącej nad portem, pośród syren statków Isabel pragnęła zapewne, aby matka wzięła na ręce również i ją i ochroniła przed ostrymi dźwiękami skrzypiących dźwigów, wind wyładowujących towar i lin holowniczych. Dziewczynka nie wie o tym, że jej matka ucieka przed samotnością i brakiem miłości, bo czuje się niekochana i opuszczona przez swego męża, Tomasa Allende, sekretarza ambasady Chile w Limie, którego tajemnicze zniknięcie - jak się wydaje - ma coś wspólnego z plotkami o pewnym skandalu w kręgach urzędników dyplomatycznych wysokiej rangi. Matka, Francisca Liana Barros, nazywana przez wszystkich Panchitą, kobieta obdarzona wielką urodą i talentami artystycznymi, wyszła za mąż za Allendego wbrew woli swego ojca. Później opowie Isabel w Pauli o wcześnie u niej rozbudzonym poczuciu odpowiedzialności, kiedy starać się będzie ukoić ból matki. W tamtych czasach narodziła się między nimi ścisła więź, która z biegiem lat (kiedy do owej miłości doszedł jeszcze ich niemalże bałwochwalczy szacunek dla słowa pisanego oraz współuczestnictwo Panchity w twórczości Isabel na wszystkich jej etapach) zacieśniła się jeszcze bardziej, tworząc tajemne porozumienie, pozwalające im razem przeżywać najlepsze i najgorsze momenty życia. Panchita jest wrażliwą kobietą "na zewnątrz z miękkiej masy, a od wewnątrz w 1 Gonzalo Rojas – poeta chilijski (ur. 1917), autor m.in. tomików La miseria del hombre („Nędza człowieka”, 1948) i Contra la muerte („Przeciw śmierci”, 1964). (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

stalowej zbroi"2 , jak o sobie mówi. Czytelnicy i publiczność Isabel przyzwyczaili się do myśli, że jej matka siedzi z ołówkiem w zębach i na czerwono poprawia maszynopisy córki. Faktem jest, że sama Panchita z powodzeniem mogłaby zaistnieć jako artystka i pisarka. U boku Ramona Huidobro, zawodowego dyplomaty (ojczyma Isabel), z którym żyje od ponad pięćdziesięciu lat, zjeździła świat Zachodu w charakterze żony ambasadora i konsula na chilijskich placówkach dyplomatycznych oraz jako jego nieformalny doradca i wydawca. Na wszystko znajduje odpowiednie słowo (o którym to darze marzył Juan Ramón Jimenez3 ); umiejętność tę zaczęła objawiać już w listach, które jeszcze z Peru wysyłała do matki w Chile, później z Europy będzie pisała do córki, a kiedy sytuacja polityczna zmusi trójkę jej dzieci do wyjazdu ("Chile rozpędziło nas na cztery wiatry" - twierdzi Panchita), nie przestanie korespondować z Isabel, Panchem i Juanem, osiadłymi w różnych miejscach kontynentu. Niczym madame de Sevigne i jej córka, obie nauczyły się pisać podczas podróży i wygnania, szlifując talent literacki bólem rozłąki i nostalgią. Literatura epistolarna, osobista i spontaniczna, jest prawdopodobnie najstarszą, choć i najmniej cenioną ze sztuk literackich uprawianych przez kobiety. Panchita Liana mówi, że kiedy upewniła się, iż nosi w brzuchu dziecko, wiedziała, że będzie to dziewczynka. Od tamtej chwili zaczęła rozwijać się między nimi szczególna więź. Ledwo spojrzała na dopiero co urodzone niemowlę w szpitalu w Limie, wyposażonym w najnowocześniejszą aparaturę medyczną, utwierdziła się w przekonaniu o ich porozumieniu, jakie intuicyjnie wyczuwała podczas ciąży. Obok naturalnej miłości matki i córki zrodziła się między nimi więź polegająca na wzajemnej akceptacji i czułości, "uczucie magiczne", jak mówiła Panchita. Nawet nieunikniony bunt okresu dorastania, z nieodłącznym kwestionowaniem autorytetów, który nie ominął również Isabel, nie dotknął jej matki. Listy Isabel do matki przebywającej w Europie okazały się zbawienne. Delia 2 W tekście wykorzystano cytaty pochodzące z następujących książek Isabel Allende wydanych nakładem Warszawskiego Wydawnictwa Literackiego MUZA SA: Dom duchów, przeł. Zbigniew Marcin Kowalewski, 1996; Miłość i cienie, przeł. Agnieszka Rurarz, 1999; Ewa Luna, przeł. Ewa Zaleska, 1997; Opowieści Ewy Luny, przeł. Ewa Zaleska, 2000; Niezgłębiony zamysł, przeł. Beata Fabjańska-Potapczuk i Agnieszka Rurarz, 1999; Paula, przeł. Elżbieta Komarnicka, 1998; Afrodyta, przeł. Beata Fabjańska-Potapczuk i Agnieszka Rurarz, 1999; Córka fortuny, przeł. Marta Jordan, 2000. 3 Juan Ramón Jimenez - wybitny poeta hiszpański (1881-1958), laureat Nagrody Nobla z 1956 roku. Po pierwszych utworach w stylu neoromantycznym, początkowo prostych, a następnie bardziej skomplikowanych formalnie, w roku 1916 nieoczekiwanie zaczął postulować odarcie liryki z wszelkich ozdobników, tak aby wydobyć jej esencję i dotrzeć do "nagiej poezji". Manifestem tej postawy jest wiersz z cyklu Wieczności, zaczynający się od słów: "Dajże mi ty, o myśli, dokładne imię rzeczy!" (przeł. Janusz Strasburger, Antołogia poezji hiszpańskiej, ELMA BOOKS, Warszawa 2000).

Vergara, przyjaciółka Panchity i przyszła redaktor naczelna kobiecego czasopisma "Paula", przeczytała je przypadkiem i poczucie humoru autorki wywarło na niej duże wrażenie. "Paula" zaczęła wychodzić w latach sześćdziesiątych w Chile, Urugwaju, Wenezueli i Meksyku; w jej stopce Isabel figuruje jako redaktorka prowadząca kolumnę satyryczną. Mimo iż jako jedyna spośród czterech zatrudnionych w redakcji dziennikarek nie miała dyplomu, popularność, jaką zdobyła jej kolumna, wystarczyła, aby została uznana za pełnoprawną publicystkę. W połowie lat siedemdziesiątych w Caracas, stolicy Wenezueli, w jednym budynku zamieszkały dwie rodziny chilijskich uchodźców: jeden lokal zajmowali Isabel, jej mąż Miguel i ich dzieci Paula i Nicolas, drugi Panchita i wujek Ramón. Kiedy Panchita pierwszy raz przeczytała Dom duchów, zdała sobie sprawę, że powstało wielkie dzieło. Materiału było w nim nie na jedną powieść, ale na trzy. Spróbowawszy - bez powodzenia - zainteresować książką wydawców wenezuelskich, Panchita napisała do Buenos Aires do wydawnictwa Editores Javier Vergara, którego właściciel i jego żona (starzy przyjaciele Panchity) odrzucili powieść, ale polecili jej agencję Carmen Balcells w Barcelonie. Adres podał im pisarz i dziennikarz argentyński, Tomas Eloy Martinez. "Szukałyśmy jakiegoś chasqui4 , jak nazywam wszelkich posłańców - opowiada Panchita - żeby zawiózł maszynopis do Hiszpanii, bo nie byłyśmy w stanie, Isabel i ja, uskładać dosyć pieniędzy, żeby zapłacić za przesłanie go pocztą". Isabel przyszedł do głowy zbawienny pomysł, żeby z Caracas telefonicznie poprosić Carmen o opłacenie porta. Wydania, które opublikowano jeszcze w tym samym 1982 roku, wystarczyły na pokrycie kosztów przesyłki tego pierwszego maszynopisu i wszystkich następnych. Panchita nie tylko elegancko pisze, ale również maluje; zamiłowanie to podziela także Isabel. "Zawsze myślałam, że Isabel będzie przede wszystkim malarką" - komentuje jej matka; tego samego zdania są jej chilijskie przyjaciółki. Isabel sama projektowała sobie sukienki. Rozpościerała materiał na podłodze, kładła się na nim i kredą obrysowywała kontury ciała. Następnie kroiła, spinała szpilkami i od razu zabierała się do szycia. Na drugi dzień wkładała swoje zwiewne stroje, w których wyglądała trochę jak Cyganka, trochę jak wróżka. Tak ubraną można ją zobaczyć do dzisiaj w każdym miejscu na świecie, gdzie w danej chwili przebywa. Nawet kiedy miała iść do Białego Domu na kolację z prezydentem Clintonem, nie zmieniła swego stylu. 4 Mianem chasqui w czasach inkaskich nazywano gońców, pieszych posłańców pocztowych. W niektórych niedostępnych regionach Peru taka forma przekazywania wiadomości stosowana jest do dziś.

Isabel nie przyjmuje do wiadomości żadnych dogmatów. Tak było od dziecka. W szkole średniej w La Maisonette na egzaminie z religii (przedmiotu, na który uczęszczała wraz z Martą Cruz-Coke, chilijską intelektualistką, obecnie dyrektorką Biblioteki Narodowej Chile, mieszczącej się w pięknym budynku z XIX wieku) otrzymała najwyższą ocenę, mimo iż oświadczyła, że jest niewierząca. Komentując ten fakt w swoim dyrektorskim gabinecie, Marta Cruz-Coke powiedziała: "Ale przecież całe jej życie to nic innego jak jeden wielki akt wiary". Kiedy ją zapytałam, jaka była wtedy Isabel, Marta odparła: "Nie była ładna, ale kiedy się uśmiechała, rozjaśniała się jej cała twarz". O dziwo, Isabel zawsze podkreśla urodę swojej matki, choć sama wcale nie ustępuje jej pod tym względem. Zdjęcia, które w dziennikach i czasopismach ilustrują przeprowadzane z nią wywiady, pokazują, że jest atrakcyjną kobietą o drobnej sylwetce. W wywiadzie udzielonym czasopismu "Vanidades", mówiąc o swoim niskim wzroście, Isabel napomknęła, że najdroższe perfumy i najbardziej śmiertelne trucizny przechowywane są zawsze w małych opakowaniach. Rodzina Isabel - LIona - to Baskowie, ludzie pracowici, szorstcy, zamknięci w sobie; po babce ze strony matki to Hiszpanie i Portugalczycy. Babcia ta, Isabel Barros Moreira. (jej pisarka zawdzięcza imię), to owa nieodgadniona jasnowidząca Clara z Domu duchów. Wśród jej braci znaleźli się poeci i pisarze, a ojciec Isabel Barros był ministrem sprawiedliwości Chile podczas wojny o Pacyfik pod koniec XIX wieku, kiedy Chilijczycy podbili Peru i Boliwię. Po rodzinie ze strony ojca, Tomasa Allende, Isabel ma w sobie krew kastylijską i francuską. Panchita uważa, że wartości wyznawane przez jej rodzinę przejawiały się raczej w wywodzącej się z religii chrześcijańskiej duchowości niż w ortodoksyjnym jej praktykowaniu. Skromność, miłość bliźniego, szczerość były na pierwszym miejscu. Na szarym końcu szły zabawy, suknie, chłopcy, flirt. "Odwrotnie niż dzisiaj" - mówi Panchita. Te wartości, które ona przekazała trójce swych dzieci, wchodzą w skład etycznych zasad, jakie wyznają powieściowe postaci pozytywne stworzone przez jej córkę. W wieku trzech lat dotarła do Chile przez jego główny port, prawie pół wieku później przybędzie do Kalifornii przez największe wrota wybrzeży Pacyfiku. Niejaka Isabel Allende, otoczona międzynarodową sławą, wpływa w roku 1987 do zatoki San Francisco, skąd rozciąga się widok na dwa wielkie mosty: Golden Gate i Bay Bridge. Zjawiła się w jednym z najważniejszych ośrodków kulturalnych kraju. San Francisco, miasto założone przez Hiszpanów w roku 1776 pod nazwą Yerba Buena, było siedzibą

awanturników, którzy ściągali tu z daleka ogarnięci gorączką złota roku 1848; wśród nich były całe gromady chilijskich poszukiwaczy przygód. Ostatnie trzęsienie ziemi z roku 1989 zniszczyło część dzielnicy Marina, będącej jedną z atrakcji turystycznych, jednak inne sławne punkty miasta - takie jak Fisherman's Warf, Chinatown, Telegraph Hill, rezydencje na Nob Hill, gmach Opery czy liczne wyższe uczelnie, które corocznie do dzielnicy nad zatoką Bay Area przyciągają tysiące zwiedzających - zachowały się prawie nietknięte. W krajach europejskich niektórzy z czytelników Isabel myślą, że pisarka jest ich rodaczką, ponieważ czytają jej książki w przekładzie na ich język ojczysty. W Chile prości ludzie sądzą, że mieszka w Anglii, jak powiedział mi pewien taksówkarz, albo w Hollywood, jak twierdzi fryzjerka z hotelu Sheraton, zachwycająca się makijażem Isabel. Dom Isabel i Williego w San Rafael- "Dom Duchów", jak głosi wywieszka nad drzwiami wejściowymi - jest położony nad samą zatoką. "Kiedy ujrzeliśmy go pierwszy raz, wydało się nam, że na nas czeka albo nawet - że nas wzywa. Wyglądał, jakby był zmęczony, belki łuszczyły się i w środku był mroczny, ale miał dobrotliwą duszę i rozciągał się z niego wspaniały widok na zatokę. Powiedziano nam, że poprzednia właścicielka umarła w nim kilka miesięcy wcześniej, i pomyśleliśmy, że pewnie była szczęśliwa pośród tych ścian, bo pokoje zachowały jeszcze pamięć o niej". Kiedy otwarto liczne okienka w dachu, wszystkie pomieszczenia zalało słońce. Wszędzie było cicho, jednak w pokoju na parterze, który należał później do Pauli, słychać było głośne hałasy, jakby ktoś na górze przesuwał ciężkie meble. Panchita słyszała je, ja również. Nikt nie potrafił wyjaśnić nam tych tajemniczych dźwięków rozlegających się w "Domu Duchów" w San Rafael; może nawiedzają go już jego własne widma. W bezchmurny dzień roztacza się z niego widok na San Francisco. Każdego ranka z mgły wyłania się Bay Bridge; widać go z pierwszego piętra, z salonu z wielkimi oknami zwróconymi ku morzu, i z parteru, gdzie Paula spędziła ostatnie miesiące życia. Aby dotrzeć do "Domu Duchów" od południa, trzeba przejechać przez most Golden Gate, konstrukcję z efektownych czerwonych żelaznych belek, które strzelają w niebo; nachodzi wtedy pokusa, aby odwrócić się za siebie i zamieniwszy się w słup soli, podziwiać widok na San Francisco w całej jego krasie. Nawet przy burzliwej pogodzie żaglówki znaczą kropkami morze, a w jasny letni dzień żagle pęcznieją od wiatru i łódki nabierają pędu, porywając się na wypłynięcie z zatoki na pełne morze. W takich dniach turyści stłoczeni na Vista Point, na trasie do "Domu Duchów", mogą się cieszyć wspaniałym widokiem. Dom jest obszerny i słoneczny, trzypoziomowy, z posadzką z hiszpańskiej

terakoty. Elegancki, ponieważ właściciele odcisnęli na nim swoje artystyczne piętno, wygodny, bo widać w nim życie, jest pełen dzieci i młodzieży, która rozsiada się na białych poduchach długich kanap albo na miękkich dywanach utrzymanych w jasnych barwach. Podziwiając obrazy współczesnych malarzy, szklanki i dzbany, które Isabel przywozi ze swych podróży, alabastrowy siedemnastowieczny posążek Buddy z Tajlandii, kilim w czerwonej tonacji kupiony w Maroku, łatwo poznać zamiłowanie właścicielki do otaczania się pięknymi przedmiotami. Jednak tak jak może je kupić w przypływie zauroczenia, tak samo potrafi rozstać się z nimi bez żalu. Bywają ludzie, którzy żyją dla przedmiotów, dają się im zdominować do tego stopnia, że przedmioty przejmują nad nimi władzę. Z Isabel tak nie jest. Wyjaśnia, że jej brak przywiązania rozciąga się z rzeczy również na ludzi. Stara się kochać, nie zatrzymując ani nie biorąc w posiadanie tych, których darzy uczuciem. "Najtrudniej jest wypuścić na wolność tych, których się kocha... ". Wczesne powołanie artystyczne Isabel (jej chilijskie przyjaciółki mogłyby przysiąc, że prędzej będzie malarką niż pisarką; jedna z nich, Cecilia Viel, powiedziała mi, że "miała wyraźny talent do malowania i potrafiła stworzyć coś z niczego w czasie krótszym, niż ktoś inny potrzebowałby, żeby o tym opowiedzieć") widać w namalowanych przez nią obrazach, w ogromnych bukietach świeżych kwiatów w wazonach przy kominku i w kątach domu. Na piętrze stoi długi, szeroki, rozkładany stół: może przy nim zasiąść dwanaście osób. Zdarzało się, że do domu Isabel i Williego zjeżdżało się na święta Bożego Narodzenia od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu gości. Na tarasie na zewnątrz, ukryty pośród drzew, znajduje się warsztat stolarski Williego, w którym w godzinach wolnych od pracy, z dala od prawniczych akt, za pomocą profesjonalnych pił i tokarek wykonał niektóre meble do domu i wszystkie do biura Isabel. Gotują razem. Do Williego należy robota przy grillu z "ciężkiego jak czołg" japońskiego betonu, na którym wychodzą "cudowne pieczenie". Kiedy on zajmuje się mięsem, Isabel przygotowuje jarzyny albo ryż; zna się również na zupach, deserach i sałatkach. "Bestie", jak nazywa je Isabel, należą do niej i karmi je codziennie. Menażeria obejmuje cztery szopy, jednego lisa, jednego kota, kilka ptaków, jednego oposa i "bliżej niesprecyzowaną liczbę skunksów, od których cuchnie taras". Malu Sierra, jedna z chilijskich dziennikarek, która pod koniec lat sześćdziesiątych razem z Isabel założyła czasopismo "Paula", pamięta, jak ta do swojej furgonetki wymalowanej w jaskrawe kwiaty zabierała chore psy, własne i cudze, żeby je zawieźć do weterynarza. "Nic się nie

zmieniła - odparłam - nadal identyfikuje się ze zwierzętami".

Początki - Jaka bajka najbardziej ci się w dzieciństwie podobała? - Szczurołap z Hameln5 . - Dlaczego? - Bo nie opowiadała o jakiejś głupiej dziewicy ratowanej przez księcia. A może było to ostrzeżenie. Wiele lat później ja sama ruszyłam w ślad za pewnym flecistą, jak te szczury z Hameln. - Nie pędź tak! Zaczniemy od twojego dzieciństwa, do flecisty jeszcze dojdziemy. Poznajesz to zdanie: "Życie jest labiryntem stających nam na drodze luster i krzywych obrazów"? - Tak jakbym już je gdzieś słyszała... - Napisałaś je w Pauli. Co chciałaś przez to powiedzieć? - Pisanie tej książki było ćwiczeniem pamięci. Wspominając moje życie, przekonuję się, że krążę w kółko i co chwila napotykam te same rafy, te same skrzyżowania dróg i te same beznadziejne sytuacje. Wszystko to powtarza się w nieskończoność, niczym obrazy powielane w lustrach ustawionych naprzeciwko siebie. Wspomnienia nie są obiektywne, lecz subiektywne, i dlatego wydaje mi się, że odbicia w lustrach są zdeformowane, wykrzywione. - Czy tak pamiętasz swojego ojca? - Prawie wcale go nie pamiętam, widać pochowałam go w zamkniętym na cztery spusty zakątku serca. - Nigdy o nim nie mówisz. Czyżby nie pozostawił żadnego śladu? Ani jednego wspomnienia? - Schody w domu, jego nogi w spodniach z białego lnu, krew... Zdaje mi się, że mój brat Pancho, który był wówczas kilkumiesięcznym dzieckiem, upadł i rozbił sobie 5 Baśń braci Grimm oparta na starej niemieckiej legendzie. Radni i mieszczanie miasta Hameln nie mogli sobie dać rady z plagą szczurów, obiecali więc wędrownemu szczurołapowi (czarodziejowi) tysiąc guldenów za usunięcie ich z miasta. Szczurołap przeszedł ulicami miasta, grając na flecie, a szczury podążyły za nim aż nad rzekę Wezerę, w której utonęły. Kiedy radni odmówili mu wypłacenia należności, szczurołap ponownie przeszedł przez ulice; tym razem czarodziejskie dźwięki jego instrumentu wyprowadziły z miasta wszystkie dzieci, które poszły za nim na wzgórze, gdzie zostały zamknięte w jaskini.

głowę. Na lnianych spodniach i białych lakierkach mojego ojca była krew. - Tego nie opowiedziałaś w Pauli. O swoim ojcu mówisz jedynie, że poszłaś do kostnicy rozpoznać jego zwłoki. - Wtedy nie wydawało mi się to szczególnie ważne, ale kiedy teraz się nad tym zastanawiam, myślę, że może stąd się wzięła moja fascynacja dramatem: z tego kontrastu między białą tkaniną i krwią. To jest jedyny obraz mego ojca; jego sylwetkę, twarz, ręce widzę jak przez mgłę. Wizytę w kostnicy pamiętam bardzo dobrze. Włączyłam ją do Domu duchów i do Miłości i cieni. - Widziałam zdjęcie Tomasa Allende: elegancki, przystojny, nieco arogancki, z papierosem w dłoni. - To zdjęcie zobaczyłam niedawno w starym albumie jakiegoś dalekiego krewnego. Było to dla mnie zaskoczeniem, nie wyobrażałam sobie, że mój ojciec tak wyglądał; zwłoki, które widziałam, były całkiem inne. Zmienił go upływ czasu... albo śmierć. Przeżyłam prawie pięćdziesiąt lat, nie wiedząc, jak wygląda. - Masz jego cerę. (Isabel ma jasną karnację, Panchita ciemniejszą) . - Skąd możesz wiedzieć? Zdjęcie jest w sepii. Przyjrzałam się dokładnie tej zjawie z przeszłości i nie wydaje mi się, byśmy w czymkolwiek byli podobni. Mama mówi, że bardzo mnie kochał. Sadzał sobie na kolanach i pokazywał mi albumy sztuki, opowiadał o sławnych malarzach, o historii i mitologii, puszczał mi muzykę klasyczną, żebym sobie wyrabiała słuch. Ale nic z tego we mnie nie zostało; muzyka klasyczna jednym uchem mi wleciała, a drugim wyleciała. - Skoro tak cię kochał, to dziwne, że cię opuścił i nigdy nie wykazał chęci, żeby cię znowu zobaczyć. W twojej twórczości jest wielu nieobecnych mężów i ojców. Myślę, że twój ojciec jest bardziej obecny właśnie przez swoją nieobecność. Czy jest coś, co pamiętasz z waszego domu w Limie? - Schody i pokój mamy za zamkniętymi drzwiami, hałas, płacz i jęki. Przypuszczam, że to były jej kłótnie z ojcem, a może wydawała wtedy na świat mojego brata Juana... Służąca Margara biegała z ręcznikami i czajnikami gorącej wody, ale nie jestem pewna. To wspomnienie, podobnie jak wiele innych, mogłam wymyślić. - Dlaczego rodzina Llona była przeciwna małżeństwu twojej matki z Tomasem Allende?

- Była to rodzina zamknięta, dumna, z głęboko zakorzenionym poczuciem przynależności do swojej klasy. Tomas miał piętnaście lat więcej niż narzeczona i powiadano - a raczej krążyły pełne oburzenia plotki - że był ateistą i masonem, co ówczesne bogobojne chilijskie towarzystwo uważało za niewybaczalny grzech, chociaż bardzo wątpię, czy potrafiłoby powiedzieć, co te słowa znaczą. W Chile nie musieli go długo znosić, gdyż zaraz po ślubie rodzice wyjechali do Peru. Urodziłam się w Limie w roku 1942, jestem rówieśnicą syntetycznej penicyliny. - Urodziłaś się w Peru, ale jesteś Chilijką. W pewnej antologii opowiadań z całego świata, pisanych przez kobiety, figurujesz jako Peruwianka. To tak, jakby powiedzieć, że Carlos Fuentes jest Panamczykiem, bo kiedy się urodził, jego rodzice pełnili tam służbę dyplomatyczną. - A cóż to w końcu za różnica? Wszyscy jesteśmy Latynosami... - Jakoś nie mogę zapomnieć o hispanoamerykańskim nacjonalizmie. W Chile zostali twoi dziadkowie. Przypuszczam, że twojej babce niełatwo było odbyć podróż z Santiago do Limy, żeby towarzyszyć córce przy porodzie. - Wykorzystali rodzinne koneksje, żeby mogła polecieć przypominającym ważkę samolotem dwusilnikowym, jednym z niewielu, które przewoziły pasażerów. Echa drugiej wojny światowej ledwo do Chile docierały, ale samoloty były zarezerwowane do celów wojskowych. - Jako jedyna nie przyszłaś na świat w domu. Ta scena z Pauli, w której twoja matka i babka wykradają ze szpitala noworodka, zapada w pamięć. - Nie miały zbyt dużo czasu, żeby się dokładnie przyjrzeć, chwyciły pierwsze dziecko, jakie im się nawinęło pod rękę, i wyniosły... mnie. To wyjaśnia wiele rzeczy. - Na przykład co? - Może ja to nie ja, tylko zajmuję miejsce, które prawnie należało się innej osobie. To wyjaśniałoby owo poczucie, które zawsze mi towarzyszyło: że nigdzie nie jestem u siebie, że jestem poza nawiasem. - Ale przecież wyglądasz kubek w kubek jak twoja babka! - W każdym razie urodziłam się w klinice amerykańskiej, ponieważ mój ojciec był pełen podziwu dla nowoczesnych metod, jakie tam stosowano; chciał dla mnie jak najlepiej, jakby chodziło o narodziny jakiejś księżniczki. Lubił wystawność: wynajął

ogromny dom w eleganckiej dzielnicy Miraflores, kupił najlepszy samochód, zapewnił sobie służbę i luksusy, żeby zaimponować innym. Moje narodziny były dla niego jeszcze jedną okazją do ostentacji. Ochrzcili mnie z ogromną pompą i paradą. Za to moi bracia przyszli na świat cicho i skromnie, niczym kocięta na poddaszu. - A czym tłumaczyć, że ty urodziłaś się w dobrze wyposażonej klinice, a kiedy matka wydawała na świat następne dzieci, powróciła do tradycyjnej akuszerki? - A czemuż by nie? Kiedyś kobiety nie rodziły w szpitalach i teraz wracamy do tej praktyki. Wszystkie dzieci mojej babki urodziły się w domu i dwoje moich wnucząt również. Dawniej szpitale były źródłem wszelkich infekcji; uciekano się do nich tylko w ostateczności, wręcz operowano w domach. Dziadek opowiadał mi o operacjach ślepej kiszki, a nawet woreczka żółciowego, przeprowadzanych w jadalni, na tym samym stole z hiszpańskiego dębu, na którym piszę moje powieści. - Opowiedz mi, co się stało po twoich narodzinach. - Mama wróciła do Chile, ponieważ jej stosunki z moim ojcem układały się coraz gorzej. W Chile jeszcze do dzisiaj, pod koniec drugiego tysiąclecia, nie ma rozwodów; w latach czterdziestych było nie do pomyślenia, żeby kobieta porzuciła dom. Mamy nie przyjęto z otwartymi ramionami; uważano, że kobieta powinna trwać przy mężu i nie narzekać, choćby nawet był najgorszy. Za wszelką cenę należało uniknąć skandalu. "Brudy pierze się w domu" - to była dewiza mojej rodziny. Kobiety nie miały dokąd uciec, ale mama była zdecydowana. Nie mogła znieść dziwnych nawyków mego ojca i odeszła od niego. - Na jednym ze zdjęć, które widziałam, była podobna do Avy Gardner . - Prawda? Szkoda, że nie załapałam się na żaden z jej genów. Jak nic zamieniono mnie w szpitalu. Jest tu gdzieś jej zdjęcie, na którym ma dwadzieścia pięć lat i wysiada z samolotu, trzymając mnie za rękę; musiałam mieć wtedy niecałe dwa latka. Była bardzo piękna. Właśnie po raz pierwszy odeszła od męża. Ja byłam grubiutką dziewczynką z farbowanymi i sztucznie falowanymi włoskami. Tylko tak da się wytłumaczyć ten cud, bo urodziłam się z włosami czarnymi jak u małpy, a po roku miałam blond loczki jak Shirley TempIe. Moja matka oczywiście temu zaprzecza, ale ja jeszcze pamiętam zapach bayrumu, takiego płynu, który lano mi na głowę, żeby rozjaśnić włosy, bo dzieci z dobrych rodzin zawsze były blondaskami. Musiałam być dla mojej rodziny straszliwym rozczarowaniem.

- Opowiadałaś, że twój brat Pancho urodził się w domu dziadków w Santiago i że potem matka wróciła do Limy, żeby na nowo zejść się z mężem. - Wkrótce po tym, jak wróciła do Chile, zdała sobie sprawę, że znowu jest w ciąży; ta wiadomość musiała spaść na nią jak grom z jasnego nieba. Została u rodziców, niepewna co do swej przyszłości, dopóki nie urodził się mój brat Pancho. Opowiadają, że akuszerka nie zdążyła na czas i mama rodziła w domu, mając do pomocy jedynie swoją siostrę, która nigdy wcześniej nie asystowała przy porodzie i wydawała przeraźliwe wrzaski, w przekonaniu, że z mamy wychodzą wnętrzności. Małemu dano na imię Francisco po matce i Tomas po ojcu, ale zawsze nazywaliśmy go Pancho. Wkrótce potem mama ugięła się pod naciskiem opinii środowiska i wróciła do Limy z dwojgiem dzieci, żeby na nowo połączyć się z mężem, w którym nie miała oparcia. Tak długo jej wmawiano, że narodziny syna zmienią na lepsze stosunki między małżonkami, że w końcu w to uwierzyła. - To mit pierworodnego, bardzo latynoski. Między tobą i Panchem jest bardzo niewielka różnica wieku, jakieś półtora roku? - Tak, ale już dawno mnie przerósł i teraz to on jest moim starszym bratem. Ledwo matka przyjechała do Limy, trzeci raz zaszła w ciążę. Jak widzisz, płodność to nasza przywara rodzinna. W owym czasie mój ojciec najczęściej był nieobecny, odbywał jakieś tajemnicze podróże i odwiedzał przyjaciół. Ona, coraz bardziej osamotniona i przygnębiona, żyła w zamknięciu. Mój brat Juan urodził się w domu w Limie i tym razem mama miała do pomocy tylko nianię Margarę. Był bardzo słabowitym dzieckiem. - Nie przypominam sobie w twojej twórczości żadnych mężczyzn, którzy by chorowali. Kobiety owszem: na przykład Esther Truebę. Co było Juanowi? - Nie znam nazwy tej przypadłości, ale coś stało mu w gardle, uniemożliwiając przełykanie. Jako dziecko myślałam, że mój brat przyszedł na świat z długą łabędzią szyją zawiązaną na supeł, dosłownie; z ulgą odkryłam w albumie rodzinnym zdjęcia, na których wyglądał normalnie. W każdym razie jego układ pokarmowy nie był w pełni ukształtowany, przez pierwsze tygodnie utrzymywano go przy życiu za pomocą kroplówek, pamiętam go z sondą podłączoną do główki. Był tak maleńki, że przypominał na wpół zasuszoną myszkę. Gdy tylko matka mogła wstać i coś postanowić, wsiadła na statek z trójką dzieci, Margarą i suczką nazwaną Pelvina López- Pun i odpłynęła z powrotem do Chile. Juan był umierający, nikt nie przypuszczał, że

przetrzyma rejs statkiem. - Trzeba było mieć odwagę, żeby pod koniec wojny wyruszać na Pacyfik. Miałaś wtedy jakieś cztery lata. Czy widok chorego dziecka i płaczącej matki nie przejmował cię strachem? - Moja matka zawsze miała oczy w mokrym miejscu; to nasza wada rodzinna, z której dzięki spartańskiej dyscyplinie udało mi się wyleczyć. Ale płaczliwość nigdy nie przeszkodziła jej w podejmowaniu odważnych decyzji. - Kobiety w mojej rodzinie w Mendozie, w Argentynie, też często płakały; to była ich broń, stosowana zarówno do obrony, jak i do ataku, prawdopodobnie jedyna, jaką miały. Powiedz, jak próbowałaś ją pocieszać? - Modliłam się. Kiedy chorowała, przyrzekałam sobie na przykład: "Jeśli mama wyzdrowieje, przez miesiąc nie będę jadła deseru". Ponieważ - będąc niepoprawnym łakomczuchem - nie byłam w stanie tego dotrzymać, czułam się jak podły robak. To przeze mnie mama cierpi! Często prosiła, żebym jej położyła rękę na czole, bo to przynosiło jej ulgę, a ja doznawałam mieszanych uczuć: przerażenia i dumy. Dumy - bo przypisywała mi moc uzdrawiania, przerażenia - bo sposób mógł okazać się zawodny. Była najważniejszą osobą w moim życiu, tylko ona dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Przypuszczam, że jednocześnie odczuwałam strach, przekonawszy się, że jedyna osoba dorosła, która mogła mnie ochronić, sama jest taka wrażliwa i bezbronna. - Twój ojczym, sławny "wujek Ramón", mówi, że już od dziecka miałaś wielkie poczucie odpowiedzialności. Opowiada, że spałaś ubrana w szkolny fartuszek, a w nogach łóżka kładłaś swój kapelusik, żeby, ledwo otworzysz oczy, być gotową do wyjścia, i że przybiegałaś do szkoły jeszcze przed jej otwarciem. - Obawiam się, że był to jeden z zasadniczych rysów mojego charakteru: poczucie odpowiedzialności tak rozwinięte, że niemal perwersyjne. Czuję się odpowiedzialna nawet za katastrofy, do których dochodzi gdzieś na drugim końcu świata. Trzęsienie ziemi w Bangladeszu? Widocznie coś musiałam zrobić nie tak. Odbyłam terapię, żeby się z tego wyzwolić, ale wkrótce poczułam się odpowiedzialna za psychologa. Pomyślałam sobie, że biedaczysko pewnie się nudzi. Zaczęłam więc wymyślać jakieś melodramaty, które nigdy mi się nie przydarzyły, byle tylko jakoś rozerwać mego terapeutę. (Isabel mówi tonem lekkiego rozbawienia. Śmiejemy się).

- Kiedy urodził się Juan, twoja matka i Ramón Huidobro zakochali się w sobie. Był to gwałtowny wybuch namiętności, ale na to, by rozpocząć wspólne życie, musieli czekać wiele lat. - Wujek Ramón został w Limie, a mama zamieszkała z dziećmi w domu moich dziadków w Santiago. Po śmierci babci, Isabel Barros, dom zaczął podupadać, był jakby okryty płaszczem smutku. Tymczasem wujek Ramón został wysłany jako dyplomata do Peru, a następnie do Boliwii. Postanowił oszczędzać, żeby opłacić koszty unieważnienia małżeństwa z pierwszą żoną. Mama uzyskała swoje bez problemów; jej mąż podpisał stosowne dokumenty, postawiwszy warunek, że nigdy nie będzie musiał łożyć na dzieci. Natomiast wujek Ramón nie zdołał unieważnić tego małżeństwa do dziś. Przeżył z moją mamą pięćdziesiąt lat, nie mogąc ożenić się z nią w Chile, chociaż uczynił to za granicą. W tamtym okresie mieszkali z daleka od siebie, prowadząc szaloną korespondencję. Czegóż bym nie dała, żeby tylko móc dostać te listy w swoje ręce! - Tak czy inaczej, jak na lata czterdzieste była to raczej niespotykana sytuacja. Czy twoja matka zdołała zapomnieć o swoim rozczarowaniu, o mężczyźnie, który ją zostawił z trojgiem dzieci i przepadł? - Żeby móc zrozumieć moją mamę, trzeba ją widzieć na tle tamtych czasów i w kontekście społecznych i obyczajowych uwarunkowań życia w tamtym kraju. Czasami osądzałam ją bardzo surowo, bo patrzę na nią z dzisiejszej perspektywy. Urodziłam się dwadzieścia lat po niej. Gdybym to ja była w jej skórze, czy byłoby mnie stać na taką odwagę? Ja należę do pierwszego pokolenia zorganizowanych chilijskich feministek. Ona, kiedy została sama z trojgiem małych dzieci, nawet nie słyszała o feminizmie. Była ofiarą. Wychowano ją na panienkę z dobrego domu nie po to, żeby pracowała na swoje utrzymanie, interesowała się pieniędzmi czy podejmowała decyzje; uważano, że to męskie sprawy. Wiodła wygodny żywot panienki z dobrej rodziny (tak wówczas mawiano, wychodząc z założenia, że rodziny biedne nie mogą być dobre) i nagle została bez grosza przy duszy jako samotna matka, mieszkająca kątem w domu ojca. Pamiętaj, że wyszła za mąż wbrew woli rodziny; fakt, że musiała wrócić do rodzinnego domu i prosić o pomoc, był dla niej z pewnością upokarzający. - Ponadto, jeśli jakieś małżeństwo się rozpadało, winą za to obarczano zawsze kobietę. Odebrała Iksińskiej męża, mawiano.

- Oczywiście mama była "czarnym charakterem" jak z filmu; nawet mężczyzna, z którym dzieliła tę "wykradzioną miłość", wujek Ramón, w oczach towarzystwa był ofiarą. To ona zawróciła mu w głowie. Wiesz, jak to jest: Adam, Ewa, jabłko i te rzeczy... Jaką ogromną władzę przypisywano kobiecie! - Czy między nią i jej ojcem istniała taka wrogość, jaką opisujesz w Domu duchów, pisząc o Estebanie Truebie i Blance? - Mój dziadek nie był taki jak Esteban Trueba. Posłużył jako model tej postaci, ale w rzeczywistości był znacznie lepszy od Trueby; dzięki Bogu umarł, zanim książka się ukazała, bo rozżalenie by go zabiło, a ja już do końca życia miałabym na sumieniu ciężar tej zbrodni. Dziadek bardzo kochał moją matkę i przypuszczam, że nas, swoje wnuki, także, ale bardzo przeżywał śmierć babci; jej nieobecność uważał za zdradę, chodził ubrany na czarno jak kruk i w obawie przed ponownym cierpieniem bronił się przed okazywaniem komukolwiek czułości. Bardzo rzadko zdarzało się, aby któreś z nas, dzieci, pogłaskał albo przytulił, prawie się do nas nie odzywał, ale wzruszał się byle czym i ukradkiem płakał. Uwielbiałam go i trochę się go bałam. Był ostry wobec mojej matki, ale nigdy tak jak Esteban Trueba w stosunku do Blanki. - Pewnym rodzajem odkupienia w osobowości Trueby jest jego miłość do Alby. Czy dziadek miał do ciebie taką samą słabość? - Lubię sobie wyobrażać, że wyróżniał mnie spośród pozostałych wnucząt, bo byłam najstarsza i na imię miałam Isabel, jak moja babcia, ale dziadek nie był człowiekiem wylewnym. Choćby miał umrzeć, nie przyznałby się, że mnie kocha! W stosunkach z moją mamą występował w roli surowego i sprawiedliwego. W naszej rodzinie obywano się bez gestów czułości, uczucia okazywano za pomocą ciężkich dowcipów, poklepywań, od których uginały się pod nami nogi, i gromkich wybuchów śmiechu, puentujących żarty, których my, dzieci, nie rozumiałyśmy. Ja należę do matek, które chodzą za swoimi dziećmi, żeby je obcałowywać; a coś takiego przeraziłoby mojego dziadka i wujów. Dopiero w ostatnich latach, po śmierci mojej córki Pauli, mama i ja zdobyłyśmy się na odwagę, żeby głośno powiedzieć, jak bardzo się kochamy, ale nadal trudno nam o jakiś czuły gest, bo nie wypracowałyśmy sobie takich zachowań. - Dona Panchita mówi, że istnieje między wami magiczne porozumienie. Ja twierdzę, że się uzupełniacie. A jak ty uważasz? - Że jest między nami to wszystko, o czym mówisz, i jeszcze więcej. Nasza przyjaźń