kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Dickey Eric Jerome - Genevieve

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
D

Dickey Eric Jerome - Genevieve .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu D DICKEY ERIC JEROME Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 318 stron)

Przełożyła Urszula Szczepańska

1 Leży na mnie naga, owinięta wokół mojej nogi, z głową na mojej pier­ si. Jej skóra jest wciąż gorąca, rozpalona przez tak wiele orgazmów, że nie sposób ich zliczyć. Nigdy dotąd nie byłem z kobietą, która szczyto­ wała tak intensywnie, tak często. Na języku mam smak jej sekretów. Jej lawendowy zapach żyje na moim ciele. Ona się wierci. Moje udo jest lepkie tam, gdzie styka się z jej kroczem i gdzie sączy się z niej moja sperma i jej soki. Gładzę jej piersi, pociągam palcami sutek, a ona mru­ czy. Z nieustającą pożądliwością ściska w dłoni mój penis, obejmuje moją zwiotczałą męskość, jak gdyby chciała ją zatrzymać na zawsze. Wibruje moja komórka, bzyczy jak jej ulubiona intymna zabawka, tańczy na komodzie. Podskakujemy oboje, wyrwani z naszego prywatnego świata. Jej komórka świeci i wygrywa jakiś hiphopowy kawałek. Usher. Moje wyznanie*. Nie odbieramy, trwamy we wspólnym poczuciu winy i czekamy na powrót spokoju. Wciąż milczymy, jak gdyby wypowiadanie słów było jeszcze więk­ szym grzechem. Całujemy się. Dotykamy. Jej pocałunki są żarliwe. - Powinniśmy wyjść - szepczę. - Jeszcze trochę, dobrze? - Będą nas szukali. Ssie mój język, kąsa go z zapamiętaniem. - Proszę... * Usher Raymond IV - wykonawca muzyki r&b, szczyt popularności osiągnął w 2004 r. wraz z wydaniem płyty Confessions (Wyznania). Wszystkie przypisy w książce pochodzą od tłumaczki. 9

ERIC JEROME DICKEY Jej język sunie w dół po moim torsie. Jej usta pochłaniają mój penis. O Boże. O Boże. O Boże. Moje palce gładzą jej włosy, ręka wtóruje jej rytmowi. Ona unosi głowę, uśmiecha się do mnie. Pociera sobie twarz moim członkiem, promienieje, jakby to miało uzdrawiającą moc. Znowu bierze go w usta. Wydaje głodne pomruki. Gorąco. Słodko, słodko, gorąco. Od­ głosy namiętności rozgrzewają mnie jak diabli. Mruczę, zbieram w garść jej włosy, nie przestając nią delikatnie ste­ rować, jej głową poruszającą się tak płynnie. Każdy mój nerw budzi się do życia. Garnę się do niezasłużonego raju. Twardnieję. Spoglądam na nią. Uśmiecha się, dumna z władzy, jaką daje jej nade mną ta chwila. Zaczyna mnie całować, doprowadzając na skraj obłędu. Nagle przy­ ciąga mnie tam, gdzie mnie potrzebuje. Jej nogi się rozchylają, wchodzę na nią. Wargi jej waginy szepczą moje imię. Wciąga mnie w siebie i gdy łączymy się w grzechu, następuje zmia­ na stanu świadomości. Wpadam w jej niespokojny rytm, jej prądy głę­ binowe. Jej słowa są miękkie, jej pojękiwania są miękkie i jej skóra jest miękka. To wszystko wytwarza iskrę. A ta iskra wznieca pożar. Zarzucam sobie na szyję jej nogi, chwytam ją za tyłek, wbijam na swój pal po tysiąckroć. Patrzy w dół, żeby widzieć nasze zespolenie, potem wlepia wzrok w moje oczy. Moje miarowe pchnięcia sięgają co­ raz głębiej, rozpalają szaleństwo. Ona chwyta mnie za pośladki, drży, mówi, że chce szybciej, głębiej. Miota się, szarpie pościel, znajduje poduszkę, żeby zakryć sobie usta, złagodzić tę dzikość dźwięków, które wydaje. Trzęsą jej się nogi. Odrzucam na bok poduszkę, bo chcę widzieć jej twarz. Muszę na nią patrzeć. Zaciska powieki. Dygocze cała i chwyta się za piersi, ścis­ ka je mocno. Rozwiera nogi niczym skrzydła. Wzlatuje z każdym mo­ im pchnięciem i krzyczy jak orzeł. 10

GENEVIEVE Obracam ją, zajmuję pozycję między łóżkiem a ścianą, używam tej ściany, żeby dodać sobie władzy. Ona nie może się poruszyć. Może tyl­ ko brać, co jej daję. Jest u szczytu. Dochodzi mocno i często. Jezu, jak ona drży. Jak jej twarz przemienia się, wyraża piękną brzydotę. Pokój rozbrzmiewa dźwiękami, które przywodzą na myśl jakieś eg- zorcyzmy. Stękając i jęcząc, pokrzykuję na nią, wypowiadam sprośne żądania. Ona coś szepcze, żeby podbechtać mnie jeszcze bardziej, wydaje chrapliwe pomruki, dotyka się, potem liże własne palce, dotyka się, potem karmi mnie własnymi sokami, łapie mnie za tyłek, mówi, jak mam ją pieprzyć, pieprzyć ją z całej siły, kwili i skomle i kwiczy i mó­ wi, jaki jestem twardy, jaki jestem silny, jak dobrze ją pierdolę, jak głę­ boko sięgam, żąda, bym nie przerywał i rżnął ją bez końca, dostaje obłędu i mówi, że mogę wytrysnąć, gdzie tylko zechcę, że przyjmie mnie w dowolny otwór albo wypije moje mleko jak wino. Obracam ją, przesuwam na środek łóżka, ssę jej piersi, podczas gdy ona sięga po mojego ptaka, ponagla mnie, bym wszedł w nią z po­ wrotem, wyrzuca do góry biodra, bierze mnie własnymi miarowymi pchnięciami. Nie ruszam się, trwam w niezmiennej pozycji, powstrzy­ mując orgazm, starając się nie oszaleć. Wymieniamy zdyszane poca­ łunki, gryziemy się i pożeramy nawzajem, kompletnie odurzeni. Je­ stem gdzieś indziej i jestem kimś innym. Czas staje w miejscu. Moje zmysły są skupione na niej. Tracę nad sobą kontrolę. Nie istnieje strach. Nie istnieje poczucie winy. Brakuje jej tchu, napręża się, wygina plecy w łuk i wyśpiewuje mo­ je imię w trzech oktawach. Szczytuje. Szczytuje. Szczytuje. Potem odpoczywamy. Pot spływa z naszych ciał, odsuwamy się od siebie i odpoczywamy. Upływają minuty, zanim jestem w stanie II

ERIC JEROME DICKEY odzyskać oddech i się poruszyć. Ledwie mogę odwrócić głowę, żeby na nią spojrzeć. Mruczy przeciągle. - Chyba doświadczyłam istnienia poza własnym ciałem. Przyglądamy się swoim wycieńczonym twarzom i obydwoje parska­ my śmiechem. - Dasz radę jeszcze raz? - pyta. - Jesteś nienasycona. - Z nikim innym taka nie byłam. - Nigdy? - Nigdy. Kładzie głowę na moich kolanach, nuci, potem śpiewa fragment piosenki o miłości, której nie rozpoznaję. - Boże, co ty ze mną zrobiłeś? - szepcze jakby nieco stropiona. Nie odpowiadam. Mógłbym ją zapytać o to samo, i moje pytanie również pozostałoby bez odpowiedzi. - Mam mrówki w brzuchu. - Jej głos nadal brzmi jak śpiew. - Ciągle jestem na ciebie napalona. Pomyślę o tobie i robię się mokra. Jesteś bardzo gorący. Taki jaki powinien być kochanek. Cholernie sek­ sowny i czuły. Wodzi ręką po moim ciele, potem czuję na sobie jej język zlizujący mój pot. Znów bierze mi do buzi, robi to tak, jakbym do niej należał. Dopieszcza mnie. Naprężam się, podryguję, mam trzęsionkę, ale mi nie staje. To jej nie zniechęca, nie osłabia jej obłędnego zapału. Gotowa jest wskrzesić umarłego, zrobić wszystko, żeby to trwało bez końca. Moja komórka znów wibruje. Jej komórka znów śpiewa. Usher, wciąż wyznaje. Ona nie jest moja. Jest siostrą mojej żony. To jest nasz romans.

2 Jak zaczyna się romans? Myślę, że mój, jak większość romansów, zaczął się nieopatrznie, mimo woli. Licząc nie tylko małżeństwo, to był mój pierwszy grzech zdrady. Nie jestem cynicznym draniem, ranienie kogoś, kogo kocham, nie le­ ży w mojej naturze, po prostu. Moja żona. Genevieve. Ma trzydzieści dwa lata. Od pięciu lat kończy niezmiennie trzy­ dziestą drugą wiosnę. Na imię ma Genevievie od dnia, w którym skończywszy dwadzie­ ścia jeden lat, poszła do sądu i pozbyła się imienia, które dała jej mat­ ka. Uważa, że jej imię metrykalne było zbyt plebejskie. Za bardzo trą­ ciło Alabamą. Przypominało, że jej przodkowie byli niewolnikami i że jej rodzina nadal żyła w kajdanach, niektórzy dosłownie, inni w prze­ nośni, jeszcze inni w sensie psychologicznym. Ona nie jest jedną z nich. Nie jest ulepiona z tej samej gliny co lu­ dzie, którzy dają swoim dzieciom imiona pochodzące od nazw samo­ chodów, perfum i dóbr, na które ich nie stać, albo mają domy pełne bękartów, a każde z tych bękartów nosi imię wzięte od nazwy koksu, który ćpali w swoim czasie ich rodzice. Ona nie należy do ludzi, któ­ rzy biorą proste imię i zniekształcają jego uproszczoną pisownię do te­ go stopnia, że na papierze wygląda ono śmiesznie, a brzmi grotesko­ wo, potem zaś udają, że to imię nieznanego króla albo królowej rodem z Matki Afryki. Ona jest Genevieve. Genevieve. Kocha swoje imię, bo w jej uszach, wypowiadane w sposób po­ prawny, brzmi intelektualnie. Żadna Gen. Żadna Vee. Żadne inne 13

ERIC JEROME DICKEY zdrobnienie. Ona reaguje wyłącznie na swoje imię w pełnym brzmie­ niu. Genevieve. I przywiązuje do tego dużą wagę. Krzywi się na zame­ rykanizowaną wymowę „DZI-ni-wiiw". Woli elegancką wersję francu­ ską „ŻAUN-wii-JEW". Odpowie na obie, ale tylko francuską wersję okrasi uśmiechem. Jest kobietą skrupulatną. Nie ma metra pięćdziesięciu pięciu wzro­ stu; ma metr pięćdziesiąt pięć i pół. Przypuszczam, że dla kobiety pół centymetra może być różnicą między zadowoleniem a nocą udręki. Pochodzi z biedoty i, oznajmiam raz jeszcze, uważa się za intelek­ tualistkę. Nie taką, która wybrnęła z łona matki i dalej brnie przez ży­ cie bez sensu i bez celu. Nie z gatunku amerykańskich dzieci z pro­ blemami, o jakich rozprawia Bill Cosby. Moja żona ma niezliczone cele. Jest pianistką. Wykształconą kobietą, która wie, co będzie robić przez następnych dwadzieścia lat. Ma to rozrysowane na mapie, do­ słownie. Mówi, że kiedy była nastolatką, zaplanowała ucieczkę z małego miasteczka o nazwie Odenville, od swojej przeszłości, i nakreśliła dro­ gę do własnej przyszłości. Zrobiła to owego dnia, kiedy jej ojciec zamordował matkę. Pode­ rżnął jej gardło. Powiedziała mi, że matka była kobietą, która miała wielu kochanków. Jej ojciec był mężczyzną, który miał dosyć bycia po­ śmiewiskiem w małym miasteczku. Mężczyzną, który stracił rozum, a potem zadzwonił na policję i siedział, czekając, aż przyjadą i go za­ biorą, ze łzami w oczach, kołysząc w ramionach swoją martwą żonę i śpiewając jej o tym, jak bardzo ją kochał, i o tym, że zmusiła go do popełnienia złego czynu. Choćbym nie wiem jak próbował, Genevieve zabrania mi wstępu do swojej przeszłości. Czuję się przez to wykluczony z tamtej części jej życia. Ona daje mi tylko cześć siebie. Tak oto moje potrzeby wykra­ czają poza te, które rodzą się w lędźwiach. Moją niespełnioną potrze­ bą jest poczucie pełni, bez tej szklanej ściany, która nas dzieli. 14

GENEVIEVE Pragnienia Genevieve są wpisane w diagram sekwencji działań, każdy ruch jest przemyślany jak u szachistki gotowej poświęcić swoją królową, żeby osaczyć króla jej przeciwnika. Każdy ruch od Odenville poprzez licencjat w Spelman, studia magisterskie na Uniwersytecie Kalifornijskim do doktoratu na Uniwersytecie Pepperdine w Malibu, wszystko, co osiągnęła lub zamierza osiągnąć, jest uwidocznione na ja­ snozielonym kratkowanym papierze technicznym wielkości plakatu, laminowanym i oprawionym w ramki, który wisi na wysokości oczu na zachodniej ścianie jej gabinetu, zwrócony prosto na wschód. Niczym modlitwa. Lista, na której są wypisane jej ambitne zamierzenia, z in­ nego powodu, również wisi na ścianie zwróconej ku wschodowi. Tym sposobem jej plan totalnej dominacji w wolnym świecie będzie ożywał i jaśniał z każdym wschodem słońca. Światło mojego życia, ogień w moich lędźwiach. Doktor Genevieve Forbes. Gdy się pobraliśmy, zachowała swoje nazwisko, to, które zdecydo­ wała się przybrać, gdy po raz pierwszy sięgnęła po kolorowy magazyn o tym tytule, to nowe, które śpiewało o bogactwie i władzy i starych pieniądzach, nazwisko, którym się ukoronowała. Genevieve. Nie Gen. Nie Vee. Nie „DŻI-ni-wiiw". Genevieve. „ŻAUN-wii-JEW. Napisz jej imię miękką kursywą; skocz za ocean i naucz się je wy­ mawiać w jego rodzimym języku. Daj mu wybrzmieć. Pozwól mu się roztopić jak ciepłe masło. Genevieve. Kocham ją, bo jest intelektualistką. Z tego samego powodu nią gardzę.

3 - Powiedz jej, że Willie odeszła. - Jaki Willie? Kto to jest? - Willie Esther Savage, jej babka. Zaczyna się od telefonu. Na wyświetlaczu pokazuje się numer kie­ runkowy 256, który wtedy jeszcze nic mi nie mówił. To była rozmowa z regionu Birmingham, Pittsburgha amerykańskiego Południa. Głos na drugim końcu linii brzmiał jak głos starego człowieka, który wypił swojego jim beama z lodem. Mówił z południowym akcentem, zako­ rzenionym w nędzy i niewolnictwie przodków, i chrypiał jak nałogowy palacz, który - sądząc po sposobie, w jaki przedzielał wszystkie słowa kaszlnięciem - pamiętał swoje lepsze lata. Nie jestem lekarzem, ale nawet głuchy usłyszałby trawiącą go od środka rozedmę płuc i bron- chit. Kiedy odebrałem, spytał o Shaunę Smith. Powiedziałem, że ma zły numer, ale nim się zdążyłem rozłączyć, poprawił się i spytał o Jen­ nifer. Potem spróbował jeszcze raz, pytając o Jenny Vee. Z tego, jak męczył się z tym imieniem, domyśliłem się, że był najbliżej jak mógł wymówienia Genevieve. Nie znał jej jako Genevieve. Kaszlnięcie. - Przyszła na świat z imieniem LaKeisha Shauna Smith. Zamieniam się w słuch. - T a k . - Zdaje mi sie, że tera, jak ją pognało w świat, zwie się Jenny Vee coś tam. - Myślę, że chodzi panu o Genevieve, nie Jenny Vee. - Pewno tak - odpowiedział po chwili. Ściska mnie w piersi, gdy odchylam się od biurka znad notatek, które przeglądam, notatek dotyczących rozpadu skażonych enzymów 16

GENEVIEVE w nasieniu i opracowanych przez nas lekach. Spoglądam na zegar. Jest po ósmej, zbliża się pora, o której ona zwykle wraca. Genevieve nie jest w pracy, stamtąd wychodzi punkt piąta, ale dzisiaj jest wto­ rek. Wtorki i czwartki są jej dniami pilatesowymi*. W środy ma kurs tańca afrykańskiego w Leimert Park, a potem zdarza się, że przecho­ dzi przez ulicę i słucha poezji w World Stage. Sama pisze wiersze, ale nie należy do tych, którzy prezentują swoją twórczość. W te trzy wie­ czory w tygodniu daje sobie trochę czasu, żeby zrobić coś w imię własnego ja. - Mogę spytać, kto dzwoni? - pytam, pochylając się do przodu. Kaszlnięcie. - Że co? - Kto mówi? Kim pan jest? Dwa kaszlnięcia jedno po drugim. - Dziadek Fred. Mister Fred Smith junior. Jestem jej dziadkiem ze strony ojca. Musze jom powiadomić, że dziś skoro świt jej babka od strony mamy zamknęła oczy. Willie Esther odeszła przed krzykiem wrony. - Ona... zmarła? - Przeszłej jesieni Willie Esther skończyła osiemdziesiąt i trzy lata. - Przykro mi to słyszeć - bąkam z zakłopotaniem. - Dzwonim po całej rodzinie, do wszystkich, co idzie ich znaleźć. - Następny atak suchego kaszlu, jakby płuca rozdzierały mu się na strzępy. - Odeszła dziś z rana. Ciongła jak długo mogła po zeszłem ataku, wreszcie Pan ją powołał do siebie. My tu dzwonim do każdego i nie chcielim nie zadzwonić do LaKeishy Shauny Smith. Trzeba, żeby wiedziała, kiedy pogrzeb. - Genevieve - poprawiam go. * Pilates - system fitness wymyślony na początku XX wieku przez Josepha Pilatesa. Metoda trenin­ gu całego ciała, na który składają się ćwiczenia inspirowane jogą, baletem oraz ćwiczenia siłowe. 17

ERIC JEROME DICKEY - Śmierć ma w nosie, jak sie kto zwie. Śmierci idzie tylko o to, co- by przyjść i wziąć swoje, i śmierć zawsze przychodzi po swoje. Wszy­ scy zemrzemy. Z otwartymi ramionami albo będziem kopać i krzyczeć, przyjdzie czas, wszyscy spotkamy śmierć, wszyscy sie zabierzemy na drugo strone. - Tak, wszystkich nas to czeka. - Ano. Wyglądam przez moje okno i co dnia widze, jak śmierć ko­ si ludzi. Mówi o śmierci swobodnie, rzeczowo, jak gdyby była tylko częścią życia. Wstaję od swojego biurka ze szklanym blatem, odsuwam krzesło, żeby rozprostować kości. Skórzane siedzenie klei mi się do nóg pod kolanami. Mam na sobie szary T-shirt i zmięte szorty, to, co noszę naj­ częściej, kiedy jestem w domu. Wyglądam przez okno i widzę nasze małe podwórze z basenem i drzewami bambusowymi, które zapew­ niają nam prywatność, altanę, która osłania nasze jacuzzi, potem zer­ kam na wschód i widzę migoczące w oddali światła Los Angeles z unoszącym się nad nim smogiem. W tej samej szybie widzę odbicie swej tyczkowatej postaci. Włosy trochę za długie. Jak zwykle przyda­ łoby się ogolić. - Może powiem Genevieve, żeby do pana zadzwoniła? Następna pauza. Z gatunku tych, które następują, gdy rozmówca ma gonitwę myśli i rodzą się pytania. Wyobrażam sobie tego starego człowieka ze zgarbionymi plecami, szorstką i pomarszczoną skórą, mapą dni, które minęły, siedzącego w wygniecionym i wytartym fote­ lu, z laską u boku, w grubych okularach, wolną ręką pocierającego szczecinę na swojej szorstkiej, dziobatej twarzy, może przesuwającego z boku na bok swoją sztuczną szczękę z pożółkłymi zębami, rozgryza­ jącego mnie i mój akcent, który zdradza wykształcenie i dwadzieścia pięć lat życia w Kalifornii, mój nonszalancki styl miastowego, który nie dodaje „sir" na końcu zdania. 18

GENEVIEVE - Z kim ja rozmawiam? - pyta. - Z jej mężem. Kaszlnięcie. - To jak jej teraz na nazwisko? - Forbes. Kaszlnięcie. - Znaczy się rozmawiam z panem Forbesem? - Nie. Genevieve została przy swoim nazwisku. - Jak kobita zostaje przy swoim nazwisku, to nie myśli zostać przy chłopie, z którym idzie do ołtarza. To jego papierek lakmusowy zdrowego małżeństwa. Celowo czy nie, ugodził mnie. - Gadasz jak kształcony gość. Skąd jesteś? - Urodziłem się... Dorastałem we Fresno w Kalifornii. - Masz takom mowe jak w waszej telewizji. - Okej - mówię, śmiejąc się z jego południowego zaśpiewu. - Dawno będzie, jak wyszła za mąż? - Będzie... hm... będzie dwa lata. - Popacz no ty. - Kaszle. - Czym sie parasz? - Jestem analitykiem badawczym. - A co to za robota? - Analiza badawcza. Prowadzę badania nad rakiem, chorobami neurozwyrodnieniowymi, a ostatnio pracuję nad szkoleniem badaw­ czym w dziedzinie AIDS pod kątem neurologii. Jak tylko kończę paplać, on wypowiada jedno słowo: - Rakiem? - Powiem jej, żeby zadzwoniła. Proszę mi podać swój numer. - Ona zna numer. Ten sam numer, co go mamy od sześćdziesiąte­ go roku. Dziadek Fred zanosi się kaszlem. Telefon po jego stronie milknie. 19

ERIC JEROME DICKEY W głębi serca martwię się stratą Genevieve. Spoglądam na swoją obrączkę. Jej strata jest moją stratą. Ten telefon uczynił mnie zwiastu­ nem złych wieści, włożył na barki zadanie, którego nie chcę. Telefon piszczy mi do ucha, daje znać, że pora odłożyć słuchawkę. Jestem po tej rozmowie podminowany, czuję w powietrzu zapach tajemnicy i śmierci. Genevieve mówiła coś o tragediach w swojej rodzinie, niechętnie. O swojej zamordowanej matce i ojcu, który siedzi w więzieniu. Wspo­ mniała o nich tylko raz. Nigdy nie podała żadnych szczegółów. Pamiętam swoją matkę. Pamiętam, jak umierała. Pamiętam życie pod dachem moich dziadków. Pamiętam, jaki czułem się zagubiony i samotny. Pamiętam, że nie mogłem się do nikogo przywiązać ze stra­ chu, że śmierć nas rozdzieli i zostanę emocjonalnym rozbitkiem. Pamiętam utratę bezwarunkowej miłości. Teraz szukam lekarstwa na swój wewnętrzny ból, pławię się w przy­ jemności, by stępić jego żądło. Głos dziadka Freda niknie, gdy odkładam na bok pracę i zaczynam oglądać telewizję. Na Showtime leci Kochanek, adaptacja powieści Marguerite Duras. Przyciąga mnie to, co widzę. Ona jest piękna i na­ ga, w jednej z erotycznych scen ze swoim chińskim Kochankiem do­ siada go ze spoconą twarzą, w gorączce namiętności. Rozkoszuje się nim tak jak on nią. Zazdroszczę im zmysłowości, jaką się darzą, ich miłości. W telewizji kochankowie nadal się kochają, niekończąca się przy­ jemność i odkrywanie siebie nawzajem. Ona jest nastolatką, uczenni­ cą szkoły z internatem, młodą i niedoświadczoną. On po trzydziestce, playboy, mistrz sztuki miłosnej. Obie postacie są bezimienne. Imiona, te etykietki, nic ostatecznie nie znaczą. Próbuję wrócić do pracy, ale nie mogę. Uśmiecham się w zachwycie i dalej wzdycham z zazdrości. 20

GENEVIEVE W istocie jednak oglądam ten film nie dla scen erotycznych. Chodzi o to, co zostanie powiedziane na końcu. Czekam na słowa, które usłyszę u schyłku ich dnia. Patrzę, żeby zobaczyć, jak ona odbiera telefon, teraz jej ciało jest postarzałe i zniszczone, a jego głos rozlega się na drugim końcu linii. Słucham, żeby usłyszeć, jak jej mówi, że pomimo rozejścia się ich dróg, mimo oddzielnych małżeństw, wnuków, mimo wszystkich tych lat, które minęły bezpowrotnie z tchnieniem czasu, on wciąż ją kocha, kocha ją teraz tak, jak kochał wtedy, i że zawsze będzie ją kochał. To wtedy dostaję wypieków na twarzy, wtedy zaciska mi się gardło. To tego pragnę. To wszystko, czego pragnę. Wieczystej miłości. Oni kochali się do głębi, jakiej nie byli w stanie pojąć. A jednak ich romans był skazany na klęskę. Każda miłość jest skazana na klęskę.

4 Urodziłem się w Pasadenie, nie tej udekorowanej palmami i przyległej do Hollywood, lecz tej w Teksasie, Truskawkowej Stolicy Południa. Z Pasadeny pamiętam jedynie to, że mieszkałem przy Spencer High­ way i Westside Drive, niedaleko miejsca, w którym kręcili Nocnego kowboja, tam, gdzie królem była wilgoć, a moskity królową. Od czasu do czasu próbuję coś przywołać z pamięci, ale widzę tyl­ ko dużo komisów z używanymi samochodami, fast foodów i pchlich targów po obu stronach Spencer Highway, większość szyldów w języ­ ku hiszpańskim. Przypuszczam, że teraz jest tak samo, jak było wtedy, biali i Meksykanie, z przewagą tych drugich. Moja mama nienawidziła Pasadeny. O wschodzie słońca brała oddech i nazywała ją Śmier-dzieną. O zmroku zamykała okiennice i nazywała ją Klansville, U.S.A.*. Dla mnie, pod względem demograficznym i kulturowym, Pasade­ na była tym samym co Fresno. Chodziłem jeszcze do szkoły podstawowej, do czwartej klasy. To było kilka lat po tym, jak Ronald O'Bryan otruł swojego syna Timo- thy'ego cyjankiem potasu i zyskał przydomek „Człowieka, Który Wy­ kończył Halloween"**, ale na długo przed erą koncernu Enron, tele­ fonów komórkowych, pagerów i szybkiego dostępu do internetu. * Odniesienie do Ku-Klux-Klanu; pogardliwa nazwa prowincjonalnego południowego mia­ steczka, w którym panują stosunki rasistowskie. W 1974 roku Ronald Clark O'Bryan spędzał z rodziną święto Halloween u swoich przyja­ ciół w Pasadenie. Podjąwszy się eskortowania grupy dzieci w tradycyjnej wędrówce po do­ mach w celu zbierania słodyczy, podał swojemu ośmioletniemu synowi paczkę słodkiego proszku Pixy Stick zaprawionego przez siebie cyjankiem potasu, żeby zdobyć czterdzieści tysięcy dolarów z polisy ubezpieczeniowej dziecka. 22

GENEVIEVE Mama jechała zapyziałą ulicą, przy której mieściły się tandetne sklepy typu Whataburger, lumpeks Alamo czy sklep spożywczy Fiesta. Był tam szczególnego rodzaju sklepik przy Allen Genoe, niedaleko przybytku tancerek toples w kabarecie Fantasy. Nazywała go buti­ kiem. Nie pamiętam prawdziwej nazwy sklepu, tylko to, że na oświet­ lonym szyldzie widniało słowo „Eros". Tamtego dnia padało. Pamiętam deszcz. Z nieba lało się tyle wody, jakby w królestwie niebieskim miał się wyczerpać cały zapas łez. Ani deszcz, ani rasizm nigdy nie zatrzymały mojej mamy w domu, nie na długo. W takiej małej dziurze kobieta z wielkiego miasta nie mogła sobie znaleźć miejsca. Brak opiekunki do dziecka nie powstrzymywał jej niespokojnej duszy przed robieniem tego, na co miała ochotę. Owego deszczowego dnia mama kazała mi zostać w samochodzie, wyjęła z torebki jakąś gotówkę i wbiegła do butiku. Powiedziała, że musi tam wpaść, żeby odebrać specjalne za­ mówienie. Zostawiła mnie na tylnym siedzeniu, z komiksem w ręku i plastikową ciężarówką marki Tonka na kolanach. Parasol trzymała wysoko, ramiona miała owinięte szalem, na głowie chustkę zawiązaną pod brodą. Wyszła ze sklepu z jakąś torbą pod pachą. Śmiała się, biegnąc w deszczu na czubkach palców, w pośpiechu wsiadła do samochodu, w ciemnych okularach, choć niebo zasnuwała szarość. Miała na sobie spodnie Capri, takie same, jakie nosiła Laura Petrie w sitcomie The Dick Van Dyke Show. Gdy tylko usiadła za kierownicą, włożyła swój zakup do schowka na rękawiczki i go zamknęła. - Co kupiłaś w butiku, mamusiu? - Najlepszego przyjaciela dziewczyny. - Psa? - Pies jest najlepszym przyjacielem mężczyzny. 23

ERIC JEROME DICKEY Roześmiała się, wyjechała z parkingu, jakby obrabowała bank. Zdjęła okulary i zapaliła papierosa, odrzuciła na bok swój pas bez­ pieczeństwa. Nie znosiła go zapinać, bo gniótł jej ubranie. Pamiętam tamten dzień. Mama fatalnie prowadziła, na ogół zbyt ją zajmowało śpiewanie i podrygiwanie do przebojów Motown*. Mrużyła oczy, żeby odczytać znaki. Nawet kiedy miała okulary w zasięgu ręki, nigdy ich nie zakładała, nigdy „przy ludziach". Patrząc na to z perspektywy czasu, myślę, że przerażało ją wszystko, co umniejszało jej seksapil. Odmawiała noszenia szkieł korekcyjnych, bo uważała, że źle w nich wygląda. Rysy i wgniecenia w naszym starym żółto-czerwonym fordzie ostrzegały przed nią wszystkich kierowców. Zajeżdżała ludziom drogę i trąbiła jak szalona. Deszcz. Czasami jazda w deszczu przyprawiała mnie o paraliż. Wycieraczki pracowały bez wytchnienia, przegrywając bitwę z mat­ ką naturą. - Jedziemy do domu? - spytałem z oczami wlepionymi w deszcz. - Zastanówmy się. W zeszłym tygodniu byliśmy w Galveston. Hm. Nie będziemy siedzieć zamknięci w domu przez jakiś głupi deszczyk. Plaża odpada. Parki też. Zafundujmy sobie przygodę. Myślę, że tym razem pojedziemy do Muzeum Bizonich Żołnierzy**. Zrobimy sobie przyjemność i dowiemy się czegoś z historii. * Motown (skrót od Motor Town) - Motown Record Company, wytwórnia muzyczna założo­ na 1958 roku w Detroit. Przez 30 lat istnienia wraz z siostrzaną wytwórnią Tamla wywierała znaczący wpływ na amerykańską i europejską muzykę. W latach sześćdziesiątych ponad 75 proc. płyt wydawanych przez Motown i Tamlę zostawało światowymi hitami. Była to też naj­ większa firma afroamerykańska. ** Buffalo Soldiers Museum - „Bizonimi żołnierzami" nazywali Indianie czarnoskórych żołnie­ rzy armii amerykańskiej. Nazwa ta się przyjęła i funkcjonuje do dzisiaj, a muzeum w Houston służy upamiętnieniu udziału żołnierzy afroamerykańskich w całej historii militarnej Stanów Zjednoczonych. 24

GENEVIEVE To było co najmniej trzydzieści kilometrów drogi. Co oznaczało, że opuszczamy tonącą w deszczu Pasadenę i jedziemy tam, gdzie są wy­ sokie domy i wszystkie rzeczy, które uwielbiają oglądać dzieci. - Wjedziemy na autostradę? - spytałem. - Chyba pojedziemy na północ czterdziestką piątką - wymamro­ tała mama. - Jest ładniejsza od starej dwieście dwudziestki piątki. - Gdzie są bizony? - Bizoni żołnierze, nie bizony. - Żołnierze? - Jedziemy do muzeum. - Tak jak na wycieczkę ze szkoły? - Tak jak na wycieczkę ze szkoły. W taki dzień jak dzisiaj nie po­ winno być tłoku. - A co będziemy robić potem? - Koło muzeum po drugiej stronie ulicy jest supermarket Family Dollar i drogeria Walgreens, więc będę sobie mogła kupić baterie do... do mojej zabawki. I możemy poszukać jakichś ubrań do szkoły. - Pójdziemy na zakupy? - Pan Roy pożyczył mi trochę pieniędzy, żebym mogła ci coś kupić. Pan Roy był dyrektorem Liceum Sama Houstona. Pan Roy był żo­ naty, miał rodzinę w League City, sześcioro dzieci, ale wpadał do nas od czasu do czasu, zawsze późnym wieczorem w piątek. Woń marihu­ any i tequili neutralizowała zapach rozwodu i samotności mojej mamy. Była nauczycielką. Mówiącą bez południowego akcentu, najpiękniej­ szą kobietą na świecie. Szczupła, ciemna, o falujących włosach i zielo­ nych oczach, wyglądała, jakby pochodziła z Indii, a nie z Memphis. Nigdy nie nosiła sukienek krótszych niż za kolana ani bluzek z ręka­ wami powyżej łokcia. Najbardziej występną rzeczą, jaką robiła na oczach ludzi, było odpalanie papierosa od papierosa. Ale zapach marihuany wciąż przywołuje mi Pasadenę i moją mamę. 25

ERIC JEROME DICKEY Mama była zbyt piękna, żeby żyć w takim miejscu jak Pasadena. Zbyt wolna duchem. Była stworzona do takich miejsc jak Berkeley czy Harlem, gdzie mogłaby królować wśród takich kobiet jak ona. - Myślisz, że mogę pojechać na święta do tatusia? - Przestań mnie pytać o tego sku... Boże, powstrzymaj mój język. To odebrało jej ochotę do śpiewu, zakończyło taneczne podrygi­ wanie. Tata odszedł od niej, a robiąc to, pozbawił ją siły. Takie ko­ biety jak moja matka powinny porzucać, a nie być porzucane. Już nigdy więcej go nie zobaczyłem. Mój tatuś odszedł do tej dalekiej krainy, do której odchodzą tatusiowie, kiedy nie chcą być dłużej ta­ tusiami, do krainy bez telefonów, bez ołówków i bez papieru do pi­ sania listów, bez znaczków potrzebnych, żeby je wysłać, nawet jeśli coś napisali. Do miejsca, w którym tatusiowie nie muszą być dłużej tatusiami. - Mamusiu, ty płaczesz? - Boże, czym stało się moje życie? - Nie płacz, mamusiu. - On odszedł... z tą... a... a ja kupuję... kupuję... przeklęte zabaw­ ki... jakbym była jakąś... dziwką... szlag... nie mogę... pieprzony Roy... i Charles... samotna i... używam cholernych zabawek. Mama była człowiekiem. Mama była kobietą. Jechaliśmy czterdziestką piątką, w oddali zaczęło się wyłaniać centrum Houston. Mama otarła oczy, wyrzuciła papierosa, gwałtow­ nie zmieniła pas, omal nie zepchnęła z drogi rodziny Meksykanów, potem zapanowała nad kierownicą i zjechała na prawo, o mały włos nie staranowała innego samochodu, również wypełnionego Meksy­ kanami. Mama zaklęła, w jej głosie usłyszałem panikę. Mnie głos odebrał strach. Deszcz. Pamiętam deszcz. Pamiętam dzień, w którym deszcz zo­ stał moim wrogiem. 26

GENEVIEVE Pamiętam ślizganie się po wodzie, uczucie, jakby tyl samochodu unosił się i pływał, sunięcie w poprzek autostrady, jak byśmy byli na lo­ dzie, mama krzycząca do Boga o pomoc, walcząca z kierownicą, gwał­ townie hamująca, potem moment, w którym wpadamy na ścianę.

5 Brzęczy system alarmowy, wyrywając mnie z zamyślenia. Łagodny głos zawiadamia, że otwierają się drzwi sutereny. Genevieve wchodzi po schodach w czarno-białych dresach. Kiedy wychodziła rano do pracy, miała na sobie szarą wąską spódnicę, różową bluzkę bez rękawów, czarne szpilki i niskie różowe stringi z czerwoną gwiazdką na przodzie (takie wzorki kobietom wydają się urocze). Ma piękne nogi, które zdają się kończyć w talii. Kiedy wkłada obcisłą sukienkę, przy jej figu­ rze, przy jej cudownych piersiach, na nic się zdają wszelkie wyuczone zachowania. Pożądanie, które odczuwam do żony, nie poddaje się teoretycznym rozważaniom. Nie jest ono odwzajemniane, nie w takim stopniu, jak być powinno. Mimo to wystarczy, że na nią spojrzę, i moje serce śpiewa. Ma przewieszoną przez ramię sportową torbę, w rękach trzyma dwa kubki z mlecznym koktajlem, komórka jest zaczepiona przy bio­ drze. Błyskająca słuchawka mówi mi, że jest włączona. Genevieve z kimś gawędzi, na zmianę śmiejąc się i przybierając poważny profe­ sjonalny ton. - Nie masz żadnych zagranicznych inwestycji. - Genevieve jest w holu. - Przyjrzyj się wszystkim zagranicznym produktom, których używamy w tym kraju. Twoja komórka jest marki Samsung. Zakupy robisz w 7-Eleven, a ta firma należy do Szwajcarów. Właśnie. Nie, nie czuj się głupio. Niewielu ludzi o tym wie. Wyjaśnia ludziom rzeczy, które tłumaczyła mi, jak tylko się pozna­ liśmy. Jestem dobry w zarabianiu pieniędzy, ale nie bardzo wiem, co z nimi robić, kiedy bank zaksięguje mój czek. W tym domu to ona jest finansowym guru. 28

GENEVIEVE - Tak, użyj akcji spoza rynku amerykańskiego dla urozmaicenia portfela. Ja dodałabym dziesięć do dwudziestu procent inwestycji za­ granicznych, bez względu na poziom twoich możliwości. Twój portfel jest zbyt ostrożny. Dywersyfikacja jest kluczem, ale trzeba wziąć pod uwagę wszystko naraz... właśnie... dobrze myślisz. Kluczem są zyski. Jej elokwencja i bystrość rozpalała męskie lędźwie. Jestem mężczy­ zną, którego stymuluje inteligencja, jazz, kawa latte i ciepłe rozmowy. Kluczem jest jednak intelekt. Inteligencja rośnie, w miarę jak przemi­ ja uroda, czas dodaje skrzydeł tej pierwszej, podczas gdy coraz gorzej obchodzi się z drugą. Platon wiedział, o czym mówi, kiedy pisał Symposium, bo właśnie ta myśl zawarta jest w dialogu Sokratesa, który przekonuje, że wiecz­ ne są na świecie właśnie rzeczy niewidzialne. Genevieve zostawia torbę za drzwiami sypialni, wchodzi i uśmie­ cha się do mnie. Serce się we mnie rozpływa, jak zawsze na jej widok, od dnia, w którym patrzyłem na nią na naszej pierwszej randce. Sie­ dzę na łóżku nagi, zasłonięty do pasa białym prześcieradłem, z lapto­ pem na kolanach. Odwzajemniam jej uśmiech. Wygląda radośnie. Jej skóra ma cudowny połysk. Ta chwila jest piękna. Ze zgrozą myślę o wiadomości, którą muszę jej przekazać. - Przyniosłam ci prezent - szepcze. Stawia koktajl z mango i ananasem na szafce nocnej, w zasięgu mojej ręki, sobie zostawia koktajl bananowy i popija z lubością. Strze­ lam palcami, żeby przyciągnąć jej uwagę, potem wskazuję kartkę, któ­ rą położyłem na szafce, czerwone pismo na żółtym papierze. Napisałem tylko, że dzwonił dziadek Fred. Kiedy będzie gotowa, reszta wyjdzie z moich ust. Wiadomość o śmierci nie jest do zapisywa­ nia. Nigdy nie słyszałem o dziadku Fredzie. Nigdy nie słyszałem o Wil­ lie Esther. Nie mam pojęcia, na ile są ważni, skoro nigdy o nich nie wspominała. Ale telefon dziadka Freda uświadomił mi, że ja też jestem 29

ERIC JEROME DICKEY kimś nieznanym. Jeśli jej rodzina o mnie nie wie, to może powinienem zadać sobie pytanie, na ile ważny jestem dla Genevieve. To, co powie­ dział dziadek Fred o zachowaniu przez Genevieve własnego nazwiska, stoi mi ością w gardle. Nie chcę jednak wykazać się brakiem wrażliwości w takim momen­ cie. Postanawiam skupić się na jej emocjach. Genevieve, czytając wiadomość, dalej rozmawia przez komórkę. Obserwuję ją. Czytam mowę ciała kobiety spod znaku Byka, któ­ ra nigdy się nie rozkleja. Wyraz jej twarzy wyraźnie się zmienia. Profesjonalny śmiech ga­ śnie, choć nie tak od razu. To, co czyta, działa jak paralizator nasta­ wiony na pełną moc. - Twoim celem jest... jest... możliwie najwyższa stała stopa zysku. Bez gwarancji, ale... z ograniczonym do minimum ryzykiem. Dlate­ go... dlatego wybierasz fundusze łączone, które nawzajem się uzupeł­ niają. Czyta powtórnie imię, wpatruje się w każde słowo, jak gdyby chcia­ ła je zmienić. Ma krótkie włosy, falujące, pieprz i sól w dystyngowanym i doj­ rzałym stylu. Więcej w nich pieprzu niż soli, ale z czasem sól weźmie górę nad pieprzem. Miękkie piersi, które wypełniają miseczki rozmia­ ru C. Skóra w odcieniu naturalnego miodu. Okrągła twarz ze spicza­ stym podbródkiem. Dołki w miękkich policzkach, które sprawiają, że nawet jej najsroższa mina wydaje się odrobinę sympatyczna. - Mu-szę-koń-czyć - mówi swojemu klientowi. Rozłącza się, patrzy na mnie nieruchomym wzrokiem. Bez słów. Genevieve rzadko brakuje słów. Mówię jej to, co już przeczytała. - Dzwonił do ciebie człowiek, który powiedział, że jest dziadkiem Fredem. 30

GENEVIEVE Wpatruje się we mnie dalej, ledwie poruszając ustami. - Ty... czy z nim rozmawiałeś? - T a k . Odkładam laptop na bok, obracam się, stawiając bose stopy na drewnianej podłodze. - I co, zadzwonili, żeby prosić o pieniądze? - Powiedział, że zmarła twoja babcia. Matka twojej matki. Willie Esther. - Willie Esther. - Tak. Przykro mi. - Kiedy? - Dzisiaj. Kładzie rękę na brzuchu, jak gdyby tam miała ośrodek bólu, i na­ gle jej twarz martwieje. - Genevieve? Nie reaguje, mruga powiekami, jakby jej myśli były w kompletnej rozsypce. - Znów będziesz miała atak? Genevieve? Jestem zdezorientowany, teraz już stoję, wciąż czekam, żeby zoba­ czyć, jak zareaguje, czy zacznie płakać, czy ugną się pod nią kolana, czy wpadnie w histerię. Nie wiem, jak podchodzi do śmierci. Genevieve odwraca się i wychodzi na korytarz. Oddala się wol­ nym, ciężkim krokiem. Czujnik brzęczy trzykrotnie, potem z głośni­ ków systemu alarmowego dobiega informacja, że drzwi na patio są otwarte. Wciągam dżinsy, idę na koniec korytarza, wyglądam przez okno. W ciemności widzę swoje odbicie. Genevieve mówi, że jestem jak chłopiec z sąsiedztwa. Ze ze swoją chudą sylwetką przypominam bar­ dziej Jimmy'ego Stewarta niż Denzela Washingtona. Jeśli to porówna­ nie jest słuszne, to ona ze swoją zagadkowością, z tym, jak potrafi stać się lodowata, przypomina bardziej Kim Novak niż Sanaę Lathan. 31

ERIC JEROME DICKEY Oboje mamy subtelne, wzbudzające zaufanie, młodzieńcze rysy. Prze­ ciągam ręką po swojej wąskiej twarzy, aż palce zatrzymują się na ko­ ziej bródce. Przyglądam się sobie. Nie widzę tego banalnego wizerun­ ku we własnym surowym odbiciu. Nigdy nie widzimy samych siebie oczami innych. Genevieve stoi na brzegu basenu. Dymek z ziela bucha znad jej głowy. Poszła do swojej kryjówki i oddaje się paleniu gandzi; jej zapach rozwiewa się, ulatuje w miejskie powietrze. Moja żona ciągnie skręta długo i mocno, rozżarzony czubek oświetla jej twarz. Potem robi wy­ dech i stres wraz z dymem opuszcza jej ciało. W końcu żar gaśnie. Genevieve stoi nieporuszona. Pośród królewskich palm i sześciome­ trowych drzew bambusowych wygląda, jakby była na tle jakiegoś ob­ razu, wysmukła i świetlista postać jawiąca się w gęstym półmroku, z opuszczoną głową, rękami skrzyżowanymi pod biustem, wpatrzona w wodę, pochłonięta własnymi myślami. Zaczyna się kołysać i kołysze się jakiś czas. Niespokojna. Nie ma więcej trawki. Zdejmuje ubranie i czeka naga na brzegu basenu. Robi krok w przód, skacze na nogi, prawie bez pluśnięcia. Mija minuta. Stoję tam z bijącym sercem, łapię oddech i patrzę, jak dwa i pół metra głębi pochłania ją, podobnie jak biblijny wieloryb połykał Jonasza. Mija kolejna minuta. Potem następna. Genevieve jest doskonałą pływaczką. Miejscowe dzieci nazywają ją panią od pływania albo panią Genevieve, albo trenerką, albo panią Forbes, albo doktor Forbes, bo ona jest uczynną kobietą, która w so­ botnie ranki podczas wakacji uczy pływać dobrze wychowane dzieci z sąsiedztwa. Ja mam budowę pływaka, ale moja szczupłość jest raczej dziedziczna i estetyczna i nie przekłada się na umiejętności sportowe. Przy swojej żonie jestem jak kamień w wodzie. Żadnego ruchu. Żadnych bąbelków powietrza. Ani śladu życia. 32