kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Dunlop Barbara - Dotyk pożądania - (03. Whiskey Bay Brides)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :609.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
D

Dunlop Barbara - Dotyk pożądania - (03. Whiskey Bay Brides) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu D DUNLOP BARBARA Whiskey Bay Brides
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 154 stron)

Barbara Dunlop Dotyk pożądania Tłumaczenie: Anna Sawisz

ROZDZIAŁ PIERWSZY Kiedy młoda para zaczęła swój pierwszy taniec w pięknie udekorowanej sali bostońskiego Beacon Hill Crystal Club, TJ Bauer z całych sił starał się nie dopuścić do siebie wspomnień z własnego wesela. Lauren nie żyła od ponad dwóch lat. Zdarzały mu się w tym czasie chwile, kiedy już niemal uporał się z tą stratą. Ale czasem – jak na przykład właśnie teraz – ból powracał ze zdwojoną siłą. – W porządeczku? – Caleb Watford zbliżył się do niego ze szklanką szkockiej z jedną kostką lodu, tak jak TJ lubił. – Tak. – Kłamiesz. TJ nie zamierzał wdawać się w dyskusje, skinął więc jedynie głową, wskazując parkiet. – Szczęściarz z tego Matta. – Zgadzam się w całej rozciągłości – odparł Caleb, porzucając niewygodny wątek rozmowy. – Poszedł za głosem serca – powiedział TJ, starając się odwrócić uwagę od Lauren za pomocą wspomnień o spontanicznych oświadczynach ich wspólnego dobrego przyjaciela, Matta Emersona, który bez zaręczynowego pierścionka zaproponował małżeństwo stojącej nad spakowanymi walizkami Tashy. – A ja myślałem, że ona odmówi. – No i nagle nastąpił zwrot akcji! – Caleb uśmiechnął się szeroko. TJ też uśmiechnął się na myśl o szczęściu Matta. Tasha jest

piękna, inteligentna i twardo stąpa po ziemi. Takiej właśnie kobiety Matt potrzebuje. – Kolej na ciebie. – Caleb położył dłoń na ramieniu TJ-a. – Wykluczone. – Musisz się tylko otworzyć na nowe możliwości. – A ty? Potrafiłbyś kimkolwiek zastąpić Jules? Pytanie pozostało bez odpowiedzi. – Tak właśnie myślałem – stwierdził TJ, napoczynając drinka. – Przecież ona stoi tuż obok, więc powiedzenie, że nigdy, byłoby pójściem na łatwiznę – odparł Caleb. Obaj spojrzeli na żonę Caleba Jules, promienną matkę trzymiesięcznych bliźniaczek. Właśnie śmiała się z jakiegoś dowcipu swojego szwagra Noaha. – Wyraz nigdy ma dziwną moc. – TJ usiłował nadać słowną postać swoim emocjom. Zawsze łatwiej było mu uporać się z faktami niż z uczuciami. – Ja próbuję, naprawdę. Ale każda moja myśl w końcu wraca do Lauren. – Rozumiem. To znaczy… wydaje mi się, że rozumiem. – Gdyby tak można było użyć jakiegoś przełącznika… – zasugerował TJ. Wiedział, że już nie odzyska Lauren. Co więcej ona pewnie chciałaby, by ułożył sobie życie na nowo. Ale cóż… Była jego jedyną wielką i prawdziwą miłością. Nie wyobrażał sobie, że ktoś mógłby zająć jej miejsce. – Musisz dać sobie jeszcze trochę czasu – stwierdził Caleb. – Chyba nie mam wyboru. Przecież czas będzie płynął naprzód. Nieważne, czy mu się na to pozwoli, czy nie. Taniec się skończył i Matt z Tashą podeszli do nich uśmiechnięci. Jej długa tiulowa sukna unosiła się nad podłogą.

TJ nie spodziewał się ujrzeć tej chłopczycy o zawodzie mechanika pokładowego w tradycyjnie kobiecym ślubnym stroju. Wyglądała przepięknie. – Zatańczysz z panną młodą? – zaproponowała. – Będę zaszczycony. – TJ się uśmiechnął. Był drużbą, nie wypadało mu odmówić. – Wszystko w porządku? – zapytała, gdy dotarli na parkiet. – Jak najbardziej. – Widziałam twoją minę, jak rozmawiałeś z Calebem. Co się dzieje, TJ? – Nic. To znaczy… Dzieje się to, że okropnie zazdroszczę Mattowi. – Teraz to już było kłamstwo szyte grubymi nićmi. – Popatrz na siebie, Tasha – odparł, odchylając się nieco w tył. – Każdy facet w tej sali zazdrości teraz twojemu mężowi. Pokręciła głową i roześmiała się. – No może z wyjątkiem Caleba – dodał TJ dla zasady. – No i innych żonatych. Przynajmniej co poniektórych… – Bardzo ostrożnie skonstruowany komplement. – No właśnie, chyba się pogrążam. A chciałem tylko ci powiedzieć, że jako panna młoda jesteś olśniewająca. – Może, ale to chwilowe. Teraz on się roześmiał. – Duszę się w tym gorsecie – skrzywiła się. – Nie mówiąc już, że na obcasach w ogóle nie da się chodzić. W końcu będą musieli mnie stąd wynieść. – Jestem pewien, że Matt zrobi to z ochotą. I zaniesie cię, gdziekolwiek zapragniesz. Poszukała wzrokiem swojego świeżo poślubionego męża i jej twarz przybrała rozanielony wyraz. TJ znów poczuł ukłucie

zazdrości. – Twoja matka jest chyba zachwycona tak wystawną imprezą – powiedział, żeby zmienić temat. – Staram się być dobrą córką. Ale Matta już ostrzegłam, że pewnie ostatni raz w życiu widzi mnie w sukni. – Widzę, że nie spuszczasz z tonu – odparł TJ i w tym momencie poczuł, jak w kieszeni wibruje mu telefon. – Możesz odebrać – powiedziała Tasha, która najwyraźniej usłyszała ciche buczenie. – To na pewno nic pilnego. – A jeśli to jeden z twoich inwestorów? – Przecież jest sobota wieczór. – Ale w Australii już niedziela rano. – Tasha wiedziała, że firma doradztwa inwestycyjnego, którą prowadzi TJ, ma globalny zasięg. – To też jest dzień wolny od pracy. Wibracje ucichły, by po chwili odezwać się znowu. – Widzisz? Teraz już musisz odebrać, TJ. – Nie muszę. – Nie zamierzał dopuścić do tego, by interesy zakłóciły mu udział w weselu przyjaciół. – To chociaż zerknij, kto dzwoni. – Na pewno nikt, kto byłby dla mnie ważniejszy niż ty i Matt. – Ale może to coś nagłego. – No dobra. Nie chcąc kłócić się z panną młodą na środku parkietu, sięgnął ręką do kieszeni. Tańczyli dalej. Spojrzał na wyświetlacz i ze zdziwieniem stwierdził, że dzwonią do niego ze szpitala Świętej Beaty w Seattle. Firma TJ- a przez lata dotowała lokalny szpital w Whiskey Bay, miejscowości, gdzie mieszkał. Ze szpitalem Świętej Beaty nie

miał żadnych związków. Pewnie chcą prosić o jakąś darowiznę. – Kto to? – zaciekawiła się Tasha i TJ nagle stwierdził, że już nie tańczy. – Szpital w Seattle. – Może trafił tam ktoś z twoich bliskich? – zasugerowała zatroskana. – Nie widzę powodu, dlaczego akurat tam. Znał kilka osób w Seattle, ale wszyscy jego przyjaciele i bliscy znajomi mieszkali albo w Whiskey Bay, albo w Olimpii – najbliższym większym mieście. – Lepiej oddzwoń – poradziła Tasha, gdy wibrowanie ponownie ustało. Zaczęła sprowadzać go z parkietu. – Tasha! – zaprotestował. – Posłuchaj mnie, bo się obrażę. – No skoro tak… Gdy opuścili parkiet, Tasha oddaliła się, chcąc uszanować jego prywatność. TJ wyszedł na korytarz. Dotknął ikonki oddzwonienia. – Tu szpital Świętej Beaty, oddział onkologii – usłyszał rzeczowy kobiecy głos. Onkologia? Ktoś zachorował na raka? – Tu Travis Bauer. Dzwoniono do mnie z tego numeru. – Zgadza się, panie Bauer. Łączę z doktor Stannis. – O co chodzi? – usiłował dopytać, ale druga strona już zdążyła się rozłączyć. Czekał przez chwilę i sam nie wiedział, czy powinien się niepokoić, czy tylko być zaciekawionym. – Pan Bauer? – Tak, to ja. – Mówi doktor Shelley Stannis. Pracuję na oddziale

onkologicznym w tutejszym szpitalu. Zajmuję się przeszczepami. TJ-owi coś zaświtało w głowie. – Aha, pewnie chodzi pani o to, że jestem zarejestrowany jako dawca szpiku? – Tak. I dziękuję, że pan tak szybko oddzwonił. Znalazłam pana dane w rejestrze. Mamy bardzo młodego pacjenta z białaczką, występuje u niego duża zgodność tkankowa z pana szpikiem. Jeśli pan jest nadal skłonny pomóc, chciałabym jak najszybciej zaprosić pana na badania. – Ile lat ma ten człowiek? – To pytanie jako pierwsze pojawiło się w głowie TJ-a. – Dziewięć – usłyszał odpowiedź. Nie zastanawiał się ani minuty. – Kiedy mam przyjechać? – Mam rozumieć, że jest pan skłonny oddać szpik? – Bez wahania. – Nie ma pan pytań? – Pewnie będę miał, ale nie w tej chwili. Teraz jestem w Bostonie, ale mogę względnie szybko przylecieć. Po drugiej stronie linii nastąpiła chwila ciszy. – Bo jeśli to możliwe, panie Bauer, chcielibyśmy pana przebadać już jutro. Jak pan się zapewne domyśla, matka dziecka bardzo niepokoi się, czy znajdzie się odpowiedni dawca. – Jasne. Będę u państwa jak najszybciej. I proszę do mnie mówić TJ. – Wielkie dzięki, TJ. – Do zobaczenia jutro – powiedział i zakończył rozmowę. – Wszystko w porządku? – Jak spod ziemi wyrósł przy nim

Matt. – W porządku. Mam nadzieję, że nawet bardzo. Mogę zostać dawcą szpiku dla dziewięcioletniego chłopca w Seattle. Matt na chwilę zadumał się nad tą odpowiedzią. – Przykro mi was opuszczać – dodał TJ. – Ależ leć sobie! Ratuj życie! A sio! – Matt zabawnie wymachiwał rękami. TJ poczuł przypływ adrenaliny. Musi teraz zadzwonić do firmy wynajmującej prywatne odrzutowce, z której usług już nieraz korzystał. Nie może przecież całą noc tłuc się samolotem rejsowym. Chłopiec i jego matka czekają. A jego stać na prywatny lot. Są takie chwile, dla których warto być zamożnym człowiekiem. Sage Costas szła po wypolerowanym linoleum przestronnego korytarza szpitala, postukując obcasami. W żołądku czuła ucisk. Tak było cały czas, odkąd u jej synka Elego po serii skomplikowanych badań zdiagnozowano złośliwą odmianę białaczki. Serce waliło jej jak oszalałe. Zastanawiała się, ile może znieść ludzki organizm, zanim zabije go nadmierny stres. Od tygodnia sypiała kiepsko, a ostatniej nocy prawie wcale. Rano zmusiła się do wzięcia prysznica i nałożenia na twarz lekkiego makijażu. Niby w czym miałoby to jej pomóc? Chciała zrobić dobre wrażenie, bojąc się, że potencjalny dawca się wycofa? Teraz właśnie ujrzała przez szybę, jak wysoki, elegancko ubrany brunet rozmawia z doktor Stannis. To pewnie on. Zwolniła i z trudem przełknęła ślinę. Zatrzymała się przed drzwiami, nie mając siły na naciśnięcie klamki. Tak rozpaczliwie modliła się o tę chwilę, a teraz co? Stawka jest

niewyobrażalnie wysoka. Chyba nie przeżyłaby, gdyby wszystko miało spalić na panewce. Zmusiła się, aby wejść do środka. – Cześć, Sage – powitała ją doktor Stannis. Mężczyzna odwrócił się w jej stronę. – Sage? – spytał, wyraźnie osłupiały. Poczuła, jak świat wokół niej zawirował. – To ty? – Podszedł do niej. Do jej uszu dobiegł jednak tylko niewyraźny trzask. Otoczenie nagle zaczęło się jej jawić w czerni i bieli, jak podglądane przez dziurkę starodawnego aparatu fotograficznego. – Sage? – doktor Stannis szybko złapała ją za rękę. Sage poczuła w mózgu coś w rodzaju przyśpieszonego pulsowania. Gabinet zakołysał się jej przed oczami, po czym odzyskała normalne widzenie. On ciągle tu był. – Czuję się dobrze – wykrztusiła, pokonując uporczywy szum w uszach. – Znacie się z panem Bauerem? – spytała doktor Stannis z wyraźnym zaciekawieniem. – Chodziliśmy razem do liceum – odparła Sage. Jak to możliwe? – To twój syn zachorował? – spytał TJ z troską. – Tak mi przykro, Sage. Zmarszczył czoło i można by przysiąc, że coś przelicza w myślach. – Pani mówiła, że ile on ma lat? Dziewięć? – zwrócił się do lekarki. – Tak. – I mój szpik jest genetycznie zbliżony do jego? – spytał,

patrząc na Sage, która znów usiłowała przełknąć ślinę, ale jej gardło było suche jak pergamin. – Czy to jest mój syn? Niebieskie oczy TJ-a zszarzały. Przeraźliwą ciszę zakłócał jedynie szum wentylacji. Sage nie potrafiła się zdobyć na nic poza kiwnięciem głową. – Może usiądziesz? – zaproponowała lekarka, biorąc ją za ramię. – Mam syna? – pytał dalej TJ. – Zaszłaś w ciążę? Sage poruszyła ustami, z których jednak nie wydobył się żaden dźwięk. TJ nie miał tego problemu. – I nic mi nie powiedziałaś? Doktor Stannis usiłowała włączyć się do rozmowy. – Sądzę, że lepiej będzie, jak wszyscy… Sage nagle przestała się bać. – Nie zasługiwałeś na to – powiedziała gorzko, podnosząc głos. – Sage! – lekarka przywołała ją do porządku. Sage natychmiast pojęła swój błąd. Przecież życie Elego zależy od łaski i niełaski tego człowieka. Faceta, który ją zwodził, okłamywał, bezwstydnie wykorzystując jej nastoletnią naiwność ku uciesze własnej i koleżków. Nienawidziła go. Ale to jedyny człowiek, który może uratować życie jej syna. – Przepraszam – powiedziała, z trudem siląc się na szczery ton. – Proszę cię… To nie ma nic wspólnego z Elim. Nie odgrywaj się na nim. – Naprawdę sądzisz, że byłbym zdolny skrzywdzić małego chłopca? – spytał oszołomiony, po czym zaklął pod nosem. – W dodatku własnego syna? Że jak mnie zezłościłaś, to nie oddam mu szpiku? Za kogo ty mnie masz?

Nie wiedziała, jakiego typu człowiekiem jest teraz. Pamiętała tylko, że jako nastolatek był pozbawionym skrupułów samolubem. A ludzie nie zmieniają się tak łatwo. – Nie wiem – odparła z trudem. – No dobra – powiedział, po czym spojrzał na doktor Stannis. – Kiedy się okaże, czy mogę być dawcą? – Za kilka dni – odparła. – Ale zważywszy na pokrewieństwo, wszystko wygląda optymistycznie. – Szczęście w nieszczęściu – stwierdził sucho. Sage nie próbowała nawet odgadnąć, jakie emocje kryje to banalne spostrzeżenie. – Na pewno dobrze się czujesz? – spytała lekarka, patrząc jej w oczy. – Tak. W tym momencie rzeczywiście poczuła się lepiej. TJ nie uchyla się od pomocy. A transplantacja jest teraz absolutnym priorytetem. Lekarka skierowała się do wyjścia. – Dam wam trochę czasu na rozmowę w cztery oczy. Sage nie miała pojęcia, co powiedzieć. Sekundy mijały. W końcu odezwał się TJ. – Nie zamierzam dociekać, dlaczego mi to zrobiłaś – powiedział wściekłym tonem. – Ja? – Nie mogła uwierzyć, że naprawdę to powiedział. – Przecież wiedziałeś, do czego między nami doszło. Niecierpliwie machnął ręką. – Głupi wybryk nieokrzesanego gówniarza. Ale od tamtego czasu oboje dorośliśmy. A ty ukrywałaś wszystko przede mną przez dziesięć lat. – Bo byłeś powierzchownym egoistycznym gnojkiem.

– Nie zamierzam się z tobą kłócić, Sage – powiedział, prostując się i podnosząc głowę. – Porozmawiamy kiedy indziej. A teraz chcę poznać mojego syna. – Nie ma mowy – odparła Sage, chwytając nagle za oparcie krzesła, jakby mogło jej to pomóc. – Co to ma znaczyć? Chyba nie masz już wyboru? Długo szukała właściwych słów. – On nie może się dowiedzieć, TJ. Nie teraz, kiedy jest chory. Nie możesz od niego wymagać, żeby przyjął to do wiadomości. Przez chwilę rozważał to, co usłyszał. – Ale chcę się z nim spotkać, Sage – powiedział łagodniejszym tonem. – Nie musimy mu teraz mówić, że jestem jego ojcem. Ale pójdę go zobaczyć, i to zaraz. – Okej – zdecydowała po chwili. – Ma na imię Eli? – Tak. Nazywa się Eli Thomas Costas. Nie zareagował na to nazwisko. – Zaprowadź mnie do mojego syna – poprosił, otwierając drzwi. – Chwileczkę, chwileczkę, jeszcze raz – powiedział Matt. – Jak mówiłeś? Ma dziewięć lat? – To było w liceum – odparł TJ. Był czerwcowy wieczór. Rozłożyli się we trzech na leżakach na tarasie budynku mariny Matta w Whiskey Bay. TJ trzymał w ręku otwarte piwo, ale nie miał ochoty go wypić. – Czyli zanim poznałeś Lauren? – spytał Caleb. – Jasne. Jej przecież bym nie zdradzał. – Chciałem tylko zorientować się, kiedy to było. – Przygoda na jedną noc. Tańczyliśmy na balu maturalnym,

a potem… Nie chciał się przyznać, że założyli się z kolegami, któremu z nich uda się poprosić do tańca klasową kujonkę Sage Costas. – I nie powiedziała ci o dziecku? – spytał Matt. – Rozumiem, że to było pytanie z gatunku głupich – odparł TJ. Gdyby Sage powiedziała mu o Elim, poruszyłby niebo i ziemię, by mieć z nim kontakt. Ojciec TJ-a odszedł od matki jeszcze przed jego urodzeniem. On nigdy nie zrobiłby swojemu dziecku czegoś podobnego. – Jaki on jest? – spytał Caleb. – Prześliczne dziecko – odparł TJ, przypominając sobie chłopczyka w szpitalnym łóżku, który był na tyle śpiący i zmęczony, że powiedział mu tylko cześć. – Wdał się w tatusia – zażartował Matt, a TJ stwierdził w duchu, że syn jest rzeczywiście do niego podobny. – Jeśli jeszcze po matce odziedziczył umysł, to drżyjcie narody – odparł. Faktycznie w szkole wszyscy myśleli, że Sage uratuje świat albo co najmniej zostanie prezydentem. – Kiedy mu powiecie? – spytał Matt. To był ten moment, kiedy TJ uznał, że czas na drinka, choćby lekkiego. Napił się piwa, po czym odrzekł: – Nie wiem. Pewnie jak poczuje się lepiej. – A jak wypadły testy? – Na wyniki trzeba poczekać ze dwa dni. Ja przez ten czas sfinalizuję sprawę trzech inwestycji, które prowadzę, a potem pojadę do Seattle. Nawet jeśli nie okażę się dobrym dawcą, to w końcu jest mój syn i muszę mu zapewnić najlepszą opiekę, na jaką mnie stać. Zdawał sobie jednak sprawę, że pieniądze niewiele załatwią.

Nie miał pojęcia, co zrobi, jeśli okaże się, że nie nadaje się na dawcę. MUSI się okazać, że się nadaje! – Rozmawiałeś z nim? – spytał Caleb. – Niewiele. Był dość oszołomiony lekami. Sage mi powiedziała, że gra w drużynie bejsbola. Jest łapaczem. – Rozmawiałeś z prawnikiem? – Z trzema. Firma TJ-a Tide Rush Investments miała stałą umowę z kancelarią adwokacką, gdzie pracowali także specjaliści od prawa rodzinnego. – I co powiedzieli? – Że mam powód do wytoczenia sprawy. – A co zamierzasz uzyskać? – spytał Matt. – I jakie jest jej stanowisko? – dorzucił Caleb. TJ pociągnął łyk piwa. To takie z pozoru normalne – siedzi tu i pije z kolegami, jak setki razy w ciągu lat. Ale jego życie wywróciło się do góry nogami. Już nigdy nie będzie takie samo. – Miała prawo do wyłącznej opieki przez pierwsze dziewięć lat jego życia. Ja będę się ubiegał o następne dziewięć lat. – Uff, twardziel z ciebie – zauważył Matt, a Caleb skrzywił się. – Nastolatek potrzebuje ojca. Ja, będąc w wieku Elego, nie miałem starego przy sobie i wiem, co to znaczy. – Ale matki też potrzebuje. TJ dobrze o tym wiedział, ale na razie był na Sage po prostu zły. – Będzie mogła go odwiedzać. Mnie nawet na to nie pozwoliła. – Przeprowadzisz się do Seattle? – Po co? Szkoła w Whiskey Bay ma pierwszorzędną opinię, nasz szpital tak samo. Zdrowe środowisko. Nie znajdę lepszego

miejsca na wychowywanie dziecka. – No i masz dość fajnych kolegów w sąsiedztwie – uśmiechnął się Caleb. – I duży dom – dodał TJ. Jego żona Lauren chciała mieć kilkoro dzieci. Zbudowali więc dom z sześcioma sypialniami, obszerną salą gimnastyczną w suterenie na deszczowe dni i mieszkaniem dla niani nad garażem. Lauren starała się zajść w ciążę, gdy zdiagnozowano u niej raka piersi. – To wszystko nie jest takie proste – starał się go ostrzec Matt. – Nic w życiu nie jest proste – odparł TJ. – Ale ja jestem z natury zawzięty. I zaradny. – Ale ona jest matką twojego dziecka. – A ja ojcem tego dziecka. I ona chyba nie do końca przyjmuje to do wiadomości. – A wiesz dlaczego? – spytał Caleb. – Przecież z łatwością mogłaby od początku obciążać cię kosztami jego wychowania. – Nie musiałaby mnie „obciążać”. Zgodziłbym się bez wahania. – Wiem, wiem. Ale nie zakładaj z góry, że ona chciałaby twojej pomocy. TJ zdał sobie sprawę, że przyjaciele wkrótce poznają prawdę. Zbyt dobrze go znają, troszczą się o niego i nie zadowolą ich mgliste wyjaśnienia. – Powiedziała mi, że nie zasłużyłem, żeby dowiedzieć się o Elim – wyznał nagle. – Dlaczego? – Bo to miał być taki… żart. Obaj kumple patrzyli na niego w osłupieniu.

– No wiecie, był bal maturalny. Ja i grupka moich koleżków z drużyny futbolowej losowaliśmy z kapelusza nazwiska dziewczyn. Ja wylosowałem Sage. – Domyślam się, że nie chodziło o dziewczyny z zespołu cheerleaderek – mruknął Matt, wyraźnie rozczarowany słowami TJ-a. – Zgadłeś. – TJ musiał przełknąć ton potępienia w głosie przyjaciela. – To były prymuski, największe mózgownice, prawdziwe mądrale. Wylosowaną należało zaprosił do tańca i pocałować. Tylko to. Ale Sage… Przypomniało mu się nagłe zamroczenie nastoletnimi hormonami. W niej było coś takiego… Była chuda, piegowata, z burzą rudych włosów. Gdy ją pocałował, niespodziewanie oddała mu pocałunek i obojgu nagle zabrakło tchu. Na nieszczęście jego samochód stał tuż obok wyjścia z sali gimnastycznej. I w rezultacie wylądowali na tylnym siedzeniu. – Okej, możemy domyślić się dalszego ciągu – powiedział Caleb. – Następnego dnia chciałem ją przeprosić, ale ona już wiedziała, że to miała być tylko zabawa. Wściekła się, uderzyła mnie. Powiedziała, że nie chce mnie więcej widzieć. – Trudno się dziwić. – Wiem, to było głupie i podłe. Ale ja tylko chciałem ją pocałować. O reszcie zadecydowaliśmy jakby wspólnie, tak wyszło… A ona potem przez dziewięć lat ukrywa przede mną mojego syna? Kara co najmniej niewspółmierna do zbrodni.

ROZDZIAŁ DRUGI – Nie powinieneś leżeć? – spytała Sage, gdy tydzień później, kilka godzin po przeszczepie, zastała TJ-a usiłującego się ubrać. – Pielęgniarka właśnie odłączyła mi kroplówkę – wyjaśnił. – Ale przecież dopiero co przeszedłeś poważny zabieg. – Jestem tego w pełni świadomy – odparł, poprawiając kołnierzyk i mankiety koszuli, której nie zdążył jeszcze zapiąć, dzięki czemu mogła podziwiać jego wspaniale umięśniony tors. – Pewnie wszystko cię boli. – Tylko biodro. Doktor Stannis mówi, że to minie. A tkwienie tutaj w niczym mi nie pomoże. – Możesz prowadzić samochód? – upewniała się. Nie wiedziała, gdzie się zatrzymał, ale chciała mu zapewnić bezpieczny powrót do hotelu. Przynajmniej tyle mogła zrobić dla człowieka, który prawdopodobnie uratował jej synowi życie. – Przecież w sali operacyjnej nie serwują drinków z mocnym alkoholem. – Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Musisz być osłabiony. Pewnie masz zawroty głowy. – Nie za bardzo. Na co dzień nie nadużywam środków przeciwbólowych. Zbyt sobie cenię własne komórki mózgowe. – Przykro mi, że musiałeś przez to przechodzić. Dziękuję ci, TJ. – Nie musisz mi dziękować, to mój syn – odparł, rzucając jej czujne spojrzenie. – To jemu pomogłem, nie tobie. – Niech się przyzwyczaja. Tyle lat miała Elego tylko dla siebie. – Musisz to

nareszcie zrozumieć, Sage – dodał. – Daj mi trochę czasu. – Już ci dałem. Dziewięć lat – powiedział, zdejmując z wieszaka grafitową marynarkę i zakładając ją na dizajnerską koszulę. Bała się zapytać, co miał na myśli. Nie chciała tej rozmowy. – Obserwują go teraz pod kątem oznak odrzucenia przeszczepu – powiedziała. – Coś jeszcze? – Za wcześnie, żeby wyrokować. Zostajesz w Seattle na noc? – Zostanę tak długo, jak będzie potrzeba. – Potrzeba? Coś planujesz? Odwrócił się plecami, wystukał kod i z niewielkiego wbudowanego w ścianę sejfu wyjął portfel i kluczyki. Portfel włożył do kieszeni i z kluczykami w ręku stanął przed nią. – Zastanawiałem się… – zaczął. – Nad czym? – spytała zaniepokojona. – Nad przeniesieniem Elego do szpitala Highside. – Dokąd? – To jest w pobliżu Whiskey Bay. Świetny nowoczesny szpital… – Nie zgadzam się. – Wysłuchaj mnie do końca. – Nie, nie dam ci go wywieźć z Seattle. – Highside to najlepsze miejsce dla niego. Sponsoruję ten szpital od lat, są tam świetni lekarze, najnowsza technologia i… – Ten szpital jest fantastyczny. – Tak, ale to publiczna placówka. – I co z tego? – Wiadomo, ciągły brak funduszy, przepracowany personel.

– Zrobili dla Elego wszystko, co było trzeba. Zdiagnozowali, znaleźli ciebie… – Zamilkła, bo nagle dotarło do niej, że podkreślanie roli TJ-a w terapii syna nie jest najzręczniejszym argumentem w tym sporze. – Byłem w rejestrze, każdy szpital by mnie znalazł. – Nie chcę, żeby go zabierano – powiedziała. Musi być blisko syna, gdy będzie dochodził do siebie. Do Whiskey Bay jedzie się trzy godziny, a ona już i tak z powodu choroby Elego narobiła sobie zaległości w pracy. Nie może brać więcej wolnego. W czasie rekonwalescencji syna musi pracować ze zdwojoną energią. – Tutaj zwolni łóżko dla kogoś, kto tego potrzebuje – argumentował TJ. – Powiedziałam nie. Co w tym słowie jest dla ciebie niezrozumiałe? – A co dla ciebie jest niezrozumiałe w słowie ojciec? – Na razie nie wolno go stąd ruszyć. – Postanowiła skierować dyskusję na tory medyczne. – Nie mówię że dziś czy jutro. Ale jak tylko trochę się wzmocni, wynajmiemy helikopter sanitarny. Lot trwa pół godziny, nie więcej. – Tak po prostu? – spytała, powstrzymując się przed pstryknięciem palcami. – Wynajmiesz sobie helikopter? – Tak, bo jest szybki i wygodny. Na pokładzie będą wyposażeni po zęby ratownicy medyczni. – Ale to będzie kosztować fortunę! – Przecież mówimy o zdrowiu mojego syna – odparł, a jego twarz wyrażała w tym momencie kompletne osłupienie. – Aha, więc nic się nie zmieniło od szkolnych czasów. Ty ciągle jesteś tym przystojnym drągalem, przywódcą stada,

gwiazdą sportu. Dostajesz to, czego chcesz: stypendia wszelkiego rodzaju, dofinansowanie do wszystkiego, najlepsze imprezy, żadna dziewczyna ci się nie oprze. TJ otworzył usta, ale Sage nie pozwoliła sobie przerwać. – Skrzydłowy o magicznych rękach, wszędzie był, wszystko widział, zawsze dyktuje warunki. – Nie zamierzam przepraszać, że udało mi się ukończyć studia. Sage poczuła się boleśnie ugodzona. Ona musiała zrezygnować z licznych propozycji stypendialnych, żeby wychować Elego. – I że zarobiłem sporo pieniędzy – ciągnął TJ – które teraz zamierzam wydać na mojego syna. – Twój syn tego nie potrzebuje. – A może się założymy? Nie zdążyła odpowiedzieć, gdy pojawiła się doktor Stannis. Omiotła wzrokiem TJ-a i pochwaliła, że tak szybko stanął na nogi. – Zdarzało mi się wychodzić z gorszych tarapatów. Jak się miewa Eli? – Musimy go tu jeszcze przetrzymać kilka godzin, aż dojdzie do siebie. Jesteście zdecydowani wypisać go ze szpitala? – Tak. Kiedy możemy go zobaczyć? – Jakoś wieczorem. – Doktor Stannis spojrzała na zegarek. – Może być dziewiąta? Ale on aż do rana będzie jeszcze dość nieprzytomny. – Okej, zgłosimy się o dziewiątej. Sage chciała zaprotestować. Nie zamierzała stąd wychodzić. – Musi się pan porządnie nawodnić – nakazała lekarka TJ-owi. – Jest tu gdzieś w pobliżu jakaś dobra restauracja?

– Ja… no nie wiem… – Sage dopiero po chwili zorientowała się, że pytanie było skierowane do niej. Trudno byłoby wytłumaczyć Panu Który Śpi Na Forsie, że ona przynosi sobie do szpitala jedzenie z domu, bo nie stać jej na stołówkę. Nie mówiąc już o restauracjach. Nawet nie ma pojęcia, jak do nich trafić. – Na tej samej ulicy jest Red Grill – poinformowała doktor Stannis. – Rodzinom pacjentów na ogół się tam podoba. – W porządku, idziemy – oznajmił TJ, przepuszczając Sage przodem. Nie bardzo rozumiała, co ma robić. – Zapraszam. Musimy przecież coś zjeść – wyjaśnił. – Pamiętajcie o napojach. Obydwoje – powtórzyła lekarka, wymownie patrząc na Sage, z którą niedawno rozmawiała o niebezpieczeństwach, jakie niesie z sobą utrata wagi. A Sage właśnie zrzuciła kilka kilogramów. – Cabernet sauvignon to też napój? – TJ wyraził żartobliwe przypuszczenie. – W umiarkowanych ilościach – odparła lekarka. – Lepsza jest woda. Albo herbata. I proszę zadbać, żeby Sage coś zjadła. – Co przede wszystkim? – zapytał. – Dużo kalorii. – Może być lazania? – Nie lubię lazanii – wtrąciła Sage. Właściwie lazania jej smakowała, ale nie podobało jej się, że TJ organizuje wspólne wyjście, nie pytając jej o zdanie. – To zamówimy coś innego – odparł pojednawczo. – W restauracji podadzą nam menu. – Wiem, jak działają restauracje – warknęła. – To dobrze. Skorzystasz na wizycie w jednej z nich, bo jesteś

trochę za chuda. – Nie jestem. – Nie chciałem cię obrazić. – Nie jesteś w stanie. Twoje zdanie mam gdzieś. Doktor Stannis postanowiła przerwać tę wymianę ciosów. – A więc wieczorem widzę się z wami obojgiem. Zadbajcie o siebie, Eli jest w dobrych rękach. – Wiem – odparła Sage. Podziękowali lekarce, ściskając jej dłoń. Sage chętnie nawet przytuliłaby kobietę, ale obecność TJ-a ją powstrzymywała. Miała absolutne zaufanie do personelu w tym szpitalu i nie widziała najmniejszego powodu, by przenosić Elego gdzie indziej. Red Grill okazał się knajpką w stylu południowego zachodu, z kolorowym tętniącym muzyką wnętrzem. Zajęli miejsca na cichym patio i prawie natychmiast podano im do stołu mrożoną herbatę, czipsy o smaku tortilli oraz guacamole. TJ, który odczuwał coraz silniejszy ból biodra, ale nie chciał znieczulać się kolejnymi lekami, podsunął Sage półmisek z czipsami. Pokręciła głową. – Lekarz ci to przepisał – powiedział. Wtedy wzięła do ręki czipsa i odgryzła kawałek. Chciał ją zapytać o tyle rzeczy, że nie wiedział, od czego zacząć. – Masz jakieś zdjęcia Elego? – Owszem. Odłożyła przekąskę na brzeg talerza i wyjęła z torebki telefon. – Ile on tutaj ma? – spytał TJ, gdy na widok zdjęcia uśmiechniętego cherubinka poczuł, że ból w kościach

łagodnieje. – Pół roku. – Mogę przyjąć zamówienie? – przerwała im kelnerka. – Za chwileczkę – odparła Sage. Na następnym zdjęciu berbeć Eli stał w ogrodzie i głaskał wyższego od siebie czarnego labradora. – Masz psa? – Nie, Beaumont był psem mojej przyjaciółki. Wynajmuję mieszkanie w suterenie i tam nie wolno trzymać nic żywego. A Eli uwielbia zwierzaki. Kiedyś poprosił mnie o myszoskoczka. – I co? – Bawił się z nim, ale to nie to samo co pies, którego możesz brać na spacery i rzucać mu patyki, żeby aportował. W końcu myszoskoczek umarł, a nie chciałam się narażać na eksmisję, więc następnego już nie wzięliśmy. – Chłopak powinien mieć psa – oświadczył TJ. Przypomniało mu się, jak rozpaczliwie pragnął psa, gdy był mały. – Ale powinien też mieć dach nad głową. – To nie miała być krytyka – zapewnił TJ, unosząc wzrok znad ekranu smartfona. – Ja się staram, TJ. – Wierzę, ale nie rozumiem, dlaczego się z tym do mnie nie zwróciłaś. – No cóż, nie zamierzam ci tego w kółko tłumaczyć. Ponownie pojawiła się kelnerka. – Dla mnie burrito z wołowiną – prawie natychmiast odezwał TJ. Było mu wszystko jedno, co zje. – Dla mnie to samo – powiedziała Sage. – Nie zajrzałaś nawet do karty – zauważył, gdy kelnerka się oddaliła.

– Byle nie lazania – odparła krótko. Żartowała? Na kolejnym zdjęciu Eli stał obok urodzinowego tortu pokrytego niebieskim lukrem i udekorowanego miniaturowymi balonikami i trzema świeczkami. – Urodziny? – spytał TJ, choć było to dość oczywiste. Kiwnęła głową. Eli miał ciemne, lekko kręcone włosy, jak TJ. Mieli też podobne oczy i ten sam z lekka krzywy uśmiech. TJ poczuł, jak rozsadza go duma. Ma syna. To jest jego dziecko. – Muszę nadrobić stracony czas – szepnął, przesuwając palcem po wyświetlaczu. Sage początkowo chciała zaprotestować, ale zaraz powiedziała: – Wiem. Będziesz go mógł widywać, kiedy tylko zechcesz. Nie będę ci w tym przeszkadzać. – Chcę go mieć w Highside. – To niestety nie jest możliwe. On mnie cały czas potrzebuje. – Pokręciła głową, jej spojrzenie wyrażało determinację. – Też możesz zamieszkać w Whiskey Bay. Żaden problem. – Ja pracuję, TJ. Doceniam twoją skłonność do kompromisu, ale… – Kompromisu? To, co przeszedłem, nazywasz kompromisem? – Gwałtownie wyprostował się na krześle i grymas wykrzywił jego twarz, choć bardzo się starał, żeby to nie było widoczne. – Ciebie wciąż boli. Powinniśmy chyba wrócić do szpitala – powiedziała. – Nie. Powinniśmy coś zjeść. Twoja głodówka nie pomoże Elemu.