kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Edge Lucy - Torebka i kalosze czyli nowa szkoła jogi

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
E

Edge Lucy - Torebka i kalosze czyli nowa szkoła jogi .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu E EDGE LUCY Książki
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 308 stron)

LUCY EDGE TOREBKA I KALOSZE, CZYLI NOWY KLUB JOGI Tłumaczyła Elżbieta Smoleńska

Davidowi

Od Autorki Zmieniłam nieco kolejność niektórych zdarzeń, żeby moja opowieść była bardziej zrozumiała. Zmieniłam też nazwy niektórych miejsc, by chronić tożsamość osób, które łatwo można z nimi skojarzyć. Część postaci jest zlepkiem kilku osób, a imiona wszystkich bohaterów i inne dane osobiste (poza moją rodziną i osobami znanymi publicznie) zostały zmienione. Zrobiłam to, bo nikt „normalny" nie prosi, żeby pisać o nim w książce, a uczciwość wymaga, by oddzielić prawdziwą osobę od mojej wersji o niej, tak by mogła swobodnie tworzyć swoją własną wersję. Mam nadzieję, że rodzina kocha mnie na tyle, by mi to wybaczyć, a ci wszyscy znani publicznie i tak lubią o sobie czytać.

1 „Reinkarnują pokrowce na termofory za pomocą starego kaszmiru" Nazywałam je Kawowymi Guru, ze względu na ich niezwykłą umiejętność dzielenia się humorem i mądrością przy filiżance cappuccino. Poznałyśmy się na jogowym obozie w Hiszpanii i dziś, po siedmiu latach, to moje trzy najbliższe przyjaciółki. Świętowałyśmy wspólnie ważne daty: awanse, zaręczyny, śluby i porody; pocieszałyśmy się nawzajem w najtrudniejszych chwilach: gdy przychodziło wypalenie zawodowe, ciężka choroba, gdy wpadałyśmy w objęcia różnych toksycznych mężczyzn. Spotykałyśmy się we czwartki na zajęciach jogi, gnane myślą o pojogowej kolacji z kilkoma kieliszkami wina w wegetariańskiej restauracji Manna naprzeciwko naszego ośrodka. Ten święty rytuał utrzymywał mnie przy życiu przez cały tydzień — kochałam jogę, ale jeszcze bardziej kochałam Kawowe Guru, pinot grigio i podawane w restauracji pistacjowe profiterolki. Tamtego wieczoru musiałam im coś powiedzieć, coś bardzo ważnego. Zajęłyśmy jak zwykle ten sam stolik z tyłu sali, maty

rzuciłyśmy na podłogę w rogu. Przeglądałam kartę, marząc jak zwykle, że jestem jogową prymuską. Wiecie, o kim mówię — to taka laska, która w przebieralni paraduje w stringach, prezentując swoje muskularne, pozbawione tłuszczu członki i płaski jak deska brzuch. Bez zastanawiania zamawia sałatkę z glonów zamiast półmiska meksykańskich przysmaków, surowe warzywa zamiast smażonej cukinii i sorbet z zielonej herbaty zamiast pistacjowych profiterolek. Ale to nie ja byłam tą laską. Ledwie na stole pojawiło się wino w towarzystwie kromek chleba z chrupiącą skórką, polanych rozmarynowo-czosnkową oliwą, wygłosiłam oświadczenie: — No dobra — zaczęłam, starając się pamiętać o oddechu. — Drogie panie, mam dla was wiadomość. — Czyżbym słyszała tupot małych stopek? — spytała Gabriele, macierzyńska lwica, która darzyła nas, swoje przyjaciółki, taką samą płomienną miłością jak dwójkę własnych dzieci. — Niestety, nie — powiedziałam z nutą smutku. T o by była rzeczywiście wspaniała wiadomość. — Wyjeżdżasz w podróż? — rzuciła domyślnie Poppy, przeczesując palcami swoje puszyste, jasne włosy i prezentując młodzieńczość, którą udało jej się bez wysiłku zachować, wychodząc za mąż za dużo starszego od siebie mężczyznę. W wieku pięćdziesięciu lat wyglądała jak młodsza siostra Pattie Boyd. — Na twoim miejscu tak właśnie bym zrobiła. Masz faceta, nie masz dzieci, możesz robić to, na co masz ochotę. — Westchnęła, bawiąc się swoim eleganckim naszyjnikiem w hipisowskim stylu. — Naprawdę, zazdroszczę ci wolności. Do tylu miejsc chciałabym pojechać. Zaczęłabym od Ameryki Południowej. Szlak Inków, podróż pociągiem przez Ekwador, a potem karnawał. Zostałabym dziewczyną z Ipanemy... Tęsknota Poppy za wolnością była jak najbardziej zrozumiała. Jej mąż na początku sprawiał znakomite wrażenie, ale skoń-

czyło się na tym, że Poppy, kobieta łagodna i uległa, musiała sama wychowywać dzieci i prowadzić firmę. Jednak dzieci już dorosły, sprawa rozwodowa miała się wkrótce zakończyć, więc Poppy z niecierpliwością czekała na spełnienie swoich marzeń. Ja natomiast doświadczyłam już wystarczająco dużo wolności jak na jedno życie. Ponad dziesięć lat tkwiłam w sektorze dla samotnych i wcale nie chciałam tam wracać. — Ktoś jeszcze chce zgadywać? — Swoje pytanie skierowałam do Andrei. Wyglądała znakomicie. Po trudnym rozstaniu bardzo poważnie zachorowała, ale dzięki odwadze, intensywnemu uprawianiu jogi i upodobaniu do zdrowotnych właściwości brokułów najcięższe chwile miała już za sobą. — Wyszłaś za mąż za Davida? — rzuciła, dmuchając na swoją gorącą ekologiczną herbatę jabłkowo-cynamonową. — Mam nadzieję, że jednak nie, bo chcę być twoją druhną. Może wyjdę za mąż za głównego drużbę. — Daj spokój, jesteśmy ze sobą dopiero od roku. — Spojrzałam na nią z udawanym oburzeniem. — Mam czterdzieści dwa lata, David czterdzieści siedem, w naszym wieku nie ma się co spieszyć do mety. Nikt więcej nie chciał zgadywać, a ja już nie mogłam się dłużej powstrzymywać. — Kupujemy z Davidem dom w Norfolk — powiedziałam w pełnej zdumienia ciszy. — Zamieniam szpilki na kalosze, torebkę na łopatę, płaszczyk z tegorocznej kolekcji na kurtkę Barbour*. — Przerwałam, czekając na reakcję, ale szybko się zorientowałam, że jeśli moje koleżanki mają choć trochę unieść opadnięte szczęki, to muszę się bardziej postarać. — Wiem, że to szok, i na pewno będę za wami tęsknić, ale muszę to zrobić, * Barbour — znana szkocka firma produkująca sportowe ubrania, m.in. woskowane kurtki i płaszcze (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

i to teraz. Przez dwadzieścia lat pracowałam w reklamie, stawiałam pracę na pierwszym miejscu, ale wreszcie spotkałam mężczyznę życia i zamierzam to wykorzystać. A zatem, drogie koleżanki, postanowiłam wziąć rok urlopu, wypisać się z wyścigu szczurów i poświęcić czas sprawom naprawdę ważnym — tworzeniu domu i rodziny. Pierwsza odzyskała głos Gabriele. — Znaleźliście już coś konkretnego? — spytała. Poszukiwanie odpowiedniego gniazda dla potomstwa zajęło jej ponad rok, ale co to było za gniazdo! Pełne chaosu, ale też ciepła i miłości. Znaleźliśmy. Stary, wiejski dom, sto sześćdziesiąt kilometrów od Londynu, niedaleko miasteczka Beccles leżącego na południowym skrawku Norfolk Broads*, dwadzieścia minut od miasta Southwold i pół godziny od Norwich. — Przeprowadzamy się na początku lipca, więc będziemy mogli cieszyć się latem. Wyobraźcie sobie tylko: wypady nad morze, pływanie łódką po rzece, spacery w lesie... — Westchnęłam. Wciąż nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. — A ten dom to jaki jest? — spytała Poppy z perspektywy dekoratorki wnętrz. — Trochę większy niż moje ciasne dwnpokojowe mieszkanko w Londynie, wystarczy miejsca dla was wszystkich. Bo przecież będziecie do mnie przyjeżdżać, prawda? — Oczywiście! — odpowiedziała szybko Gabriele. — A nawet przywiozę ze sobą dzieci... Chociaż pewnie wolałabyś nie. Ostatnio są okropne. — Posłuchaj — powiedziałam stanowczo. — Kupiliśmy ten dom z myślą o dzieciach, a twoje będą w nim zawsze mile widziane. Zamierzamy nawet sprawić sobie wóz cygański * Region obejmujący część hrabstwa Norfolk i Suffolk, poprzecinany żeglownymi rzekami, jeziorami i kanałami.

i postawić go na tyłach ogrodu. Jak dzieci będą niegrzeczne, to będziemy je tam za karę wysyłać na noc. Dobry pomysł? — Cygański wóz? Nie oddawaj go dzieciom, ja tam będę spała! — krzyknęła Poppy, podnosząc rękę jak niecierpliwa uczennica w szkole i wywołując tym ruchem brzęk licznych bransoletek. — To fantastycznie — powiedziała Andréa z entuzjazmem. — Bardzo mnie kusi, żeby się do ciebie przyłączyć. Rozumiesz, świeże powietrze, zdrowe jedzenie, dużo spacerów, dostępność brokułów. Naprawdę, życie w Londynie jest bardzo niezdrowe. — Och, proszę cię, Andreo, zrób to, zostań naszą sąsiadką. Byłoby cudownie! — Prawdę mówiąc, jedyną rzeczą, jaka mnie niepokoiła w związku z wyjazdem z miasta, był brak znajomych. Zabranie ze sobą starych przyjaciół byłoby najlepszym wyjściem. — Może, kiedy znajdę sobie faceta — roześmiała się Andréa. — Jeśli mi wolno spytać, ile to kosztowało? —- Połowę domu kupiliśmy za pieniądze z mojego mieszkania, resztę dołożył David. Zycie na wsi jest dużo tańsze, poza centralnym ogrzewaniem, więc moje oszczędności starczą mi na dłużej niż w Londynie. — Ty zawsze ciężko pracowałaś — powiedziała Poppy. — Bez reszty poświęcałaś się reklamie. Nie powinnaś mieć teraz żadnego poczucia winy. — Czyli zamierzasz wypełnić dom dziećmi? — spytała Gabriele, zacierając z uciechy ręce. Uwielbiała dzieci. — Taki mam plan. Wyobraźcie sobie: za pięć lat ja, matka ziemia, urządzam kinderbale na kwitnących łąkach, zbieram z dziećmi muszelki na dzikich plażach, uczę je żeglugi po rzekach i kanałach Norfolk Broads... — Hmm — mruknęła Poppy z rozmarzeniem. — Brzmi jak sielanka. Mówiłam wam, że w dzieciństwie jeździłam tam

z rodzicami na wakacje? Zawsze wyruszaliśmy z Wroxham. Może wynajęłybyśmy latem jakąś łódź? — Cudownie! — krzyknęłam. — Mój ojciec chętnie by się do nas przyłączył. Zawsze lubił życie wśród oceanicznych fal, czy może raczej blisko barku z dżinem. — A czym się będziesz zajmować, dopóki nie pojawią się dzieci? — spytała Gabriele, która zawsze miała coś do roboty. Poza wychowywaniem dwójki dzieci była we Francji znaną dziennikarką i pomimo nieustannego gwaru i zamieszania w domu pracowała „w wolnych chwilach" nad powieścią. — Będę pisać i prowadzić proste życie. Będę się o siebie troszczyć, będę pielęgnować swoją wewnętrzną boginię płodności, o was też się będę troszczyć. Już się przygotujcie na bożonarodzeniowe kosze pełne słoików z konfiturami, świątecznych babeczek i imbirowego wina. Będę miała ogródek warzywny, będę robiła domowy ser i szyła sobie ubrania. Czytałam o kilku Amerykankach, które stworzyły świetnie prosperującą firmę. Reinkarnują pokrowce na termofory za pomocą starego kaszmiru. Wszystkie się roześmiały. Moje gospodarskie zdolności jakoś nie przeszły do legendy. — Będę chodzić na długie spacery, będę jeść dużo zdrowej żywności, a także — oznajmiłam stanowczo, wpatrując się w drugi kieliszek pinot grigio, który właśnie sobie nalałam — od tej pory będę pić co najwyżej trzy kieliszki wina w tygodniu. — Może raczej nie powinnaś w ogóle pić — powiedziała Andrea cicho. — Wiem, że to brzmi strasznie, ale jakoś się przyzwyczaisz, a poczujesz się znacznie lepiej. I przekonasz się, że było warto mimo towarzyskiego paraliżu. — Niestety, muszę się przyłączyć do głosu ruchu antyalkoholowego. — Gabriele uśmiechnęła się przepraszająco. — W przedszkolu mojego syna poznałam pewną kobietę, która

przeszła przez jakiś hardcore'owy program poprawiania płodności i w związku z tym musiała wraz z mężem zrezygnować z alkoholu, kawy, przerzuciła się na ekologiczne środki czystości i przez sześć miesięcy była na diecie organicznej. Ale się opłaciło, trzy lata temu urodziła bliźniaki, a teraz znów jest w ciąży. Jak będziesz chciała, to dam ci jej numer. — To jakaś harówka — stwierdziła Poppy. — Przede wszystkim musisz się zrelaksować. I nie myśl o tym zbyt dużo. Byłam bardziej skłonna przyznać rację Poppy, ale na razie przynajmniej zrezygnowałam z kawy. Pracując w reklamie, uzależniłam się od Starbucksa. Udało mi się zwalczyć nałóg za pomocą Holistycznego detoksu doktora Joshi — książki, którą kupiłam w antykwariacie za funta — co było bardzo rozsądną inwestycją, jako że moja namiętność kosztowała mnie tyle, ile wynosi połowa długu narodowego. — Ta przeprowadzka to dobry pomysł — powiedziała Gabriele, unosząc lekko jedną brew, co oznaczało, że za chwilę podzieli się jakimiś wątpliwościami. Odezwała się po krótkiej chwili: — Tylko że będziesz żyła zupełnie inaczej niż teraz. Zawsze mi się wydawało, że ty i David jesteście londyńczykami, lubicie wychodzić wieczorami i się bawić. — To prawda, i będę za wami tęsknić, ale muszę wyjechać z Londynu — tłumaczyłam. — Tutaj nie zajdę w ciążę. Próbujemy od pół roku i nic. Nie czuję się już dobrze na ulicach, powrót do korzeni powinien mi pomóc. Pamiętajcie, że wychowywałam się w Essex, czyli tylko trochę bardziej na północ. — A David? Czy on wyjechał kiedyś z Londynu? — zażartowała Andrea. — Czy on w ogóle wie, gdzie jest Norfolk? — Dla niego to będzie trochę większa zmiana — zgodziłam się. — Wyjechał na studia aż do Essex, ale na każdy weekend wracał do Londynu, chodził z bratem do Embassy Club, przywoził mamie pranie, a zabierał ze sobą paczki zjedzeniem. Ale

to było trzydzieści lat temu i teraz David ma dość Londynu tak samo jak ja. I tak samo jak ja pokochał Norfolk. Jeździliśmy tam często do mojej mamy, która ma dom nad morzem. Nie martwcie się, da sobie radę. — Więc oboje przeniesiecie się tam całkowicie? — spytała Poppy, dolewając nam do kieliszków. — Ja tak, ale David zatrzymuje swoje londyńskie mieszkanie, bo musi być w mieście, żeby prowadzić firmę. — Mówię poważnie, jak zamierzasz zajść w ciążę, skoro on będzie tu, a ty tam? — spytała Gabriele. — Randki na bzykanko, kochana! — roześmiałam się. — Mam mnóstwo testów owulacjnych, będę sobie codziennie rano mierzyć temperaturę, a kiedy zobaczę, że rośnie, to hop do samochodu i do miasta. To tylko dwie i pół godziny. Nawet mi się to podoba, zupełnie jak para nastolatków. Poza tym to rozwiązanie tymczasowe, David ma sprawdzić, czy da się przenieść firmę do Norfolk. — Uważam, że postępujesz słusznie — powiedziała Poppy z przekonaniem, zanurzając swoją fajitę w guacamole. Jak ona to robi, że ma taką figurę? — Przyznam, że też się zastanawiam nad wyjazdem z Londynu. Gdybym sprzedała dom i firmę, to mogłabym kupić coś we Francji albo w Hiszpanii i stworzyć tam ośrodek jogi. — Świetny pomysł! — zawołałyśmy chórem. — A ten twój nowy facet też się z tobą wybiera? — dopytywałam. — On jest, zdaje się, deweloperem. Co mogłoby się okazać bardzo pomocne. — Może — powiedziała Poppy z wahaniem. — Ale na razie nie wiem, dokąd nasz związek zmierza, za to wiem na pewno, że teraz nie chcę się niczym wiązać. Zamierzam po prostu cieszyć się życiem. On jest dużo młodszy ode mnie, chciałby założyć rodzinę, a ja wcale tego nie pragnę. Ale o moich planach przy innej okazji. Lucy, kiedy możemy do ciebie przyjechać?

— Kiedy tylko chcecie. To będzie nasze wiejskie ustronie. Wy będziecie się wylegiwać rano w łóżkach, a ja wam będę robić śniadania. Potem będziemy chodzić na spacery. A kiedy zapadnie zmrok, usiądziemy przed kominkiem przy herbacie z racuchami. — Bardzo się cieszę, że ci się tak ułożyło, Lucy — powiedziała Andrea, bawiąc się w zadumie kosmykiem włosów i wyglądając przy tym jak zagubiona nastolatka. Niezwykła odwaga, która pozwoliła jej uporać się z chorobą, opuszczała ją, gdy miała uwierzyć, że też spotka swojego mężczyznę. — Po każdej koszmarnej randce myślę o tobie i to mnie trzyma przy życiu. Jesteś dla mnie najlepszym przykładem, że po czterdziestce też można sobie ułożyć życie. Bo ja mam trzydzieści osiem lat i zaczynam wpadać w panikę. Przeczytałam gdzieś, że kobieta w wieku powyżej trzydziestu pięciu lat ma zaledwie jeden procent szans na znalezienie sobie faceta. A ty, proszę, masz czterdzieści dwa lata, spotkałaś ukochanego mężczyznę, przenosicie się na wieś i planujecie dzieci. — Nie martw się, Andreo, teraz twoja kolej. — Gabriele przytuliła ją matczynym gestem. — On gdzieś na ciebie czeka i na pewno cię znajdzie. Chyba nigdy nie byłaś taka piękna i taka szczęśliwa. Wyglądasz olśniewająco. — Jesteś inteligentna, twórcza, a w kontaktach z ludźmi szczera i uczciwa. W tobie można pokochać wszystko, no, może z wyjątkiem słabości do brokułów. — Mrugnęłam do niej żartobliwie. —Jestem pewna, że on już się zbliża. Musi jeszcze pozałatwiać trochę spraw i niedługo będzie z tobą. Andrea uśmiechnęła się, ale nie wyglądała na przekonaną. Tak bardzo chciałabym wyczarować dla niej Tego Jedynego. Bardzo dobrze wiedziałam, co to znaczy być samotną trzydziestoparolatką, kiedy wszystkie kobiety wokoło już kogoś mają, zakładają domy i rodziny. Musiałam wierzyć, że szczęśliwa od-

miana losu jest tuż za rogiem — Andrea miała za sobą bardzo trudne dwa lata, ale te doświadczenia pozwoliły jej przewartościować życie i zrozumieć, co jest naprawdę ważne. Znalazła w sobie odwagę, żeby rzucić bezduszną pracę. Była dyrektorem finansowym w dużej korporacji, ale czuła się tam głęboko nieszczęśliwa. Odnalazła się w firmie produkującej kosmetyki ekologiczne, a próbki, które nam hojnie rozdawała (w ramach badań marketingowych), stanowiły dodatkową korzyść. Wzniosłyśmy kieliszki, a Gabriele wygłosiła toast: — Abyśmy po czterdziestce miały wszystko. — I po trzydziestce — dodała Andrea. — I po pięćdziesiątce — dorzuciła Poppy. Trąciłyśmy się kieliszkami. Bardzo uważałam, żeby nie uronić ani odrobiny pinot grigio — przy trzech kieliszkach tygodniowo każda kropla się liczy.

2 „Nie szukaj go. On sam cię znajdzie" W zasadzie nie ma się co dziwić, że mężczyznę swojego życia poznałam dopiero w wieku czterdziestu jeden lat. Urodziłam się jako dziewczyna pracująca i większą część dzieciństwa poświęciłam na budowanie przyszłej kariery. Gdy miałam dziewięć lat, mój rozkład zajęć był tak wypełniony, że nie zostawało mi czasu na myślenie o chłopcach. Dzień zaczynałam od przygotowań odpowiednich dla sekretarki mojej rangi — w garderobie mamy wybierałam sobie odpowiedni strój, malowałam się, zastanawiałam nad najlepszymi butami. Całymi dniami odbierałam telefony — czarny, bakelitowy aparat stał na moim biurku. „Pan Baker jest teraz zajęty, nie może rozmawiać. Przekażę mu wiadomość". Przekładałam z miejsca na miejsce notesy i ołówki, które podkradałam tacie z gabinetu, robiłam notatki i wybierałam samochód dla pana Bakera, który był zbyt zajęty, żeby zrobić to sam. Mówiłam na to auto „pszczeli" kabriolet, czasem był to Triumph Herald, ale na ogół MG Midget. Następne trzydzieści lat potoczyło się zgodnie z moimi planami, tyle że sama zajęłam miejsce pana Bakera.

Rodzice rozwiedli się, gdy miałam dwanaście lat. Inne dzieci bawiły się za oknem, a ja na rok znieruchomiałam w swoim pokoju, szukając schronienia w innej rzeczywistości. Moją ulubioną książką była My Turn to Make the Tea Moniki Dickens* o życiu praktykantki dziennikarki. Zaczytywałam się kolorowymi pismami w rodzaju „Honey, 19", i „Look Now". Kiedy przerzuciłam się na „Cosmopolitan" i „Vogue'a", byłam już zdecydowana na karierę w reklamie. Nie zastanawiałam się nad tym, co dokładnie miałabym robić — najważniejsze było się tam znaleźć. Pragnęłam mieć takie życie jak na obrazkach w kolorowych pismach, a nie tylko oglądać je, leżąc na puchowej kołdrze od Laury Ashley. Udawałam, że pracuję jako media buyer— liczyłam strony przeznaczone na reklamy i materiały redakcyjne — ale potem zaczęły do mnie przemawiać przeróżne slogany reklamowe i zaczęłam rozważać stanowisko copywriterki. Wyciągałam od mamy duże arkusze papieru i rozrysowywałam na nich reklamy dla Vivienne Westwood i Malcolma McLarena. Jednak bez względu na to, czym konkretnie miałabym się zajmować, widziałam jasno, że muszę się wynieść z cichej, rodzinnej wioski w Essex do Londynu. W Londynie czekało na mnie szczęście. Siedząc wśród doniczek na tarasie w mieszkaniu Nikki, żony mojego ojca, i patrząc na ulice Fulham, obiecałam sobie, że niedługo sama będę mieć mieszkanie z wielkim salonem, kanapę pokrytą czekoladowym, prążkowanym aksamitem i termoloki. W wieku dwudziestu czterech lat zajmowałam stanowisko dyrektora do spraw strategii w jednej z najlepszych dziesięciu agencji, mieszczącej się przy St Martins Lane, tam gdzie * Monica Dickens, prawnuczka Chariesa Dickensa. My Turn to Make the Tea jest na wpół autobiograficzną powieścią o początkach jej pracy w zawodzie dziennikarskim.

dziś jest St Martins Hotel (bardzo mi się podoba, że w moim dawnym zielono-kasztanowym pokoju urządzono barokową sypialnię ze sterowanym oświetleniem — trzysta funtów za noc). Wyobraźcie sobie moją ekscytację — pracowałam w tym samym budynku, co ludzie, którzy wymyślili najbardziej znane slogany reklamowe, chociaż sama zajmowałam się reklamą dla McDonald's w Neasden*. Nieważne, bo dużo zarabiałam i przekonana przez Paulę Hamilton i jej słynną reklamę Volkswagena z 1987 roku z czasem kupiłam sobie golfa kabrioleta, perły i kostium z czerwonej wełny ze złotymi guzikami. Wciąż byłam samotna, ale powtarzałam sobie, i swojej mamie, że na domek i pierścionek zaręczynowy przyjdzie jeszcze czas. Moje życie nie kręciło się wokół ślubu i dzieci. Prawdę mówiąc, styczności z dziećmi nie miałam w ogóle. Moje rodzeństwo było jeszcze w szkole albo na studiach, mnie i moim przyjaciółkom nie spieszyło się do życiowej stabilizacji. Byłyśmy niczym duże dzieci — nasze życie składało się z pracy, zakupów, picia i zabaw, nie chodziło w nim o tworzenie rodziny. Kiedy zatrzymywałam się, żeby o tym pomyśleć — z reguły na bardzo krótko — nie umiałam sobie wyobrazić, że żyję tak jak moja mama. Urodziła mnie, mając dwadzieścia dwa lata. W tym wieku ja siedziałam w pracy do późna, żeby sprawdzić to, co napisała moja sekretarka, albo zrobić dodatkowe wydruki projektów. W wieku lat trzydziestu ja jechałam na pa- pierosach i kanapkach, a ona gotowała dla całej rodziny. Gdy skończyłam trzydzieści pięć lat, obnosiłam się po londyńskich barach z pierwszym telefonem komórkowym wielkości cegły, zwierzałam przyjaciółkom z zakazanych biurowych romansów i dyskutowałam z kolegami na temat rodzącego się Internetu, * Neasden — dzielnica Londynu, w której w 1988 roku McDonalds uruchomił pierwszą w Wielkiej Brytanii linię drive-thru.

natomiast moja mama w tym samym wieku zdążyła już się rozwieść i ponownie wyjść za mąż. Przez długi czas profity, jakie dawała mi praca w reklamie, były porównywalne z korzyściami płynącymi z małżeństwa (i stanowiły jego trwały zamiennik): miałam towarzystwo i poczucie bezpieczeństwa, a jako bonus dostawałam strategiczne wyzwania w postaci problemów dotyczących losu rysunkowych postaci takich jak Jolly Green Giant czy śpiewające słoneczniki Vitalité*. Niestety, był też jeden przykry skutek uboczny: kiedy ja się wspinałam po korporacyjnej drabinie, moje życie uczuciowe opadało coraz niżej. Gdy byłam dwudziestolatką, moje biurowe romanse miały powab lekkości (niezdarne przytulania i pocałunki za brązowo-zieloną szafką na dokumenty), ale po trzydziestce zaczął je pokrywać nalot desperacji. Marzyłam o spacerach za rękę po Hampstead Heath, o powrotach do mieszkanka przy cichej uliczce, o herbacie i tostach przy płonącym kominku, ale moje życie uczuciowe przypominało, mówiąc ówczesnym żargonem, pustynię Gobi. Moje radary nieustannie wyłapywały niedostępnych emocjonalnie mężczyzn, a na nielicznych randkach czułam się jak ktoś, komu pozwolono zajrzeć do szafki z miłością, a potem, zanim zdążył sięgnąć po cokolwiek, zatrzaskiwano mu drzwi przed nosem. Zamiast godnie odejść, z wdzięcznością przyjmując wiedzę oczywistą dla wszystkich widzów Seksu w wielkim mieście — że jedynym powodem, dla którego facet nie proponuje ci randki, nie chce wpaść „na kawę" albo potem nie oddzwania, jest to, że „nie wpadłaś mu w oko"—ja sięgałam po wielki łom i próbowałam wyłamać drzwi do owej szafki z miłością. Mój szef żartował, że moje beznadziejne życie osobiste wy * Jolly Green Giant — postać z reklam Green Giant, amerykańskiego koncernu produkującego mrożonki i warzywa w puszkach; Vitalité — margaryna produkowana na bazie oleju słonecznikowego.

chodzi firmie na dobre, bo będąc w Miłosnej Rozpaczy, pracowałam jeszcze ciężej. Kwestię nieposiadania dzieci kompletnie wypchnęłam z umysłu, gdyż wydawała mi się problemem drugorzędnym — bez mężczyzny dzieci znajdowały się poza moim zasięgiem. Wydawało mi się, że nie mam tu innego wyboru, ale tak naprawdę była to sytuacja nazywana przez innych „pełzającym pozbawianiem się możliwości wyboru". Koncentrowałam się na pracy, Miłosna Rozpacz rzucała na moje biurko długi cień, więc możliwość posiadania dziecka wydawała mi się tak bardzo odległa, że w ogóle ją ignorowałam. I jak wszystkie możliwości ignorowane, oddalała się coraz bardziej. Kiedy skończyłam trzydzieści siedem lat, praca, która do tej pory była celem mojego życia, wypaliła mnie kompletnie. Zajmowałam kierownicze stanowisko, miałam pod sobą dwu-nastoosobowy zespół, obsługiwałam swoich klientów i zastępowałam dwie kobiety na urlopach macierzyńskich. Nie umiałam zrezygnować z tego, o co tak długo zabiegałam, a jednocześnie miałam żal do tych kobiet (obie spodziewały się trzeciego dziecka). Brałam na siebie odpowiedzialność za wszystkich, ale przy okazji straciłam rozeznanie, co jest w życiu ważne. Niczym stare panny w latach powojennych, ja też zaczynałam się czuć jak „kobieca nadwyżka"; nie mając swojego miejsca w świecie, robiłam się oschła i coraz bardziej samotna. Tęskniłam za kimś, z kim mogłabym pogadać, ale wychodziłam z pracy skonana i nie miałam już czasu dla przyjaciół. Brakowało mi energii i zapału, wydawało mi się, że ludzie nie chcieliby mieć ze mną do czynienia, gdyby poznali mnie lepiej. Bojąc się, że dotychczasowe przyjaciółki nie uniosą ciężaru mojego fatalnego samopoczucia, poddałam się i w ich obecności uda- wałam zadowolenie, ale i to zdarzało się coraz rzadziej. Niczym wielkie, świecące balony, przyjaciółki powoli znikały z mojego życia. Nadal zapraszano mnie na imprezy z okazji wielkich wy-

darzeń — narodziny, pogrzeby i wesela — ale nikomu już nie zdradzałam szczegółów ze swojego życia, w tych szczegółach bowiem płakałam i zastanawiałam się, kim jestem. Uzależniłam się od amerykańskich seriali, w których kobiety spotykają się ze sobą regularnie, śmieją się i kochają — chciałam żyć na planie Przyjaciół, a nawet, chociaż nigdy nie przyznałabym się do tego publicznie, zazdrościłam Ally McBeal jej wesołej, choć czasem wybuchowej sublokatorki Renee. Tęskniłam za błyskotliwymi sprzeczkami bohaterek z Seksu w wielkim mieście, ale jeszcze bardziej za stałością ich przyjaźni, za nocnymi rozmowami przez telefon i śniadaniami po wspólnych imprezach. Nikki, moja macocha, zorientowała się, co się ze mną dzieje, kiedy pewnego wieczoru rozpłakałam się przy zupie, i delikatnie zasugerowała, że joga mogłaby mi pomóc. Ale dopiero po kolejnym przelotnym związku i wakacjach na Tobago dałam się przekonać do ćwiczeń na lepkiej macie. Na Tobago poznałam dziewczynę, która popołudniami opalała się przy basenie w żółtym bikini i baseballowej czapeczce, pogrążona w lekturze podręcznika jogi, a wieczorami przechodziła na hotelowy trawnik, gdzie w niewiarygodny sposób wyginała swoje jędrne ciało w precel. Jej pełne wdzięku, miękkie, jogiczne ruchy wywoływały kojące wibracje i rzucały nieziemski czar na gości płci męskiej, którzy zamawiali kolejne szklaneczki mrożonego ponczu tylko po to, żeby móc na nią patrzeć, a potem siedzieli zachwyceni, nie mogąc się ruszyć ani wydać z siebie głosu. Zanim urlop się skończył, ona miała chłopaka, a ja nazwisko jej londyńskiego nauczyciela jogi: Simona Lowa. I tak zaczęłam mozolne wychodzenie z czarnej dziury, jaką było moje życie. Regularne ćwiczenia z Simonem zdjęły z moich barków ciężar i pomogły mi w zdzieraniu z siebie kolejnych warstw cierpienia, a potem wydobyły na powierzchnię coś nowego i lśniącego — miękkie miejsce, w którym mogło kryć się

zadowolenie, w którym mogłam odrzucić pogoń za sukcesem i poszukać tego, co daje mi prawdziwe szczęście. Ą potem na mojej drodze pojawili się różni ludzie, zwłaszcza dziewczyny z tamtego obozu w Hiszpanii; łączył nas wspólny nieoficjalny cel: zedrzeć z siebie warstwy, które nie pozwalały nam na pełne wyrażenie swojego najlepszego „ja". I wreszcie mogłam przestać udawać. Miałam przyjaźnie, których mi brakowało, i przy pomocy moich Kawowych Guru, jak je nazywałam, stanęłam twarzą w twarz z prawdą: reklama pozwalała mi zarobić na wakacje i kabriolety, ale nie karmiła mojej duszy. Wspólnie ustaliłyśmy, że muszę zrobić sobie przerwę w pracy — wziąć urlop macierzyński na opiekę nad swoim wewnętrznym dzieckiem. Wyruszyłam do Indii i przez sześć miesięcy jeździłam po różnych szkołach jogi, aśramach i wioskach ekologicznych, mając ze sobą listę zakupów, na której znajdowały się następujące pozycje: Teraz widzę, że uległam romantycznemu złudzeniu: jeśli zostawię mieszkanie i pracę, to „wszechświat" sam podsunie mi rozwiązania. To kojące przekonanie dzieliło ze mną kilka samotnych przyjaciółek. Wiara w to, że wszechświat weźmie za nas odpowiedzialność i w naszym imieniu poszuka odpowiedzi na wszystkie ważne i trudne pytania, dawała nam pewność, że nie jesteśmy osamotnione. Ja sądziłam, że wszechświat mnie zauważy, poprowadzi przez Indie, a potem wskaże „właściwe" miejsce, w którym odkryję nowe, lepsze życie. Przekonałam się jednak, że wszechświat nie jest czymś „zewnętrznym" wobec

mnie, że jestem jego częścią, a to oznacza, że w ostateczności muszę sama wziąć za siebie odpowiedzialność, nawet jeśli on będzie mi sprzyjał. Wróciłam do Londynu, nie znalazłszy niczego ze swojej listy zakupowej, ale byłam szczęśliwa, bo odkryłam swoją Wewnętrzną Guru — nauczycielkę, którą nosi w sobie każda z nas, obdarzoną nieskończoną mądrością, przekonaną, że to, kim jesteśmy, jest ważniejsze od tego, co robimy albo c o mamy. Był tylko jeden problem. Na Wewnętrznej Guru nie zawsze można było polegać. Próbowałam się zająć badaniami jakościowymi. Ale przyjazd do Manchesteru o piątej po południu z perspektywą sześciu godzin grupowej dyskusji i myśl, że w tym czasie Kawowe Guru pójdą beze mnie do Manny, doprowadzały mnie do płaczu. Nieważne, czy miałam rozmawiać ze zwykłymi ludźmi o reklamach z udziałem wulkanów czy o nowej kampanii rekrutacyjnej nauczycieli matematyki. Nieważne, że siedzieliśmy w wygodnej sali, urządzonej meblami z Ikei, że mieliśmy przed sobą stos kanapek od Marksa & Spencera i tony orzeszków w czekoladzie. Nieważne, że wieczorem wracałam do eleganckiego, małego hotelu, że mogłam zamówić do pokoju, co tylko chciałam, i wylegiwać przed ogromnym plazmowym telewizorem rozparta na wielkich, miękkich poduchach. Zabierałam ze sobą matę, ale kieliszek pinot grigio często wygrywał z jogą. Rzuciłam badania, ale niestety, wciąż musiałam płacić rachunki, więc mimo że oczyściłam duszę w Gangesie, wróciłam do reklamy. Przynajmniej nie będę musiała pracować na nocną zmianę w Sheffield, tłumaczyłam sobie, wsiadając z ciężkim sercem do metra. Na początek, w ramach rozwoju strategii, podziwiałam lśniące domy użytkowników najlepszych tabletek do zmywarek, a potem przez półtora roku Ratowałam Świat przed Zarazkami. Dużo się o nich nauczyłam — chociaż wiedza o tym, że zarazki wywołujące przeziębienie mogą przeżyć na klamce albo

na stole nawet pięć dni, doprowadziła mnie na skraj zaburzeń kompulsywno-obsesyjnych (pod żadnym pozorem w hotelu nie wolno brać do ręki pilota, to znacznie bardziej niebezpieczne niż jedzenie w pubie orzeszków ze wspólnej miseczki). Ku mojemu zaskoczeniu powrót do agencji sprawił mi przyjemność. Po pierwsze dlatego, że sama praca była ciekawa, po drugie: trafiłam na zdolnych ludzi, którzy nie traktowali siebie zbyt poważnie, po trzecie: często wyjeżdżałam w delegacje, a po czwarte: coś we mnie samej się zmieniło. Od tak zwanych zwykłych ludzi, których spotkałam w Indiach, nauczyłam się, że nie chodzi o ćwiczenie jogi — noszenie duchowej plakietki, świadczącej o wyborze pewnego stylu życia, łącznie z upodobaniem do zielonej herbaty — lecz bardziej o życie z jogą — traktowanie jej jak pomocy i pozostawanie w harmonii ze sobą i innymi ludźmi. Nie mogłam obiecać, że będę żyć z jogą przez cały czas, ani nawet przez jakiś czas, ale na co dzień chciałam wydłużać chwile jasnego widzenia i podejmowania mądrych decyzji. I ta strategia się sprawdzała. Zaczęłam na nowo doceniać drobne rzeczy — pieniste cappuccino ze służbowej kafeterii posypane czekoladą, to że global account director naszej agencji był osiągalny pod komórką przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, niezależnie od tego, w której strefie czasowej się znajdował, rozmowy przy ekspresie do kawy o wczorajszym odcinku „Biura". Znalazłam czas na pisanie, uwielbiałam siadać przy biurku i wyglądać przez okno, za którym dzieci bawiły się na skwerze. Moje mieszkanie na South Hampstead leżało o kilka minut jazdy od Triyogi, a poza czwartkowymi wieczorami w towarzystwie Kawowych Guru wyznaczyłam sobie swoją własną, domową praktykę jogi — o wschodzie słońca stawałam na głowie jak „zwyczajni" Hindusi, których spotkałam na swojej drodze. Od wielu lat nie czułam się taka szczęśliwa.

Jedynym ciemnym punktem tego krajobrazu był radar Wewnętrznej Guru wykrywający toksycznych mężczyzn. Ciągle miał jakieś poważne usterki. W Madrasie poznałam Pana Duńczyka — był kolegą chłopaka, który ćwiczył ze mną jogę, i był niezły. Naprawdę niezły. Ponad metr osiemdziesiąt silnego, opalonego ciała, chabrowe oczy i gęste, jasne włosy. Natychmiast poczułam pożądanie. Przez długi czas myślałam, że to Ten Jedyny, a to z powodu niefortunnej zbieżności faktów wyczytanych z wedyjskiego horoskopu przez Panią P. w Ryszikeś. Pani P. powiedziała, że spotkam mężczyznę zajmującego się jogą i rozwojem duchowym. Zgadzało się: Pan Duńczyk zakładał ośrodek jogi w Kopenhadze i zaliczał Deepaka Choprę do swoich najbliższych przyjaciół. Pani P. powiedziała: „Jest inny niż ty: albo starszy, albo nie z twojej kasty, albo nie jest Anglikiem". Prawda. Pani P. ostrzegła mnie: „Nie szukaj go. On sam cię znajdzie". Prawda. Znalazł mnie na plaży w Mahabalipuram. To była, przynajmniej w mojej wyobraźni, scena jak z filmu Stąd do wieczności: baraszkowaliśmy na piasku, a nad nami przelewały się ogromne fale. Pani P. powiedziała, że to będzie „dobre małżeństwo z miłości". I w tym miejscu jej przepowiednia zaczęła się załamywać. Gdy tylko przestaliśmy odgrywać na plaży Burta Lancastera i Deborah Kerr, wyznał mi przy butelce piwa Tiger: „Chcę mieć żonę i rodzinę, ale mam pewien problem z zależnością kobiet. Moja matka przeszła załamanie nerwowe, gdy miałem siedem lat, a potem trafiła na długo do szpitala. Od tamtego czasu zawsze zrywam związki z kobietami". To ja powinnam była wtedy zerwać się na równe nogi, zawiązać sarong i uciekać gdzie pieprze rośnie, bo oczywiście mnie zostawił. Kilka miesięcy później pojechałam do niego na weekend do Kopenhagi —już widziałam oczami wyobraźni, jak

spacerujemy za rękę, podziwiając Ogrody Tivoli, Małą Syrenkę i Muzeum Łodzi Wikingów... Jednak rzeczywistość okazała się nieco inna. Pijany Pan Duńczyk porzucił mnie w jakimś barze w środku pokrytego śniegiem miasta. Nie miałam pojęcia, jak trafić do jego mieszkania — i nawet nie zawracałabym sobie tym głowy, gdyby nie to, że zostawiłam tam swój paszport. Następnego dnia wsiadłam w pierwszy samolot do domu. Wewnętrzna Guru powinna była zauważyć pewien drobiazg w przepowiedni. Pani P. powiedziała, że spotkam Tego Jedynego po siedemnastym lutego. Pana Duńczyka poznałam ósmego lutego. Zlekceważyłam wtedy tę niezgodność, uznawszy ją za drobne zakłócenie w przepływie kosmicznej informacji, ale powinnam była pomyśleć — Pani P. nie mogła się mylić. Zgłosiłam się do staromodnego biura matrymonialnego i za czterysta funtów otrzymałam przywilej jednej randki — widocznie nikogo więcej nie mogli do mnie dopasować. „Jest pani na granicy akceptowalnych widełek wiekowych. Większość naszych klientów szuka kobiet dwudziestoparoletnich, najdalej tuż po trzydziestce". Spotkaliśmy się na drinka w Dorchester. Miał oleiste, rybie oczy, pociąg do alkoholu przekraczający nawet moją tolerancję, no i był o dwadzieścia lat starszy. Powiedziałam, że idę do łazienki, i popędziłam do autobusu. Gabriele zapoznała mnie z pewnym prawnikiem. Jego powolne zaloty — kwiaty i niewinne pocałunki w policzek — tłumaczyłam tym, że jest prawdziwym dżentelmenem. Nie umiałam pojąć, dlaczego potrafi utrzymać ręce przy sobie, skoro tak fajnie nam się ze sobą układa, aż w końcu — po sześciu miesiącach — dowiedziałam się, że jest gejem. W tym momencie kompletnie straciłam wiarę w wykrywający toksycznych mężczyzn radar mojej Wewnętrznej Guru, więc z dużą ulgą pozwoliłam zająć się tym problemem Wewnętrznej Guru Poppy. Poppy chciała poznać mnie z Davidem,

którego spotkała na innym jogowym obozie w Hiszpanii. Nie zachwalała go specjalnie, powiedziała tylko, że „być może mi się spodoba", więc bez specjalnej ekscytacji (która z reguły towarzyszy moim „pierwszym razom") zgodziłam się na spotkanie. Postanowiliśmy pójść większą grupą do Ronnie Scott's w S oho, gdzie nasza przyjaciółka Frances Ruffelle (zdobywczyni nagrody Tony, którą poznałam na jednym z wyjazdów do Hiszpanii) miała śpiewać swoje ulubione standardy jazzowe i piosenki o miłości z towarzyszeniem BBC Big Band. Planowaliśmy świętować urodziny Gabriele, a ja miałam poznać Davida. Wszystko zapowiadało się świetnie, dopóki na dwa tygodnie przed imprezą nie natknęłam się na Davida na jakimś przyjęciu w Primrose Hill*. Był połączeniem José Mourinha i telewizyjnego prezentera wiadomości George'a Alagiaha. Powiedział do mnie jedynie „cześć". Przesuwałam się niepostrzeżenie, żeby usiąść koło niego, ale gdy po dziesięciu minutach nie rzucił wszystkiego, żeby ze mną porozmawiać, straciłam zainteresowanie i wyszłam wkurzona. Poinformowałam Poppy, że do Ronnie Scott's idę z innym facetem. Próbowała mnie przekonać, bym dała Davidowi jeszcze jedną szansę, bo może coś zaabsorbowało jego uwagę, ale Wewnętrzna Guru była niewzruszona. Nie ma mowy. David miał przechlapane. Ale w końcu, kiedy stałam z Johnem w kolejce przed wejściem do Ronnie Scott's, moja Wewnętrzna Guru po raz pierwszy zdobyła się na słowa prawdy dotyczące mężczyzn. — Powinnaś być z nim — oznajmiła, wskazując z namaszczeniem na Davida. Psiakrew! I teraz mi to mówi? Na szczęście John wyszedł dość wcześnie, wymawiając się * Primrose Hill — snobistyczna dzielnica Londynu.