kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 862 410
  • Obserwuję1 384
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 674 488

Deaver Jeffery - Kolekcjoner skór - (11. Lincoln Rhyme)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
D

Deaver Jeffery - Kolekcjoner skór - (11. Lincoln Rhyme) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu D DEAVER JEFFERY Cykl : Lincoln Rhyme
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 369 stron)

W Kolekcjonerze Kości Jeffery Deaver stworzył genialnego śledczego Lincolna Rhyme’a. Teraz Rhyme musi wytropid kolejnego mordercę. Mordercę, który zainspirował się zbrodniami Kolekcjonera Kości. Świetny thriller... zagadkowy do ostatniej strony. Jedna niespodzianka prowadzi do kolejnej; Deaver udowadnia, że jest mistrzem gatunku. „Publishers Weekly”

Fot. © Jerry Bauer W Nowym Jorku pojawia się seryjny morderca, atakujący przypadkowych ludzi w piwnicach i podziemiach miasta, działający w wyjątkowo wyrafinowany sposób. To artysta, który wykonuje ofiarom tajemnicze tatuaże, tyle że zamiast barwnika używa śmiertelnych trucizn. Policja jest bezradna, ponieważ zbrodniarz bardzo starannie zaciera po sobie wszelkie ślady. Lincoln Rhyme i Amelia Sachs muszą znaleźd zabójcę i zapobiec następnym morderstwom, dysponując jedynie enigmatycznymi wiadomościami wytatuowanymi na skórze ofiar. Nie ma wątpliwości, że morderca prowadzi grę ze śledczymi, podsuwając im niejasne wskazówki. Na miejscu zbrodni odnajdują skrawek papieru, który może ją łączyd z dawna sprawą, którą wspólnie prowadzili i której nigdy nie zapomną. Czy sprawca ma z nią jakiś związek? Czyżby przestępca wzorował się na sposobie działania zbrodniarza sprzed lat? A może w grę wchodzi zemsta? JEFFERY DEAVER - z wykształcenia dziennikarz i prawnik, autor bestsellerowych thrillerów. Zaliczany jest do grona najbardziej poczytnych i nagradzanych pisarzy amerykaoskich. Światową sławę przyniósł mu Kolekcjoner Kości. Więcej o autorze na stronie: http: //www.jefferydeaver.com

POLECAMY JEFFERYDEAVER  Taoczący Trumniarz  Panieoski grób  Kamienna małpa  Ogród bestii  Mag  Zegarmistrz  Śpiąca Laleczka  Błękitna Pustka  Spirale strachu  Puste krzesło  Dar języków  Dwunasta karta  Kolekcjoner Kości  Spirale grozy  Manuskrypt Chopina  Miedziana bransoleta  Porzucone ofiary  Rozbite okno  Przydrożne krzyże  Pod napięciem  Konflikt interesów  Hak  Twój cieo  Pokój straceo  Październikowa lista

JEFFERY DEAVERKOLEKCJONER SKÓR Przełożył Łukasz Praski Prószyoski i S-ka

Tytuł oryginału THE SKIN COLLECTOR Copyright ©Gunner Publications, LLC 2014 First published in the United States of America in 2014 by Grand Central Publishing First published in Great Britain in 2014 by Hodder & Stoughton An Hachette UK company All rights reserved Zdjęcie na okładce © kirian/Shutterstock.com; Mayer George/Shutterstock.com Ilustracje w opracowaniu tłumacza za wydaniem oryginalnym Redaktor prowadzący Katarzyna Rudzka Korekta Katarzyna Kusojć Grażyna Nawrocka Łamanie Ewa Wójcik ISBN 978-83-7961-174-4 Warszawa 2015 Wydawca Prószyński Media Sp. z o. o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl Druk i oprawa DRUKARNIA TINTA 13-200 Działdowo, ul. Żwirki i Wigury 22 www.drukamiatinta.pl Wersja Elektroniczna:

Dla Dennisa, Patti, Melissy i Phillipa

Istoty, które poznałem, nie są ludźmi i nigdy nimi nie były. Są to zwierzęta, ale zwierzęta uczłowieczone — arcydzieła sztuki chirurgicznej.1 HERBERT GEORGE WELLS Wyspa doktora Moreau 1 Przekład Ewy Krasioskiej (przyp. tłum.).

I KSIĄŻKAZ WYCZERPANEGO NAKŁADU Wtorek, 5 listopada południe

ROZDZIAŁ 1 Piwnica. Musiała zejść do piwnicy. Chloe nie cierpiała tego miejsca. W sklepie skończyły się już jednak numery dziesięć i dwanaście Rue du Cannes — tandetnych, kwiecistych sukienek z głębokim dekoltem i wykończeniem muszelkowym — musiała więc wypełnić wieszaki dla buszujących w ciuchach klientek. Chloe nie była specjalistką od handlu konfekcją, ale aktorką, a w sklepie pracowała od niedawna. Nie pojmowała więc, dlaczego w listopadzie udającym styczeń akurat te sukienki tak dobrze się sprzedają. Dopiero szefowa jej wyjaśniła, że choć sklep znajduje się w alternatywnym SoHo na Manhattanie, kody pocztowe podawane przez klientów wskazywały, że pochodzą z Jersey, Westchester i Long Island. — I co z tego? — Polują, Chloe. Polują. — Aha. Chloe Moore weszła na zaplecze. Ta część stanowiła przeciwieństwo głównej sali sklepu i wyglądała równie elegancko jak magazyn. Chloe odnalazła właściwy klucz w pęku, który trzymała w dłoni, i otworzyła drzwi do piwnicy. Zapaliła światło i przyjrzała się chybotliwym schodom. Z westchnieniem ruszyła w dół. Wyposażone w samozamykacz drzwi zatrzasnęły się za nią. Chloe, bynajmniej nie chudzinka, ostrożnie stawiała stopy na stopniach. Miała na nogach podróbki Very Wang. Pseudomarkowe szpilki i stuletnia architektura to mogło być niebezpieczne połączenie. Piwnica. Nie znosiła jej. Nie, nie bała się intruzów. Prowadziły tu tylko jedne drzwi — właśnie te, którymi przed chwilą weszła. Ale piwnica była wilgotna, zatęchła... i zasnuta sidłami pajęczyn. Co oznaczało obecność przebiegłych, krwiożerczych pająków. Chloe wiedziała, że czeka ją później żmudne oczyszczanie ciemnozielonej spódnicy i czarnej bluzki (Le Bordeaux i La Seine) przylepną rolką do zbierania sierści. W końcu stanęła na spękanej, betonowej posadzce. Zrobiła krok w lewo, by uniknąć kolizji z wielką pajęczyną. Ale od razu wpadła w inną; na jej twarzy osiadła długa, lepka nić i połaskotała skórę. Chloe wykonała krótki, komiczny taniec, usiłując zetrzeć z policzków to paskudztwo i jednocześnie nie stracić równowagi, i w końcu przystąpiła do poszukiwań. Pięć minut później znalazła pudła z sukienkami Rue du Cannes, które wprawdzie wyglądały i brzmiały z francuska, ale trafiły do nich w kartonach z chińskimi nadrukami.

Gdy zdejmowała pudła z półek, usłyszała jakieś skrobnięcie. Znieruchomiała. Przechyliła głowę. Odgłos już się nie powtórzył. Po chwili jednak dobiegł ją inny dźwięk. Kap, kap, kap. Czyżby coś przeciekało? Chloe, acz niechętnie, często tu przychodziła, ale nigdy nie słyszała wody. Złożyła zapas pseudofrancuskich ciuchów przy schodach i odwróciła się, aby sprawdzić źródło kapania. Większość towaru trzymano na półkach, ale część kartonów stała na podłodze. Przeciek mógłby mieć katastrofalne skutki. Mimo że jej ostatecznym celem był Broadway, Chloe musiała w najbliższej przyszłości utrzymać pracę w Chez Nord. Jeżeli zatamuje przeciek, zanim woda zrujnuje wartą tysiąc dolarów partię bezsensownie drogich ciuchów, strumyczek pensji będzie dalej ciurkać na jej konto. Ruszyła w głąb piwnicy z mocnym postanowieniem odnalezienia źródła dźwięku, przy okazji uważając na pająki. Kapanie się nasiliło, kiedy znalazła się po drugiej jeszcze ciemniejszej stronie pomieszczenia, blisko schodów. Chloe weszła za regał, gdzie umieszczono spory zapas bluzek tak okropnych, że nawet jej matka nie włożyłaby tego na siebie — duże zamówienie złożone przez zaopatrzeniowca, który — jak podejrzewała Chloe — sprowadził to badziewie z zemsty, bo już wiedział, że zostanie wylany. Kap, kap... Wytężyła wzrok. Dziwne. Co to? Drzwiczki w przeciwległej ścianie były otwarte. I stamtąd dobiegało kapanie. Nieduże drzwiczki, mniej więcej metr na metr dwadzieścia, pomalowane na szaro jak ściany. Czyżby skrywały dodatkowe pomieszczenie? Chloe nie widziała wcześniej tego wejścia, ale nie sądziła też, by kiedykolwiek patrzyła na ścianę za ostatnim regałem. Nie miała powodu. I dlaczego drzwi były otwarte? Miasto ciągle prowadziło różne prace remontowe, zwłaszcza w starszych dzielnicach, takich jak SoHo. Nikt jednak nie rozmawiał ze sprzedawcami — przynajmniej z nią — o żadnych naprawach pod budynkiem. Może ten dziwny dozorca z Polski, Rumunii czy Rosji naprawia coś we własnym zakresie? Nie, niemożliwe. Kierowniczka mu nie ufała; nie dostał nawet kluczy do piwnicy. Zgoda, atmosfera grozy gęstniała w zastraszającym tempie. Nie zawracaj sobie głowy. Powiedz Marge o przecieku. Powiedz jej o otwartych drzwiach. Sprowadź tu Włada, Michaiła czy jak on ma na imię, i pozwól mu zapracować na swoją wypłatę.

Znów coś skrobnęło. Tym razem dźwięk przypominał skrzypnięcie buta o szorstki beton. Cholera jasna. Wystarczy. Uciekaj. Zanim zdążyła zrealizować plan, zrobić choćby jedną ósmą obrotu, uderzył jej głową o ścianę. Do ust przycisnął jej jakąś szmatę. Omal nie zemdlała z szoku. W szyi czuła pulsujący ból. Chloe obróciła głowę, aby na niego spojrzeć. Boże, Boże... Omal nie zwymiotowała na widok zasłaniającej całą głowę żółtej maski z lateksu z otworami na oczy, usta i uszy, która ciasno przylegała do twarzy, deformując rysy mężczyzny, jak gdyby się stopiły. Miał na sobie roboczy kombinezon z jakimś logo, którego nie mogła odczytać. Płacząc i gwałtownie szarpiąc głową, błagała o litość, krzyczała przez knebel, który mocno przyciskał ręką w rękawiczce tak samo obcisłej i obrzydliwie żółtej jak maska. — Posłuchaj mnie, proszę! Nie rób tego! Nie rozumiesz! Posłuchaj, po... — Ale słowa grzęzły w tkaninie, zmieniając się w nieartykułowane dźwięki. Dlaczego nie zaklinowałam drzwi, żeby się nie zamknęły? — myślała. Przecież chciałam... Była na siebie wściekła. Przyglądał się jej spokojnie — nie patrzył jednak na piersi, usta, biodra ani nogi. Tylko na skórę odkrytych ramion, szyi i karku, na którym szczególnie zainteresował go mały, niebieski tatuaż przedstawiający tulipana. — Ani złe, ani dobre — szepnął. Szlochała, dygotała, jęczała. — Czego... czego chcesz? Ale po co w ogóle pytała? Przecież wiedziała. Oczywiście, że wiedziała. Ta myśl pozwoliła Chloe opanować strach. Uspokoić rozszalałe serce. Dobra, gnojku, chcesz się zabawić? Pożałujesz. Zwiotczała. W jego oczach, obramowanych żółtym lateksem jak odrażającą skórą, odmalowało się zaskoczenie. Napastnik wyraźnie nie spodziewał się, że Chloe zasłabnie, i zmienił chwyt, by uchronić ją przed upadkiem. Gdy tylko poczuła, że obręcz się rozluźnia, rzuciła się na napastnika i złapała za kołnierz kombinezonu. Trzasnął zamek błyskawiczny, pękł materiał — ubrania roboczego i tego, co nosił pod spodem. Trzymała go mocno i wymierzała silne ciosy, celując w pierś i twarz. Gwałtownym ruchem uniosła kolano w kierunku jego krocza. Kopnęła drugi i trzeci raz. Ale jej się nie udało. Nie trafiła w cel. Wydawało się to takie proste, ale jej ruchy nagle stały się nieskoordynowane, zakręciło się jej w głowie. Knebel odcinał dostęp powietrza — może dlatego. A może wskutek szoku.

Wal dalej, wrzeszczała na siebie w duchu. Nie przestawaj! Jest przerażony. Przecież widzisz. Pieprzony tchórz... Znów próbowała go uderzyć, podrapać, ale poczuła, że energia szybko ją opuszcza. Na próżno młóciła rękami. Zwiesiła głowę i zauważyła, że podwinął mu się rękaw. Dostrzegła dziwaczny, czerwony tatuaż — jakiś owad, dziesiątki drobnych odnóży, owadzich szczęk, ale ludzkie oczy. Potem jej wzrok padł na posadzkę piwnicy. Błysnęła strzykawka. To stąd ból w karku — i stąd gwałtowny spadek siły. Coś jej wstrzyknął. Środek miał potężne działanie. Ogarnęło ją obezwładniające zmęczenie. Zawirowało jej w głowie, miała wrażenie, jak gdyby na przemian zapadała w sen i budziła się. Z niewiadomego powodu zaczęła obsesyjnie myśleć o tanich perfumach, które w Chez Nord sprzedawano przy kasie. Kto by kupował ten szajs? Dlaczego nie... Co ja wyprawiam?, pomyślała, odzyskując jasność myśli. Walcz! Bij skurwysyna! Ale jej ręce zwisały bezwładnie wzdłuż ciała, a głowa ciążyła jak kamień. Siedząc na posadzce, poczuła, że piwnica nagle się przechyliła i zaczęła poruszać. Mężczyzna ciągnął ją w kierunku drzwi w szarej ścianie. Nie, proszę, tylko nie tam! Posłuchaj! Wytłumaczę ci, dlaczego masz tego nie robić. Nie zabieraj mnie tam! Posłuchaj! Tu, w głównym pomieszczeniu piwnicy, pozostawała jej nadzieja, że Marge spojrzy na schody, zobaczy ich dwoje i wrzaśnie, a facet zwieje na swoich owadzich nogach. Jeśli jednak zawlecze ją w głąb podziemia do swojego gniazda, będzie za późno. W piwnicy robiło się ciemno, lecz była to dziwna ciemność, jak gdyby żarówki na suficie, chociaż zapalone, nie emitowały światła, ale pochłaniały jego promienie. Walcz! Ale nie mogła. Coraz bliżej czarnej otchłani. Kap, kap, kap... Wrzeszcz! Wrzasnęła. Z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk z wyjątkiem syku, cykania świerszcza, burczenia chrząszcza. Po chwili wciągał ją przez otwarte drzwi do Krainy Czarów po drugiej stronie. Jak na tym filmie. Czy kreskówce. Wszystko jedno. W dole ujrzała niewielkie pomieszczenie techniczne. Chloe miała wrażenie, że spada i spada, a chwilę później znalazła się na podłodze, na ziemi, usiłując odetchnąć, bo przy upadku powietrze uszło jej z płuc. Ale nie czuła bólu,

żadnego bólu. Kapanie wody stało się wyraźniejsze i ujrzała strużkę płynącą po przeciwległej ścianie ze starego kamienia z plątaniną zardzewiałych i dziurawych, gnijących rur i drutów. Kap, kap... Strużka owadziego jadu, błyszczącej i bezbarwnej, owadziej krwi. Alicja, pomyślała, jestem Alicją. W głąb króliczej nory. Gąsienica paląca fajkę wodną, Marcowy Zając, Królowa Kier i czerwony jak serce owad na jego ręce. Ta cholerna książka nigdy się jej nie podobała! Chloe ucichła. Chciała już tylko odczołgać się gdzieś na bok, skulić i w spokoju sobie popłakać. Nie mogła jednak się poruszyć. Leżałana wznak, patrząc w słabe światło padające z piwnicy sklepu, w którym nie cierpiała pracować, sklepu, w którym z całej duszy pragnęła się teraz znaleźć, stać na obolałych stopach przy klientkach i kiwać głową z udawanym entuzjazmem. Nie, nie, w tym wygląda pani za szczupło. Naprawdę... Potem światło przygasło jeszcze bardziej, gdy napastnik, ten insekt o żółtej twarzy, wlazł do dziury, zatrzasnął za sobą drzwiczki i zszedł po krótkiej drabince do miejsca, gdzie leżała. Tunel wypełnił ostry blask; mężczyzna nałożył na głowę latarkę czołową. Chloe krzyknęła, a raczej nie krzyknęła, gdy oślepił ją snop białego światła. Który nagle zgasł i zapadła nieprzenikniona ciemność. Ocknęła się kilka sekund później — albo minut, a może lat. Chloe była w innym miejscu, nie w pomieszczeniu technicznym, ale w jakimś większym — nie, w tunelu. Niewiele widziała, ponieważ jedyne oświetlenie stanowiła słaba, górna lampa i wąski strumień światła padający z czoła zamaskowanego człowieka-owada, który oślepiał ją, ilekroć spojrzał na jej twarz. Znów leżała na wznak ze wzrokiem skierowanym w górę, a on klęczał nad nią. Ale nie wydarzyło się to, czego się spodziewała i najbardziej bała. W pewnym sensie było jeszcze gorzej, bo tamto — gdyby zerwał z niej ubranie i zrobił swoje, przynajmniej byłoby zrozumiałe. Mieściłoby się w znanej kategorii koszmaru. To było co innego. Owszem, podciągnął jej bluzkę, ale tylko trochę, żeby obnażyć brzuch od pępka do skraju stanika, który pozostał na swoim miejscu. Spódnica wciąż ciasno opinała jej uda, jak gdyby mężczyzna nie chciał narazić się na choćby cień podejrzenia o jakiekolwiek nieprzyzwoite zamiary. Pochylony nad nią, w skupieniu przyglądał się spokojnymi, owadzimi oczami gładkiej i białej skórze na jej brzuchu, jak miłośnik malarstwa mógłby podziwiać płótno w Muzeum Sztuki Nowoczesnej; przechylał głowę, by pod właściwym kątem obejrzeć rozbryzgi farby autorstwa Jacksona Pollocka czy zielone jabłko Magritte’a.

Powoli wyciągnął palec wskazujący i pogładził jej ciało. Żółty palec. Potem całą powierzchnią dłoni przesunął kilka razy tam i z powrotem. Kciukiem i palcem wskazującym ściskał i unosił fałdy skóry. Puszczał i przyglądał się, jak opadają. Owadzie usta wygięły się w lekkim uśmiechu. Zdawało się jej, że powiedział: — Bardzo ładnie. — A może to mówiła gąsienica puszczająca kółka z dymu albo insekt na jego ramieniu. Usłyszała jakiś wibrujący dźwięk, a mężczyzna spojrzał na zegarek. Znów coś zabrzęczało, gdzie indziej. Zerknął na jej twarz i zobaczył otwarte oczy. Chyba się zdziwił, że jest przytomna. Odwrócił się i po chwili ujrzała plecak, z którego wyjął napełnioną strzykawkę. Znowu wbił jej igłę, tym razem w żyłę na ręce. Ogarnęła ją fala ciepła, strach ucichł. Gdy napływała ciemność i znikały dźwięki, zobaczyła, jak jego żółte palce, palce gąsienicy, jego owadzie szpony jeszcze raz sięgają do plecaka i ostrożnie wyjmują niewielką skrzyneczkę. Umieścił ją przy jej obnażonej skórze z taką samą czcią, jaką widziała u księdza, gdy w zeszłą niedzielę stawiał na ołtarzu srebrny kielich z krwią Chrystusa podczas komunii świętej.

ROZDZIAŁ 2 Billy Haven wyłączył maszynkę do tatuażu American Eagle. Kucnął. Obejrzał rezultaty swojej pracy. Oczy przypatrywały się badawczo. Warunki dalekie od ideału, ale rysunek niezły. Mody zawsze wymagają pełnego zaangażowania. Od najprostszego krzyżyka na ramieniu kelnerki po amerykańską flagę w trzech kolorach na piersi budowlańca, łopoczącą na wietrze i pełną fałd i zagięć, pracujesz jak Michał Anioł cyzelujący fresk na suficie Kaplicy Sykstyńskiej. Bóg i Adam, dotyk skóry ich palców. Tu i teraz Billy mógłby się spieszyć. Biorąc pod uwagę okoliczności, nikt nie miałby mu tego za złe. Ale nie. Mody są dziełem Billy’ego Moda. Tak go nazywano w domu, w jego salonie. Poczuł łaskoczące krople potu. Uniósł maskę stomatologiczną i dłonią w rękawiczce przetarł oczy, po czym wsunął chusteczkę do kieszeni. Ostrożnie, aby nie upuścić żadnego włókna. Charakterystyczne nitki mogły się okazać dla niego równie groźne jak tatuaż dla Chloe. Maseczka była niewygodna. Ale konieczna. Nauczył go tego instruktor tatuażu. Kazał Billy’emu nałożyć taką osłonę, zanim chłopak pierwszy raz wziął do ręki maszynkę. Billy, jak większość młodych uczniów, zaczął protestować: przecież mam okulary ochronne. Więcej mi nie potrzeba. To był obciach. Zakładanie idiotycznej maseczki przypominało podawanie gumowej piłeczki żółtodziobowi, żeby mógł ją ściskać podczas pierwszego w życiu tatuażu. Daj spokój i nakłuwaj. Raz instruktor kazał Billy’emu usiąść obok siebie, kiedy miał na krześle klienta. Robił mu niewielki rysunek: twarz Ozzy’ego Osbourne’a. Z takiego czy innego powodu. Rany, ależ pryskała krew i farba! Maska była upstrzona jak przednia szyba pikapa w sierpniu. — Bądź mądry, Billy. Pamiętaj. — Jasne. Odtąd wychodził z założenia, że każdy klient jest nosicielem wirusowego zapalenia wątroby typu C i B, HIV i innych chorób przenoszonych drogą płciową. A w przypadku modów, które zamierzał wykonywać w ciągu kilku następnych dni, nie mógł sobie oczywiście pozwolić na najmniejsze ryzyko. Ochrona była więc konieczna. Założył lateksową maskę i kaptur, aby mieć pewność, że nie spadnie mu ani jeden włos z bujnej czupryny, że nie zgubi żadnych komórek naskórka. A także po to, by guma

deformowała mu twarz. Istniało nikłe niebezpieczeństwo, że ktoś mógłby go zauważyć, choć starannie wybierał najbardziej ustronne miejsca. Billy Haven jeszcze raz przyjrzał się swojej ofierze. Chloe. Przeczytał to imię na plakietce przypiętej do bluzki wraz z poprzedzającym je pretensjonalnym Je m'appelle. Cokolwiek to oznaczało. Może „cześć”. Albo „dzień dobry”. Po francusku. Opuścił dłoń w rękawiczce — w dwóch rękawiczkach — i pogładził skórę, szczypał i naciągał, zwracając uwagę na jej elastyczność, fakturę i doskonałą sprężystość. Billy zatrzymał wzrok na nieznacznej wypukłości między jej nogami, pod ciemnozieloną spódnicą. Nie było jednak mowy o żadnych nieprzyzwoitościach. Nigdy nie dotykał klienta tam, gdzie nie powinien. Co innego ciało, co innego skóra. To dwie zupełnie odmienne rzeczy, a Billy Haven uwielbiał tylko skórę. Otarł pot nową chusteczką, którą też starannie schował. Było mu gorąco i piekła go jego własna skóra. Choć był listopad, w tunelu panował zaduch; mimo długości — ponad sto metrów — był zamknięty na obu końcach, co oznaczało brak wentylacji. Nie różnił się od wielu korytarzy w SoHo na południe od Greenwich Village. Sieci tuneli zbudowanych w dziewiętnastym i dwudziestym wieku, przecinających całą dzielnicę, używano kiedyś do podziemnego transportu towarów między fabrykami, magazynami i punktami przewozowymi. Dziś stały nieużywane i doskonale nadawały się do celów Billy’ego. Cicho zabrzęczał zegarek na jego przegubie. Kilka sekund później podobny dźwięk wydał zapasowy zegarek w kieszeni. Billy przy pracy często tracił poczucie czasu i dlatego potrzebował zabezpieczenia. Jeszcze tylko chwilę, żebym mógł wycyzelować Boży palec... W słuchawce tkwiącej w jego lewym uchu rozległy się jakieś trzaski. Słuchał przez chwilę, a potem, ignorując hałas, znów wziął do ręki maszynkę American Eagle. To był staromodny, rotacyjny model, który poruszał igłą jak maszyna do szycia, w przeciwieństwie do nowoczesnych urządzeń wykorzystujących drgania wytworzone przez cewkę. Włączył ją. Bzzz... Osłona na twarz. Igłą do konturu posuwał się milimetr po milimetrze, tatuując po linii, którą wcześniej szybko nakłuł bez użycia tuszu. Billy był urodzonym artystą, znakomicie posługiwał się ołówkiem i tuszem, znakomicie posługiwał się pastelami. Znakomicie posługiwał się też igłami. Rysował od ręki na papierze, rysował od ręki na skórze. Większość tatuatorów, nawet najbardziej utalentowanych, korzystała z przygotowanych wcześniej albo — w przypadku nieutalentowanych— kupionych szablonów, które umieszczano na skórze i według nich

wykonywano tatuaż. Billy rzadko to robił. Nie musiał. Ręką kierowała myśl Boża, jak powiedział kiedyś jego wujek. Pora zacząć wypełnianie. Zmienił igły. Bardzo, bardzo ostrożnie. Tatuaż Chloe Billy wykonywał słynnym pismem gotyckim, krojem o charakterystycznych, grubych i cienkich liniach. Wybrał odmianę zwaną frakturą. Zdecydował się akurat na ten krój, ponieważ taką czcionką została wydrukowana Biblia Gutenberga i ze względu na wyzwanie. Przecież był artystą, a który z artystów nie lubi zademonstrować swoich umiejętności? Dziesięć minut później już kończył. A co z klientką? Przyjrzał się jej ciału, a potem uniósł jej powieki. Wciąż miała szklane oczy. Dostrzegł jednak drgania mięśni twarzy. Propofol działał krótko. Ale oczywiście teraz jeden środek zastąpi drugi. Nagle jego klatkę piersiową przeszył ból. Poczuł niepokój. Był młody i w świetnej formie; odrzucił myśl o zawale serca. Pozostawało jednak ważne pytanie: czy wciągnął do płuc coś, czego nie powinien. To była bardzo realna i niebezpieczna możliwość. Pomacał swoje ciało i uświadomił sobie, że ból jest powierzchowny. Wtedy zrozumiał. Kiedy złapał Chloe, broniła się zaciekle. Był wtedy tak nabuzowany, że nie zwrócił uwagi na ciosy. Teraz adrenalina puściła i poczuł skutki jej ataku. Spojrzał na siebie. Nie wyrządziła większych szkód oprócz rozdarcia koszuli i kombinezonu. Ignorując ból, wrócił do pracy. Po chwili zauważył, że oddech Chloe stał się głębszy. Środek znieczulający wkrótce straci moc. Kiedy dotknął jej piersi — Prześliczna na pewno nie miałaby nic przeciwko temu — wyczuł, że jej serce wali mocniej niż dotąd. W tym momencie przyszła mu do głowy myśl: jak by to było tatuować żywe, bijące serce? Dałoby się to zrobić? Przed miesiącem, przygotowując się do realizacji swoich planów w Nowym Jorku, Billy włamał się do firmy produkującej sprzęt medyczny. Wyniósł stamtąd urządzenia, leki, chemikalia i materiały warte tysiące dolarów. Ciekawe, czy mógłby posiąść taką wiedzę, żeby uśpić człowieka, otworzyć mu klatkę piersiową, wykłuć jakiś wzór czy słowa na samym sercu, a potem zaszyć ofiarę. Żeby przeżyła resztę życia ze zmienionym organem. Co to mógłby być za wzór? Krzyż. Słowa: Prawo Skóry. A może: BILLY + PRZEŚLICZNA NA WIEKI Ciekawy pomysł. Ale na myśl o Prześlicznej posmutniał i wrócił do Chloe, by skończyć ostatnie litery.

Dobrze. Billy Mod. Ale to jeszcze nie koniec. Z ciemnozielonego futerału na szczoteczkę do zębów wyjął skalpel i wyciągnął rękę, jeszcze raz napinając tę cudowną skórę.

ROZDZIAŁ 3 Na śmierć można patrzeć z dwóch perspektyw. Z punktu widzenia kryminalistyki śledczy postrzegają śmierć abstrakcyjnie, traktując ją po prostu jako zdarzenie, które pociąga za sobą serię zadań do wykonania. Dobrzy policjanci patrzą na to zdarzenie przez obiektyw historii; najlepiej uznać śmierć za fikcję, a ofiarę za kogoś, kto nigdy nie istniał. Dystans to niezbędne narzędzie pracy przy zabezpieczaniu i analizie śladów, takie samo jak lateksowe rękawiczki i oświetlacze kryminalistyczne. Siedząc na czerwono-szarym wózku Merits przed oknem domu przy Central Park West, Lincoln Rhyme w taki właśnie sposób myślał o pewnej niedawnej śmierci. W zeszłym tygodniu na Dolnym Manhattanie w trakcie napadu stracił życie człowiek. Wieczorem wyszedł ze swojego biura w miejskim Departamencie Ochrony Środowiska i został zaciągnięty na pustą budowę po drugiej stronie ulicy. Zamiast potulnie oddać portfel, postanowił się bronić, ale przeciwnik okazał się znacznie silniejszy i zadźgał go nożem. Sprawa, której akta leżały teraz przed Rhyme’em, była prozaiczna, a dowody typowe dla podobnych morderstw, czyli skąpe: tania broń. nóż kuchenny z ząbkowanym ostrzem, usiany odciskami palców, które nie figurowały w IAFIS-ie ani w innych bazach danych, niewyraźne ślady butów w błocie, którego wszędzie było pełno tamtego dnia, oraz brak mikrośladów, śmieci i niedopałków, które miałyby mniej niż dzień łub tydzień. W związku z czym do niczego się nie nadawały. Zbrodnia na pozór przypadkowa; nie natrafiono na żaden trop sprawcy. Funkcjonariusze przesłuchali współpracowników ofiary z wydziału infrastruktury, rozmawiali z rodziną i przyjaciółmi. Nie odkryli powiązań z narkotykami, śliskich interesów, zazdrosnych kochanek ani zazdrosnych partnerów kochanek. Ze względu na marne dowody Rhyme wiedział, że sprawa może zostać wyjaśniona tylko w jeden sposób: ktoś nieostrożnie pochwali się komuś, że buchnął portfel niedaleko ratusza. A człowiek, któremu się pochwali, zatrzymany za prochy, awanturę w domu czy drobną kradzież, pójdzie na układ z policją i wyda chwalipiętę. To przestępstwo, napad o tragicznym zakończeniu, było dla Lincolna Rhyme’a śmiercią obserwowaną z oddali. Historyczną. Fikcyjną. Tak wyglądała perspektywa numer jeden. Drugi sposób postrzegania śmierci to patrzeniesercem: kiedy ze świata odchodzi istota ludzka, z którą coś cię łączyło. Tego wietrznego i ponurego dnia myśli Rhyme’a zaprzątała inna śmierć, która — w przeciwieństwie do zabójstwa urzędnika — poruszała go do głębi. Rhyme’a nie łączyła bliska więź z wieloma osobami. Nie ułatwiał tego jego stan fizyczny — był tetraplegikiem, prawie całkowicie sparaliżowanym od szyi w dół. Nie, nigdy nie był duszą towarzystwa. Był człowiekiem nauki. Myślicielem. Owszem, miał kilka bliskich osób, przyjaciół, członków rodziny, partnerów. Żonę, dziś już byłą.

Thoma, swojego opiekuna. I oczywiście Amelię Sachs. Ale człowiek, który zmarł przed kilkoma dniami, był mu w pewnym sensie bliższy od innych, ponieważ stawiał Rhyme’owi poprzeczkę wyżej niż ktokolwiek, kazał mu sięgać myślą poza szeroki horyzont własnego umysłu, zmuszał go do przewidywania, wyborów strategii i nieufności. Rhyme musiał też walczyć o własne życie; niewiele brakowało, aby ten człowiek go zabił. Zegarmistrz był najbardziej intrygującym przestępcą, jakiego spotkał. Richard Logan, człowiek o nieustannie zmieniającej się tożsamości, był przede wszystkim zawodowym mordercą, choć aranżował całą gamę przestępstw, od zamachów terrorystycznych po napady rabunkowe. Pracował dla każdego, kto był skłonny zapłacić mu ogromne honorarium — ale wybierał wyłącznie zadania ambitne. Rhyme stosował podobne kryterium, podejmując decyzję, czy przyjąć sprawę jako konsultant kryminalistyczny. Zegarmistrz należał do niewielu przestępców, którzy zdołali go przechytrzyć. Choć Rhyme w końcu zastawił na niego pułapkę i wysłał Logana za kratki, nadal nie mógł przeboleć, że nie zdołał zapobiec kilku jego intrygom. Nawet mimo porażki Zegarmistrzowi wciąż udawało się wywołać zamieszanie. W sprawie, w której Rhyme pokrzyżował plany zabójstwa meksykańskiego policjanta prowadzącego śledztwo w sprawie karteli narkotykowych, Logan sprowokował międzynarodowy incydent (ostatecznie uzgodniono, że akta zostaną utajnione i wszyscy mieli udawać, że w ogóle do niczego nie doszło). Ale Zegarmistrza już nie było. Mężczyzna zmarł w więzieniu — nie został zamordowany przez współwięźnia ani nie popełnił samobójstwa, jak początkowo podejrzewał Rhyme. Nie, przyczyna śmierci okazała się banalna — nagłe zatrzymanie akcji serca. Lekarz, z którym Rhyme wczoraj rozmawiał, poinformował go, że nawet gdyby udało się przywrócić Loganowi przytomność, miałby trwałe i poważne uszkodzenia mózgu. Chociaż medycy nie używają zwrotów w rodzaju "jego śmierć była błogosławieństwem”, takie wrażenie odniósł Rhyme z relacji lekarza. Oknami domu Rhyme’a wstrząsnął podmuch krewkiego, listopadowego wiatru. Kryminalistyk siedział w głównym salonie — pomieszczeniu, gdzie czuł się swobodniej niż w jakimkolwiek innym miejscu świata. Pokój przeznaczony na wiktoriańską bawialnię był w pełni wyposażonym laboratorium zaopatrzonym w nieskazitelnie czyste stoły do badania dowodów, komputery z monitorami wysokiej rozdzielczości, stojaki z narzędziami, skomplikowany sprzęt w rodzajukomór laboratoryjnych, komór cyjanoakrylowych do ujawniania odcisków palców, mikroskopów — optycznego i skaningowego elektronowego — oraz najważniejsze urządzenie: chromatograf gazowy ze spektrometrem masowym, koń roboczy laboratoriów kryminalistycznych. Każdy mały i średniej wielkości wydział policji w kraju mógł pozazdrościć tego arsenału wartego miliony dolarów. Za wszystko Rhyme zapłacił z własnej kieszeni. Po wypadku, w wyniku którego został sparaliżowany, dostał wysokie odszkodowanie, niemałe były też honoraria od nowojorskiego departamentu policji i innych organów ścigania korzystających z jego usług. Od czasu do czasu otrzymywał inne, potencjalnie dochodowe propozycje, na

przykład z Hollywood przychodziły oferty nakręcenia seriali na podstawie spraw, nad którymi pracował. Proponowano tytuł Krzesło detektywa, innym razem Utalentowany pan Rhyme. Thom przetłumaczył odpowiedź szefa („Czy oni zupełnie ześwirowali?”) i brzmiała ona: "Pan Rhyme dziękuje za wasze zainteresowanie, obawia się jednak, że w tej chwili ma zbyt dużo zobowiązań, aby móc się zaangażować w taki projekt”. Rhyme odwrócił wózek i utkwił wzrok w delikatnym i pięknym zegarku kieszonkowym, który spoczywał na stojaku nad kominkiem. Breguet. Tak się składało, że podarował mu go osobiście Zegarmistrz. Jego żałoba była złożona i odzwierciedlała dwoistą perspektywę postrzegania śmierci, o której myślał. Z pewnością miał powody natury analitycznej — kryminalistycznej — aby zmartwić się tą stratą. Nigdy już nie będzie mógł dostatecznie zgłębić umysłu tego człowieka. Jak wskazywał jego pseudonim. Logan miał obsesję na punkcie czasu i czasomierzy — sam nawet budował zegary i zegarki — i z charakterystyczną dla tego zawodu skrupulatnością i precyzją konstruował scenariusze swoich przestępstw. Odkąd ich drogi przecięły się po raz pierwszy, Rhyme’a zdumiewał proces rozumowania Logana. Lincoln liczył nawet, że przestępca zgodzi się na widzenie, żeby mogli porozmawiać o jego zbrodniach planowanych z dalekowzrocznością szachisty. Śmierć Logana miała też inne, praktyczne konsekwencje. Prokurator zaproponował mu ugodę, skrócenie wyroku w zamian za ujawnienie nazwisk zleceniodawców i współpracowników; Zegarmistrz z pewnością miał rozległą sieć wspólników, a policja chciałaby poznać ich tożsamość. Krążyły też plotki o intrygach, które Zegarmistrz przygotował, zanim trafił do więzienia. Ale Logan nie poszedł na układ z prokuratorem. Wkurzył Rhyme’a, bo przyznał się do winy. Kryminalistyk stracił okazję, aby dowiedzieć się o nim czegoś więcej, aby zidentyfikować jego krewnych i wspólników. Zamierzał nawet wykorzystać technikę rozpoznawania twarzy oraz wysłać tajnych agentów, żeby zidentyfikować osoby wśród publiczności na rozprawie. Koniec końców Rhyme zrozumiał, że ciężko przeżywa jego śmierć z powodu tej drugiej perspektywy: osobistej relacji ze zmarłym. Ludzie i rzeczy, z którymi walczymy, kształtują nas i motywują do życia. A kiedy zmarł Zegarmistrz, umarła też jakaś cząstka Rhyme’a. Spojrzał na dwie pozostałe osoby w salonie. Najmłodszy członek zespołu Rhyme’a, funkcjonariusz służby patrolowej nowojorskiej policji Ron Pulaski, właśnie pakował dowody w sprawie napaści i zabójstwa pod ratuszem. Drugą osobą był opiekun Rhyme’a, Thom Reston, przystojny, szczupły mężczyzna, jak zawsze nienagannie ubrany. Zestaw na dziś: ciemnobrązowe spodnie, zaprasowane na godny pozazdroszczenia, ostry jak brzytwa kant, jasnożółta koszula i krawat w tonacji zieleni i brązów z zoologicznym motywem — chyba małpie twarze. Trudno powiedzieć. Rhyme nie przywiązywał wielkiej wagi do ubioru. Czarne spodnie od dresu i zielona bluza z długim rękawem były praktyczne i ciepłe. Nic więcej go nie obchodziło. — Chcę wysłać kwiaty — oznajmił Rhyme.

— Kwiaty? — zdziwił się Thom. — Owszem, kwiaty. Wysłać. Przypuszczam, że ludzie nie porzucili jeszcze tego zwyczaju. Wieńce z napisami „Ostatnie pożegnanie”albo „Spoczywaj w pokoju” — chociaż jaki to ma sens? Co innego zmarły ma do roboty? To chyba lepsze przesłanie niż „Powodzenia”, nie sądzisz? — Wysłać kwiaty do... Zaraz. Mówisz o Richardzie Loganie? — Oczywiście. A któż inny z ostatnio zmarłych zasługiwałby na kwiaty? — Hm, Lincoln — odezwał się Pulaski. — Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek powiesz o kimś, że zasługuje na kwiaty. — Kwiaty — powtórzył zirytowany Rhyme. — Dlaczego to do nikogo nie dociera? — Czemu jesteś w złym nastroju? — spytał Thom. Charakter relacji opiekuna z podopiecznym dobrze oddawało określenie „stare małżeństwo”. — Wcale nie jestem w złym nastroju. Chcę po prostu wysłać kwiaty do domu pogrzebowego. Możemy zapytać o nazwę w szpitalu, w którym przeprowadzono sekcję. Przecież muszą wysłać zwłoki do domu pogrzebowego. Szpitale nie balsamują ani nie kremują. — Wiesz, Lincoln — powiedział Pulaski — pomyśl w taki sposób: istnieje jakaś sprawiedliwość. Można powiedzieć, że Zegarmistrz dostał jednak karę śmierci. Jasnowłosy, pełen zapału i determinacji Pulaski miał zadatki na niezłego technika kryminalistycznego, a Rhyme wziął na siebie rolę jego mentora. Polegała ona nie tylko na przekazywaniu mu wiedzy fachowej, ale i na prowokowaniu chłopaka, żeby ruszył głową. W tym momencie tego nie robił. — Jak przypadkowy zator tętniczy ma oznaczać sprawiedliwość, nowy? Skoro prokurator stanu Nowy Jork odstąpił od kary śmierci, można powiedzieć, że przedwczesny zgon nie przysłużył się sprawiedliwości, ale ją podważył. — Ja... tylko... — wybąkał młody człowiek, oblewając się cukierkową czerwienią. — Zostawmy błędne spostrzeżenia, nowy. Wróćmy do kwiatów. Dowiedz się, kiedy ciało zostanie zabrane z Westchester Memorial i dokąd ma trafić. Chcę, żeby kwiaty znalazły się tam jak najszybciej, wszystko jedno, czy odbędzie się ceremonia, czy nie. I dołącz do nich kartkę ode mnie. — Co napisać? — Tylko moje nazwisko, nic więcej. — Kwiaty? — rozległ się głos Amelii Sachs z korytarza prowadzącego do kuchni i tylnych drzwi domu. Weszła do salonu, witając wszystkich skinieniem głowy. — Lincoln zamierza wysłać kwiaty do domu pogrzebowego. Dla Richarda Logana. To znaczy ja mam je wysłać.

Sachs powiesiła ciemną kurtkę na wieszaku. Miała na sobie obcisłe, czarne dżinsy, żółty sweter i czarną, wełnianą marynarkę. O tym, że jest detektywem policji, świadczył jedynie glock na biodrze, choć związek między bronią a jej zawodem bynajmniej nie był oczywisty. Patrząc na wysoką i szczupłą kobietę o gęstych i prostych, rudych włosach, można by pomyśleć, że jest modelką. I była, zanim wstąpiła w szeregi nowojorskiej policji. Sachs podeszła bliżej i pocałowała Rhyme’a w usta. Poczuł smak szminki i zapach prochu; rano była na strzelnicy. Myśląc o kosmetykach, Rhyme przypomniał sobie, że ofiara napadu/morderstwa pod ratuszem ogoliła się tuż przed wyjściem z biura; na szyi i policzku znaleziono niemal niewidoczne drobiny kremu do golenia i maleńkie włoski zarostu. Mężczyzna spryskał albo posmarował twarz płynem po goleniu. Kiedy analizowali dowody i Rhyme zwrócił uwagę na te fakty, potencjalnie istotne dla śledztwa, Sachs zamilkła, a potem oznajmiła: — Czyli zamierzał iść gdzieś wieczorem, prawdopodobnie na randkę — przed spotkaniem z kumplami przecież by się nie ogolił. Wiesz, Rhyme, gdyby nie spędził tych ostatnich pięciu minut w łazience, wyszedłby z biura o innej porze. I wszystko skończyłoby się inaczej. Uniknąłby tragedii. I może żył długo i szczęśliwie. Albo wsiadł pijany za kierownicę i staranował autobus pełen dzieci. Zabawa w gdybanie to strata czasu. Punkt Widzenia na Śmierć Numer Jeden, Punkt Widzenia na Śmierć Numer Dwa. — Wiesz, o który dom pogrzebowy chodzi? — zapytała Sachs. — Jeszcze nie. Nie wiedząc, że zaraz zostanie aresztowany, i wierząc, że za chwilę Rhyme zginie z jego ręki, Logan złożył obietnicę, że daruje życie Sachs. Być może ten akt łaski był jednym z powodów żałoby Rhyme’a po śmierci Zegarmistrza. Thom skinął głową w stronę Sachs. — Napijesz się kawy? Zjesz coś? — Tylko kawa, dzięki. — Lincoln? Kryminalistyk odmownie pokręcił głową. Po chwili opiekun wrócił z kubkiem i podał go Sachs. Choć większość nerwów w ciele Rhyme’a była pozbawiona czucia, jego receptory vel kubki smakowe działały bez zarzutu, potrafił więc docenić jakość kawy parzonej przez Thoma Restona. Nie było mowy o żadnych kapsułkach ani gotowej, mielonej kawie, w słowniku opiekuna nie figurowało też słowo „rozpuszczalny”. Thom z krzywym uśmiechem zwrócił się do Sachs: — I co sądzisz o uczuciowym obliczu Lincolna? Ogrzała kubkiem dłonie.

— Myślę, Thom, że w tym sentymencie jest metoda. Ach, oto moja Sachs. Zawsze myśli. Między innymi dlatego ją kochał. Ich spojrzenia się spotkały. Na jej ustach pojawił się nikły uśmiech, a Rhyme wiedział, że mięśnie jego twarzy odpowiedziały w identyczny sposób. — Zegarmistrz zawsze był zagadką — ciągnęła Sachs. — Niewiele o nim wiedzieliśmy, tylko tyle, że ma jakieś powiązania z Kalifornią. Nie udało się namierzyć dalszych krewnych, nie wytropiliśmy wspólników. To mogła być szansa, żeby znaleźć ludzi, którzy go znali i pracowali z nim — albo legalnie, albo pomagając mu w przestępczych planach. Zgadza się, Rhyme? W stu procentach, pomyślał. — Kiedy ustalisz nazwę domu pogrzebowego — zwrócił się do Pulaskiego Rhyme — chcę, żebyś tam pojechał. — Ja? — Twoje pierwsze zadanie pod przykryciem. — Wcale nie pierwsze — poprawił. — Pierwsze na pogrzebie. — To prawda. Kim mam być? Rhyme powiedział pierwszą rzecz, jaka mu przyszła do głowy. — Nazywasz się Harry Pigeon. — Harry Pigeon? Gołąb? — Myślałem o ptakach. — Ruchem głowy wskazał na parapet, gdzie gniazdo uwiły sokoły wędrowne, które teraz kuliły się przed burzą. Podczas złej pogody zwykle zagrzebywały się tak głęboko, jak się dało. — Harry Pigeon. — Policjant pokręcił głową. — Nie ma mowy. Sachs parsknęła śmiechem. Rhyme się skrzywił. — Wszystko jedno. Sam wymyśl sobie nazwisko. — Stan Wałęsa. Ojciec mojej matki. — Doskonale. — Zniecierpliwiony, skierował spojrzenie na pudło w kącie pokoju. — Weź sobie jeden. — Co tam jest? — Telefony na kartę — wyjaśniła Sachs. — Mamy kilka pod ręką do takich operacji. Młody funkcjonariusz wyjął z pudła komórkę. — Nokia. Hm. Z klapką. Szczyt nowoczesnej techniki — powiedział zjadliwie sarkastycznym tonem. Zanim zdążył wybrać numer szpitala, Sachs uprzedziła go: