Lucy Diamond
Pewnej nocy we Włoszech
Przełożyła Barbara Sieradz
Wołowiec 2015
Prolog
Io ricordo – pamiętam
W późniejszych latach, ilekroć sięgała pamięcią do tych
wakacji spędzonych we Włoszech, najpierw przypominały
jej się zapachy: upajające połączenie aromatu różowych
bugenwilli, które rosły wokół stojącego przy basenie baru
Lukki, oraz ostrych woni olejku kokosowego i
papierosowego dymu. Była wówczas młoda, beztroska i
opalona jak nigdy w życiu, miała na sobie czerwoną
sukienkę, a w głowie niefrasobliwe myśli. Upalne powietrze
drżało milionem możliwości. Wszystko mogło się zdarzyć.
W dniu, który odmienił jej życie, rozłożyła ręcznik na
leżaku, zdjęła sukienkę i usiadła, poprawiając ramiączka od
góry bikini. Już miała się wygodnie odchylić i zrelaksować,
gdy po skórze przeszły jej ciarki – zapewne szósty zmysł.
Przez szkła okularów przeciwsłonecznych dojrzała
mężczyznę opierającego się o krawędź basenu po stronie,
gdzie woda była najgłębsza. Na jego szerokich opalonych
ramionach połyskiwały kropelki wody. Wyglądało na to, że
patrzy wprost na nią.
Właśnie do niej mrugnął czy tylko jej się zdawało?
Uniosła okulary, by to sprawdzić; nagle świat zatonął w
promieniach słońca. Teraz nie miała już wątpliwości –
mężczyzna puszczał do niej oko. Co więcej, był cholernie
atrakcyjny.
Gdy wymieniali długie, ciężkie spojrzenia, jej ciało
zalała fala gorąca. Nagle znikł gwar przy basenie, jakby ktoś
wyłączył dźwięk. Słyszała tylko łomotanie własnego serca.
A co mi tam, pomyślała beztrosko. Nie miała chłopaka,
przyjechała tu na wakacje, mogła się zabawić. On może być
w tej samej sytuacji. Serce biło jej jak szalone, gdy
odwzajemnił uśmiech, ukazując idealnie białe zęby. Chwilę
potem wychodził już z basenu, a po jego muskularnych
ramionach spływała woda. Był wysoki, atletycznie
zbudowany, miał dwadzieścia parę lat, skórę o złotawym
odcieniu i figlarny uśmieszek. Gdy się wyprostował,
bezwiednie zauważyła, że spodenki kąpielowe odsłaniają
częściowo jego kości biodrowe, i niespodziewanie poczuła
dreszcz pożądania.
Cały czas patrząc jej w oczy, zbliżył się do miejsca,
gdzie leżała. Na jego ciele wciąż lśniły krople wody.
– Ciao, bella – powiedział niskim, gardłowym głosem.
Poczuła pulsujące w skroniach tętno, a oddech zamarł jej
w piersiach. Miała wrażenie, że to na tę chwilę czekała całe
wakacje. Zalotnie uniosła brew i odwzajemniła uśmiech.
– Ciao – odparła.
Rozdział 1
Mio padre – mój ojciec
Anna Morley była dziennikarką, a jej myśli formowały
się w nagłówki prasowe; przychodziło jej to naturalnie,
niemal nieświadomie. W jej głowie pojawiały się cięte
hasła, ułożone z wielkich, drukowanych liter, które
opisywały najzwyklejsze wydarzenia z jej życia.
WKURZONA! Trzydziestodwuletnia dziennikarka nie
zdąża na autobus do domu.
NIEBEZPIECZEŃSTWO NA NASZYCH ULICACH!
Poluzowane płytki chodnikowe. „Tylko czekać, aż zdarzy się
wypadek” – mówi trzydziestodwuletnia kobieta.
NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ. Zarząd ostro krytykowany
za niedostateczne oświetlenie ulic. Dziś rusza kampania
„Heralda”.
GŁÓD W WIELKIM MIEŚCIE. Bliska śmierci
trzydziestodwuletnia publicystka żałuje, że nie skoczyła do
sklepu na rogu po puszkę fasolki.
Trzeba przyznać, że żaden z tych nagłówków nie był
szczególnie błyskotliwy. Ale też jej życie nie było zbyt
interesujące. Gdyby nagle zmarła i potrzebowała epitafium
na nagrobek, jej egzystencję najlepiej byłoby podsumować
słowami: „Wszystko po staremu”.
Najbardziej wstrząsająca z wiadomości prasowych
ukazała jej się w najmniej spodziewanym momencie i odtąd
już nic nie było „po staremu”. Zadziwiające, jak jedna
rozmowa może wszystko odmienić.
Babcia Anny mieszkała w domu opieki Clemency House
położonym trzynaście kilometrów od Sheffield. Tę zalatującą
moczem, środkami odkażającymi i przegotowaną kapustą
placówkę zaludniała zbieranina emerytów różniących się
między sobą stopniem zagubienia i zniedołężnienia. Było to
niewątpliwie ostatnie miejsce na ziemi, w którym można by
się spodziewać wielkiego oświecenia.
Anna zwykła odwiedzać babcię w ostatnią niedzielę
miesiąca i poznała już niemal wszystkich mieszkańców
ośrodka. Gdy tylko weszła do holu, przywitało ją
podekscytowane trajkotanie.
– Och, to Anna.
– Obudź się, kochaniutka, Anna tu jest, patrz, przyjechała
odwiedzić Norę.
– Anno! Podejdź tu!
To zawsze sprawiało, że torując sobie drogę przez morze
siwych włosów i pończoch uciskowych, czuła się jak
poślednia gwiazda.
– Dzień dobry, pani Ransome, jaka śliczna sukienka!
Dzień dobry, Violet, co słychać u wnuka? Dzień dobry, Elsie,
mam dzisiejszą krzyżówkę, chciałabyś…?
Nora podnosiła się ze swojego ulubionego fotela w
kolorze toffi i nadstawiała do pocałunku miękki, upudrowany
policzek, potem piły zbyt długo parzoną herbatę i gawędziły
przez jakąś godzinę, a następnie niespiesznie przechadzały
się po ogrodzie, by Nora mogła bez świadków ponarzekać na
tego współmieszkańca, który w danym tygodniu działał jej na
nerwy. I zwykle to było wszystko.
Jednakże tym razem schemat spotkania został zmieniony.
Był wietrzny jesienny dzień, ciemne chmury przepychały się
na niebie, podczas gdy w budynku centralne ogrzewanie
podkręcono tak bardzo, że ludzi ogarniała senność. Anna
chciała właśnie zaproponować, by wyszły na zewnątrz
zaczerpnąć świeżego powietrza, gdy nagle rozpętała się
burza, deszcz lunął jak z cebra i wielkie, ciężkie krople
zaczęły uderzać o szyby.
– Mój Boże! – Nora drgnęła, zamrugała niespokojnie i
uniosła dłoń do pomarszczonej szyi. Ubrana była jak zwykle
dość dziwacznie, tego dnia włożyła kremową bluzkę, zielony
wełniany kardigan z kuleczkami, ulubioną tweedową
spódnicę i grube, brązowe rajstopy, które marszczyły się
wokół spuchniętych kostek.
– Może jednak zostańmy w środku – powiedziała Anna,
dyskretnie zerkając na zegarek. Trzecia po południu. Pete
miał dziś przyjść na kolację. Ambitnie obiecała mu pieczeń.
Tymczasem była absolutnie pewna, że w całym domu nie
znalazłoby się ani jedno warzywo, nie mówiąc o czymś, co
można by polać tłuszczem i upiec.
Nora odwróciła się i spojrzała na Annę tak, jakby
widziała ją po raz pierwszy. Jej demencja była jak
nieobliczalna bestia; w niektóre dni staruszka miała zupełnie
jasny umysł i zwyczajnie rozmawiała, w inne na jej twarz
opadała zasłona zamroczenia i tylko bredziła.
– Naprawdę jesteś do niego podobna – oznajmiła
znienacka. – Gino, jeśli się nie mylę. – Wypadająca sztuczna
szczęka sprawiała, że słowa stawały się niewyraźne.
– Gino? – powtórzyła Anna. – O czym ty mówisz,
babciu?
– Wiesz, ten Włoch. – Nie patrzyła na wnuczkę, jej
spojrzenie było zamglone i odległe. – Twój ojciec.
Serce Anny zamarło. Musiała się przesłyszeć.
– Mój ojciec?
Nora zmarszczyła brwi.
– Czy nie to przed chwilą powiedziałam? Twoja biedna
mama. – Potrząsnęła głową, sękate palce zacisnęły się wokół
poręczy fotela. – Same kłopoty!
Przez chwilę Annie trudno było złapać oddech.
Otworzyła usta i znów je zamknęła, jej umysł przypominał
przepalony bezpiecznik strzelający iskrami niecierpliwych
pytań.
– Tak miał na imię? – spytała oszołomiona. Wreszcie,
pomyślała. Wreszcie! – Gino? Czy tak ono brzmiało?
– Daleka jest droga do Tipperary[1] – zaintonowała w tle
pani Ransome swoim piskliwym głosem. – Od okopów,
fortów, gniazd.
Zawtórowało jej kilka osób i Anna z konieczności
zaczęła mówić głośniej.
– Babciu? – ponagliła, nie doczekawszy się odpowiedzi.
– Czy mój ojciec miał na imię Gino?
Nora zamrugała.
– Spójrz tylko na ten deszcz! – zachwycała się. – Może
lepiej wniosę pranie do środka?
– Babciu, nie masz tu żadnego prania. Jesteśmy w
Clemency House, pamiętasz?
– Jakże z Tobruku trafisz do swej Mary i do jej oczu jak
do gwiaaaazdy.
– Dziś rano uprałam białe rzeczy – odparła Nora z
rozmarzeniem. – Prześcieradła. W szkółce niedzielnej
Mereditha nosiło się różowe wstążki.
I odpłynęła, kolejny raz pochłonięta przez zdradziecką
otchłań przeszłości. Jej mąż miał na imię Albert i od dawna
spoczywał w grobie. Anna nie miała pojęcia, kim był
Meredith.
– Babciu, posłuchaj mnie. Czy pamiętasz Gina? Jak on
wyglądał?
Anna odnotowała bezwiednie, że ktoś klaskał nie w takt.
– Żegnaj, poczciwa wyspo – Noro, dołącz do nas! –
Żegnajcie stare wsie…
Nora nie słyszała, przebywała w swoim równoległym
świecie, z przechyloną głową wyglądała tak, jakby
nasłuchiwała odległych głosów.
– I obrus! Trzeba się było porządnie naszorować, żeby
wywabić ten sos, prawda, Susan?
Skonsternowana Anna dała za wygraną. Susan była
dawno zmarłą siostrą babci, z którą ta ostatnia czasem myliła
wnuczkę. Temat Gina był już tak odległy jak Tipperary.
– A teraz moknie. Rusz się! Gdzie jest kosz?
Podniosła się z fotela, ale Anna złapała ją za chude
ramię.
– Usiądź – wnuczka zasugerowała łagodnie. – Pani
Eccles przyniesie pranie.
Gdy Nora nagle zmieniała temat, często wspominała o
pani Eccles. Annie wciąż nie udało się rozszyfrować, co to
za postać. Warto było jednak spróbować dorzucić do tego
miszmaszu jej nazwisko, teraz, gdy babcia się uniosła.
– Choć o tysiące mil jest Tipperary, zawsze przy tobie
serce meeee!
Nora spojrzała na nią.
– Na pewno masz na myśli Ivy Eccles?
– Na pewno – odparła Anna krzepiąco. – A jeśli chodzi o
Gina…
– Daj spokój! Ivy Eccles nie żyje od trzydziestu lat. O
czym ty mówisz, kochana?
– Komuś herbaty? – Jeden z opiekunów wszedł do
pomieszczenia z promiennym uśmiechem, pchając przed sobą
wózek. – Ktoś ma dzisiaj ochotę na czekoladowe ciasteczko?
Śpiew urwał się gwałtownie, zastąpiony przez
wyczekujące pomruki zadowolenia.
– Jak miło – powiedziała Nora. – Tak, poprosimy tutaj,
mój drogi. – Odwróciła się do Anny i spytała z błyskiem w
oku: – Skusisz się na jedno, Susan?
Gdy tego popołudnia Anna wracała samochodem do
domu, w jej umyśle roiło się od sensacyjnych nagłówków.
KIM JEST TATA? Wreszcie pojawił się trop.
GDZIE JEST GINO? Polowanie na tajemniczego Włocha.
CÓRECZKA TATUSIA. Dawno zaginiona córka znów
połączona z ojcem.
Gino. Tak miał na imię jej tata. Był Włochem. Czuła się
tak, jakby ktoś otworzył drzwi i pozwolił, by do ciemnego,
od dawna zamkniętego pokoju wniknęło światło.
Matka nigdy nie wspomniała nawet słowem o ojcu Anny.
Jego imię nie widniało nawet na jej akcie urodzenia.
– Nie masz taty – powiedziała łagodnie, gdy Anna była
małą dziewczynką zaczynającą zdawać sobie sprawę z faktu,
że większość dzieci w jej klasie ma dwoje rodziców, nie
jednego. – Masz mnie, to wystarczy.
Później, gdy Anna podrosła i odkryła, że tak czy inaczej,
jakiś mężczyzna musiał być zamieszany w jej przyjście na
świat, matka upierała się przy swoim.
– Nie przypominaj mi o tym nieudaczniku – syknęła, gdy
córka zebrała się na odwagę, by ponowić pytanie. – Wierz
mi, kochanie, lepiej dla ciebie, że nic o nim nie wiesz.
Przez cały okres dorastania, który upłynął Annie w
obskurnym domu komunalnym w Chesterfield, ani przez
chwilę nie czuła, by tak było dla niej lepiej. Nienawidziła tej
niewiedzy. Czy jej tata był jakimś psychopatą? Albo
niebezpiecznym przestępcą? Czy w jakiś sposób skrzywdził
mamę? Musiał zrobić coś okropnego, skoro nikt nie chce
nawet wymawiać jego imienia (nie sądziła, by był to
Voldemort, ale z powodu tej ostatniej przesłanki Anna
musiała brać to pod uwagę).
Kiedy indziej dziewczynie przeszło przez myśl, że jej
mama, będąc położną, mogła ją wykraść jako niemowlę z
porodówki, stąd ta nieprzenikniona tajemnica. Może całe to
gadanie, że tata jest nieudacznikiem, to tak naprawdę zasłona
dymna, która ma ukryć fakt, że mama nie jest jej prawdziwą
mamą. Choć nie, musi nią być, bo obie mają takie same
seksowne tyłki, duże cycki i śmiesznie małe stopy. Różnią się
za to karnacją: Tracey ma falowane, jasne włosy, niebieskie
oczy i porcelanową cerę, podczas gdy Anna jest brunetką o
oliwkowej skórze.
– Gino – powiedziała półgłosem, zjeżdżając na rondzie z
obwodnicy. W jej głowie pojawił się obraz śniadego
mężczyzny z oczami jak błyszczące, brązowe daktyle. „Ten
Włoch”, powiedziała babcia, wywołując następną lawinę
pytań. Może mama poznała go na wakacjach we Włoszech?
Czy to była wakacyjna przygoda, która zakończyła się w
nieprzyjemny sposób? Gdzie teraz był jej ojciec?
Odsłoniła lusterko w daszku przeciwsłonecznym i
przyglądała się swojemu odbiciu, stojąc w korku z innymi
samochodami, które to ruszając, to się zatrzymując, zmierzały
w stronę centrum. Sama miała śródziemnomorski typ urody.
Na dziewczęcych wypadach, ku zazdrości przyjaciółek,
zawsze pierwsza łapała opaleniznę, co już wcześniej
skłoniło ją do rozważań nad tym, czy jakaś cząstka jej
genotypu nie była aby grecka, perska czy nawet hinduska.
Teraz miała odpowiedź, po raz pierwszy pewną. To
ojciec Włoch dodał szczyptę egzotyki do jednolicie
brytyjskiego wywaru jej matki. Czuła się przez to
wyjątkowa: bardziej interesująca i atrakcyjna.
– Mamma mia! – powiedziała na głos, skręcając w
swoją ulicę i niezgrabnie wjeżdżając tyłem na miejsce
parkingowe.
Zaintrygowana i podekscytowana wbiegła po schodach
do domu. Anna przyjechała do Sheffield czternaście lat temu
na studia i już tu została. Mieszkała najpierw w akademiku,
potem w wynajmowanych z różnymi współlokatorami
domach w Broomhill i Crookesmoor, aż w końcu we
własnym gniazdku na pierwszym piętrze domu w pobliżu
Ecclesall Road. Nie miała zamiaru po studiach długo grzać
miejsca w tym mieście – najwyżej kilka miesięcy, podczas
których chciała zaoszczędzić dość pieniędzy, by zrobić coś
emocjonującego, coś jak przeprowadzka do Londynu czy
dalekie podróże. Wtedy jednak dostała pracę w lokalnej
gazecie i jakimś sposobem przez sześć kolejnych lat nie
zmieniła ani miejsca zamieszkania, ani zatrudnienia.
Marzenia o pracy w redakcji informacyjnej jednego z
ogólnokrajowych dzienników lub wyjeździe z plecakiem na
dalekie plaże pozostały tylko marzeniami, a
prawdopodobieństwo ich spełnienia zmniejszało się z
każdym rokiem.
Weszła do swojego mieszkania i przyjrzała mu się
krytycznie. Było ciasne i zagracone, a w jednym z kątów przy
suficie, w miejscu, gdzie przeciekał dach, wiecznie zbierała
się wilgoć. Roślina stojąca na telewizorze dogorywała, na
listwach przypodłogowych zalegały szare drobiny kurzu.
Wyglądało jak zdjęcie zatytułowane „przed” do tekstu
„Posprzątaj bałagan” zamieszczanego w jej gazecie każdej
wiosny. Choć z pewnością któregoś dnia zrobi z niego
szykowne cacko. Bez dwóch zdań. Po prostu jeszcze nie
nadszedł ten czas.
Pod wpływem emocji chwyciła telefon, wybrała numer i
zapadła się w sofę. Mama odebrała po trzech sygnałach.
– Słucham?
– Mamo, to ja. Widziałam się dziś z babcią i… – nagle
język zaczął się jej plątać i zawahała się, nie wiedząc, co
teraz powiedzieć.
– Wszystko w porządku? Dobrze się czuje?
– Nic jej nie jest – Anna przełknęła ślinę. – Chodzi o to,
że powiedziała… – znów zająknęła się w kluczowym
momencie. „Spytaj ją! Po prostu spytaj!”
– Co za fatalne połączenie. Cały czas przerywa. Co
powiedziała? Znowu jej się pogorszyło? Szkoda, że nikt
mnie o tym nie zawiadomił.
– Nie, ma się dobrze, tylko że… – Bezradnym gestem
przeczesała długie włosy i wtedy jej wzrok napotkał zdjęcie
z wakacji w Rhyl, ustawione na zakurzonym gzymsie
kominka. Dziewięcioletnia Anna i jej mama – obie opalone,
w okularach przeciwsłonecznych, uśmiechające się do
obiektywu. Była to jedna z jej ulubionych fotografii,
przywołująca wspomnienie zamków z piasku, lodów i
przejażdżkę na płowym, włochatym ośle. Ona i jej mama
wiele razem przeszły. Czy naprawdę mogła to zrobić teraz,
przez telefon? – Nic ważnego – wymamrotała. – Pomyślałam
tylko, że dam ci znać, że ma się dobrze. Wszystko w
porządku.
– Cieszę się – odparła Tracey, w jej głosie słychać było
lekką dezorientację. – Świetnie. U ciebie też okej? Ten
kaszel już cię nie męczy?
– Tak, mamo, u mnie doskonale. Muszę lecieć. Pozdrów
Grahama. Pa.
Zakończyła rozmowę, czując się jak tchórz. Nie ma to jak
powściągliwość. Teraz nie jest ani mądrzejsza, ani bliższa
poznania prawdy.
Odłożywszy telefon, Anna zaczęła szperać w książkach i
skoroszytach piętrzących się bezładnie na półkach, aż
znalazła stary szkolny atlas. Wertując kartka po kartce, trafiła
na mapę Włoch.
Przyglądała się zarysowi kraju, tak jakby mógł wyjawić
jej tajemnicę, przesuwała palcem po grzbietach Alp,
wyznaczając trasę biegnącą wzdłuż wschodniego wybrzeża.
Gdy szeptem odczytywała nazwy miast i miejscowości, czuła
ucisk w żołądku. „Neapol. Florencja. Siena”.
– Gdzie jesteś, Gino? – mamrotała półgłosem.
Ze wstydem zdała sobie sprawę, że nie wie o tym kraju
dosłownie nic, w jej głowie kołatają się tylko hasła takie jak
„pizza”, „chianti”, „Rzymianie”. Żałosne. I pomyśleć, że to
ojczyzna jej ojca!
Cóż, najwyższy czas się czegoś dowiedzieć.
Z tego wszystkiego całkiem zapomniała o wizycie Pete’a
i pieczeni, którą miała przyrządzić, aż do chwili, gdy o
szóstej zabrzmiał dzwonek do drzwi i Anna aż podskoczyła,
wyrwana ze swojego snu na jawie. O kurde. Kolacja.
Pete nie był Anny wymarzonym, kochającym ją do
szaleństwa przystojniakiem. Gdyby miała być szczera do
bólu, zakwalifikowałaby go raczej do kategorii „z braku
laku”, coś jak pieróg kornwalijski zamiast szlachetnego steku
wołowego. W sumie był porządnym facetem, który nigdy jej
nie zdradził, nie okradł ani nie okazał się gejem (wszystko to
przytrafiło się jej koleżankom). Zgoda, nie należał do
najbardziej rzutkich i namiętnych mężczyzn na świecie –
Anna zastanawiała się, czy w ogóle zna słowo „romantyzm”
– ale nie był zły. Świetnie się razem bawili. Chociaż akurat
w tej chwili nie tryskał humorem.
– Jak to zapomniałaś? – jęknął płaczliwie, gdy wpuściła
go do środka. – Kolacja miała być ze wszystkimi dodatkami.
Czekałem na nią od śniadania!
Cała jego twarz wyrażała konsternację, przypominał
teraz psa gończego, który zgubił trop.
– Przepraszam, Pete, straciłam poczucie czasu. Widzisz,
zdarzyło się coś naprawdę niezwykłego – zaczęła i
podzieliła się z nim malutkim, lśniącym okruchem prawdy,
który wymsknął się z ust jej babci. – Przez całe popołudnie
nie potrafiłam myśleć o niczym innym.
Pete rozejrzał się po zabałaganionej kuchni, gdzie próżno
było szukać przyrumienionego pieczonego kurczaka tylko
czekającego, by go pokroić, ciężkiego sosu chlebowego
bulgoczącego na kuchence niczym wulkan i złotych,
chrupiących ziemniaków skwierczących w piekarniku.
– Pójdziemy w takim razie do pubu? – spytał, trzymając
jedną rękę na brzuchu. – Mój żołądek nabrał właśnie
przekonania, że poderżnięto mi gardło.
Temu to dobrze, pomyślała gorzko Anna. Pete wiedział,
skąd pochodzi jego mama, która z pasją kolekcjonowała
chińskie figurki kotów, mieszkała z tatą w nieskazitelnie
czystym bliźniaku (trafnie nazwanym Wits’ End[2]). Jego
dwie siostry, obie zamężne i wychowujące dzieci,
rozlokowane w różnych częściach Sheffield, wiodły życie
równie ekscytujące, co egzystencja pary skarpetek. Miał
rodzinę, korzenie, był pewny swojego miejsca na świecie.
Nie wiedział jednak, jakim szczęśliwcem go to czyniło.
– Pete, właśnie opowiadam ci, że jestem bliska
namierzenia swojego taty, a ty myślisz tylko o swoim
żołądku? Nie mógłbyś okazać choć odrobinę więcej
zainteresowania?
Zabrzmiało to nieco ostrzej, niż zamierzała, i na jego
twarzy odmalowało się zdumienie.
– Kochanie, z całym szacunkiem, ale to, że dowiedziałaś
się, jak on ma na imię i skąd pochodzi, ma niewiele
wspólnego z „namierzeniem” go – wytknął ze swoją zwykłą
irytującą pedanterią. – Nie zapominaj, że we Włoszech żyje
pewnie więcej niż jeden facet o imieniu Gino.
Zacisnęła zęby.
– Tak, Pete, masz całkowitą rację – odparła
sarkastycznie. – Równie dobrze mogę już zrezygnować.
Skinął głową, jakby uważał temat za zamknięty.
– To co, możemy iść?
Po co silić się na tłumaczenie? I tak niczego nie
zrozumie.
– Chyba tak – wymamrotała, przewracając oczami.
Zastanawiała się, gdzie jej ojciec mógł jadać niedzielne
obiady. Postawiłaby wszystkie swoje oszczędności, że na
pewno nie w pełnej zgiełku spelunie z uszkodzoną spłuczką
w toalecie i właścicielem wykorzystującym każdą okazję, by
zajrzeć jej w dekolt. Na pewno nie. On – Gino – pewnie
zabawia rozmową towarzystwo siedzące przy wielkim stole
ustawionym na zalanym słońcem toskańskim zboczu, skąd
rozciąga się widok na pola lśniących drzew oliwnych. Jada
wielkie, ciemnoczerwone pomidory, kremową mozzarellę
skropioną oliwą i nalewa sobie aromatycznego wina z
karafki. Dzieci biegają boso po rozgrzanej pylastej ziemi, od
czasu do czasu pies ospale podnosi łeb i szczeka…
Czy Gino wiedział, że ma córkę gdzieś w dżdżystym
Sheffield? Czy kiedykolwiek ją widział?
– Nie słuchasz, prawda? – spytał Pete z rozdrażnieniem
w głosie, gdy zamknęła drzwi mieszkania i wlekli się na dół
po schodach. – Nie usłyszałaś ani słowa z tego, co właśnie
powiedziałem.
Wciąż była we Włoszech. Wydawało jej się tam o wiele
przyjemniej.
– Przepraszam, nie – przyznała. – Co mówiłeś?
– Pytałem, czy widziałaś wyniki United. Oglądałem mecz
u taty. Wiesz, że ma teraz Sky Sports? Niesamowite. Ten
nowy napastnik jest świetny, mówię ci…
– Super – odpowiedziała, ale myślami wracała już do
swojego ojca i jego słonecznego życia. Musiała go znaleźć.
Po prostu musiała.
Poczucie winy z powodu kolacyjnej porażki w
połączeniu ze spożyciem niemal całej butelki czerwonego
wina sprawiły, że Anna – mimo że podniecona mniej więcej
tak jak rękawica kuchenna – nie protestowała, gdy tego
wieczoru, już po powrocie do mieszkania, Pete zaczął ją
obmacywać. Był to epizod z rodzaju wejście–wyjście,
wejście–wyjście, ściśnięcie piersi, stęknięcie, opad. Przez
całe trzy minuty czuła się nieatrakcyjna i sfrustrowana.
– Ja nie mogę – powiedział po wszystkim, staczając się z
niej. – Sądzę, że to będzie siedem i pół.
Za pierwszym razem, gdy wystawił ich erotycznym
doznaniom ocenę mieszczącą się w skali od jednego do
dziesięciu, Anna myślała, że żartuje. Okazało się jednak, że
był śmiertelnie poważny. Ku swojemu przerażeniu odkryła
później, że rejestrował wyniki w arkuszu kalkulacyjnym.
Poważnie. Nie myszkowała w jego rzeczach, ale któregoś
dnia przypadkiem nie wyłączył laptopa, a nazwa pliku „Seks
z Anną” przykuła jej uwagę. I oto czarno na białym widniały:
data, ocena i krótki opis każdego aktu.
„Na górze, oliwka dla niemowląt, włączone światło” –
ten zdobył dziesięć punktów. Jednak już „Zły humor, zbyt
wkurzony, trochę w pośpiechu” zasłużył na nędzne sześć.
– O mój Boże – powiedziała wtedy osłupiała, z oczami
wbitymi w jeden punkt. – Pete, co to, do diabła, ma być?
– Nie przeszkadza ci to, prawda? – odparł, uciekając
wzrokiem. – Pomyślałem, że może być ekscytujące.
Ekscytujące? Raczej drętwe. Nie miało wiele wspólnego
z listami miłosnymi na pachnącym papierze czy z pełnym
namiętnych wyznań dziennikiem. Żałowała, że w ogóle to
zobaczyła, że nie mogła wymazać tego z pamięci.
– Nie masz zamiaru… pokazać tego komukolwiek,
prawda?
– Oczywiście, że nie, króliczku. To prywatne notatki,
chronione hasłem. Przeznaczone tylko dla naszych oczu. –
Przewinął stronę do góry. – Widzisz, tu masz dziesięć.
Pamiętasz tę noc? Dzień dobry, siostro.
Dzień dobry, doktorze Perwersie, pomyślała Anna,
hamując odruch wymiotny, ale on wydawał się tak chłopięco
zadowolony z siebie, że nie miała serca, żeby się z nim
kłócić. Jednak od tego czasu nie mogła przestać się
zastanawiać – często podczas samego aktu – jak Pete opisze
to zbliżenie. To się nazywa popsuć urok chwili.
– Pete – zwróciła się do niego teraz. – Może prowadź
punktację w swojej głowie? I tylko tam? Czuję się przez to
poddana presji, coś jak tresowana foka.
Wyciągnął rękę i podrażnił jeden z jej sutków. Było to
straszliwie irytujące.
– Nie chcę uprawiać seksu z foką, króliczku –
odpowiedział, przytulając się do niej. Na szyi czuła jego
ciepły, alkoholowy oddech.
– Wiem, ale… – Miała ochotę dodać: „I nie mów do
mnie »króliczku«”. Nie lubiła czuć się jak zwierzę
hodowlane. Źle wychowane stworzenie, które nie chce, by
przyznawano mu punkty za każdym razem, gdy rozłoży nogi. –
Po prostu mi się to nie podoba, rozumiesz? – powiedziała po
dłuższej chwili. – Pete?
Ale jego dłoń opadła już luźno na jej klatkę piersiową, a
z gardła zaczęło wydobywać się chrapanie. I kto był teraz
zwierzęciem, pomyślała, odwracając się od niego z
rozdrażnieniem i kładąc sobie poduszkę na głowę.
W jej umyśle pojawił się kolejny nagłówek: KOBIETA
DUSI SWOJEGO BEZNADZIEJNEGO CHŁOPAKA. Ale właśnie
wtedy on się obrócił i zarzucił na nią ramię.
– Dobranoc, piękna – wymamrotał przez sen, a ona
poczuła, że mięknie. Pete naprawdę ją kochał. Wiedziała to.
A związek z nim był z pewnością o niebo lepszy niż
samotność.
Zamknęła oczy z nadzieją, że przyśnią jej się Włochy.
Obiecała sobie, że rano wznowi poszukiwania. Niezależnie
od opinii Pete’a.
Rozdział 2
Arrivederci – do widzenia
Catherine Evans wyjrzała przez nakrapianą deszczem
szybę okienną i zrozumiała, że właśnie kończy się pewien
rozdział.
Matthew i Emily stali na podjeździe z Mikiem, który
pomagał im pakować bagaże do samochodu wypchanego
niezbędnymi studenckimi akcesoriami, takimi jak
prostownica do włosów i głośniki do iPoda. Weszła na górę
pod pretekstem ostatniego rzutu okiem na ich sypialnie, ale
tak naprawdę po to, by w odosobnieniu przełknąć łzy i
opóźnić nieuniknioną chwilę rozstania. Jak sobie bez nich
poradzi?
Poprzedniego wieczoru zamówili w Hong Kong Garden
jedzenie na wynos i otworzyli butelkę wina musującego. Gdy
stukali się kieliszkami, wyciągnięte nad stołem ramiona
przypominały szprychy koła. Z podekscytowania wszystkim
kręciło się w głowach. Wszystkim oprócz niej. Ledwo
uszczknęła kęs jedzenia, makaron pełzł przez jej przełyk
niczym zimne robactwo, a zapach alkoholu i sosu sojowego
przyprawiał ją o mdłości. Chciała, żeby nie wyjeżdżali.
Mike wzniósł toast („Za Matthew i Emily: wszystkiego
dobrego. Na szczęście intelekt odziedziczyliście po ojcu, no
nie?”), a ona z najwyższym trudem powstrzymywała się
przed tym, by zaryglować drzwi i nie pozwolić im wyjść.
Serce jej pękało, a płuca zdawały się kurczyć. Chciała,
żeby zostali.
– Hej, spadaj! To moja ładowarka! – Z dołu dał się
słyszeć oburzony głos. Należał do Emily, która stała,
opierając dłonie na biodrach, z wykończonym futerkiem
kapturem od bezrękawnika zaciągniętym na głowę, by
chronić długie włosy przed skręceniem się w loki na
deszczu. – Wiedziałam, że będziesz próbował przemycić ją
ze swoimi rzeczami, bo twoja jest do niczego.
– Ta, jasne – odparował Matthew. Zawsze był uparty i
opanowany w odróżnieniu od żywiołowej,
nieprzewidywalnej Emily; skała i fajerwerk, żółw i zając. –
To twoja ładowarka jest do dupy. To ty wylałaś na nią colę,
co znaczy, że…
– Ej, nie kłócić się tu – powiedział Mike, podkreślając
zakaz gestem. – A co się w ogóle stało z waszą mamą?
Zgubiła się na górze czy jak?
– Myślę, że poszła ostatni raz powąchać poduszkę
Matthew – rzuciła Emily, próbując wydrzeć ładowarkę bratu.
– Nie bądź niemiła, Em. To dla niej trudne przeżycie.
– Nie jestem niemiła! To ty powiedziałeś…
– Tam jest, patrz, w oknie na górze. Mamo! Będziemy
Lucy Diamond Pewnej nocy we Włoszech Przełożyła Barbara Sieradz Wołowiec 2015
Prolog Io ricordo – pamiętam W późniejszych latach, ilekroć sięgała pamięcią do tych wakacji spędzonych we Włoszech, najpierw przypominały jej się zapachy: upajające połączenie aromatu różowych bugenwilli, które rosły wokół stojącego przy basenie baru Lukki, oraz ostrych woni olejku kokosowego i papierosowego dymu. Była wówczas młoda, beztroska i opalona jak nigdy w życiu, miała na sobie czerwoną sukienkę, a w głowie niefrasobliwe myśli. Upalne powietrze drżało milionem możliwości. Wszystko mogło się zdarzyć. W dniu, który odmienił jej życie, rozłożyła ręcznik na leżaku, zdjęła sukienkę i usiadła, poprawiając ramiączka od góry bikini. Już miała się wygodnie odchylić i zrelaksować, gdy po skórze przeszły jej ciarki – zapewne szósty zmysł. Przez szkła okularów przeciwsłonecznych dojrzała mężczyznę opierającego się o krawędź basenu po stronie, gdzie woda była najgłębsza. Na jego szerokich opalonych ramionach połyskiwały kropelki wody. Wyglądało na to, że patrzy wprost na nią. Właśnie do niej mrugnął czy tylko jej się zdawało? Uniosła okulary, by to sprawdzić; nagle świat zatonął w
promieniach słońca. Teraz nie miała już wątpliwości – mężczyzna puszczał do niej oko. Co więcej, był cholernie atrakcyjny. Gdy wymieniali długie, ciężkie spojrzenia, jej ciało zalała fala gorąca. Nagle znikł gwar przy basenie, jakby ktoś wyłączył dźwięk. Słyszała tylko łomotanie własnego serca. A co mi tam, pomyślała beztrosko. Nie miała chłopaka, przyjechała tu na wakacje, mogła się zabawić. On może być w tej samej sytuacji. Serce biło jej jak szalone, gdy odwzajemnił uśmiech, ukazując idealnie białe zęby. Chwilę potem wychodził już z basenu, a po jego muskularnych ramionach spływała woda. Był wysoki, atletycznie zbudowany, miał dwadzieścia parę lat, skórę o złotawym odcieniu i figlarny uśmieszek. Gdy się wyprostował, bezwiednie zauważyła, że spodenki kąpielowe odsłaniają częściowo jego kości biodrowe, i niespodziewanie poczuła dreszcz pożądania. Cały czas patrząc jej w oczy, zbliżył się do miejsca, gdzie leżała. Na jego ciele wciąż lśniły krople wody. – Ciao, bella – powiedział niskim, gardłowym głosem. Poczuła pulsujące w skroniach tętno, a oddech zamarł jej w piersiach. Miała wrażenie, że to na tę chwilę czekała całe wakacje. Zalotnie uniosła brew i odwzajemniła uśmiech. – Ciao – odparła.
Rozdział 1 Mio padre – mój ojciec Anna Morley była dziennikarką, a jej myśli formowały się w nagłówki prasowe; przychodziło jej to naturalnie, niemal nieświadomie. W jej głowie pojawiały się cięte hasła, ułożone z wielkich, drukowanych liter, które opisywały najzwyklejsze wydarzenia z jej życia. WKURZONA! Trzydziestodwuletnia dziennikarka nie zdąża na autobus do domu. NIEBEZPIECZEŃSTWO NA NASZYCH ULICACH! Poluzowane płytki chodnikowe. „Tylko czekać, aż zdarzy się wypadek” – mówi trzydziestodwuletnia kobieta. NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ. Zarząd ostro krytykowany za niedostateczne oświetlenie ulic. Dziś rusza kampania „Heralda”. GŁÓD W WIELKIM MIEŚCIE. Bliska śmierci trzydziestodwuletnia publicystka żałuje, że nie skoczyła do sklepu na rogu po puszkę fasolki. Trzeba przyznać, że żaden z tych nagłówków nie był szczególnie błyskotliwy. Ale też jej życie nie było zbyt interesujące. Gdyby nagle zmarła i potrzebowała epitafium na nagrobek, jej egzystencję najlepiej byłoby podsumować
słowami: „Wszystko po staremu”. Najbardziej wstrząsająca z wiadomości prasowych ukazała jej się w najmniej spodziewanym momencie i odtąd już nic nie było „po staremu”. Zadziwiające, jak jedna rozmowa może wszystko odmienić. Babcia Anny mieszkała w domu opieki Clemency House położonym trzynaście kilometrów od Sheffield. Tę zalatującą moczem, środkami odkażającymi i przegotowaną kapustą placówkę zaludniała zbieranina emerytów różniących się między sobą stopniem zagubienia i zniedołężnienia. Było to niewątpliwie ostatnie miejsce na ziemi, w którym można by się spodziewać wielkiego oświecenia. Anna zwykła odwiedzać babcię w ostatnią niedzielę miesiąca i poznała już niemal wszystkich mieszkańców ośrodka. Gdy tylko weszła do holu, przywitało ją podekscytowane trajkotanie. – Och, to Anna. – Obudź się, kochaniutka, Anna tu jest, patrz, przyjechała odwiedzić Norę. – Anno! Podejdź tu! To zawsze sprawiało, że torując sobie drogę przez morze siwych włosów i pończoch uciskowych, czuła się jak poślednia gwiazda. – Dzień dobry, pani Ransome, jaka śliczna sukienka! Dzień dobry, Violet, co słychać u wnuka? Dzień dobry, Elsie,
mam dzisiejszą krzyżówkę, chciałabyś…? Nora podnosiła się ze swojego ulubionego fotela w kolorze toffi i nadstawiała do pocałunku miękki, upudrowany policzek, potem piły zbyt długo parzoną herbatę i gawędziły przez jakąś godzinę, a następnie niespiesznie przechadzały się po ogrodzie, by Nora mogła bez świadków ponarzekać na tego współmieszkańca, który w danym tygodniu działał jej na nerwy. I zwykle to było wszystko. Jednakże tym razem schemat spotkania został zmieniony. Był wietrzny jesienny dzień, ciemne chmury przepychały się na niebie, podczas gdy w budynku centralne ogrzewanie podkręcono tak bardzo, że ludzi ogarniała senność. Anna chciała właśnie zaproponować, by wyszły na zewnątrz zaczerpnąć świeżego powietrza, gdy nagle rozpętała się burza, deszcz lunął jak z cebra i wielkie, ciężkie krople zaczęły uderzać o szyby. – Mój Boże! – Nora drgnęła, zamrugała niespokojnie i uniosła dłoń do pomarszczonej szyi. Ubrana była jak zwykle dość dziwacznie, tego dnia włożyła kremową bluzkę, zielony wełniany kardigan z kuleczkami, ulubioną tweedową spódnicę i grube, brązowe rajstopy, które marszczyły się wokół spuchniętych kostek. – Może jednak zostańmy w środku – powiedziała Anna, dyskretnie zerkając na zegarek. Trzecia po południu. Pete miał dziś przyjść na kolację. Ambitnie obiecała mu pieczeń.
Tymczasem była absolutnie pewna, że w całym domu nie znalazłoby się ani jedno warzywo, nie mówiąc o czymś, co można by polać tłuszczem i upiec. Nora odwróciła się i spojrzała na Annę tak, jakby widziała ją po raz pierwszy. Jej demencja była jak nieobliczalna bestia; w niektóre dni staruszka miała zupełnie jasny umysł i zwyczajnie rozmawiała, w inne na jej twarz opadała zasłona zamroczenia i tylko bredziła. – Naprawdę jesteś do niego podobna – oznajmiła znienacka. – Gino, jeśli się nie mylę. – Wypadająca sztuczna szczęka sprawiała, że słowa stawały się niewyraźne. – Gino? – powtórzyła Anna. – O czym ty mówisz, babciu? – Wiesz, ten Włoch. – Nie patrzyła na wnuczkę, jej spojrzenie było zamglone i odległe. – Twój ojciec. Serce Anny zamarło. Musiała się przesłyszeć. – Mój ojciec? Nora zmarszczyła brwi. – Czy nie to przed chwilą powiedziałam? Twoja biedna mama. – Potrząsnęła głową, sękate palce zacisnęły się wokół poręczy fotela. – Same kłopoty! Przez chwilę Annie trudno było złapać oddech. Otworzyła usta i znów je zamknęła, jej umysł przypominał przepalony bezpiecznik strzelający iskrami niecierpliwych pytań.
– Tak miał na imię? – spytała oszołomiona. Wreszcie, pomyślała. Wreszcie! – Gino? Czy tak ono brzmiało? – Daleka jest droga do Tipperary[1] – zaintonowała w tle pani Ransome swoim piskliwym głosem. – Od okopów, fortów, gniazd. Zawtórowało jej kilka osób i Anna z konieczności zaczęła mówić głośniej. – Babciu? – ponagliła, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Czy mój ojciec miał na imię Gino? Nora zamrugała. – Spójrz tylko na ten deszcz! – zachwycała się. – Może lepiej wniosę pranie do środka? – Babciu, nie masz tu żadnego prania. Jesteśmy w Clemency House, pamiętasz? – Jakże z Tobruku trafisz do swej Mary i do jej oczu jak do gwiaaaazdy. – Dziś rano uprałam białe rzeczy – odparła Nora z rozmarzeniem. – Prześcieradła. W szkółce niedzielnej Mereditha nosiło się różowe wstążki. I odpłynęła, kolejny raz pochłonięta przez zdradziecką otchłań przeszłości. Jej mąż miał na imię Albert i od dawna spoczywał w grobie. Anna nie miała pojęcia, kim był Meredith. – Babciu, posłuchaj mnie. Czy pamiętasz Gina? Jak on wyglądał?
Anna odnotowała bezwiednie, że ktoś klaskał nie w takt. – Żegnaj, poczciwa wyspo – Noro, dołącz do nas! – Żegnajcie stare wsie… Nora nie słyszała, przebywała w swoim równoległym świecie, z przechyloną głową wyglądała tak, jakby nasłuchiwała odległych głosów. – I obrus! Trzeba się było porządnie naszorować, żeby wywabić ten sos, prawda, Susan? Skonsternowana Anna dała za wygraną. Susan była dawno zmarłą siostrą babci, z którą ta ostatnia czasem myliła wnuczkę. Temat Gina był już tak odległy jak Tipperary. – A teraz moknie. Rusz się! Gdzie jest kosz? Podniosła się z fotela, ale Anna złapała ją za chude ramię. – Usiądź – wnuczka zasugerowała łagodnie. – Pani Eccles przyniesie pranie. Gdy Nora nagle zmieniała temat, często wspominała o pani Eccles. Annie wciąż nie udało się rozszyfrować, co to za postać. Warto było jednak spróbować dorzucić do tego miszmaszu jej nazwisko, teraz, gdy babcia się uniosła. – Choć o tysiące mil jest Tipperary, zawsze przy tobie serce meeee! Nora spojrzała na nią. – Na pewno masz na myśli Ivy Eccles? – Na pewno – odparła Anna krzepiąco. – A jeśli chodzi o
Gina… – Daj spokój! Ivy Eccles nie żyje od trzydziestu lat. O czym ty mówisz, kochana? – Komuś herbaty? – Jeden z opiekunów wszedł do pomieszczenia z promiennym uśmiechem, pchając przed sobą wózek. – Ktoś ma dzisiaj ochotę na czekoladowe ciasteczko? Śpiew urwał się gwałtownie, zastąpiony przez wyczekujące pomruki zadowolenia. – Jak miło – powiedziała Nora. – Tak, poprosimy tutaj, mój drogi. – Odwróciła się do Anny i spytała z błyskiem w oku: – Skusisz się na jedno, Susan? Gdy tego popołudnia Anna wracała samochodem do domu, w jej umyśle roiło się od sensacyjnych nagłówków. KIM JEST TATA? Wreszcie pojawił się trop. GDZIE JEST GINO? Polowanie na tajemniczego Włocha. CÓRECZKA TATUSIA. Dawno zaginiona córka znów połączona z ojcem. Gino. Tak miał na imię jej tata. Był Włochem. Czuła się tak, jakby ktoś otworzył drzwi i pozwolił, by do ciemnego, od dawna zamkniętego pokoju wniknęło światło. Matka nigdy nie wspomniała nawet słowem o ojcu Anny. Jego imię nie widniało nawet na jej akcie urodzenia. – Nie masz taty – powiedziała łagodnie, gdy Anna była małą dziewczynką zaczynającą zdawać sobie sprawę z faktu, że większość dzieci w jej klasie ma dwoje rodziców, nie
jednego. – Masz mnie, to wystarczy. Później, gdy Anna podrosła i odkryła, że tak czy inaczej, jakiś mężczyzna musiał być zamieszany w jej przyjście na świat, matka upierała się przy swoim. – Nie przypominaj mi o tym nieudaczniku – syknęła, gdy córka zebrała się na odwagę, by ponowić pytanie. – Wierz mi, kochanie, lepiej dla ciebie, że nic o nim nie wiesz. Przez cały okres dorastania, który upłynął Annie w obskurnym domu komunalnym w Chesterfield, ani przez chwilę nie czuła, by tak było dla niej lepiej. Nienawidziła tej niewiedzy. Czy jej tata był jakimś psychopatą? Albo niebezpiecznym przestępcą? Czy w jakiś sposób skrzywdził mamę? Musiał zrobić coś okropnego, skoro nikt nie chce nawet wymawiać jego imienia (nie sądziła, by był to Voldemort, ale z powodu tej ostatniej przesłanki Anna musiała brać to pod uwagę). Kiedy indziej dziewczynie przeszło przez myśl, że jej mama, będąc położną, mogła ją wykraść jako niemowlę z porodówki, stąd ta nieprzenikniona tajemnica. Może całe to gadanie, że tata jest nieudacznikiem, to tak naprawdę zasłona dymna, która ma ukryć fakt, że mama nie jest jej prawdziwą mamą. Choć nie, musi nią być, bo obie mają takie same seksowne tyłki, duże cycki i śmiesznie małe stopy. Różnią się za to karnacją: Tracey ma falowane, jasne włosy, niebieskie oczy i porcelanową cerę, podczas gdy Anna jest brunetką o
oliwkowej skórze. – Gino – powiedziała półgłosem, zjeżdżając na rondzie z obwodnicy. W jej głowie pojawił się obraz śniadego mężczyzny z oczami jak błyszczące, brązowe daktyle. „Ten Włoch”, powiedziała babcia, wywołując następną lawinę pytań. Może mama poznała go na wakacjach we Włoszech? Czy to była wakacyjna przygoda, która zakończyła się w nieprzyjemny sposób? Gdzie teraz był jej ojciec? Odsłoniła lusterko w daszku przeciwsłonecznym i przyglądała się swojemu odbiciu, stojąc w korku z innymi samochodami, które to ruszając, to się zatrzymując, zmierzały w stronę centrum. Sama miała śródziemnomorski typ urody. Na dziewczęcych wypadach, ku zazdrości przyjaciółek, zawsze pierwsza łapała opaleniznę, co już wcześniej skłoniło ją do rozważań nad tym, czy jakaś cząstka jej genotypu nie była aby grecka, perska czy nawet hinduska. Teraz miała odpowiedź, po raz pierwszy pewną. To ojciec Włoch dodał szczyptę egzotyki do jednolicie brytyjskiego wywaru jej matki. Czuła się przez to wyjątkowa: bardziej interesująca i atrakcyjna. – Mamma mia! – powiedziała na głos, skręcając w swoją ulicę i niezgrabnie wjeżdżając tyłem na miejsce parkingowe. Zaintrygowana i podekscytowana wbiegła po schodach do domu. Anna przyjechała do Sheffield czternaście lat temu
na studia i już tu została. Mieszkała najpierw w akademiku, potem w wynajmowanych z różnymi współlokatorami domach w Broomhill i Crookesmoor, aż w końcu we własnym gniazdku na pierwszym piętrze domu w pobliżu Ecclesall Road. Nie miała zamiaru po studiach długo grzać miejsca w tym mieście – najwyżej kilka miesięcy, podczas których chciała zaoszczędzić dość pieniędzy, by zrobić coś emocjonującego, coś jak przeprowadzka do Londynu czy dalekie podróże. Wtedy jednak dostała pracę w lokalnej gazecie i jakimś sposobem przez sześć kolejnych lat nie zmieniła ani miejsca zamieszkania, ani zatrudnienia. Marzenia o pracy w redakcji informacyjnej jednego z ogólnokrajowych dzienników lub wyjeździe z plecakiem na dalekie plaże pozostały tylko marzeniami, a prawdopodobieństwo ich spełnienia zmniejszało się z każdym rokiem. Weszła do swojego mieszkania i przyjrzała mu się krytycznie. Było ciasne i zagracone, a w jednym z kątów przy suficie, w miejscu, gdzie przeciekał dach, wiecznie zbierała się wilgoć. Roślina stojąca na telewizorze dogorywała, na listwach przypodłogowych zalegały szare drobiny kurzu. Wyglądało jak zdjęcie zatytułowane „przed” do tekstu „Posprzątaj bałagan” zamieszczanego w jej gazecie każdej wiosny. Choć z pewnością któregoś dnia zrobi z niego szykowne cacko. Bez dwóch zdań. Po prostu jeszcze nie
nadszedł ten czas. Pod wpływem emocji chwyciła telefon, wybrała numer i zapadła się w sofę. Mama odebrała po trzech sygnałach. – Słucham? – Mamo, to ja. Widziałam się dziś z babcią i… – nagle język zaczął się jej plątać i zawahała się, nie wiedząc, co teraz powiedzieć. – Wszystko w porządku? Dobrze się czuje? – Nic jej nie jest – Anna przełknęła ślinę. – Chodzi o to, że powiedziała… – znów zająknęła się w kluczowym momencie. „Spytaj ją! Po prostu spytaj!” – Co za fatalne połączenie. Cały czas przerywa. Co powiedziała? Znowu jej się pogorszyło? Szkoda, że nikt mnie o tym nie zawiadomił. – Nie, ma się dobrze, tylko że… – Bezradnym gestem przeczesała długie włosy i wtedy jej wzrok napotkał zdjęcie z wakacji w Rhyl, ustawione na zakurzonym gzymsie kominka. Dziewięcioletnia Anna i jej mama – obie opalone, w okularach przeciwsłonecznych, uśmiechające się do obiektywu. Była to jedna z jej ulubionych fotografii, przywołująca wspomnienie zamków z piasku, lodów i przejażdżkę na płowym, włochatym ośle. Ona i jej mama wiele razem przeszły. Czy naprawdę mogła to zrobić teraz, przez telefon? – Nic ważnego – wymamrotała. – Pomyślałam tylko, że dam ci znać, że ma się dobrze. Wszystko w
porządku. – Cieszę się – odparła Tracey, w jej głosie słychać było lekką dezorientację. – Świetnie. U ciebie też okej? Ten kaszel już cię nie męczy? – Tak, mamo, u mnie doskonale. Muszę lecieć. Pozdrów Grahama. Pa. Zakończyła rozmowę, czując się jak tchórz. Nie ma to jak powściągliwość. Teraz nie jest ani mądrzejsza, ani bliższa poznania prawdy. Odłożywszy telefon, Anna zaczęła szperać w książkach i skoroszytach piętrzących się bezładnie na półkach, aż znalazła stary szkolny atlas. Wertując kartka po kartce, trafiła na mapę Włoch. Przyglądała się zarysowi kraju, tak jakby mógł wyjawić jej tajemnicę, przesuwała palcem po grzbietach Alp, wyznaczając trasę biegnącą wzdłuż wschodniego wybrzeża. Gdy szeptem odczytywała nazwy miast i miejscowości, czuła ucisk w żołądku. „Neapol. Florencja. Siena”. – Gdzie jesteś, Gino? – mamrotała półgłosem. Ze wstydem zdała sobie sprawę, że nie wie o tym kraju dosłownie nic, w jej głowie kołatają się tylko hasła takie jak „pizza”, „chianti”, „Rzymianie”. Żałosne. I pomyśleć, że to ojczyzna jej ojca! Cóż, najwyższy czas się czegoś dowiedzieć. Z tego wszystkiego całkiem zapomniała o wizycie Pete’a
i pieczeni, którą miała przyrządzić, aż do chwili, gdy o szóstej zabrzmiał dzwonek do drzwi i Anna aż podskoczyła, wyrwana ze swojego snu na jawie. O kurde. Kolacja. Pete nie był Anny wymarzonym, kochającym ją do szaleństwa przystojniakiem. Gdyby miała być szczera do bólu, zakwalifikowałaby go raczej do kategorii „z braku laku”, coś jak pieróg kornwalijski zamiast szlachetnego steku wołowego. W sumie był porządnym facetem, który nigdy jej nie zdradził, nie okradł ani nie okazał się gejem (wszystko to przytrafiło się jej koleżankom). Zgoda, nie należał do najbardziej rzutkich i namiętnych mężczyzn na świecie – Anna zastanawiała się, czy w ogóle zna słowo „romantyzm” – ale nie był zły. Świetnie się razem bawili. Chociaż akurat w tej chwili nie tryskał humorem. – Jak to zapomniałaś? – jęknął płaczliwie, gdy wpuściła go do środka. – Kolacja miała być ze wszystkimi dodatkami. Czekałem na nią od śniadania! Cała jego twarz wyrażała konsternację, przypominał teraz psa gończego, który zgubił trop. – Przepraszam, Pete, straciłam poczucie czasu. Widzisz, zdarzyło się coś naprawdę niezwykłego – zaczęła i podzieliła się z nim malutkim, lśniącym okruchem prawdy, który wymsknął się z ust jej babci. – Przez całe popołudnie nie potrafiłam myśleć o niczym innym. Pete rozejrzał się po zabałaganionej kuchni, gdzie próżno
było szukać przyrumienionego pieczonego kurczaka tylko czekającego, by go pokroić, ciężkiego sosu chlebowego bulgoczącego na kuchence niczym wulkan i złotych, chrupiących ziemniaków skwierczących w piekarniku. – Pójdziemy w takim razie do pubu? – spytał, trzymając jedną rękę na brzuchu. – Mój żołądek nabrał właśnie przekonania, że poderżnięto mi gardło. Temu to dobrze, pomyślała gorzko Anna. Pete wiedział, skąd pochodzi jego mama, która z pasją kolekcjonowała chińskie figurki kotów, mieszkała z tatą w nieskazitelnie czystym bliźniaku (trafnie nazwanym Wits’ End[2]). Jego dwie siostry, obie zamężne i wychowujące dzieci, rozlokowane w różnych częściach Sheffield, wiodły życie równie ekscytujące, co egzystencja pary skarpetek. Miał rodzinę, korzenie, był pewny swojego miejsca na świecie. Nie wiedział jednak, jakim szczęśliwcem go to czyniło. – Pete, właśnie opowiadam ci, że jestem bliska namierzenia swojego taty, a ty myślisz tylko o swoim żołądku? Nie mógłbyś okazać choć odrobinę więcej zainteresowania? Zabrzmiało to nieco ostrzej, niż zamierzała, i na jego twarzy odmalowało się zdumienie. – Kochanie, z całym szacunkiem, ale to, że dowiedziałaś się, jak on ma na imię i skąd pochodzi, ma niewiele wspólnego z „namierzeniem” go – wytknął ze swoją zwykłą
irytującą pedanterią. – Nie zapominaj, że we Włoszech żyje pewnie więcej niż jeden facet o imieniu Gino. Zacisnęła zęby. – Tak, Pete, masz całkowitą rację – odparła sarkastycznie. – Równie dobrze mogę już zrezygnować. Skinął głową, jakby uważał temat za zamknięty. – To co, możemy iść? Po co silić się na tłumaczenie? I tak niczego nie zrozumie. – Chyba tak – wymamrotała, przewracając oczami. Zastanawiała się, gdzie jej ojciec mógł jadać niedzielne obiady. Postawiłaby wszystkie swoje oszczędności, że na pewno nie w pełnej zgiełku spelunie z uszkodzoną spłuczką w toalecie i właścicielem wykorzystującym każdą okazję, by zajrzeć jej w dekolt. Na pewno nie. On – Gino – pewnie zabawia rozmową towarzystwo siedzące przy wielkim stole ustawionym na zalanym słońcem toskańskim zboczu, skąd rozciąga się widok na pola lśniących drzew oliwnych. Jada wielkie, ciemnoczerwone pomidory, kremową mozzarellę skropioną oliwą i nalewa sobie aromatycznego wina z karafki. Dzieci biegają boso po rozgrzanej pylastej ziemi, od czasu do czasu pies ospale podnosi łeb i szczeka… Czy Gino wiedział, że ma córkę gdzieś w dżdżystym Sheffield? Czy kiedykolwiek ją widział? – Nie słuchasz, prawda? – spytał Pete z rozdrażnieniem
w głosie, gdy zamknęła drzwi mieszkania i wlekli się na dół po schodach. – Nie usłyszałaś ani słowa z tego, co właśnie powiedziałem. Wciąż była we Włoszech. Wydawało jej się tam o wiele przyjemniej. – Przepraszam, nie – przyznała. – Co mówiłeś? – Pytałem, czy widziałaś wyniki United. Oglądałem mecz u taty. Wiesz, że ma teraz Sky Sports? Niesamowite. Ten nowy napastnik jest świetny, mówię ci… – Super – odpowiedziała, ale myślami wracała już do swojego ojca i jego słonecznego życia. Musiała go znaleźć. Po prostu musiała. Poczucie winy z powodu kolacyjnej porażki w połączeniu ze spożyciem niemal całej butelki czerwonego wina sprawiły, że Anna – mimo że podniecona mniej więcej tak jak rękawica kuchenna – nie protestowała, gdy tego wieczoru, już po powrocie do mieszkania, Pete zaczął ją obmacywać. Był to epizod z rodzaju wejście–wyjście, wejście–wyjście, ściśnięcie piersi, stęknięcie, opad. Przez całe trzy minuty czuła się nieatrakcyjna i sfrustrowana. – Ja nie mogę – powiedział po wszystkim, staczając się z niej. – Sądzę, że to będzie siedem i pół. Za pierwszym razem, gdy wystawił ich erotycznym doznaniom ocenę mieszczącą się w skali od jednego do dziesięciu, Anna myślała, że żartuje. Okazało się jednak, że
był śmiertelnie poważny. Ku swojemu przerażeniu odkryła później, że rejestrował wyniki w arkuszu kalkulacyjnym. Poważnie. Nie myszkowała w jego rzeczach, ale któregoś dnia przypadkiem nie wyłączył laptopa, a nazwa pliku „Seks z Anną” przykuła jej uwagę. I oto czarno na białym widniały: data, ocena i krótki opis każdego aktu. „Na górze, oliwka dla niemowląt, włączone światło” – ten zdobył dziesięć punktów. Jednak już „Zły humor, zbyt wkurzony, trochę w pośpiechu” zasłużył na nędzne sześć. – O mój Boże – powiedziała wtedy osłupiała, z oczami wbitymi w jeden punkt. – Pete, co to, do diabła, ma być? – Nie przeszkadza ci to, prawda? – odparł, uciekając wzrokiem. – Pomyślałem, że może być ekscytujące. Ekscytujące? Raczej drętwe. Nie miało wiele wspólnego z listami miłosnymi na pachnącym papierze czy z pełnym namiętnych wyznań dziennikiem. Żałowała, że w ogóle to zobaczyła, że nie mogła wymazać tego z pamięci. – Nie masz zamiaru… pokazać tego komukolwiek, prawda? – Oczywiście, że nie, króliczku. To prywatne notatki, chronione hasłem. Przeznaczone tylko dla naszych oczu. – Przewinął stronę do góry. – Widzisz, tu masz dziesięć. Pamiętasz tę noc? Dzień dobry, siostro. Dzień dobry, doktorze Perwersie, pomyślała Anna, hamując odruch wymiotny, ale on wydawał się tak chłopięco
zadowolony z siebie, że nie miała serca, żeby się z nim kłócić. Jednak od tego czasu nie mogła przestać się zastanawiać – często podczas samego aktu – jak Pete opisze to zbliżenie. To się nazywa popsuć urok chwili. – Pete – zwróciła się do niego teraz. – Może prowadź punktację w swojej głowie? I tylko tam? Czuję się przez to poddana presji, coś jak tresowana foka. Wyciągnął rękę i podrażnił jeden z jej sutków. Było to straszliwie irytujące. – Nie chcę uprawiać seksu z foką, króliczku – odpowiedział, przytulając się do niej. Na szyi czuła jego ciepły, alkoholowy oddech. – Wiem, ale… – Miała ochotę dodać: „I nie mów do mnie »króliczku«”. Nie lubiła czuć się jak zwierzę hodowlane. Źle wychowane stworzenie, które nie chce, by przyznawano mu punkty za każdym razem, gdy rozłoży nogi. – Po prostu mi się to nie podoba, rozumiesz? – powiedziała po dłuższej chwili. – Pete? Ale jego dłoń opadła już luźno na jej klatkę piersiową, a z gardła zaczęło wydobywać się chrapanie. I kto był teraz zwierzęciem, pomyślała, odwracając się od niego z rozdrażnieniem i kładąc sobie poduszkę na głowę. W jej umyśle pojawił się kolejny nagłówek: KOBIETA DUSI SWOJEGO BEZNADZIEJNEGO CHŁOPAKA. Ale właśnie wtedy on się obrócił i zarzucił na nią ramię.
– Dobranoc, piękna – wymamrotał przez sen, a ona poczuła, że mięknie. Pete naprawdę ją kochał. Wiedziała to. A związek z nim był z pewnością o niebo lepszy niż samotność. Zamknęła oczy z nadzieją, że przyśnią jej się Włochy. Obiecała sobie, że rano wznowi poszukiwania. Niezależnie od opinii Pete’a.
Rozdział 2 Arrivederci – do widzenia Catherine Evans wyjrzała przez nakrapianą deszczem szybę okienną i zrozumiała, że właśnie kończy się pewien rozdział. Matthew i Emily stali na podjeździe z Mikiem, który pomagał im pakować bagaże do samochodu wypchanego niezbędnymi studenckimi akcesoriami, takimi jak prostownica do włosów i głośniki do iPoda. Weszła na górę pod pretekstem ostatniego rzutu okiem na ich sypialnie, ale tak naprawdę po to, by w odosobnieniu przełknąć łzy i opóźnić nieuniknioną chwilę rozstania. Jak sobie bez nich poradzi? Poprzedniego wieczoru zamówili w Hong Kong Garden jedzenie na wynos i otworzyli butelkę wina musującego. Gdy stukali się kieliszkami, wyciągnięte nad stołem ramiona przypominały szprychy koła. Z podekscytowania wszystkim kręciło się w głowach. Wszystkim oprócz niej. Ledwo uszczknęła kęs jedzenia, makaron pełzł przez jej przełyk niczym zimne robactwo, a zapach alkoholu i sosu sojowego przyprawiał ją o mdłości. Chciała, żeby nie wyjeżdżali. Mike wzniósł toast („Za Matthew i Emily: wszystkiego
dobrego. Na szczęście intelekt odziedziczyliście po ojcu, no nie?”), a ona z najwyższym trudem powstrzymywała się przed tym, by zaryglować drzwi i nie pozwolić im wyjść. Serce jej pękało, a płuca zdawały się kurczyć. Chciała, żeby zostali. – Hej, spadaj! To moja ładowarka! – Z dołu dał się słyszeć oburzony głos. Należał do Emily, która stała, opierając dłonie na biodrach, z wykończonym futerkiem kapturem od bezrękawnika zaciągniętym na głowę, by chronić długie włosy przed skręceniem się w loki na deszczu. – Wiedziałam, że będziesz próbował przemycić ją ze swoimi rzeczami, bo twoja jest do niczego. – Ta, jasne – odparował Matthew. Zawsze był uparty i opanowany w odróżnieniu od żywiołowej, nieprzewidywalnej Emily; skała i fajerwerk, żółw i zając. – To twoja ładowarka jest do dupy. To ty wylałaś na nią colę, co znaczy, że… – Ej, nie kłócić się tu – powiedział Mike, podkreślając zakaz gestem. – A co się w ogóle stało z waszą mamą? Zgubiła się na górze czy jak? – Myślę, że poszła ostatni raz powąchać poduszkę Matthew – rzuciła Emily, próbując wydrzeć ładowarkę bratu. – Nie bądź niemiła, Em. To dla niej trudne przeżycie. – Nie jestem niemiła! To ty powiedziałeś… – Tam jest, patrz, w oknie na górze. Mamo! Będziemy