Jedno spojrzenie na mapę pozwala stwierdzić, że
miasta Zabiegowo nie ma w województwie katowickim
ani nigdzie indziej w Polsce. Nie istniał też, na szczęś-
cie, „alfabetyczny morderca". Również i inne osoby są
wyłącznie fikcją literacką. Ale w szeregach Milicji
Obywatelskiej pracuje setki kobiet wypełniających co-
dziennie swe ciężkie i nieraz niebezpieczne obowiązki.
Jeśli któraś z nich czytając tę powieść choć raz
uśmiechnie się, będzie to największą nagrodą dla
autora.
Rozdział 1
Baba na karku
Panna Zosia, sekretarka w Komendzie Miejskiej MO w
Zabiegowie, weszła do gabinetu komendanta i położyła pocztę
na biurku. Wychodząc jak zwykle nie zamknęła za sobą drzwi.
Wiedziała bowiem, że major Stanisław Zajączkowski ma
zwyczaj głośnego komentowania czytanych pism i wydawania
od razu poleceń wynikających z treści korespondencji. Przy
tym nie lubi wzywać do siebie pracownicy, tylko zadowala się
jej obecnością w sekretariacie.
Zarówno panna Zosia, jak i wszyscy z komendy bardzo
odczuli w ostatnim czasie fatalny humor szefa i schodzili mu z
oczu, starając się niczym nie narazić. Nic dziwnego.
Komendant MO w Zabiegowie miał wyjątkowo złą passę. Jego
zastępca uległ poważnemu wypadkowi motocyklowemu, a z
pozostałych pięciu oficerów, którymi „Stary” dysponował,
jeden został oddelegowany na kursy specjalistyczne z dziedziny
kryminalistyki, drugi ciężko zachorował i musiał wyjechać do
sanatorium na dłuższą kurację. W Zabiegowie pozostało więc
jedynie trzech oficerów, a wśród nich jeden prosto ze szkół.
Kadra podoficerska również nie była w pełnej obsadzie etatów.
A na dodatek zdarzyły się te tajemnicze zbrodnie, które od
dwóch miesięcy nie tylko nie dawały spokoju pracownikom
milicji, ale wywołały panikę w mieście i w powiecie. „Stary”
chodził jak struty i wściekał się o byle głupstwo. Dzień
dzisiejszy zaczął się fatalnie. Od rana starszy sierżant
Falkowski naraził się zwierzchnikowi i oberwał za swoje,
major zaś zły jak osa zamknął się w swoim pokoju. Zosia przez
co najmniej pięć minut namyślała się, czy wejść z pocztą, czy
trochę zaczekać. Wreszcie zdecydowała się, umieściła
korespondencję na biurku i teraz, w drugim pokoju, z
ołówkiem w ręku i blokiem papieru na stole czekała na rozwój
wypadków.
Niedługo przyszło czekać.
- A niech to jasna cholera! - zagrzmiał baryton
Zajączkowskiego. — Ale wymyślili! Kapitana Poleszczuka!
Sekretarka nie skorzystała z telefonu, lecz wybiegła z pokoju i
za chwilę Zygmunt Poleszczuk, który normalnie zajmował się w
komendzie sprawami terenu, a teraz został zastępcą
komendanta, znalazł się w jego gabinecie.
- Zwariować można! - major nawet nie wskazał koledze
krzesła. - Wiesz, co ci filozofowie z komendy wojewódzkiej
wykombinowali?
Kapitan był zorientowany, że Zajączkowski wysłał do
komendy wojewódzkiej kilka pism, w których przedstawiał
rozpaczliwą sytuację kadrową Zabiegowa i prosił o
oddelegowanie tutaj kilku ludzi do pomocy, a przede
wszystkim, żeby komenda wojewódzka sama przejęła śledztwo
w sprawie tajemniczych zabójstw lub przynajmniej przysłała
ekipę dochodzeniową.
- Piszą mi - ciągnął major - że chwilowo nie widzą powodów
przejmowania śledztwa. Obiecują pomoc konsultatywną. Na
naszą zaś prośbę o ludzi, zawiadamiają mnie, że „wypożyczyli"
z Częstochowy porucznika - tu major pochylił się nad pismem
- porucznika Barbarę Śliwińską. Więcej nikogo nam dać nie
mogą, bo i u nich krucho.
- Wiadomo. Lato, sezon urlopowy, a roboty więcej niż
zwykle.
- W każdym pokoju siedzi po trzech ludzi, a oni mi na dwa
miesiące nikogo nie chcą dać.
- Jednak dali tę Śliwińską, wprawdzie nie z Katowic, lecz z
KW MO w Częstochowie, ale dobre i to.
- Babę! Na diabła mi tutaj baba? Ja potrzebuję ludzi do
roboty, a nie takich, co cały dzień patrzą w lusterko i albo
malują usta, albo pudrują nos.
- Przesadzasz, Stachu - łagodził kapitan - mamy przecież i u
nas kilka dziewcząt, a pracują jak woły robocze. Sam
przedstawiłeś Kałużową do nagrody komendanta
wojewódzkiego, Krysię Lawińską zaś obierałeś skierować do
szkoły oficerskiej MO w Szczytnie.
- To co innego - Zajączkowski nie dawał sobie wytłumaczyć. -
Kałużowa zajmuje się sprawami ruchu, a Krysia siedzi w
gospodarczym. A tu są cztery trupy i kto wie, ile ich jeszcze
będzie? Pozostało przecież dwadzieścia osiem liter w alfabecie.
- W każdym razie ta Śliwińska ułatwi nam sytuację. Można
będzie dać jej do prowadzenia całą drobnicę, wszystkie sprawy
o wykroczenia i kierowane do kolegium. Wtedy ty albo ja,
mając więcej czasu, poświęcimy go „alfabetycznemu
mordercy".
- Mowy o tym nie ma - major był nie tylko coraz bardziej zły,
ale i ujawnił swój rys charakteru, upór. - Jeżeli ci panowie z
województwa są tacy mądrzy i pakują mi jakąś babę na kark, to
niech ona pokaże, co umie. Dam jej właśnie tę sprawę.
- Nie upieraj się, Stachu - kapitan mitygował przyjaciela -
dziewczyna może nam być bardzo przydatna. Jeżeli dasz jej to
śledztwo, od razu ją wykończysz.
- O to mi właśnie chodzi. Będę miał powód, żeby ją odesłać z
powrotem do Częstochowy. A tym z Katowic odpowiednio
powiem do słuchu na pierwszej odprawie. Na pewno
komendant wojewódzki nic nie wie o naszej sytuacji, a
wszystko załatwili różni mędrcy poza jego plecami.
Kapitan nie próbował dyskutować. Znał swojego zwierzchnika
nie od dziś. Wiedział, że Zajączkowski to w gruncie rzeczy
chłop, jak to mówią, ,,do rany przyłóż' '. Ale nieraz potrafi być
bardziej uparty niż dwunastu kozłów razem wziętych. A co do
pracy kobiet w milicji, major miał od dawna ustalone zdanie.
Tolerował je najwyżej w służbie ruchu i w gospodarczym.
Żadna komenda w całym województwie nie miała tak małej
żeńskiej obsady jak Zabiegowo. W ogóle Zajączkowski był
typowym starym kawalerem z wszystkimi uprzedzeniami do
płci pięknej. Jaki był powód owej niechęci, nikt z podwładnych
nie ośmielił się nigdy o to „Starego" zagadnąć.
- Dam jej tę sprawę - powtórzył major.
- Zrobisz, jak zechcesz - kapitan wzruszył ramionami - ale
pamiętaj o jednym. Możesz dziewczynę odesłać, lecz to
śledztwo jest zbyt ważne, żeby miało na tym ucierpieć.
- Tak jej życie obrzydzę, że sama będzie prosić o powrót do
Częstochowy. A co do śledztwa, nie obawiaj się. Dam jej
sprawę, ale sam przypilnuję, żeby dziewczyna nie popełniła
jakichś głupstw, i będę robił, co uznam w tym wypadku za
stosowne.
- Jak na razie wcale tej sprawy nie ruszyliśmy z miejsca,
chociaż nieźle znamy tutejszy teren. Dawanie jej nowicjuszowi
już z góry zakłada niepowodzenie.
- W tego rodzaju sprawach, gdzie przestępcą jest pewnie
zboczeniec czy po prostu wariat, do rezultatów dochodzi się
długą pracą. Trzeba organizować obławy przy użyciu wielkiej
liczby ludzi lub zastawiać pułapki.
- Ani na jedno, ani na drugie nie mamy ludzi i odpo-
wiedniego sprzętu ich zabezpieczającego.
- O tym wszystkim nie raz i nie dwa pisałem do
województwa. Zamiast pomocy otrzymałem wyłącznie dobre
rady i babę na kark. Niech wszyscy diabli wezmą taką robotę!
A komu później głowę zmyją? Wiadomo, majorowi
Stanisławowi Zajączkowskiemu.
Zygmunt Poleszczuk musiał przyznać, że słowa zwierzchnika
zawierały sporo racji. Rzeczywiście, Komenda Miejska MO w
Zabiegowie znalazła się w ciężkiej sytuacji. Ale major nie chciał
zrozumieć, że podobny stan rzeczy istniał prawie w każdym
mieście, więc władze wojewódzkie pomimo najlepszych chęci
nie mogły od razu każdej podległej jednostce przyjść z pomocą.
Kapitan wyobrażał sobie, jaką awanturę wywołał w
Częstochowie rozkaz delegujący Śliwińską do Zabiegowa.
Znowu próbował załagodzić:
- Nie widziałeś babki i z góry do niej tak negatywnie się
nastawiłeś. A to może być pierwszorzędna siła fachowa. W
Katowicach doskonale znają nasze ciężkie położenie, a
„alfabetyczny morderca" i tam musi budzić duże obawy. Z
Zabiegowa do Katowic zaledwie półtorej godziny jazdy.
Przestępca łatwo może się przerzucić na tamtejszy teren. A
poza tym oni przecież odpowiadają przed Warszawą za całe
województwo, a więc i za nas. Na pewno nie przysyłają nam
nowicjusza.
- Siła fachowa - ironicznie roześmiał się major - znasz tę
anegdotkę o maszynistce i sile fachowej?
Dziękuję za taką pomoc. Nie dość, że do niczego się nie
przyda, to jeszcze będzie przewracała oczyma i mizdrzyła się do
moich chłopaków. Już to widzę.
- A może jest brzydka? Zezowata, kulawa i garbata?
- Jeszcze gorzej - Zajączkowski przestraszył się nie na żarty. -
Wolę ładną niż potwora.
- Nie powiem, żebyś był zbyt konsekwentny. Dlatego mam
nadzieję, że i z powierzenia jej tej sprawy także zrezygnujesz.
- Na pewno nie. Jeżeli województwo uważa, że ona taka
zdolna, to niech pokaże, co potrafi.
- Boję się, że Śliwińska nie będzie miała łatwego życia w
Żabiego wie.
- O to mi tylko chodzi. Im prędzej się stąd wyniesie, tym
lepiej.
Rozdział 2
Kawa dla majora Zajączkowskiego
Nawet taki służbista, jak major Stanisław Zajączkowski,
przyznał w duchu, że porucznik Barbarze Śliwińskiej nie można
niczego zarzucić. Zjawiła się w komendzie ubrana w
przepisowy mundur i zameldowała się zwierzchnikowi zgodnie
ze wszystkimi wymogami regulaminu. Sylwetka szczupłej,
zgrabnej dziewczyny doskonale się prezentowała w opinającym
ją uniformie, spódniczka zaś (trzy palce nad kolano)
pokazywała zgrabną nogę. Ciemne rajstopy uwydatniały
kształtną łydkę. Kapitan Poleszczuk, który w całej komendzie
uchodził za największego konesera w tych sprawach, z całym
przekonaniem uznał, że nowy nabytek Zabiegowa przedstawia
się bardzo, bardzo interesująco.
Włosy ciemne, krótko podcięte, twarz owalna, oczy piwne,
zgrabny, trochę załamany nosek, może nieco zbyt wydatne usta
i ostro zarysowany podbródek, wszystko to tworzyło przyjemną
całość. Trudno byłoby tę dziewczynę nazwać pięknością, ale w
jej sylwetce i w twarzy było coś, co bardzo pociąga mężczyzn.
- Siadajcie, poruczniku - major zdawał się ulegać czarowi
nowo przybyłej.
Śliwińska zajęła wskazane jej krzesło.
- Co robiliście w Częstochowie?
- Najpierw pracowałam w służbie mchu. Później w
gospodarczym. Skierowano mnie do szkoły oficerskiej. Na
zaoczny trzyletni kurs w Szczytnie. Potem znowu gospodarczy
i ostatnio w dochodzeniowym. Ten podział był trochę
formalnością, bo i w Częstochowie nie ma za dużo ludzi, więc
nieraz trzeba było jednocześnie prowadzić rozmaite sprawy.
- W dochodzeniowym? - powtórzył Zajączkowski. To bardzo
dobrze. Cieszę się, że przysłali nam fachowca. Właśnie mamy
tutaj dość trudną sprawę. Pewnie już o niej słyszeliście?
- „Alfabetyczny morderca”! Cała Polska o tym słyszała.
- Tak. Jego mam na myśli.
- Oczywiście nie znam szczegółów tej historii. Tyle wiem, co
o niej pisały gazety.
- Szczegóły poznacie. Zamierzam powierzyć wam to
śledztwo.
Dziewczyna uśmiechnęła się. Poleszczuk stwierdził, że z tym
uśmiechem jest jeszcze milsza.
- Tak się bałam - powiedziała - że potraktujecie przysłanie
baby jako dopust boży i będę służyła do zatykania dziur. A tu
taka przyjemna niespodzianka. Bardzo dziękuję obywatelowi
majorowi, postaram się nie zawieść zaufania.
Poleszczuk całą siłą woli powstrzymał się, żeby nie parsknąć
śmiechem. Bo też major, słysząc wypowiadane z takim
entuzjazmem słowa dziewczyny, miał kapitalną minę.
Spodziewał się innej reakcji.
- Naturalnie, pod moją kontrolą - dorzucił komendant.
- Tak jest, obywatelu majorze - Śliwińska zrobiła ruch, jak
gdyby chciała się zerwać z krzesła i stanąć w postawie
zasadniczej.
- Nie cieszcie się tak, koleżanko - wtrącił Zygmunt
Poleszczuk - sprawa jest cholernie trudna. Od dwóch miesięcy
głowimy się, w jaki sposób złapać tego szaleńca, i nie
ruszyliśmy z miejsca. Zaczniecie od zera.
- To doskonale. Nie będę się niczym sugerowała -
dziewczyna nadal wykazywała szczery entuzjazm. W
Częstochowie na taką „swoją" sprawę musiałaby czekać wiele
lat albo nigdy by jej nie dostała. A tu spada jak z nieba.
Wbrew wszystkim normom konstytucyjnym i wszelkim
frazesom o równouprawnieniu kobiet mają one jednak dużo
mniejsze szanse wybicia się i awansu. Wszędzie, także i w
milicji. Śliwińska naturalnie się domyślała, jakie były racje
majora, że ją obdarzył tym, w tej chwili bodaj najważniejszym
śledztwem w całym województwie, jeżeli nawet nie w całym
kraju.
- Gdzie my was ulokujemy? - martwił się komendant.
- Jeżeli w Zabiegowie nie ma hotelu, to może gdzieś
prywatnie? A w najgorszym razie w jakiejś pustej celi waszego
aresztu - roześmiała się nowo przybyła.
- Hotel w Zabiegowie jest. Ale marny i malutki. Ma tylko
pokoje zbiorowe. O tym, żeby tam mieszkać dłużej, nawet nie
ma mowy - informował kapitan.
- Mamy na poddaszu pokój gościnny. Wygospodarowaliśmy
go podczas ostatniego remontu, żeby nie blokować miejsc w
hotelu - wyjaśnił major - cała bieda w tym, że są tam trzy łóżka,
a wy jesteście kobietą.
- Tam ktoś mieszka?
- W tej chwili nie, ale często przyjeżdżają do nas z terenu lub
z województwa. Nie chciałbym stracić tego lokalu na dłużej.
- Nie szkodzi. Jeżeli ktoś przyjedzie, to się wyniosę w ciągu
pół godziny. Mam niewielką walizeczkę, na razie zostawiłam
ją w przechowalni na dworcu. A jak się już rozejrzę w mieście,
na pewno znajdę jakiś pokój przy rodzinie.
- Z tym u nas trudno.
- Niech się obywatel major o mnie nie martwi. Jakoś sobie
poradzę.
- Proszę więc dzisiaj urządzić się i rozejrzeć po mieście, a
jutro przystąpić do pracy.
- To ja koleżance pokażę ten pokoik na poddaszu - ofiarował
się kapitan - a po rzeczy poślemy na dworzec nasz samochód.
Major chciał się wtrącić. Pewnie rugnąłby kapitana, że ten się
rozporządził służbowym wozem. Ale w końcu rozmyślił się.
Śliwińska i kapitan wyszli z gabinetu. Komendant jeszcze
słyszał, jak Poleszczuk zapoznawał nową koleżankę z panną
Zosią i jak obie dziewczyny zaczęły o czymś rozmawiać.
- Zosiu, połącz mnie z komitetem! - polecił. Zajączkowski
zwracał się do sekretarki po imieniu. Znał ją od dziecka. Zofia
Maleńko była córką jego serdecznego przyjaciela ze szkolnych
lat.
- Już łączę.
Po skończonej rozmowie major znowu zawołał:
- Zosiu!
Sekretarka stanęła w drzwiach.
- Zrób mi, proszę, mocnej kawy. A... co o niej myślisz?
- Bardzo miła dziewczyna. Sądzę, że będziemy mieli z niej
pociechę.
W tym momencie na schodach dał się słyszeć jakiś hałas i
kobiecy stłumiony krzyk. W chwilę potem do sekretariatu
weszła Śliwińska mocno kulejąc, a za nią kapitan z dość
niepewną miną.
- Upadłam na schodach.
- Zapomniałem ostrzec koleżankę, że jeden stopień na górze
trochę się rusza.
- Nic się wam nie stało?
- Nie. Tylko obcas złamałam. Nie wiem, co teraz zrobię, bo
inne pantofle mam w walizce na dworcu.
- Zosiu, proszę jutro wezwać stolarza, żeby zrepero- wał ten
stopień, a co do butów, zaraz poślemy samochód na stację.
- Stopień to głupstwo. Jeżeli jest młotek i parę gwoździ,
sama zreperuję. Mój ojciec był stolarzem, więc się trochę na
tym znam.
- Ja także chętnie pomogę. A młotek znajdziemy - ofiarował
się Poleszczuk.
- Niech pani zdejmie pantofel. Naprzeciwko mieszka szewc.
Reperuje buty całej naszej komendzie. Tani i solidny. Skoczę
do niego i za parę minut będzie po kłopocie - Zosia złapała
uszkodzony bucik i wybiegła z pokoju.
Śliwińska w jednym pantoflu dokuśtykała do krzesła i usiadła.
- Niech koleżanka da kwit z przechowalni - ofiarował się
kapitan - podjadę na dworzec po walizkę.
Wycofując się do swojego gabinetu i wbrew zwyczajowi
zamykając drzwi, major pomyślał: „Już wszystkich oczarowała.
Ale ze mną, panienko, nie pójdzie ci tak łatwo!"
Przypomniał sobie o zamówionej kawie. Ale kawy nie było, bo
Zosia pobiegła do szewca. Major podszedł do okna. Widział po
przeciwnej stronie ulicy mały sklepik zajmowany od paru lat
przez przybyłego do Zabiegowa starego majstra szewskiego
Józefa Kunerta. Ponieważ drzwi od warsztatu były otwarte,
doskonale mógł obserwować z tego miejsca Zosię siedzącą na
małym zydelku, a naprzeciwko niej starego, siwego człowieka,
który trzymając w prawym ręku pantofel, przybijał do niego
oberwany obcas.
- Nawet telefonu nie przełączyła - rozzłościł się
Zajączkowski. - Ta dziewczyna nigdy nie będzie dobrą
sekretarką.
W tej chwili aparat zadzwonił. Major sięgnął po słuchawkę.
- Majorze - meldowała Śliwińska - dzwonią z „Samopomocy
Chłopskiej". Czy przełączyć?
- Proszę.
Siedząc w swoim pokoju Zajączkowski słyszał, jak kapitan
wrócił z walizką. Nieco po nim przyszła Zosia ze zreperowanym
butem. Później szukano gwoździ. Do naprawy schodów zgłosiło
się aż trzech milicjantów. Za chwilę do uszu majora doszedł
stukot młotków. Pracowali z takim zapałem, że chyba
wypaprali z pół skrzynki gwoździ.
Najwidoczniej kapitan kierował całą operacją, bo jego głos
dochodził aż do gabinetu komendanta. Śmiechu przy tym było
co niemiara.
A tymczasem do siedzącej w sekretariacie Śliwińskiej kolejno
zgłaszali się i przedstawiali wszyscy pracownicy komendy.
Nawet owe dwie kobiety tolerowane w tym gmachu przez
„Starego". Niewielki pokoik sekretariatu zamienił się w salon
przyjęć.
,, Jak wyjdę, jak spiorunuję to całe towarzystwo, to się nie
pozbierają!'’ - odgrażał się w myślach major, ale nie zrobił ani
kroku zza biurka.
Jeszcze wybuchnął mały spór, kto ma zanieść na górę
walizkę pani porucznik, i nagle wszystko ucichło. Ludzie
powrócili do swoich normalnych zajęć.
Tylko o kawie dla komendanta nikt nie pomyślał. Nawet
panna Zosia zapomniała o tym swoim obowiązku.
Rozdział 3
Pasmo zbrodni
Kiedy nazajutrz major wszedł do gmachu komendy, obie
dziewczyny: panna Zosia i porucznik Śliwińska, pogrążone
były w rozmowie. Komendant nie podsłuchiwał, ale wchodząc
schodami na górę usłyszał, że dziewczyny mówią sobie po
imieniu i naturalnie rozprawiają o jakichś szmatkach.
Na widok zwierzchnika Śliwińska znowu przyjęła postawę
zasadniczą i przepisowo się zameldowała. To trochę
udobruchało Zajączkowskiego.
- Na przyszłość nie trzeba - machnął ręką - tutaj nie
przestrzegamy tak surowo regulaminu jak w Częstochowie.
- Czy obywatel major - zapytała dziewczyna z niepokojem w
głosie - nie rozmyślił się z tą sprawą?
- Nie bójcie się.
- Pół nocy z emocji nie spałam.
- Jeszcze będziecie przeklinać chwilę, kiedy po raz pierwszy
wzięliście te akta do ręki.
- Nie będzie tak źle.
- No, no, nie bądźcie za pewni. Zaraz wam wydam akta.
Możecie pracować tu obok, w pokoju mojego zastępcy, który
jest chory. Zacznijcie od bardzo dokładnego przestudiowania
całej dokumentacji. Nie spieszcie się. Kiedy już się zapoznacie
ze szczegółami, wtedy porozmawiamy, co dalej robić z tym
fantem.
- Tak jest!
Były to cztery grube tomy akt. Każdy z wiązany sznurkiem.
Barbara Śliwińska, siedząc w przydzielonym pokoju, obejrzała
każdy z tomów z zewnątrz. Nie miały wspólnej sygnatury. Na
każdym z nich widniał napis sporządzony dużym, nieco
pochyłym pismem „Sprawa o zabójstwo ..." (tu imię i
nazwisko), a pod nim data. Najstarsza z teczek informowała,
że zawiera akta dotyczące Wincentego Adamiaka, i nosiła datę
25 czerwca 1975 roku.
Pani porucznik rozwiązała sznurek i zaczęła studiować akta.
Na samym początku, jak zwykle, znajdowała się krótka notatka
„zawiadomienie o przestępstwie", sporządzona przez
dyżurnego, sierżanta Jana Lisowskiego.
Zawiadomienie stwierdzało, że w czasie dyżuru starszego
sierżanta o godzinie dwunastej minut trzydzieści pięć do
komendy zgłosiło się dwóch chłopców: Janusz Malaga i Jan
Gawiński. Zameldowali oni, że kiedy łowili ryby w rzece
Stróżance, zauważyli leżącego w krzakach człowieka. Człowiek
nie ruszał się, gdy zaś chłopcy podeszli bliżej, zobaczyli kałużę
krwi wokół mężczyzny. Przestraszeni przybiegli na milicję.
Wysłany na miejsce patrol ustalił, że w krzakach leżą zwłoki
młodego człowieka zamordowanego jakimś ostrym na-
rzędziem. Milicjanci z radiowozu bez trudu ustalili tożsamość
zabitego. Był nim znany na zabiegowskim bruku chuligan,
Wincenty Adamiak, częsty bywalec milicyjnego aresztu.
Tożsamość tę potwierdziła matka Adamiaka, zawiadomiona i
sprowadzona na miejsce wypadku.
Z kolei w aktach znajdowały się: protokół ekipy
dochodzeniowej i zdjęcia zrobione przez fotografa milicyjnego.
Na kilku odbitkach widać było zarośla, z których wystawały
nogi człowieka leżącego na brzuchu. Inne, zrobione z bliższej
odległości, pozwalały dostrzec, że mężczyzna ma zakrwawioną i
rozdartą koszulę na plecach z lewej strony, mniej więcej na
wysokości serca. Wyraźna też była niezbyt wielka rana.
Następne zdjęcia przedstawiały twarz młodego człowieka. W
aktach znajdowały się odciski palców zmarłego.
Protokół ekipy dochodzeniowej był krótki. Ustalał on, że ciało
zabitego zostało zaciągnięte w krzaki. Wskazywały na to dość
widoczne jeszcze ślady krwi na trawie. Miejsce zbrodni
najprawdopodobniej znajdowało się nad rzeką, na wysokim jej
brzegu, w odległości około dziesięciu metrów od miejsca, gdzie
leżały zwłoki. Na brzegu znaleziono papier z resztkami kiełbasy
i okruchami chleba oraz dwie puste butelki. Jedną po
popularnym winie owocowym, zwanym w Zabiegowie „czar
pegeeru” i drugą po „likierze strażackim”.
Co ciekawe, na obu butelkach nie wykryto żadnych śladów
linii papilarnych, nawet odcisków palców denata. Czyżby
butelki zostały starannie wytarte przez mordercę? Dlaczego w
takim razie nie wrzucił ich po prostu do rzeki?
Obdukcja lekarska i sekcja zwłok stwierdzały, że zgon
nastąpił przypuszczalnie pomiędzy godziną dziewiętnastą a
dwudziestą pierwszą w dniu dwudziestego czwartego czerwca
na skutek przebicia lewej komory serca i krwotoku
wewnętrznego. Ranę w plecy od lewej strony pod łopatkę
zadano jakimś wąskim narzędziem o długości co najmniej 12
centymetrów, prawdopodobnie nożem sprężynowym. Nóż
kuchenny lub rzeźnicki zrobiłby ranę szerszą i większą. Ofiara
zmarła prawie natychmiast, gdyż ostrze broni dosięgnęło
serca.
Sekcja zwłok ustaliła, że młody człowiek w momencie zgonu
musiał mieć we krwi znaczną ilość alkoholu i był zamroczony
lub na granicy utraty przytomności.
Wywiad środowiskowy nie przyniósł rewelacji. Wincenty
Adamiak nigdzie nie pracował. Dorywczo pomagał matce
prowadzącej stragan na miejscowym zieleniaku. Ukończył
siedem klas szkoły podstawowej, następnie uczęszczał do
zasadniczej szkoły zawodowej, ale stamtąd go usunięto za
notoryczne opuszczanie lekcji i za awanturnictwo.
Zabity miał dwadzieścia trzy lata. Służby wojskowej nie
odbywał.
Ustalono, że ostatni raz widziano Adamiaka około godziny
czwartej po południu przy budce z piwem, w pobliżu stacji
kolejowej. Jak zeznali pijący z nim kompani, już wtedy Wicuś
był mocno podchmielony. Według zeznań tych kolegów, po
wypiciu dwóch czy też trzech kufli piwa Adamiak nie miał
pieniędzy na dalszą libację. Usiłował namówić współtowa-
rzyszy do zafundowania mu następnej kolejki. Zanosiło się
nawet na lekką rozróbę, ale w porę interweniował właściciel
budki, Bernard Formanowski, znany wśród piwoszów z ciężkiej
ręki. To uspokoiło młodego chuligana, który odchodząc miał
powiedzieć, że idzie do matki po pieniądze.
Niestety, nie udało się ustalić, która wtedy mogła być
godzina. Szczęśliwi z kuflem w ręku nie patrzą na zegarek, a
czas im płynie szybko. Także Formanowski zajęty
pilnowaniem, żeby przy budce nie było zbyt głośno, bo to
grozi odebraniem koncesji, nie zauważył, o której godzinie
młody Adamiak potoczył się w kierunku domu.
Matka zamordowanego, Janina Adamiakowa, wdowa
utrzymująca siebie i rodzinę (składającą się prócz Wincentego
jeszcze z dwóch młodszych synów i z dwóch córek) z handlu
zieleniną na miejscowym straganie, zeznała, że ostatni raz
widziała syna w godzinach rannych, kiedy to pomógł jej w
transporcie towaru. Za tę przysługę wyłudził od matki trzy-
dzieści złotych. Po południu ani na targowisku, ani w domu, co
potwierdziło młodsze rodzeństwo, Wincenty się nie pojawił.
Najprawdopodobniej więc w drodze do domu Adamiak
spotkał swojego przyszłego mordercę. Na koszt tego człowieka
zaopatrzono się w alkohol i udano na dalszą libację nad rzekę.
Na ciele denata nie znaleziono żadnych zadrapań. Również
ślady na trawie nie wskazywały, żeby pomiędzy pijącymi miała
wybuchnąć kłótnia i następnie walka, w czasie której zadano
morderczy cios.
Milicja przesłuchała wszystkich pracowników placówek
handlowych sprzedających wino i wódkę. Zabiegowo nie jest
wielkim miastem. Liczy zaledwie około ośmiu tysięcy
mieszkańców. W takiej gromadce wszyscy wszystkich znają.
Żaden z ekspedientów nie przypominał sobie, aby tego dnia
Adamiak kupował jakiś alkohol. Żaden też nie potwierdził, żeby
komuś sprzedał razem butelkę „owocaka” z butelką wódki.
Z zestawienia zebranych faktów milicja wysnuła słuszny
wniosek, że nie było to przypadkowe zabójstwo w bójce lub pod
wpływem nagłej kłótni, lecz morderstwo z góry zaplanowane i
na zimno zrealizowane. Adamiaka zwabiono nad rzekę, a tam
już podchmielonego uraczono alkoholem aż do utraty
przytomności, aby potem zabić ciosem noża w plecy. Ciało
zaciągnięto w pobliskie krzaki. Mordercy nawet nie zależało na
ukryciu zbrodni, czy też opóźnieniu czasu jej wykrycia. Dlatego
nie usunął butelek ani nie wrzucił do rzeki, gdzie odnalezienie
ich nie nastąpiłoby tak szybko.
Ustalenie licznych kontaktów zabitego nie było także zbyt
trudne dla milicji, doskonale znającej miejscową „tombakową
młodzież''. Koleżkowie, którzy na wzór Wicusia nigdy nie
splamili swoich rąk pracą, kilka dziewczyn obsługujących
seksualnie to towarzystwo, sąsiedzi z domu, gdzie mieszkała
Adamiakowa, unikający raczej jak ognia młodego rozrabiaki -
na tym zamykał się krąg świadków.'
Przesłuchiwano każdą i każdego kolejno. Towarzystwo
doprowadzone do gmachu komendy i na wszelki wypadek,
żeby przeciwdziałać zmowie, zamknięte w odizolowanych
pomieszczeniach, nie było bynajmniej solidarne, ani też nie
kierowało się starą chrześcijańską zasadą ,,de mortuis nil nisi
bene": o zmarłych mówi się tylko dobrze. Przeciwnie, niezbyt
barwną postać Wicusia malowano wyraziście, nie szczędząc
czarnych farb. Jednakże na temat zbrodni nie umiano
powiedzieć nic konkretnego.
Młodzi ludzie byli zdziwieni, a nawet porządnie przestraszeni.
Twierdzili, że ta śmierć jest dla nich całkowitym zaskoczeniem.
Każdy starał się przedstawić milicji mniej lub bardziej
wiarogodne alibi.
Wszystkie zeznania sprawdzono jak najstaranniej. Znaleziono
poważne luki i rozminięcia się z prawdą. Zwłaszcza jeśli chodzi
o miejsca pobytu w tym czasie, kiedy Adamiak siedział nad
rzeką wraz ze swoim przyszłym zabójcą. To jednak nie
wystarczało, aby pod adresem któregokolwiek z tych młodych
wałkoni sformułować zarzut popełnienia morderstwa.
A poza tym jaki mógłby być powód zbrodni?
Na pewno nie rabunkowy, bo Adamiak nie miał przy sobie ani
grosza. Nie nosił zegarka, bo dawno go już przepił. W tym
towarzystwie nieraz dochodziło do nieporozumień, awantur i
nawet krwawych bójek. To przestępstwo nie miało jednak
takiego charakteru. Zostało dokonane na zimno, z
premedytacją.
Czytając kartka za kartką akta tej sprawy, porucznik Barbara
Śliwińska z pełnym uznaniem oceniła pracę kolegów z
Zabiegowa. Wykonali szybko i sprawnie ogromną robotę.
Przesłuchali wiele osób. Sprawdzili te zeznania. Dokonali
licznych ekspertyz i oględzin. A pomimo to śledztwo utknęło.
Kiedy tak milicja biedziła się, usiłując rozwiązać zagadkę
śmierci Wincentego Adamiaka, opinię publiczną miasta
zaalarmowało nowe krwawe przestępstwo.
Oto w niedzielę osiemnastego lipca przybiegła do komendy
miejskiej Justyna Feliksiakowa, mieszkanka Zabiegowa z ulicy
Świerczewskiego, i zameldowała, że chcąc pożyczyć szklankę
cukru, zapukała do domu sąsiadki, Marii Borzęckiej. Kiedy
sąsiadka nie zareagowała na pukanie, pani Feliksiakowa
zajrzała przez okno do środka. Zobaczyła straszny widok - na
podłodze w kałuży krwi leżała Borzęcka.
Posłany na ulicę Świerczewskiego patrol potwierdził
informacje Feliksiakowej. Ekipa dochodzeniowa otworzyła
drzwi małego domku zamieszkanego przez samotną wdowę
Marię Borzęcką. Stwierdzono, że kobieta nie żyje. Cały tył
głowy miała zmiażdżony uderzeniem obucha siekiery, która
zresztą leżała przy zwłokach, a która, jak to następnie ustalono,
stanowiła własność denatki.
Co ciekawsze, na stylisku siekiery nie znaleziono żadnych
odcisków palców. Najwidoczniej je wytarto.
W malutkim pomieszczeniu zajmowanym przez Borzęcką nie
widać było żadnych śladów walki. Zabójstwo nie miało też
charakteru rabunkowego. W drewnianym kuferku stojącym
pod łóżkiem i zamkniętym na dość prymitywną kłódkę, milicja
odkryła ponad osiemnaście tysięcy złotych gotówką oraz trzy
złote pięciodolarówki, zawinięte w białą szmatkę.
Sekcja zwłok potwierdziła, że śmierć nastąpiła na skutek
zmiażdżenia tylnej części czaszki i uszkodzeń mózgu. Jako datę
zgonu lekarz milicyjny ustalił sobotę,
pomiędzy godziną osiemnastą a dwudziestą trzecią.
Marię Borzęcką także dobrze znała milicja w Zabiegowie.
Wdowa po kolejarzu otrzymywała niewielką rentęi „dorabiała”
sobie potajemnym handlem wódką. Kto nife zdążył zaopatrzyć
się w alkohol w jednym ze sklepów monopolowych, mógł,
przyciśnięty pragnieniem, o każdej porze dnia czy nocy
poratować się półlitrówką u „cioci" Borzęckiej.
Milicja niejednokrotnie robiła „naloty" na mały do- mek przy
ulicy Świerczewskiego. Konfiskowała całe zapasy znalezionego
alkoholu i kierowała sprawę bądź do kolegium, bądź do sądu.
Borzęcką karano wysokimi grzywnami, a nawet więzieniem.
Grzywny płaciła, od odsiadki starała się wykręcić podeszłym
wiekiem i ciężkim stanem zdrowia, cierpiała bowiem na ostrą
astmę oskrzelową. Potem znowu wracała do nielegalnego
handlu. Nawet w dniu, kiedy znaleziono „ciotkę” martwą,
milicja wykryła pod podłogą przemyślny schowek z
dziewiętnastoma półlitrówkami.
W Zabiegowie ostatnie morderstwo zdarzyło się przed
przeszło siedemnastoma łaty. Wtedy pewien młody człowiek z
zazdrości zabił narzeczoną, która go porzuciła, a potem
popełnił samobójstwo, wieszając się na gałęzi dębu w
pobliskim lesie.
A teraz, w odstępie zaledwie czterech tygodni, aż dwa trupy.
Nic dziwnego, że wywołało to ogromną sensację, szeroko
komentowaną w całym województwie.
Klientela „ciotki” Borzęckiej była bardzo liczna. Zabiegowo
bynajmniej nie należało do „suchych” miast. Przeciwnie, w
wojewódzkich statystykach spożycia alkoholu to miasto
znajdowało się prawie na samym szczycie tabeli. Nie
przeszkadzał w tym nawet obowiązujący w całym rejonie zakaz
sprzedaży wódki w soboty.
Takich uczynnych „ciotek" jak Borzęcka było bowiem w
Zabiegowie i w terenie dość sporo.
Ludzie, którzy korzystali z usług „ciotki", nie chwalili się tym
przed milicją. Ale na szczęście w małych miastach panuje
zwyczaj, że kobiety po południu siedzą w oknach i obserwują
oraz obgadują przechodzących. Tak też było i pamiętnej soboty
na ulicy Świerczewskiego. Bez trudu udało się więc ustalić
niemałą listę klientów odwiedzających tego dnia domek, a
nawet ustalić kolejność, w jakiej znikali oni za gościnnymi
drzwiami Marii Borzęckiej.
Ostatnim wynoszącym z tego domu półlitrówkę był Marian
Palicki. Przesłuchiwany, niechętnie przyznał się, że odwiedził
Borzęcką około wpół do dziewiątej wieczorem. Wtedy już się
zmierzchało. Twierdził, że opuścił emerytkę całą i zdrową.
Milicja przetrzymała Palickiego w areszcie przez czterdzieści
osiem godzin. Prokurator nie dał sankcji na dalszy areszt, gdyż
na ciele i ubraniu zatrzymanego nie znaleziono najmniejszych
nawet śladów krwi, które - gdyby Palicki rzeczywiście był
zabójcą - powinny jednak tam się znajdować. Również nic nie
wskazywało na to, żeby jego garnitur był w ostatnich dniach
prany lub czyszczony. A poza tym brakowało motywu zbrodni.
Ten pijaczek, stały klient „ciotki", miałby zamordować swoją
wódodawczynię?
A zatem dopiero po Palickim, kiedy już na ulicy zapanował
mrok, obserwatorki zaś zamknęły okna i zabrały się do swoich
zajęć, ktoś wśliznął się do małego domku i zamordował jego
właścicielkę. Musiał być dobrym znajomym Borzęckiej, gdyż
wpuściła go do środka bez żadnych ceremonii. A przecież była
bardzo ostrożna, obcym nie otwierała, w obawie nie tyle przed
złodziejami, co wywiadowcami milicji, tak uprzykrzającymi
życie staruszce. Na to zaufanie do mordercy wskazywał także
sam sposób popełnienia zbrodni. Borzęcka była wtedy
odwrócona tyłem do napastnika, który spokojnie sięgnął po
zwykle stojącą w kącie siekierę, aby nią zadać cios, niczego się
nie spodziewającej kobiecie.
Jeszcze jeden wniosek nasuwał się z oglądanych przez
Śliwińską zdjęć. Cały tył głowy był strzaskany ciosem zadanym
z niezwykłą siłą. Uderzał więc mężczyzna, i to mężczyzna silny,
być może pracujący fizycznie i mający często do czynienia z
siekierą.
Na kredensie w mieszkaniu Borzęckiej leżało kilka
czerwonych stuzłotówek, mniejsze banknoty i trochę bilonu.
Morderca nie ruszył pieniędzy, chociaż sądząc z położenia ciała
zabitej, w momencie zadawania ciosu zbrodniarz właśnie stał
przy tym meblu.
Nie wyglądało także na to, żeby ktoś spłoszył przestępcę.
Milicji nie udało się ustalić, czy jakiś klient „ciotki" na próżno
dobijał się do jej mieszkania późnym wieczorem lub w nocy.
Zabójcę Borzęckiej cechowała duża pewność siebie. Spokojnie
zamknął mieszkanie kluczami znalezionymi w domku ofiary, a
następnie ten pęk żelaza niedbale porzucił w ogródku
oddzielającym mały budyneczek od ulicy. Milicja znalazła
klucze zaledwie o trzy metry od ścieżki.
Śliwińską, uważnie studiującą wszystkie szczegóły, zastanowił
opis domku. Niewielki, stanowiący wraz z małym ogródkiem
własność Marii Borzęckiej, składał się z dwóch pomieszczeń:
kuchni i pokoju. Zbrodnię popełniono w kuchni. Tam też
prowadziły drzwi wejściowe. W kuchni było jedno okno, pokój
zaś oświetlały dwa okna. Wszystkie miały okratowania. Drzwi,
obite od wewnątrz grubą blachą, zabezpieczały aż trzy zamki.
Jeden z nich bardzo nowoczesny, o skomplikowanej budowie,
który nawet doświadczonemu fachowcowi sprawia dużo
trudności. Nie otworzy się go na zwykłą „pasówkę” ołowianą
czy też za pomocą stalowego, lekko zagiętego drutu, jak to
bywa z większością tak solidnie wyglądających zasuw, w
praktyce nie stanowiących jednak najmniejszej przeszkody dla
złodzieja. Przecież milicja, żeby się dostać do wnętrza, musiała
wybić szybę i przepiłować kratę okienną. Dopiero wtedy
najszczuplejszy w Zabiegowie wywiadowca wśliznął się do
środka i otworzył drzwi od wewnątrz. Klucze znaleziono w
trawie znacznie później.
Te solidne zabezpieczenia w skromnej ruderce Marii
Borzęckiej bardzo zdziwiły panią porucznik.
Czyżby biedna wdowa bała się napadu i rabunku? A może
miała śmiertelnego wroga, który nie czyhał na jej skromną
fortunkę, lecz na jej życie?
Tragiczna śmierć starszej kobiety zdawała się w pełni
potwierdzać te obawy.
Komu jednak zależało na zamordowaniu staruszki? W jej
mieszkaniu milicja znalazła w sumie ponad dziewiętnaście
tysięcy złotych. Barbara Śliwińska z własnych milicyjnych
doświadczeń wiedziała, że nieraz ludzi zabijano dla znacznie
mniejszej kwoty. Ale tu, to było co innego, przecież morderca
nie wziął ani grosza.
Ustalono, że Maria Borzęcka miała dwoje dzieci. Syna, który
skończył w Krakowie Akademię Górniczo- -Hutniczą i
pracował w jednej z kopalń na Śląsku, oraz córkę. Córka
chodziła we Wrocławiu do szkoły pielęgniarskiej. W tym też
mieście przez parę lat pracowała w szpitalu wojewódzkim.
Później wyszła za mąż za młodego lekarza i oboje wyjechali w
Szczecińskie.
Milicja, nie ufając nikomu w tej sprawie, na wszelki wypadek
sprawdziła alibi tych dwojga i ich współmałżonków. Dzieci
Borzęckiej, zawiadomione o śmierci matki, przyjechały na
pogrzeb, zamówiły płytę na grób u miejscowego kamieniarza i
powierzyły jednemu z adwokatów przeprowadzenie postępo-
wania spadkowego, a także zostawiły mu pełnomocnictwo do
sprzedaży domku i ogródka. Postępowanie spadkowe było
właśnie w toku. W domku nikt nie mieszkał. Milicja zabez-
pieczyła kraty, zamknęła pomieszczenie i nawet je
opieczętowała. Rodzina nie wzięła z mieszkania niczego. Meble
były tam bardzo skromne, a rzeczy osobiste zmarłej także nie
przedstawiały żadnej wartości. Gotówkę znalezioną przez
milicję i wpłaconą do depozytu sądowego dołączono do masy
spadkowej. Wszystko wskazywało, że po zakończeniu
formalności prawnych rodzina przestanie się interesować
zmarłą, spoczywającą na cmentarzu w Zabiegowie.
„To jednak musiała być dzielna kobieta - pomyślała
Śliwińska. - Owdowiała przed piętnastu laty. Wtedy dzieci były
jeszcze małe. Dopiero chodziły do szkoły średniej. A jednak
dała im wykształcenie. Syna wykierowała na inżyniera, a córce
zapewniła wzięty fach. Na pewno nielekko jej to przyszło.
Dlaczego spotkał tę kobietę tak tragiczny koniec?”
Rozdział 4
Trzecia litera alfabetu
Dwa morderstwa, i to w tak krótkim odstępie czasu, poruszyły
opinię publiczną miasteczka. Jednakże nikt jeszcze nie kojarzył
ze sobą faktu, że ofiara pierwszej zbrodni nosiła nazwisko
zaczynające się na literę „A", druga zaś na literę „B".
Również milicja początkowo nie łączyła tych dwóch spraw. Na
pozór były przecież tak bardzo różne. Najpierw ofiarą
morderstwa padł młody, dwudziestotrzyletni chłopak, znany
miejscowy chuligan i pijak, następnie - starsza, przeszło
siedemdziesięcioletnia kobieta.
Wdowa, matka dwojga dzieci. Osoba przez opinię ulicy i
miasta uważana za solidną. W jej sporach i zatargach z milicją
oraz z prawem miasto stało po stronie biednej wdowy. Co to
komu szkodzi, że staruszka z dobrego serca robi ludziom
grzeczność i odstępuje im te dwie czy trzy półlitrówki, właśnie
wtedy, kiedy imieninowi goście wysączyli domowe zapasy do
ostatniej kropelki, albo wtedy, kiedy knajpy są zamknięte, a
człowiek nie zdążył jeszcze ugasić pragnienia? Co w tym złego,
że biedna wdowa zarobi przy tej okazji parę groszy? Kogo stać
na wódkę, stać go i na to, aby trochę drożej zapłacić, skoro
sklepy monopolowe zamkną swoje gościnne podwoje.
Tak więc w Komendzie Miejskiej MO w Zabiegowie każdą z
tych spraw zajmował się inny oficer. Jedną prowadził kapitan
Zygmunt Poleszczuk, drugą zastępca komendanta, kapitan
Janusz Wolski. Wkrótce potem Wolski wracając do domu
motocyklem wpadł w poślizg i wylądował w szpitalu z ciężkimi
obrażeniami ciała. Przypadek sprawił, że obie sprawy trafiły do
rąk Poleszczuka.
Kapitan Poleszczuk musiał zatem przesłuchiwać koleżków
Wincentego Adamiaka i pijaków odwiedzających ulicę
Świerczewskiego, zaopatrujących się w ,,pocieszycielkę" u
„cioci" Borzęckiej. Ale nie upłynęły trzy tygodnie, kiedy wieść o
nowym morderstwie obiegła miasto. W piątek, drugiego
sierpnia zamordowany został najbogatszy bodaj człowiek w
Zabiegowie, Władysław Czerwonomiejski.
Ten sześćdziesięciodwuletni mężczyzna pojawił się tu
stosunkowo niedawno, bo w 1968 roku, jako emigrant z
Francji. W rozmowach ze znajomymi nieraz wspominał także o
Afryce i o Szwecji, również Anglia nie była mu obca. O jego
bogactwie krążyły legendy. Niewątpliwie było w nich sporo
prawdy, bo Władysław Czerwonomiejski przyjechał do
Zabiegowa pięknym francuskim samochodem. Później
nadeszły z Francji trzy wagony pełne najrozmaitszego dobra.
Reemigrant kupił od Zarządu Miejskiego ruiny spalonego
poniemieckiego domu stojącego na przedmieściu oraz trzy
hektary ziemi. W ciągu zaledwie kilku miesięcy rudera
zamieniła się w piękną willę, na placu zaś koło domu zaczęły
wyrastać wielkie szklarnie, montowane z segmentów
przywiezionych z Francji. Jedynie szkło na pokrycie ścian
przyjechało z huty w Piotrkowie. A za szklarniami powstał duży
sad owocowy. Miejscowi ludzie podejrzliwie patrzyli na nie-
wielkie, najwyżej dwumetrowe drzewka rozpięte na sznurach,
tak że tworzyły prawie żywopłot. Niejeden też ironicznie się
uśmiechał, oglądając takie ogrodnictwo. Ale wszyscy
zaprzestali żartów, kiedy zaledwie w trzy lata później, małe,
karłowate drzewka zaczęły rodzić dorodne jabłka. I to w takiej
obfitości, że żaden tradycyjny sad nie mógł z nimi konkurować.
Czerwonomiejski dokupił jeszcze ziemi, a do swojego
inwentarza samochód ciężarowy, którym teraz prawie
codziennie dowoził do Katowic bądź to owoce, bądź nowalijki i
kwiaty z systematycznie rozbudowywanych szklarni. Sześcioro
ludzi stale pracowało w tym gospodarstwie, a i sam ogrodnik
nie szczędził swojego potu.
Czerwonomiejski mieszkał z żoną i najmłodszym synem,
który skończył wydział ogrodniczy SGGW i miał po ojcu objąć
to kwitnące gospodarstwo. Starszy syn i jedyna córka pozostali
we Francji. Tam skończyli szkoły, tam też założyli własne
rodziny. Tylko w lecie odwiedzali rodziców. W zimie pani
Czerwonomiejska zawsze parę miesięcy spędzała u dzieci za
granicą. Stary ogrodnik bardzo rzadko pozwalał sobie na krótki
urlop. Wiadomo, pańskie oko konia tuczy.
Tego dnia, a był to piątek, przygotowywano dużą partię
towaru, głównie czereśni dla zaopatrzenia Katowic. Samochód
miał wyjechać przed ósmą rano, aby świeże owoce trafiły
prosto do sklepów. Dlatego też zarówno stali pracownicy, jak i
ludzie dodatkowo wynajęci do rwania o świcie znaleźli się w
ogrodzie.
Okładkę projektował JULIUSZ RYBICKI Redaktor ZOFIA SKORUPIŃSKA Redaktor techniczny ANNA ŻOŁĄDKIEWICZ Korektor JOLANTA SPODAR © Copyright by Państwowe Wydawnictwo Iskry, Warszawa 1981 ISBN 83-207-0270-4 PRINTED IN POLAND Państwowe Wydawnictwo „Iskry", Warszawa 1981 r. Wydanie I. Nakład 100 000 + 300 egz. Ark. wyd. 9,6. Ark. druk. 13. Papier offset kl. V, 70 g, 93 cm (rola). Druk ukończono w grudniu 1980 r. Zakłady Graficzne „Dom Słowa Polskiego”. Zam. nr 2741/K 0-133 Cena zł 35.-
Jedno spojrzenie na mapę pozwala stwierdzić, że miasta Zabiegowo nie ma w województwie katowickim ani nigdzie indziej w Polsce. Nie istniał też, na szczęś- cie, „alfabetyczny morderca". Również i inne osoby są wyłącznie fikcją literacką. Ale w szeregach Milicji Obywatelskiej pracuje setki kobiet wypełniających co- dziennie swe ciężkie i nieraz niebezpieczne obowiązki. Jeśli któraś z nich czytając tę powieść choć raz uśmiechnie się, będzie to największą nagrodą dla autora.
Rozdział 1 Baba na karku Panna Zosia, sekretarka w Komendzie Miejskiej MO w Zabiegowie, weszła do gabinetu komendanta i położyła pocztę na biurku. Wychodząc jak zwykle nie zamknęła za sobą drzwi. Wiedziała bowiem, że major Stanisław Zajączkowski ma zwyczaj głośnego komentowania czytanych pism i wydawania od razu poleceń wynikających z treści korespondencji. Przy tym nie lubi wzywać do siebie pracownicy, tylko zadowala się jej obecnością w sekretariacie. Zarówno panna Zosia, jak i wszyscy z komendy bardzo odczuli w ostatnim czasie fatalny humor szefa i schodzili mu z oczu, starając się niczym nie narazić. Nic dziwnego. Komendant MO w Zabiegowie miał wyjątkowo złą passę. Jego zastępca uległ poważnemu wypadkowi motocyklowemu, a z pozostałych pięciu oficerów, którymi „Stary” dysponował, jeden został oddelegowany na kursy specjalistyczne z dziedziny kryminalistyki, drugi ciężko zachorował i musiał wyjechać do sanatorium na dłuższą kurację. W Zabiegowie pozostało więc jedynie trzech oficerów, a wśród nich jeden prosto ze szkół. Kadra podoficerska również nie była w pełnej obsadzie etatów. A na dodatek zdarzyły się te tajemnicze zbrodnie, które od dwóch miesięcy nie tylko nie dawały spokoju pracownikom milicji, ale wywołały panikę w mieście i w powiecie. „Stary” chodził jak struty i wściekał się o byle głupstwo. Dzień dzisiejszy zaczął się fatalnie. Od rana starszy sierżant Falkowski naraził się zwierzchnikowi i oberwał za swoje, major zaś zły jak osa zamknął się w swoim pokoju. Zosia przez co najmniej pięć minut namyślała się, czy wejść z pocztą, czy trochę zaczekać. Wreszcie zdecydowała się, umieściła korespondencję na biurku i teraz, w drugim pokoju, z ołówkiem w ręku i blokiem papieru na stole czekała na rozwój wypadków.
Niedługo przyszło czekać. - A niech to jasna cholera! - zagrzmiał baryton Zajączkowskiego. — Ale wymyślili! Kapitana Poleszczuka! Sekretarka nie skorzystała z telefonu, lecz wybiegła z pokoju i za chwilę Zygmunt Poleszczuk, który normalnie zajmował się w komendzie sprawami terenu, a teraz został zastępcą komendanta, znalazł się w jego gabinecie. - Zwariować można! - major nawet nie wskazał koledze krzesła. - Wiesz, co ci filozofowie z komendy wojewódzkiej wykombinowali? Kapitan był zorientowany, że Zajączkowski wysłał do komendy wojewódzkiej kilka pism, w których przedstawiał rozpaczliwą sytuację kadrową Zabiegowa i prosił o oddelegowanie tutaj kilku ludzi do pomocy, a przede wszystkim, żeby komenda wojewódzka sama przejęła śledztwo w sprawie tajemniczych zabójstw lub przynajmniej przysłała ekipę dochodzeniową. - Piszą mi - ciągnął major - że chwilowo nie widzą powodów przejmowania śledztwa. Obiecują pomoc konsultatywną. Na naszą zaś prośbę o ludzi, zawiadamiają mnie, że „wypożyczyli" z Częstochowy porucznika - tu major pochylił się nad pismem - porucznika Barbarę Śliwińską. Więcej nikogo nam dać nie mogą, bo i u nich krucho. - Wiadomo. Lato, sezon urlopowy, a roboty więcej niż zwykle. - W każdym pokoju siedzi po trzech ludzi, a oni mi na dwa miesiące nikogo nie chcą dać. - Jednak dali tę Śliwińską, wprawdzie nie z Katowic, lecz z KW MO w Częstochowie, ale dobre i to. - Babę! Na diabła mi tutaj baba? Ja potrzebuję ludzi do roboty, a nie takich, co cały dzień patrzą w lusterko i albo malują usta, albo pudrują nos. - Przesadzasz, Stachu - łagodził kapitan - mamy przecież i u nas kilka dziewcząt, a pracują jak woły robocze. Sam przedstawiłeś Kałużową do nagrody komendanta wojewódzkiego, Krysię Lawińską zaś obierałeś skierować do szkoły oficerskiej MO w Szczytnie.
- To co innego - Zajączkowski nie dawał sobie wytłumaczyć. - Kałużowa zajmuje się sprawami ruchu, a Krysia siedzi w gospodarczym. A tu są cztery trupy i kto wie, ile ich jeszcze będzie? Pozostało przecież dwadzieścia osiem liter w alfabecie. - W każdym razie ta Śliwińska ułatwi nam sytuację. Można będzie dać jej do prowadzenia całą drobnicę, wszystkie sprawy o wykroczenia i kierowane do kolegium. Wtedy ty albo ja, mając więcej czasu, poświęcimy go „alfabetycznemu mordercy". - Mowy o tym nie ma - major był nie tylko coraz bardziej zły, ale i ujawnił swój rys charakteru, upór. - Jeżeli ci panowie z województwa są tacy mądrzy i pakują mi jakąś babę na kark, to niech ona pokaże, co umie. Dam jej właśnie tę sprawę. - Nie upieraj się, Stachu - kapitan mitygował przyjaciela - dziewczyna może nam być bardzo przydatna. Jeżeli dasz jej to śledztwo, od razu ją wykończysz. - O to mi właśnie chodzi. Będę miał powód, żeby ją odesłać z powrotem do Częstochowy. A tym z Katowic odpowiednio powiem do słuchu na pierwszej odprawie. Na pewno komendant wojewódzki nic nie wie o naszej sytuacji, a wszystko załatwili różni mędrcy poza jego plecami. Kapitan nie próbował dyskutować. Znał swojego zwierzchnika nie od dziś. Wiedział, że Zajączkowski to w gruncie rzeczy chłop, jak to mówią, ,,do rany przyłóż' '. Ale nieraz potrafi być bardziej uparty niż dwunastu kozłów razem wziętych. A co do pracy kobiet w milicji, major miał od dawna ustalone zdanie. Tolerował je najwyżej w służbie ruchu i w gospodarczym. Żadna komenda w całym województwie nie miała tak małej żeńskiej obsady jak Zabiegowo. W ogóle Zajączkowski był typowym starym kawalerem z wszystkimi uprzedzeniami do płci pięknej. Jaki był powód owej niechęci, nikt z podwładnych nie ośmielił się nigdy o to „Starego" zagadnąć. - Dam jej tę sprawę - powtórzył major. - Zrobisz, jak zechcesz - kapitan wzruszył ramionami - ale pamiętaj o jednym. Możesz dziewczynę odesłać, lecz to śledztwo jest zbyt ważne, żeby miało na tym ucierpieć. - Tak jej życie obrzydzę, że sama będzie prosić o powrót do
Częstochowy. A co do śledztwa, nie obawiaj się. Dam jej sprawę, ale sam przypilnuję, żeby dziewczyna nie popełniła jakichś głupstw, i będę robił, co uznam w tym wypadku za stosowne. - Jak na razie wcale tej sprawy nie ruszyliśmy z miejsca, chociaż nieźle znamy tutejszy teren. Dawanie jej nowicjuszowi już z góry zakłada niepowodzenie. - W tego rodzaju sprawach, gdzie przestępcą jest pewnie zboczeniec czy po prostu wariat, do rezultatów dochodzi się długą pracą. Trzeba organizować obławy przy użyciu wielkiej liczby ludzi lub zastawiać pułapki. - Ani na jedno, ani na drugie nie mamy ludzi i odpo- wiedniego sprzętu ich zabezpieczającego. - O tym wszystkim nie raz i nie dwa pisałem do województwa. Zamiast pomocy otrzymałem wyłącznie dobre rady i babę na kark. Niech wszyscy diabli wezmą taką robotę! A komu później głowę zmyją? Wiadomo, majorowi Stanisławowi Zajączkowskiemu. Zygmunt Poleszczuk musiał przyznać, że słowa zwierzchnika zawierały sporo racji. Rzeczywiście, Komenda Miejska MO w Zabiegowie znalazła się w ciężkiej sytuacji. Ale major nie chciał zrozumieć, że podobny stan rzeczy istniał prawie w każdym mieście, więc władze wojewódzkie pomimo najlepszych chęci nie mogły od razu każdej podległej jednostce przyjść z pomocą. Kapitan wyobrażał sobie, jaką awanturę wywołał w Częstochowie rozkaz delegujący Śliwińską do Zabiegowa. Znowu próbował załagodzić: - Nie widziałeś babki i z góry do niej tak negatywnie się nastawiłeś. A to może być pierwszorzędna siła fachowa. W Katowicach doskonale znają nasze ciężkie położenie, a „alfabetyczny morderca" i tam musi budzić duże obawy. Z Zabiegowa do Katowic zaledwie półtorej godziny jazdy. Przestępca łatwo może się przerzucić na tamtejszy teren. A poza tym oni przecież odpowiadają przed Warszawą za całe województwo, a więc i za nas. Na pewno nie przysyłają nam nowicjusza. - Siła fachowa - ironicznie roześmiał się major - znasz tę
anegdotkę o maszynistce i sile fachowej? Dziękuję za taką pomoc. Nie dość, że do niczego się nie przyda, to jeszcze będzie przewracała oczyma i mizdrzyła się do moich chłopaków. Już to widzę. - A może jest brzydka? Zezowata, kulawa i garbata? - Jeszcze gorzej - Zajączkowski przestraszył się nie na żarty. - Wolę ładną niż potwora. - Nie powiem, żebyś był zbyt konsekwentny. Dlatego mam nadzieję, że i z powierzenia jej tej sprawy także zrezygnujesz. - Na pewno nie. Jeżeli województwo uważa, że ona taka zdolna, to niech pokaże, co potrafi. - Boję się, że Śliwińska nie będzie miała łatwego życia w Żabiego wie. - O to mi tylko chodzi. Im prędzej się stąd wyniesie, tym lepiej. Rozdział 2 Kawa dla majora Zajączkowskiego Nawet taki służbista, jak major Stanisław Zajączkowski, przyznał w duchu, że porucznik Barbarze Śliwińskiej nie można niczego zarzucić. Zjawiła się w komendzie ubrana w przepisowy mundur i zameldowała się zwierzchnikowi zgodnie ze wszystkimi wymogami regulaminu. Sylwetka szczupłej, zgrabnej dziewczyny doskonale się prezentowała w opinającym ją uniformie, spódniczka zaś (trzy palce nad kolano) pokazywała zgrabną nogę. Ciemne rajstopy uwydatniały kształtną łydkę. Kapitan Poleszczuk, który w całej komendzie uchodził za największego konesera w tych sprawach, z całym przekonaniem uznał, że nowy nabytek Zabiegowa przedstawia się bardzo, bardzo interesująco. Włosy ciemne, krótko podcięte, twarz owalna, oczy piwne, zgrabny, trochę załamany nosek, może nieco zbyt wydatne usta i ostro zarysowany podbródek, wszystko to tworzyło przyjemną całość. Trudno byłoby tę dziewczynę nazwać pięknością, ale w jej sylwetce i w twarzy było coś, co bardzo pociąga mężczyzn.
- Siadajcie, poruczniku - major zdawał się ulegać czarowi nowo przybyłej. Śliwińska zajęła wskazane jej krzesło. - Co robiliście w Częstochowie? - Najpierw pracowałam w służbie mchu. Później w gospodarczym. Skierowano mnie do szkoły oficerskiej. Na zaoczny trzyletni kurs w Szczytnie. Potem znowu gospodarczy i ostatnio w dochodzeniowym. Ten podział był trochę formalnością, bo i w Częstochowie nie ma za dużo ludzi, więc nieraz trzeba było jednocześnie prowadzić rozmaite sprawy. - W dochodzeniowym? - powtórzył Zajączkowski. To bardzo dobrze. Cieszę się, że przysłali nam fachowca. Właśnie mamy tutaj dość trudną sprawę. Pewnie już o niej słyszeliście? - „Alfabetyczny morderca”! Cała Polska o tym słyszała. - Tak. Jego mam na myśli. - Oczywiście nie znam szczegółów tej historii. Tyle wiem, co o niej pisały gazety. - Szczegóły poznacie. Zamierzam powierzyć wam to śledztwo. Dziewczyna uśmiechnęła się. Poleszczuk stwierdził, że z tym uśmiechem jest jeszcze milsza. - Tak się bałam - powiedziała - że potraktujecie przysłanie baby jako dopust boży i będę służyła do zatykania dziur. A tu taka przyjemna niespodzianka. Bardzo dziękuję obywatelowi majorowi, postaram się nie zawieść zaufania. Poleszczuk całą siłą woli powstrzymał się, żeby nie parsknąć śmiechem. Bo też major, słysząc wypowiadane z takim entuzjazmem słowa dziewczyny, miał kapitalną minę. Spodziewał się innej reakcji. - Naturalnie, pod moją kontrolą - dorzucił komendant. - Tak jest, obywatelu majorze - Śliwińska zrobiła ruch, jak gdyby chciała się zerwać z krzesła i stanąć w postawie zasadniczej. - Nie cieszcie się tak, koleżanko - wtrącił Zygmunt Poleszczuk - sprawa jest cholernie trudna. Od dwóch miesięcy głowimy się, w jaki sposób złapać tego szaleńca, i nie ruszyliśmy z miejsca. Zaczniecie od zera.
- To doskonale. Nie będę się niczym sugerowała - dziewczyna nadal wykazywała szczery entuzjazm. W Częstochowie na taką „swoją" sprawę musiałaby czekać wiele lat albo nigdy by jej nie dostała. A tu spada jak z nieba. Wbrew wszystkim normom konstytucyjnym i wszelkim frazesom o równouprawnieniu kobiet mają one jednak dużo mniejsze szanse wybicia się i awansu. Wszędzie, także i w milicji. Śliwińska naturalnie się domyślała, jakie były racje majora, że ją obdarzył tym, w tej chwili bodaj najważniejszym śledztwem w całym województwie, jeżeli nawet nie w całym kraju. - Gdzie my was ulokujemy? - martwił się komendant. - Jeżeli w Zabiegowie nie ma hotelu, to może gdzieś prywatnie? A w najgorszym razie w jakiejś pustej celi waszego aresztu - roześmiała się nowo przybyła. - Hotel w Zabiegowie jest. Ale marny i malutki. Ma tylko pokoje zbiorowe. O tym, żeby tam mieszkać dłużej, nawet nie ma mowy - informował kapitan. - Mamy na poddaszu pokój gościnny. Wygospodarowaliśmy go podczas ostatniego remontu, żeby nie blokować miejsc w hotelu - wyjaśnił major - cała bieda w tym, że są tam trzy łóżka, a wy jesteście kobietą. - Tam ktoś mieszka? - W tej chwili nie, ale często przyjeżdżają do nas z terenu lub z województwa. Nie chciałbym stracić tego lokalu na dłużej. - Nie szkodzi. Jeżeli ktoś przyjedzie, to się wyniosę w ciągu pół godziny. Mam niewielką walizeczkę, na razie zostawiłam ją w przechowalni na dworcu. A jak się już rozejrzę w mieście, na pewno znajdę jakiś pokój przy rodzinie. - Z tym u nas trudno. - Niech się obywatel major o mnie nie martwi. Jakoś sobie poradzę. - Proszę więc dzisiaj urządzić się i rozejrzeć po mieście, a jutro przystąpić do pracy. - To ja koleżance pokażę ten pokoik na poddaszu - ofiarował się kapitan - a po rzeczy poślemy na dworzec nasz samochód. Major chciał się wtrącić. Pewnie rugnąłby kapitana, że ten się
rozporządził służbowym wozem. Ale w końcu rozmyślił się. Śliwińska i kapitan wyszli z gabinetu. Komendant jeszcze słyszał, jak Poleszczuk zapoznawał nową koleżankę z panną Zosią i jak obie dziewczyny zaczęły o czymś rozmawiać. - Zosiu, połącz mnie z komitetem! - polecił. Zajączkowski zwracał się do sekretarki po imieniu. Znał ją od dziecka. Zofia Maleńko była córką jego serdecznego przyjaciela ze szkolnych lat. - Już łączę. Po skończonej rozmowie major znowu zawołał: - Zosiu! Sekretarka stanęła w drzwiach. - Zrób mi, proszę, mocnej kawy. A... co o niej myślisz? - Bardzo miła dziewczyna. Sądzę, że będziemy mieli z niej pociechę. W tym momencie na schodach dał się słyszeć jakiś hałas i kobiecy stłumiony krzyk. W chwilę potem do sekretariatu weszła Śliwińska mocno kulejąc, a za nią kapitan z dość niepewną miną. - Upadłam na schodach. - Zapomniałem ostrzec koleżankę, że jeden stopień na górze trochę się rusza. - Nic się wam nie stało? - Nie. Tylko obcas złamałam. Nie wiem, co teraz zrobię, bo inne pantofle mam w walizce na dworcu. - Zosiu, proszę jutro wezwać stolarza, żeby zrepero- wał ten stopień, a co do butów, zaraz poślemy samochód na stację. - Stopień to głupstwo. Jeżeli jest młotek i parę gwoździ, sama zreperuję. Mój ojciec był stolarzem, więc się trochę na tym znam. - Ja także chętnie pomogę. A młotek znajdziemy - ofiarował się Poleszczuk. - Niech pani zdejmie pantofel. Naprzeciwko mieszka szewc. Reperuje buty całej naszej komendzie. Tani i solidny. Skoczę do niego i za parę minut będzie po kłopocie - Zosia złapała uszkodzony bucik i wybiegła z pokoju. Śliwińska w jednym pantoflu dokuśtykała do krzesła i usiadła.
- Niech koleżanka da kwit z przechowalni - ofiarował się kapitan - podjadę na dworzec po walizkę. Wycofując się do swojego gabinetu i wbrew zwyczajowi zamykając drzwi, major pomyślał: „Już wszystkich oczarowała. Ale ze mną, panienko, nie pójdzie ci tak łatwo!" Przypomniał sobie o zamówionej kawie. Ale kawy nie było, bo Zosia pobiegła do szewca. Major podszedł do okna. Widział po przeciwnej stronie ulicy mały sklepik zajmowany od paru lat przez przybyłego do Zabiegowa starego majstra szewskiego Józefa Kunerta. Ponieważ drzwi od warsztatu były otwarte, doskonale mógł obserwować z tego miejsca Zosię siedzącą na małym zydelku, a naprzeciwko niej starego, siwego człowieka, który trzymając w prawym ręku pantofel, przybijał do niego oberwany obcas. - Nawet telefonu nie przełączyła - rozzłościł się Zajączkowski. - Ta dziewczyna nigdy nie będzie dobrą sekretarką. W tej chwili aparat zadzwonił. Major sięgnął po słuchawkę. - Majorze - meldowała Śliwińska - dzwonią z „Samopomocy Chłopskiej". Czy przełączyć? - Proszę. Siedząc w swoim pokoju Zajączkowski słyszał, jak kapitan wrócił z walizką. Nieco po nim przyszła Zosia ze zreperowanym butem. Później szukano gwoździ. Do naprawy schodów zgłosiło się aż trzech milicjantów. Za chwilę do uszu majora doszedł stukot młotków. Pracowali z takim zapałem, że chyba wypaprali z pół skrzynki gwoździ. Najwidoczniej kapitan kierował całą operacją, bo jego głos dochodził aż do gabinetu komendanta. Śmiechu przy tym było co niemiara. A tymczasem do siedzącej w sekretariacie Śliwińskiej kolejno zgłaszali się i przedstawiali wszyscy pracownicy komendy. Nawet owe dwie kobiety tolerowane w tym gmachu przez „Starego". Niewielki pokoik sekretariatu zamienił się w salon przyjęć. ,, Jak wyjdę, jak spiorunuję to całe towarzystwo, to się nie pozbierają!'’ - odgrażał się w myślach major, ale nie zrobił ani
kroku zza biurka. Jeszcze wybuchnął mały spór, kto ma zanieść na górę walizkę pani porucznik, i nagle wszystko ucichło. Ludzie powrócili do swoich normalnych zajęć. Tylko o kawie dla komendanta nikt nie pomyślał. Nawet panna Zosia zapomniała o tym swoim obowiązku. Rozdział 3 Pasmo zbrodni Kiedy nazajutrz major wszedł do gmachu komendy, obie dziewczyny: panna Zosia i porucznik Śliwińska, pogrążone były w rozmowie. Komendant nie podsłuchiwał, ale wchodząc schodami na górę usłyszał, że dziewczyny mówią sobie po imieniu i naturalnie rozprawiają o jakichś szmatkach. Na widok zwierzchnika Śliwińska znowu przyjęła postawę zasadniczą i przepisowo się zameldowała. To trochę udobruchało Zajączkowskiego. - Na przyszłość nie trzeba - machnął ręką - tutaj nie przestrzegamy tak surowo regulaminu jak w Częstochowie. - Czy obywatel major - zapytała dziewczyna z niepokojem w głosie - nie rozmyślił się z tą sprawą? - Nie bójcie się. - Pół nocy z emocji nie spałam. - Jeszcze będziecie przeklinać chwilę, kiedy po raz pierwszy wzięliście te akta do ręki. - Nie będzie tak źle. - No, no, nie bądźcie za pewni. Zaraz wam wydam akta. Możecie pracować tu obok, w pokoju mojego zastępcy, który jest chory. Zacznijcie od bardzo dokładnego przestudiowania całej dokumentacji. Nie spieszcie się. Kiedy już się zapoznacie ze szczegółami, wtedy porozmawiamy, co dalej robić z tym fantem. - Tak jest! Były to cztery grube tomy akt. Każdy z wiązany sznurkiem. Barbara Śliwińska, siedząc w przydzielonym pokoju, obejrzała
każdy z tomów z zewnątrz. Nie miały wspólnej sygnatury. Na każdym z nich widniał napis sporządzony dużym, nieco pochyłym pismem „Sprawa o zabójstwo ..." (tu imię i nazwisko), a pod nim data. Najstarsza z teczek informowała, że zawiera akta dotyczące Wincentego Adamiaka, i nosiła datę 25 czerwca 1975 roku. Pani porucznik rozwiązała sznurek i zaczęła studiować akta. Na samym początku, jak zwykle, znajdowała się krótka notatka „zawiadomienie o przestępstwie", sporządzona przez dyżurnego, sierżanta Jana Lisowskiego. Zawiadomienie stwierdzało, że w czasie dyżuru starszego sierżanta o godzinie dwunastej minut trzydzieści pięć do komendy zgłosiło się dwóch chłopców: Janusz Malaga i Jan Gawiński. Zameldowali oni, że kiedy łowili ryby w rzece Stróżance, zauważyli leżącego w krzakach człowieka. Człowiek nie ruszał się, gdy zaś chłopcy podeszli bliżej, zobaczyli kałużę krwi wokół mężczyzny. Przestraszeni przybiegli na milicję. Wysłany na miejsce patrol ustalił, że w krzakach leżą zwłoki młodego człowieka zamordowanego jakimś ostrym na- rzędziem. Milicjanci z radiowozu bez trudu ustalili tożsamość zabitego. Był nim znany na zabiegowskim bruku chuligan, Wincenty Adamiak, częsty bywalec milicyjnego aresztu. Tożsamość tę potwierdziła matka Adamiaka, zawiadomiona i sprowadzona na miejsce wypadku. Z kolei w aktach znajdowały się: protokół ekipy dochodzeniowej i zdjęcia zrobione przez fotografa milicyjnego. Na kilku odbitkach widać było zarośla, z których wystawały nogi człowieka leżącego na brzuchu. Inne, zrobione z bliższej odległości, pozwalały dostrzec, że mężczyzna ma zakrwawioną i rozdartą koszulę na plecach z lewej strony, mniej więcej na wysokości serca. Wyraźna też była niezbyt wielka rana. Następne zdjęcia przedstawiały twarz młodego człowieka. W aktach znajdowały się odciski palców zmarłego. Protokół ekipy dochodzeniowej był krótki. Ustalał on, że ciało zabitego zostało zaciągnięte w krzaki. Wskazywały na to dość widoczne jeszcze ślady krwi na trawie. Miejsce zbrodni najprawdopodobniej znajdowało się nad rzeką, na wysokim jej
brzegu, w odległości około dziesięciu metrów od miejsca, gdzie leżały zwłoki. Na brzegu znaleziono papier z resztkami kiełbasy i okruchami chleba oraz dwie puste butelki. Jedną po popularnym winie owocowym, zwanym w Zabiegowie „czar pegeeru” i drugą po „likierze strażackim”. Co ciekawe, na obu butelkach nie wykryto żadnych śladów linii papilarnych, nawet odcisków palców denata. Czyżby butelki zostały starannie wytarte przez mordercę? Dlaczego w takim razie nie wrzucił ich po prostu do rzeki? Obdukcja lekarska i sekcja zwłok stwierdzały, że zgon nastąpił przypuszczalnie pomiędzy godziną dziewiętnastą a dwudziestą pierwszą w dniu dwudziestego czwartego czerwca na skutek przebicia lewej komory serca i krwotoku wewnętrznego. Ranę w plecy od lewej strony pod łopatkę zadano jakimś wąskim narzędziem o długości co najmniej 12 centymetrów, prawdopodobnie nożem sprężynowym. Nóż kuchenny lub rzeźnicki zrobiłby ranę szerszą i większą. Ofiara zmarła prawie natychmiast, gdyż ostrze broni dosięgnęło serca. Sekcja zwłok ustaliła, że młody człowiek w momencie zgonu musiał mieć we krwi znaczną ilość alkoholu i był zamroczony lub na granicy utraty przytomności. Wywiad środowiskowy nie przyniósł rewelacji. Wincenty Adamiak nigdzie nie pracował. Dorywczo pomagał matce prowadzącej stragan na miejscowym zieleniaku. Ukończył siedem klas szkoły podstawowej, następnie uczęszczał do zasadniczej szkoły zawodowej, ale stamtąd go usunięto za notoryczne opuszczanie lekcji i za awanturnictwo. Zabity miał dwadzieścia trzy lata. Służby wojskowej nie odbywał. Ustalono, że ostatni raz widziano Adamiaka około godziny czwartej po południu przy budce z piwem, w pobliżu stacji kolejowej. Jak zeznali pijący z nim kompani, już wtedy Wicuś był mocno podchmielony. Według zeznań tych kolegów, po wypiciu dwóch czy też trzech kufli piwa Adamiak nie miał pieniędzy na dalszą libację. Usiłował namówić współtowa- rzyszy do zafundowania mu następnej kolejki. Zanosiło się
nawet na lekką rozróbę, ale w porę interweniował właściciel budki, Bernard Formanowski, znany wśród piwoszów z ciężkiej ręki. To uspokoiło młodego chuligana, który odchodząc miał powiedzieć, że idzie do matki po pieniądze. Niestety, nie udało się ustalić, która wtedy mogła być godzina. Szczęśliwi z kuflem w ręku nie patrzą na zegarek, a czas im płynie szybko. Także Formanowski zajęty pilnowaniem, żeby przy budce nie było zbyt głośno, bo to grozi odebraniem koncesji, nie zauważył, o której godzinie młody Adamiak potoczył się w kierunku domu. Matka zamordowanego, Janina Adamiakowa, wdowa utrzymująca siebie i rodzinę (składającą się prócz Wincentego jeszcze z dwóch młodszych synów i z dwóch córek) z handlu zieleniną na miejscowym straganie, zeznała, że ostatni raz widziała syna w godzinach rannych, kiedy to pomógł jej w transporcie towaru. Za tę przysługę wyłudził od matki trzy- dzieści złotych. Po południu ani na targowisku, ani w domu, co potwierdziło młodsze rodzeństwo, Wincenty się nie pojawił. Najprawdopodobniej więc w drodze do domu Adamiak spotkał swojego przyszłego mordercę. Na koszt tego człowieka zaopatrzono się w alkohol i udano na dalszą libację nad rzekę. Na ciele denata nie znaleziono żadnych zadrapań. Również ślady na trawie nie wskazywały, żeby pomiędzy pijącymi miała wybuchnąć kłótnia i następnie walka, w czasie której zadano morderczy cios. Milicja przesłuchała wszystkich pracowników placówek handlowych sprzedających wino i wódkę. Zabiegowo nie jest wielkim miastem. Liczy zaledwie około ośmiu tysięcy mieszkańców. W takiej gromadce wszyscy wszystkich znają. Żaden z ekspedientów nie przypominał sobie, aby tego dnia Adamiak kupował jakiś alkohol. Żaden też nie potwierdził, żeby komuś sprzedał razem butelkę „owocaka” z butelką wódki. Z zestawienia zebranych faktów milicja wysnuła słuszny wniosek, że nie było to przypadkowe zabójstwo w bójce lub pod wpływem nagłej kłótni, lecz morderstwo z góry zaplanowane i na zimno zrealizowane. Adamiaka zwabiono nad rzekę, a tam już podchmielonego uraczono alkoholem aż do utraty
przytomności, aby potem zabić ciosem noża w plecy. Ciało zaciągnięto w pobliskie krzaki. Mordercy nawet nie zależało na ukryciu zbrodni, czy też opóźnieniu czasu jej wykrycia. Dlatego nie usunął butelek ani nie wrzucił do rzeki, gdzie odnalezienie ich nie nastąpiłoby tak szybko. Ustalenie licznych kontaktów zabitego nie było także zbyt trudne dla milicji, doskonale znającej miejscową „tombakową młodzież''. Koleżkowie, którzy na wzór Wicusia nigdy nie splamili swoich rąk pracą, kilka dziewczyn obsługujących seksualnie to towarzystwo, sąsiedzi z domu, gdzie mieszkała Adamiakowa, unikający raczej jak ognia młodego rozrabiaki - na tym zamykał się krąg świadków.' Przesłuchiwano każdą i każdego kolejno. Towarzystwo doprowadzone do gmachu komendy i na wszelki wypadek, żeby przeciwdziałać zmowie, zamknięte w odizolowanych pomieszczeniach, nie było bynajmniej solidarne, ani też nie kierowało się starą chrześcijańską zasadą ,,de mortuis nil nisi bene": o zmarłych mówi się tylko dobrze. Przeciwnie, niezbyt barwną postać Wicusia malowano wyraziście, nie szczędząc czarnych farb. Jednakże na temat zbrodni nie umiano powiedzieć nic konkretnego. Młodzi ludzie byli zdziwieni, a nawet porządnie przestraszeni. Twierdzili, że ta śmierć jest dla nich całkowitym zaskoczeniem. Każdy starał się przedstawić milicji mniej lub bardziej wiarogodne alibi. Wszystkie zeznania sprawdzono jak najstaranniej. Znaleziono poważne luki i rozminięcia się z prawdą. Zwłaszcza jeśli chodzi o miejsca pobytu w tym czasie, kiedy Adamiak siedział nad rzeką wraz ze swoim przyszłym zabójcą. To jednak nie wystarczało, aby pod adresem któregokolwiek z tych młodych wałkoni sformułować zarzut popełnienia morderstwa. A poza tym jaki mógłby być powód zbrodni? Na pewno nie rabunkowy, bo Adamiak nie miał przy sobie ani grosza. Nie nosił zegarka, bo dawno go już przepił. W tym towarzystwie nieraz dochodziło do nieporozumień, awantur i nawet krwawych bójek. To przestępstwo nie miało jednak takiego charakteru. Zostało dokonane na zimno, z
premedytacją. Czytając kartka za kartką akta tej sprawy, porucznik Barbara Śliwińska z pełnym uznaniem oceniła pracę kolegów z Zabiegowa. Wykonali szybko i sprawnie ogromną robotę. Przesłuchali wiele osób. Sprawdzili te zeznania. Dokonali licznych ekspertyz i oględzin. A pomimo to śledztwo utknęło. Kiedy tak milicja biedziła się, usiłując rozwiązać zagadkę śmierci Wincentego Adamiaka, opinię publiczną miasta zaalarmowało nowe krwawe przestępstwo. Oto w niedzielę osiemnastego lipca przybiegła do komendy miejskiej Justyna Feliksiakowa, mieszkanka Zabiegowa z ulicy Świerczewskiego, i zameldowała, że chcąc pożyczyć szklankę cukru, zapukała do domu sąsiadki, Marii Borzęckiej. Kiedy sąsiadka nie zareagowała na pukanie, pani Feliksiakowa zajrzała przez okno do środka. Zobaczyła straszny widok - na podłodze w kałuży krwi leżała Borzęcka. Posłany na ulicę Świerczewskiego patrol potwierdził informacje Feliksiakowej. Ekipa dochodzeniowa otworzyła drzwi małego domku zamieszkanego przez samotną wdowę Marię Borzęcką. Stwierdzono, że kobieta nie żyje. Cały tył głowy miała zmiażdżony uderzeniem obucha siekiery, która zresztą leżała przy zwłokach, a która, jak to następnie ustalono, stanowiła własność denatki. Co ciekawsze, na stylisku siekiery nie znaleziono żadnych odcisków palców. Najwidoczniej je wytarto. W malutkim pomieszczeniu zajmowanym przez Borzęcką nie widać było żadnych śladów walki. Zabójstwo nie miało też charakteru rabunkowego. W drewnianym kuferku stojącym pod łóżkiem i zamkniętym na dość prymitywną kłódkę, milicja odkryła ponad osiemnaście tysięcy złotych gotówką oraz trzy złote pięciodolarówki, zawinięte w białą szmatkę. Sekcja zwłok potwierdziła, że śmierć nastąpiła na skutek zmiażdżenia tylnej części czaszki i uszkodzeń mózgu. Jako datę zgonu lekarz milicyjny ustalił sobotę, pomiędzy godziną osiemnastą a dwudziestą trzecią. Marię Borzęcką także dobrze znała milicja w Zabiegowie. Wdowa po kolejarzu otrzymywała niewielką rentęi „dorabiała”
sobie potajemnym handlem wódką. Kto nife zdążył zaopatrzyć się w alkohol w jednym ze sklepów monopolowych, mógł, przyciśnięty pragnieniem, o każdej porze dnia czy nocy poratować się półlitrówką u „cioci" Borzęckiej. Milicja niejednokrotnie robiła „naloty" na mały do- mek przy ulicy Świerczewskiego. Konfiskowała całe zapasy znalezionego alkoholu i kierowała sprawę bądź do kolegium, bądź do sądu. Borzęcką karano wysokimi grzywnami, a nawet więzieniem. Grzywny płaciła, od odsiadki starała się wykręcić podeszłym wiekiem i ciężkim stanem zdrowia, cierpiała bowiem na ostrą astmę oskrzelową. Potem znowu wracała do nielegalnego handlu. Nawet w dniu, kiedy znaleziono „ciotkę” martwą, milicja wykryła pod podłogą przemyślny schowek z dziewiętnastoma półlitrówkami. W Zabiegowie ostatnie morderstwo zdarzyło się przed przeszło siedemnastoma łaty. Wtedy pewien młody człowiek z zazdrości zabił narzeczoną, która go porzuciła, a potem popełnił samobójstwo, wieszając się na gałęzi dębu w pobliskim lesie. A teraz, w odstępie zaledwie czterech tygodni, aż dwa trupy. Nic dziwnego, że wywołało to ogromną sensację, szeroko komentowaną w całym województwie. Klientela „ciotki” Borzęckiej była bardzo liczna. Zabiegowo bynajmniej nie należało do „suchych” miast. Przeciwnie, w wojewódzkich statystykach spożycia alkoholu to miasto znajdowało się prawie na samym szczycie tabeli. Nie przeszkadzał w tym nawet obowiązujący w całym rejonie zakaz sprzedaży wódki w soboty. Takich uczynnych „ciotek" jak Borzęcka było bowiem w Zabiegowie i w terenie dość sporo. Ludzie, którzy korzystali z usług „ciotki", nie chwalili się tym przed milicją. Ale na szczęście w małych miastach panuje zwyczaj, że kobiety po południu siedzą w oknach i obserwują oraz obgadują przechodzących. Tak też było i pamiętnej soboty na ulicy Świerczewskiego. Bez trudu udało się więc ustalić niemałą listę klientów odwiedzających tego dnia domek, a nawet ustalić kolejność, w jakiej znikali oni za gościnnymi
drzwiami Marii Borzęckiej. Ostatnim wynoszącym z tego domu półlitrówkę był Marian Palicki. Przesłuchiwany, niechętnie przyznał się, że odwiedził Borzęcką około wpół do dziewiątej wieczorem. Wtedy już się zmierzchało. Twierdził, że opuścił emerytkę całą i zdrową. Milicja przetrzymała Palickiego w areszcie przez czterdzieści osiem godzin. Prokurator nie dał sankcji na dalszy areszt, gdyż na ciele i ubraniu zatrzymanego nie znaleziono najmniejszych nawet śladów krwi, które - gdyby Palicki rzeczywiście był zabójcą - powinny jednak tam się znajdować. Również nic nie wskazywało na to, żeby jego garnitur był w ostatnich dniach prany lub czyszczony. A poza tym brakowało motywu zbrodni. Ten pijaczek, stały klient „ciotki", miałby zamordować swoją wódodawczynię? A zatem dopiero po Palickim, kiedy już na ulicy zapanował mrok, obserwatorki zaś zamknęły okna i zabrały się do swoich zajęć, ktoś wśliznął się do małego domku i zamordował jego właścicielkę. Musiał być dobrym znajomym Borzęckiej, gdyż wpuściła go do środka bez żadnych ceremonii. A przecież była bardzo ostrożna, obcym nie otwierała, w obawie nie tyle przed złodziejami, co wywiadowcami milicji, tak uprzykrzającymi życie staruszce. Na to zaufanie do mordercy wskazywał także sam sposób popełnienia zbrodni. Borzęcka była wtedy odwrócona tyłem do napastnika, który spokojnie sięgnął po zwykle stojącą w kącie siekierę, aby nią zadać cios, niczego się nie spodziewającej kobiecie. Jeszcze jeden wniosek nasuwał się z oglądanych przez Śliwińską zdjęć. Cały tył głowy był strzaskany ciosem zadanym z niezwykłą siłą. Uderzał więc mężczyzna, i to mężczyzna silny, być może pracujący fizycznie i mający często do czynienia z siekierą. Na kredensie w mieszkaniu Borzęckiej leżało kilka czerwonych stuzłotówek, mniejsze banknoty i trochę bilonu. Morderca nie ruszył pieniędzy, chociaż sądząc z położenia ciała zabitej, w momencie zadawania ciosu zbrodniarz właśnie stał przy tym meblu. Nie wyglądało także na to, żeby ktoś spłoszył przestępcę.
Milicji nie udało się ustalić, czy jakiś klient „ciotki" na próżno dobijał się do jej mieszkania późnym wieczorem lub w nocy. Zabójcę Borzęckiej cechowała duża pewność siebie. Spokojnie zamknął mieszkanie kluczami znalezionymi w domku ofiary, a następnie ten pęk żelaza niedbale porzucił w ogródku oddzielającym mały budyneczek od ulicy. Milicja znalazła klucze zaledwie o trzy metry od ścieżki. Śliwińską, uważnie studiującą wszystkie szczegóły, zastanowił opis domku. Niewielki, stanowiący wraz z małym ogródkiem własność Marii Borzęckiej, składał się z dwóch pomieszczeń: kuchni i pokoju. Zbrodnię popełniono w kuchni. Tam też prowadziły drzwi wejściowe. W kuchni było jedno okno, pokój zaś oświetlały dwa okna. Wszystkie miały okratowania. Drzwi, obite od wewnątrz grubą blachą, zabezpieczały aż trzy zamki. Jeden z nich bardzo nowoczesny, o skomplikowanej budowie, który nawet doświadczonemu fachowcowi sprawia dużo trudności. Nie otworzy się go na zwykłą „pasówkę” ołowianą czy też za pomocą stalowego, lekko zagiętego drutu, jak to bywa z większością tak solidnie wyglądających zasuw, w praktyce nie stanowiących jednak najmniejszej przeszkody dla złodzieja. Przecież milicja, żeby się dostać do wnętrza, musiała wybić szybę i przepiłować kratę okienną. Dopiero wtedy najszczuplejszy w Zabiegowie wywiadowca wśliznął się do środka i otworzył drzwi od wewnątrz. Klucze znaleziono w trawie znacznie później. Te solidne zabezpieczenia w skromnej ruderce Marii Borzęckiej bardzo zdziwiły panią porucznik. Czyżby biedna wdowa bała się napadu i rabunku? A może miała śmiertelnego wroga, który nie czyhał na jej skromną fortunkę, lecz na jej życie? Tragiczna śmierć starszej kobiety zdawała się w pełni potwierdzać te obawy. Komu jednak zależało na zamordowaniu staruszki? W jej mieszkaniu milicja znalazła w sumie ponad dziewiętnaście tysięcy złotych. Barbara Śliwińska z własnych milicyjnych doświadczeń wiedziała, że nieraz ludzi zabijano dla znacznie mniejszej kwoty. Ale tu, to było co innego, przecież morderca
nie wziął ani grosza. Ustalono, że Maria Borzęcka miała dwoje dzieci. Syna, który skończył w Krakowie Akademię Górniczo- -Hutniczą i pracował w jednej z kopalń na Śląsku, oraz córkę. Córka chodziła we Wrocławiu do szkoły pielęgniarskiej. W tym też mieście przez parę lat pracowała w szpitalu wojewódzkim. Później wyszła za mąż za młodego lekarza i oboje wyjechali w Szczecińskie. Milicja, nie ufając nikomu w tej sprawie, na wszelki wypadek sprawdziła alibi tych dwojga i ich współmałżonków. Dzieci Borzęckiej, zawiadomione o śmierci matki, przyjechały na pogrzeb, zamówiły płytę na grób u miejscowego kamieniarza i powierzyły jednemu z adwokatów przeprowadzenie postępo- wania spadkowego, a także zostawiły mu pełnomocnictwo do sprzedaży domku i ogródka. Postępowanie spadkowe było właśnie w toku. W domku nikt nie mieszkał. Milicja zabez- pieczyła kraty, zamknęła pomieszczenie i nawet je opieczętowała. Rodzina nie wzięła z mieszkania niczego. Meble były tam bardzo skromne, a rzeczy osobiste zmarłej także nie przedstawiały żadnej wartości. Gotówkę znalezioną przez milicję i wpłaconą do depozytu sądowego dołączono do masy spadkowej. Wszystko wskazywało, że po zakończeniu formalności prawnych rodzina przestanie się interesować zmarłą, spoczywającą na cmentarzu w Zabiegowie. „To jednak musiała być dzielna kobieta - pomyślała Śliwińska. - Owdowiała przed piętnastu laty. Wtedy dzieci były jeszcze małe. Dopiero chodziły do szkoły średniej. A jednak dała im wykształcenie. Syna wykierowała na inżyniera, a córce zapewniła wzięty fach. Na pewno nielekko jej to przyszło. Dlaczego spotkał tę kobietę tak tragiczny koniec?” Rozdział 4 Trzecia litera alfabetu Dwa morderstwa, i to w tak krótkim odstępie czasu, poruszyły opinię publiczną miasteczka. Jednakże nikt jeszcze nie kojarzył
ze sobą faktu, że ofiara pierwszej zbrodni nosiła nazwisko zaczynające się na literę „A", druga zaś na literę „B". Również milicja początkowo nie łączyła tych dwóch spraw. Na pozór były przecież tak bardzo różne. Najpierw ofiarą morderstwa padł młody, dwudziestotrzyletni chłopak, znany miejscowy chuligan i pijak, następnie - starsza, przeszło siedemdziesięcioletnia kobieta. Wdowa, matka dwojga dzieci. Osoba przez opinię ulicy i miasta uważana za solidną. W jej sporach i zatargach z milicją oraz z prawem miasto stało po stronie biednej wdowy. Co to komu szkodzi, że staruszka z dobrego serca robi ludziom grzeczność i odstępuje im te dwie czy trzy półlitrówki, właśnie wtedy, kiedy imieninowi goście wysączyli domowe zapasy do ostatniej kropelki, albo wtedy, kiedy knajpy są zamknięte, a człowiek nie zdążył jeszcze ugasić pragnienia? Co w tym złego, że biedna wdowa zarobi przy tej okazji parę groszy? Kogo stać na wódkę, stać go i na to, aby trochę drożej zapłacić, skoro sklepy monopolowe zamkną swoje gościnne podwoje. Tak więc w Komendzie Miejskiej MO w Zabiegowie każdą z tych spraw zajmował się inny oficer. Jedną prowadził kapitan Zygmunt Poleszczuk, drugą zastępca komendanta, kapitan Janusz Wolski. Wkrótce potem Wolski wracając do domu motocyklem wpadł w poślizg i wylądował w szpitalu z ciężkimi obrażeniami ciała. Przypadek sprawił, że obie sprawy trafiły do rąk Poleszczuka. Kapitan Poleszczuk musiał zatem przesłuchiwać koleżków Wincentego Adamiaka i pijaków odwiedzających ulicę Świerczewskiego, zaopatrujących się w ,,pocieszycielkę" u „cioci" Borzęckiej. Ale nie upłynęły trzy tygodnie, kiedy wieść o nowym morderstwie obiegła miasto. W piątek, drugiego sierpnia zamordowany został najbogatszy bodaj człowiek w Zabiegowie, Władysław Czerwonomiejski. Ten sześćdziesięciodwuletni mężczyzna pojawił się tu stosunkowo niedawno, bo w 1968 roku, jako emigrant z Francji. W rozmowach ze znajomymi nieraz wspominał także o Afryce i o Szwecji, również Anglia nie była mu obca. O jego bogactwie krążyły legendy. Niewątpliwie było w nich sporo
prawdy, bo Władysław Czerwonomiejski przyjechał do Zabiegowa pięknym francuskim samochodem. Później nadeszły z Francji trzy wagony pełne najrozmaitszego dobra. Reemigrant kupił od Zarządu Miejskiego ruiny spalonego poniemieckiego domu stojącego na przedmieściu oraz trzy hektary ziemi. W ciągu zaledwie kilku miesięcy rudera zamieniła się w piękną willę, na placu zaś koło domu zaczęły wyrastać wielkie szklarnie, montowane z segmentów przywiezionych z Francji. Jedynie szkło na pokrycie ścian przyjechało z huty w Piotrkowie. A za szklarniami powstał duży sad owocowy. Miejscowi ludzie podejrzliwie patrzyli na nie- wielkie, najwyżej dwumetrowe drzewka rozpięte na sznurach, tak że tworzyły prawie żywopłot. Niejeden też ironicznie się uśmiechał, oglądając takie ogrodnictwo. Ale wszyscy zaprzestali żartów, kiedy zaledwie w trzy lata później, małe, karłowate drzewka zaczęły rodzić dorodne jabłka. I to w takiej obfitości, że żaden tradycyjny sad nie mógł z nimi konkurować. Czerwonomiejski dokupił jeszcze ziemi, a do swojego inwentarza samochód ciężarowy, którym teraz prawie codziennie dowoził do Katowic bądź to owoce, bądź nowalijki i kwiaty z systematycznie rozbudowywanych szklarni. Sześcioro ludzi stale pracowało w tym gospodarstwie, a i sam ogrodnik nie szczędził swojego potu. Czerwonomiejski mieszkał z żoną i najmłodszym synem, który skończył wydział ogrodniczy SGGW i miał po ojcu objąć to kwitnące gospodarstwo. Starszy syn i jedyna córka pozostali we Francji. Tam skończyli szkoły, tam też założyli własne rodziny. Tylko w lecie odwiedzali rodziców. W zimie pani Czerwonomiejska zawsze parę miesięcy spędzała u dzieci za granicą. Stary ogrodnik bardzo rzadko pozwalał sobie na krótki urlop. Wiadomo, pańskie oko konia tuczy. Tego dnia, a był to piątek, przygotowywano dużą partię towaru, głównie czereśni dla zaopatrzenia Katowic. Samochód miał wyjechać przed ósmą rano, aby świeże owoce trafiły prosto do sklepów. Dlatego też zarówno stali pracownicy, jak i ludzie dodatkowo wynajęci do rwania o świcie znaleźli się w ogrodzie.