W jesiennym deszczu
Deszcz padał ciągle. Zaczął już przed południem i z każdą
godziną wzmagał się, aby teraz, o dziesiątej wieczorem, przejść
w prawdziwą ulewę. Latarnie elektryczne, rozmieszczone
rzadko i to jedynie na głównych ulicach Zygmuntowa, jednego
z licznych podwarszawskich osiedli, nie rozpraszały ciemności
listopadowej nocy. Nawet silna lampa, zawieszona nad
drzwiami miejscowego posterunku milicji, widziana z
odległości kilkunastu metrów była tylko niewielkim, żółtym
punktem.
Wewnątrz, w budynku mieszczącym posterunek MO, było
ciepło i jasno. W sporym pomieszczeniu znajdowało się dwóch
ludzi w mundurach. Jeden z nich, z dystynkcjami kaprala,
siedział przy stole i robił notatki w dużej książce o twardych,
czarnych okładkach. Drugi, starszy od kaprala i wiekiem i
stopniem — sierżant Stefan Kalisiak — obciągał właśnie płaszcz
i zakładał nań pas z kaburą pistoletu.
— Ależ leje — zauważył kapral.
Potoki deszczu, gnane wiatrem wprost w okno, uderzały o
szyby i spływały równymi strugami.
— Przynajmniej będziecie mieli spokojną noc.
W taką pogodę nawet najgorszy złodziej siedzi pod pierzyną
— zauważył sierżant.
— Jeszcze utopisz się w błocie, zanim dojdziesz do domu.
— Jakoś się trafi. Najgorzej na Wiśniowej. Tam wczoraj
grzęzło się do kostek. Dalej lepiej, bo nie taka glina. A u
mnie pod górką zawsze sucho, bo piasek.
— Weź pelerynę porucznika — doradzał kapral — zostawił
w szafie. Nieprzemakalna.
— Dojdę i tak... Jutro do południa mam wolne, a
porucznikowi mogłaby być potrzebna. Nie chce mi się z
samego rana jej odnosić. Może lać tak samo jak dzisiaj.
— Na pewno będzie padało. Zanosi się na trzy- dniówkę.
— Wiadomo — listopad. No to cześć!
— Cześć!
— A nie zapomnijcie — sierżant odwrócił się już od drzwi
— żeby po powrocie z patrolu Wierzbicki i Figiel wyszli
jeszcze na ostatni elektryczny. Ten o O48. Chuligani lubią
wtedy rozrabiać.
— Na taki deszcz?
— Wraca łobuzeria ostatnim pociągiem z Warszawy i
rozrabia. Im wszystko jedno jaka pogoda, a w deszcz mogą
liczyć na bezkarność. Niech patrol przejdzie się po stacji i
po głównej ulicy.
— Dobrze. Wyślę ich. Co powiedzieć porucznikowi?
— Ze jutro będę dopiero po czternastej. Rano jadę do
Warszawy. Cześć!
— Cześć! Ale pamiętaj, nie utop się na Wiśniowej!
Drzwi zamknęły się za wychodzącym sierżantem.
Po godzinie wrócił patrol — Wierzbicki i Figiel. Zdjęli
podgumowane peleryny i powiesili je na wieszakach. Pod
okryciami natychmiast zaczęła się tworzyć kałuża wody. Obaj
milicjanci zapalili papierosa.
— W osiedlu spokój informowali kaprala — na ulicach
żywego ducha. Tylko deszcz leje coraz większy.
— Kalisiak przykazał — powiedział kapral — żebyście
wyszli na ostatni pociąg, a później przeszli się po głównych
ulicach.
Wierzbicki skrzywił się.
— Znowu utytłamy się w błocie. Buty już mam zupełnie
przemoczone.
— Trudno, trzeba wyjść. Przedwczoraj w tym pociągu
jakiejś kobiecie wyrwano torebkę. A kiedy zerwała się, by
gonić złodzieja, inni podstawili jej nogę, tak że upadła i
potłukła się.
— Nie meldowała — zauważył kapral.
— Ale tak było. Mówił mi koleś, który wracał o tej porze.
— To pewnie znowu sprawka Kamińszczaka i jego
kompanii.
— A pewnie, pewnie.
— Jak się jeszcze bardziej rozzuchwalą, to gotowi wziąć
się za noże.
— Ja bym ich wszystkich przymknął.
— Masz dowody, że to oni? Nikt doniesienia nie złoży, bo
wszyscy w strachu. Kiedy w zeszłym roku złapaliśmy
Kamińszczaka na gorącym uczynku bójki w gospodzie, to co
z tego wyszło?
— Dali mu osiemset złotych grzywny w kolegium
orzekającym.
— No i co dla takiego osiemset złotych? Jakby
przyfasowali mu przynajmniej pół roku w „pośpie-
szniaku”, to może by trochę pomogło.
Milicjanci posiedzieli, odpoczęli i ogrzali się, po czym znowu
naciągnęli peleryny i poszli w kierunku stacji. Wrócili po
dwóch godzinach. W całym osiedlu panował spokój. Nasilenie
deszczu nieco się zmniejszyło. Już tak nie lało, padał tylko
miarowo drobny „kapuśniaczek”.
Kapral dyżurował przy telefonie. Dwaj milicjanci przeszli do
sąsiedniego pomieszczenia. Zjedli coś, podsuszyli się trochę,
odpoczęli godzinę i wyszli z posterunku. Przed szóstą rano
musieli znowu patrolować okolicę stacji kolejowej, aby
pilnować porządku wśród tłumu oczekujących na pociągi
dowożące ludzi do Warszawy, do pracy.
Nieco po siódmej zjawił się na posterunku komendant,
porucznik Jan Panas. Odebrał od kaprala meldunek
stwierdzający, że noc przeszła w całkowitym spokoju.
W kilka minut później wbiegła do budynku starsza, bardzo
wzburzona kobieta. Długo łapała oddech, zanim wykrztusiła:
— Zabity leży! Sierżant Kalisiak! W moim ogródku!
— Kto zabity? Co pani opowiada?
— Wyszłam rano z domu, aby kupić mleka i chleba —
kobieta mówiła nieco spokojniej. — Otworzyłam drzwi i idę
ścieżką do furtki. Było jeszcze zupełnie ciemno, więc z
daleka nic nie widziałam. Podchodzę bliżej, a pod
żywopłotem, przy samej furtce leży jakiś człowiek.
Myślałam, że pijany, ale nie! Mundur milicyjny. Leży bez
ruchu. Czapka zsunęła mu się nieco z głowy, a*na włosach
pełno krwi. Na ziemi koło głowy też ślady krwi. Poznałam,
że to nasz sierżant. Przecież znam go dobrze. Nieraz
zachodził do nas z różnymi sprawami.
— Gdzie pani mieszka? Daleko? — pytał zdenerwowanym
głosem porucznik.
— Nie. Tu zaraz. Na Kwiatowej, nie dochodząc do
Wiśniowej.
Porucznik zerwał się zza stołu.
— Chodźmy!
Inni milicjanci również się poderwali.
— Niech panowie przynajmniej płaszcze włożą, bo ciągle
pada. Jemu tam, biedakowi, już nie pomożecie. Całkiem
martwy...
— Kapralu! — porucznik odzyskał spokój — wy
zostaniecie, a Wierzbicki i Figiel pójdą ze mną.
Po przejściu kilkuset metrów milicjanci doszli do posesji
ogrodzonej siatką. Za siatką rósł gęsty, pozbawiony o tej porze
liści żywopłot. Pośrodku ogrodzenia znajdowała się furtka, od
której prowadził do stojącego w głębi ogrodu domu betonowy
chodniczek. Kobieta otworzyła furtkę i weszła do środka.
Milicjanci za nią.
Nieznajoma nie kłamała. Tuż za furtką, równolegle do
żywopłotu, spoczywało ciało mężczyzny w milicyjnym płaszczu.
Zabity leżał na brzuchu, z szeroko rozrzuconymi rękoma.
Głowę miał zwróconą w prawą stronę. Ziemia koło głowy nosiła
ślady krwi, częściowo już rozmyte deszczem. Krew zlepiała
również włosy widoczne spod przekrzywionej czapki. Nie
ulegało wątpliwości. To był sierżant Stefan Kalisiak.
Milicjanci pochylili się nad ciałem kolegi. Nie żył chyba od
wielu godzin. Rysy twarzy wyrażały zupełny spokój. Na ziemi
nie było jakichkolwiek śladów walki. Widocznie morderca
zaskoczył milicjanta znienacka i jednym uderzeniem pozbawił
życia.
— Brak pistoletu w kaburze — zauważył Figiel pokazując
rozpięty, pusty futerał po broni — nie ma też zapasowego
magazynka z amunicją.
— Trzeba natychmiast zawiadomić Komendę Wojewódzką
— powiedział porucznik prostując się. — Wierzbicki!
Zostaniecie przy zwłokach. A panią poprosimy na
posterunek, bo musimy spisać protokół.
Oficer milicji starał się mówić spokojnym głosem. Jednak
lekkie drżenie rąk zdradzało, jakim wielkim wysiłkiem
uzyskiwał ten pozorny spokój.
— Trzeba jeszcze kogoś przysłać — dorzucił Figiel — jeśli
w osiedlu rozniesie się wiadomość o zamordowaniu
Kalisiaka, sam Wierzbicki nie da rady. Zleci się gapiów i
żądnych sensacji z parę setek.
— Słusznie — zgodził się porucznik — przyślemy mu
dwóch ludzi do pomocy. Przypuszczam, że z komendy
przyjadą najdalej w ciągu dwóch godzin.
Ale nie minęła i godzina, gdy przed budynkiem posterunku
MO zatrzymały się trzy samochody. W dwóch znajdowała się
ekipa śledcza z Komendy Wojewódzkiej, w trzecim major
Stanisław Makowski z Komendy Głównej MO. Po wstępnych
czynnościach ekipy dalsze śledztwo miał przejąć major Ma-
kowski.
Kilka minut zajęły skąpe informacje o ustalonych do tej pory
szczegółach zbrodni, po czym samochody pojechały na
Kwiatową. Ekipa śledcza zabrała się do roboty.
Major Makowski stał nieco z boku. Dla niego sprawa była
jasna. Nie pierwszy to milicjant ginął w czasie pełnienia służby,
ponieważ jego pistolet potrzebny był bandycie do popełnienia
dalszych zbrodni. Nie ruszono niczego więcej, nie rozpięto
nawet płaszcza. Świadczyło to wyraźnie o tym, że mordercy
chodziło wyłącznie o zdobycie broni. W jaki sposób dokonano
zbrodni? To również major mógł wyobrazić sobie dokładnie.
Korzystając z deszczu i ciemności, napastnik podszedł
niepostrzeżenie do milicjanta i jakimś ciężkim narzędziem
zadał mu silne uderzenie w tył głowy.
— Zbadajcie ulicę na całej długości siatki — polecił major.
— Wygląda na to, że ciało zostało przyniesione i rzucone
tutaj, a zbrodnię popełniono gdzie indziej.
Na ulicy zebrał się już spory tłumek gapiów. Teraz, na
polecenie milicji, ludzie ci cofnęli się na drugą stronę jezdni.
Milicjanci szczegółowo badali metr po metrze chodnik
biegnący wzdłuż ogrodzenia.
— Nic nie znajdą — powątpiewał porucznik — całą noc
padało. Poza tym ludzie rozdeptali. Rano, zaraz po
znalezieniu Kalisiaka, też niczego nie było widać.
— No, dobrze. Ale przecież na pewno sierżant nie wszedł
za furtkę. Bo i po co?
— Patrzcie, tutaj siatka jest nieco wgięta — zauważył
jeden z członków ekipy — i to w taki sposób, jakby leżało na
niej coś ciężkiego.
— Major zbliżył się do ogrodzenia.
— Tu jest jakiś rdzawy ślad — powiedział pokazując
grudkę ziemi nieco innego koloru — weźcie próbkę i
zbadajcie. Może to krew?
— O, tu drugi! Na pewno krew — pokazywał inny
milicjant. — Ciągnęli go w stronę furtki.
Lekarz milicyjny stwierdził, że zgon nastąpił prawie
natychmiast po uderzeniu w potylicę, zadanym tępym, ciężkim
narzędziem. Cios był tak silny, że zdruzgotał kości czaszki i
wgniótł je do mózgu. Sądząc po stanie zwłok, śmierć nastąpiła
między dziewiątą a dwunastą wieczorem poprzedniego dnia.
— To by się zgadzało — potwierdził porucznik. — Kalisiak
wyszedł z posterunku nieco po dziesiątej. Mieszkał na
Grzybowej — to taka mała uliczka pod lasem. Tędy było mu
najbliżej do domu.
Praca ekipy śledczej nie przyniosła wielkich rewelacji. Jeśli
nawet morderca pozostawił ślady, to zmył je deszcz, który
padał przez całą noc.
W trzy dni później przyjaciele, koledzy i grupka znajomych
odprowadzali sierżanta Stefana Kalisiaka na cmentarz.
Niesiono kilka wieńców — od miejscowego społeczeństwa,
od kolegów, komendanta wojewódzkiego i Komendy
Głównej MO. Na małym, wiejskim cmentarzu ktoś
przemawiał nad otwartą mogiłą. Mówił o „śmierci na
posterunku” i o „pełnieniu obowiązków aż do końca”.
Major Stanisław Makowski prowadził pod rękę zapłakaną
kobietę w grubym, czarnym welonie. Przed nimi szło dwoje
dzieci. Były jeszcze zbyt małe, żeby zdawać sobie sprawę z
tragedii tych chwil.
Z głuchym łoskotem uderzały o trumnę bryły ziemi rzucane
najpierw rękoma przyjaciół i bliskich, później wprawnymi
ruchami łopat grabarzy. Tylko major nie schylił się i nie
dopełnił tradycyjnego ceremoniału pogrzebowego. Stał
wyprostowany i patrząc na mogiłę człowieka, tak pełnego życia
i energii jeszcze przed czterema dniami, powtarzał w myśli
twarde przyrzeczenie:
— Znajdę cię. Znajdę i zaprowadzę na szubienicę!
Sierżant Stefan Kalisiak został zamordowany w listopadzie
1965 roku.
Uderzenie w próżnię
Nowa zbrodnia i to zbrodnia popełniona na milicjancie
wzburzyła społeczeństwo. Opinia społeczna domagała się
zastosowania surowszych kar niż te, które zapadały w sądach
na rozprawach przeciwko rozwydrzonym wyrostkom,
grasującym głównie na przedmieściach Warszawy i w
miejscowościach podmiejskich.
Toteż major, który objął śledztwo w sprawie zabójstwa
sierżanta, bez trudu uzyskał potrzebne środki i ludzi dla
przeprowadzenia akcji tropienia przestępcy. Ponieważ nie
znaleziono żadnych śladów, nie było najmniejszej nawet
poszlaki, w jakich kręgach można by było szukać mordercy.
Wobec tego major doszedł do wniosku, że tylko wzmożenie
akcji milicji przeciwko podmiejskim mętom przyniesie jakieś
korzyści. Liczył na to, że trafi na tę przysłowiową nitikę, po
której będzie można dojść do kłębka.
Już na drugi dzień po pogrzebie Kalisiaka major siedział w
pokoju komendanta posterunku MO i kierował wielką obławą.
W osiedlu i w sąsiednich miejscowościach dokonano szeregu
przeszukań. W rezultacie zatrzymano kilkadziesiąt osób.
Nie można powiedzieć, aby ta akcja poszła na marne.
Znaleziono wiele towarów pochodzących z różnych, nie
ujawnionych przedtem kradzieży. Ludzie, uwolnieni od bandy
Kamińszczaka i innych, podobnych grup przestępczych,
odzyskali odwagę i śmielej występowali przeciwko chuliganom.
Słusznie mówi się, że „wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi”. Dzięki
temu można była skierować kilkanaście spraw do prokuratury.
Skonfiskowano poza tym kilkadziesiąt kastetów, noży
sprężynowych, a nawet dwa „obrzynki” czyli karabiny z
obciętymi lufami, jeden pistolet i jeden rewolwer — stary
„nagan”. Blady strach padł na wszystkich obwiesiów w okolicy
mających coś na sumieniu.
I tylko tyle. Pomimo niesłychanej energii majora, pomimo
pomocy okazywanej w czasie trwania akcji przez
społeczeństwo, nie znaleziono niczego, co miałoby chociaż
najmniejszy związek z morderstwem przy ulicy Kwiatowej.
Mocne uderzenie majora Makowskiego trafiło w próżnię.
Po kilku dniach major był zmuszony przerwać obławę.
Ujawnione przestępstwa przekazano miejscowej milicji lub
prokuraturze. Morderca pozostał nieznany.
Major wrócił do Warszawy i z kwaśną miną zdawał swojemu
zwierzchnikowi sprawę z uzyskanych rezultatów.
— Byłem przekonany — powiedział pułkownik, naczelnik
służby kryminalnej — że to się tak skończy. Cóż właściwie
mógł pan znaleźć? Pistolet? Do tego byłaby potrzebna nie
ekipa śledcza a ekipa jasnowidzów. Odnalezienie takiego
małego przedmiotu jest wprost .niepodobieństwem, tym
bardziej że nie wiedzieliście, gdzie go szukać.
— A jednak znaleźliśmy sporo różnej broni — bronił się
major — w tym cztery sztuki broni palnej.
— Bo nikt się nie spodziewał, że będziecie jej szukać.
Natomiast morderca Kalisiaka dobrze wiedział, że
będziemy poszukiwać przede wszystkim pistoletu. To
jedyna poszlaka, która mogłaby doprowadzić do
przestępcy. Zbrodnia była dokonana w sposób bardzo
zręczny i na pewno ją szczegółowo przygotowano. To nie
był zwykły chuligański wybryk, ale morderstwo na zimno, z
pełną premedytacją. Mamy do czynienia z przebiegłym
przeciwnikiem. Taki już dobrze wiedział, jak schować pisto-
let. Może nawet byliście u niego w domu i szukaliście, a on
stał obok i w duchu naśmiewał się z waszej nieporadności.
— Zobaczymy, kto się będzie śmiał ostatni!
— No, no. To na razie czcze słowa. A zamiary?
— Zajmę się przesłuchiwaniem kilku typów na1-
poważniej obciążonych. Najpierw tych, u których
znaleziono broń. Jeżeli coś wiedzą o zabójstwie Kalisiaka,
to będą sypać, żeby ratować własną skórę.
— Tak. Jeżeli wiedzą.
— Zabójca na pewno mieszka w osiedlu. Nie przyjechał
przecież z innej miejscowości. Niewątpliwie rekrutuje się z
miejscowych mętów. Mógł zdradzić się ze swoimi
zamiarami dokonywania napadów z bronią w ręku. Zresztą
w tych kołach, jeśli nie wiedzą kto, to w każdym razie mogą
się tego domyślać.
— Rozumowanie słuszne, pod warunkiem że zabójcą jest
rzeczywiście ktoś z miejscowego środowiska przestępczego.
A jeśli nie?
— Przecież nie może być inaczej. Porządni ludzie nie
zabijają milicjantów dla zdobycia pistoletu.
— Porządni nie, ale mogą być tacy, którzy tylko uchodzą
za porządnych.
— Więc co mi pułkownik radzi?
— Próbować wszystkiego. Szukać nie tylko między
mieszkańcami osiedla. Uważać niemal na wszystko, co
dzieje się w całym kraju. Morderca potrzebował broni na
pewno nie dla ćwiczenia się w strzelaniu sportowym. Przy
zdobyciu pistoletu poszedł na całego, ale też nie zrobił
żadnego błędu, nie pozostawił żadnego śladu. Obawiam się,
że teraz, kiedy ma już broń, wkrótce się nią posłuży.
Miejmy nadzieję, że przedtem popełni jakiś błąd, który
pozwoli go zdemaskować.
— Pistolet Kalisiaka był przestrzelany i mamy w
archiwum zarówno łuski, jak i fotografie śladów, jakie
karby tego pistoletu pozostawiają na płaszczu pocisku.
Gdziekolwiek byłaby ta broń użyta, będziemy natychmiast
o tym wiedzieli.
— Tak, ale za jaką cenę?
Na to pytanie major nie umiał odpowiedzieć.
W ciągu następnych dni major „ugniatał” zatrzymanych. Nie
szczędził ani gróźb, ani rozmaitych obietnic, aby tylko
rozwiązać oporne języki. Wszyscy przesłuchiwani zgodnie
twierdzili, że nigdy nie słyszeli o jakichkolwiek planach
zamachu na Kalisiaka. Nawet nie potrafią wskazać
podejrzanego. A Jan Kamiński, nazywany w swoim
środowisku ,,Kamińszczakiem”, powiedział otwarcie:
— Panie majorze, jakbym wiedział, to sam bym
przyprowadził do was tego drania i jeszcze bym mu dobrze
w ślepia zasunął. Żaden z chłopaków też by go nie
oszczędzał. Ile ludzi siedzi teraz przez tego łobuza.
— Tylko ci, którzy nie byli w porządku.
— Byli czy nie byli, ale jakoś wszyscy żyli na wolności. A
tak leżymy.
— Nikogo nie podejrzewacie?
— To nikt z naszych.
— No przecież nikt obcy nie przyjechałby do osiedla i nie
zamordował Kalisiaka. Musiał to być ktoś z mieszkańców.
Ktoś, kto dobrze znał milicjanta, wiedział, kiedy kończy
służbę, gdzie mieszka, jakimi ulicami wraca do domu.
— To by się może zgadzało — przytaknął Kamiński — ale
nikt z naszych tego nie zrobił.
Milicja znanymi sobie sposobami usiłowała dowiedzieć się w
sposób półoficjalny czegoś o osobie mordercy. Niestety, te
drogi również zawiodły.
Major Makowski rozważał także hipotezę zamordowania
sierżanta Kalisiaka przez zemstę. Kradzież pistoletu byłaby w
takim przypadku albo fałszywym tropem, albo ubocznym
motywem zbrodni. Po zamordowaniu milicjanta morderca
uznał po prostu, że pistolet może mu się przydać i wyjął go z
kabury ofiary.
Przeprowadzono więc dokładny wywiad z ostatnich lat życia
sierżanta. Zastępca komendanta posterunku MO miał
oczywiście wielu wrogów. Niejeden z tych, którzy wpadli i
poszli siedzieć na skutek dochodzenia prowadzonego przez
Kalisiaka, odgrażał się, jego zdaniem, zbyt gorliwemu milicjan-
towi. Ale nigdy nie grożono mu morderstwem. Obiecywano
wprawdzie zastępcy komendanta „dać dobre manto”, takie aby
„ruski miesiąc” popamiętał, nie próbowano jednak zrealizować
tych pogróżek.
Mimo to u wszystkich, którzy mogli mieć do sierżanta
pretensje, major dokonał szczegółowego przeszukania, a także
zbadał ich alibi w dniu zbrodni. I ta akcja również nie
naprowadziła na ślad.
Mijały dnie, tygodnie i miesiące. Teczka zatytułowana krótko
„Kalisiak” zdążyła się rozrosnąć w opasły tom akt. Były tu
dziesiątki protokołów rewizji, setki protokołów przesłuchań
rozmaitych osób i ... nic więcej.
Po pół roku major przyznał na odprawie, że śledztwo nie
zrobiło najmniejszych postępów i o zbrodni nie dowiedział się
niczego ponad to, co było wiadome już wtedy, gdy właścicielka
posesji meldowała na posterunku o znalezieniu zwłok sierżanta
Stefana Kalisiaka.
Dochodzenia jednak nie umorzono. Major Makowski
zajmował się nim nadal. Teraz oczywiście nie było to już
jego główne zadanie, niemniej jeśli w Polsce użyto gdzieś
pistoletu, natychmiast prosił o zbadanie łusek i kul, aby
stwierdzić, czy przypadkiem nie pochodziły z broni po
zabitym milicjancie.
Co pewien czas przeprowadzano nowe akcje w osiedlu,
dokonywano przeszukań w mieszkaniach tych ludzi, których
zarówno miejscowe społeczeństwo, jak milicja, uważały za
najbardziej podejrzanych. Często przeprowadzano obławy i
rewidowano zatrzymanych. Miejscowa ludność bardzo sobie
chwaliła te poczynania milicji. Dzięki nim Zygmuntowo stało
się najspokojniejszą miejscowością pod Warszawą. Chuliga-
neria przywarowała albo wyniosła się w lepsze dla niej strony.
Jedynym rezultatem tych wszelkich akcji był plik
dokumentów, które dołączano do coraz grubszych akt sprawy.
Na trop mordercy nie natrafiono. Nie ujawnił się też
zrabowany zabitemu sierżantowi pistolet.
W ten sposób minęło prawie dziesięć miesięcy.
Poczta na Bielanach
Na wprost wejścia na zielone tereny Akademii Wychowania
Fizycznego biegnie piękna, szeroka ulica — aleja Zjednoczenia.
Na rogu jej skrzyżowania z Marymoncką mieści się popularna
kawiarnia — już chyba od kilku pokoleń miejsce randek
studentów AWF. Naprzeciwko znajduje się spory budynek
straży pożarnej. Idąc aleją Zjednoczenia w stronę ulicy Stefana
Żeromskiego, mija się po obu jej stronach czteropiętrowe
budynki mieszkalne.
Na rogu alei Zjednoczenia i Jana Kasprowicza znajduje się
postój taksówek. Tam też jest przystanek autobusowy. Po
przeciwnej, nieparzystej stronie ulicy, wyrasta dom wyższy od
innych. Prawie ..drapacz .chmur”. Tuż za nim stoi dwupiętrowy
budynek oznaczony numerem dziewiętnastym. Użytkują go
wspólnie i zgodnie dwie instytucje: poczta i biblioteka
publiczna. Prawą część domu zajmuje poczta, do której
prowadzi osobne wejście. Wisi tu duża, czerwona tablica z
napisem: „Urząd Pocztowy, Warszawa 45”. Mniejszy szyld
głosi, że w tym budynku można również skorzystać z usług.
PKO. Całą lewą stronę gmachu zajmują okna wystawowe,
ozdobione barwnymi okładkami książek. Wejście do biblioteki
publicznej i do czytelni znajduje się, podobnie jak wejście do
poczty, od strony alei Zjednoczenia.
Budynek numer dziewiętnasty jest domem nazywanym w
nomenklaturze fachowej „wolnostojącym”. Pomiędzy nim a
„drapaczem” z kwiaciarnią i garmażerią na parterze jest kilka
metrów nie zabudowanej przestrzeni. Taka sama odległość
dzieli gmach poczty od długiego budynku mieszkalnego,
mającego aż potrójną numerację — 13/15/17. Wprawdzie dom
ten ma wejście od alei, ale większość jego mieszkańców
korzysta z wygodniejszego dla nich przejścia między
budynkiem a pocztą i tędy dostaje się na tyły posesji. Tu też są
wejścia do wszystkich klatek schodowych. Nieco w głębi stoi
okopcony kwadratowy budynek ciepłowni osiedlowej. Obecnie
już nieczynnej, gdyż Bielany otrzymują gorącą wodę z
Elektrowni Żerańskiej, znajdującej się wprawdzie niedaleko,
ale jednak po drugiej stronie Wisły.
Wewnętrzna uliczka, prowadząca do budynku
mieszkalnego wzdłuż kotłowni, dochodzi do sąsiedniej ulicy
— Lipińskiej. W przeciwieństwie do alei Zjednoczenia nie
ma ona charakteru wielkomiejskiego. Jest spokojna i cicha,
zabudowana jednopiętrowymi i parterowymi domkami
jednorodzinnymi.
Aleja Zjednoczenia miała być w założeniu wielkomiejską,
arterią Bielan. Niestety, budowano ją w tym okresie, kiedy
architekci nie liczyli się z potrzebami mieszkańców. Na całej
długiej ulicy są zaledwie trzy czy cztery sklepy. Poza studencką
kawiarnią — żadnego lokalu rozrywkowego. Przecinająca aleję
ulica Jana Kasprowicza, budowana w parę lat później, miała
więcej szczęścia: jest na niej sporo sklepów, a nawet duży
bar—restauracja. Toteż ulica Kasprowicza jest teraz główną
ulicą na Bielanach. W alei Zjednoczenia nie istnieje prawie
ruch kołowy i pieszy. Jest ona tylko miejscem, w którym się
mieszka i do którego wraca wieczorem lub nocą. Nawet
dzieciom nie przypadła do gustu, gdyż częściej bawią się
dalej na północ, w mizernych pozostałościach tej części
Lasku Bielańskiego.
Tylko poczta nie narzeka na brak ruchu. W 1966 roku jest to
chyba jedyny urząd pocztowy w tej ludnej i rozwijającej się
ciągle dzielnicy. Dlatego od rana aż do wieczora ludziska ciągną
do budynku z szarej cegły. Nadają listy polecone i telegramy,
zamawiają rozmowy zamiejscowe, a przede wszystkim
podnoszą i wpłacają pieniądze na książeczki PKO. Tutaj też
każdego popołudnia wpłacają swoje utargi miejscowe sklepy i
zakłady przemysłowe oraz instytucje i biura. Dzięki temu
dzienne obroty bielańskiego urzędu pocztowego sięgają
wysokich sum, a po pierwszym i piętnastym — dniach wypłat —
przekraczają nawet milion złotych.
Budynek poczty zabezpieczony jest przed różnymi
niespodziankami. Wszystkie okna są okratowane. Dzwonki nie
tylko uruchamiają syrenę i alarmują najbliższą komendę
milicji, lecz równocześnie powodują zamknięcie jedynego
wejścia do budynku. Poza tym nad pieniędzmi znajdującymi
się w urzędzie czuwa uzbrojony strażnik. Niezależnie od tego
kasjerzy są wyposażeni w krótką broń. Pieniądze są więc tutaj
dobrze zabezpieczone i nawet najbardziej zuchwały napad nie
ma najmniejszych szans powodzenia.
W porozumieniu z dyrekcją poczty milicja parokrotnie
fingowała napad na ten obiekt. Przebieg ćwiczeń był zawsze
jednakowy. Rozlegał się głuchy dźwięk syreny, a ciężka, stalowa
żaluzja spadała na dół, odcinając od wyjścia wszystkich
znajdujących się wewnątrz. Nawet nie każdy bank w Polsce ma
tak dobrze zorganizowaną ochronę przed napadem.
Mimo to nie pozostawiano na noc w urzędzie większych sum.
Gdy około piątej po południu ruch na poczcie słabł i tylko w
dwóch okienkach przyjmowano utargi sklepowe, pracownicy
poczty w osobnym, zamkniętym pomieszczeniu liczyli i paczko-
wali pliki banknotów. Ładowano je do worków oznaczonych
niebieskim pasem. Kiedy worek był już dość dobrze
wypełniony, zaszywano go i plombowano. Do takiego worka
wchodziło przeciętnie około trzystu tysięcy złotych. Mniejsze
woreczki napełniano bilonem: osobno pięćdziesięciogroszówki,
złotówki i dwuzłotówki, osobno piątki i dziesiątki. Każdy
woreczek zawierał tysiąc sztuk monet. Również i te woreczki
były plombowane. Cały ten skarb pozostawiano w oczekiwaniu
na transport, którym przewożono cenny ładunek do
śródmieścia Warszawy, do skarbca Narodowego Banku
Polskiego. W urzędzie zostawały jedynie sumy, które wpłynęły
już po wyekspediowaniu całodziennego utargu. W stosunku do
obrotów dziennych poczty były one nieznaczne, zawsze jednak
sięgały kilkudziesięciu tysięcy złotych.
Ponieważ wpływy bielańskiego urzędu pocztowego wydatnie
przewyższały rozchody, poczta obywała się bez pobierania z
banku sum niezbędnych dla normalnego funkcjonowania
urzędu. Po prostu pozostawiona z dnia poprzedniego drobna
część „utargu” wystarczała na pierwsze poranne wypłaty. W
godzinach późniejszych nad wypłatami przeważały sumy
pochodzące z wpłat.
Codziennie, kilka minut po godzinie szóstej wieczorem, przed
budynkiem poczty zatrzymywała się ciemnozielona furgo-
netka z napisem „Łączność”. Nią to właśnie przyjeżdżano
po odbiór pieniędzy. Obsługę furgonetki stanowili kierowca
oraz uzbrojony strażnik. Korzystając z szerokiego chodnika
karetka podjeżdżała prawie do samych schodów i stawała
tyłem do drzwi wejściowych. Potem strażnik otwierał
podwójne drzwiczki pakamery furgonetki, a z budynku
poczty wychodził jeszcze jeden, pełniący tam służbę
miejscowy strażnik. Konwojowany przez nich pracownik
urzędu przenosił worki z pieniędzmi, najpierw te większe, z
banknotami, następnie mniejsze, ale za to cięższe, z bilo-
nem.
Cała ta operacja była zorganizowana bardzo sprawnie. W
ciągu najwyżej pięciu do siedmiu minut drogocenny ładunek
znajdował się już wewnątrz wozu. Następnie konwojent
zamykał drzwi samochodu i kwitował liczbę odebranych
worków. Strażnik zabierał specyfikację, siadał koło kierowcy i
furgonetka szybko wykręcała, by następnie ulicą Kasprowicza i
Podczaszyńskiego wyjechać na Marymoncką i dalej —
Słowackiego, Mickiewicza i Nowotki — dojechać do
śródmieścia, do Narodowego Banku Polskiego. Tutaj
pozbywano się ładunku i jechano po pieniądze do innego
urzędu pocztowego.
Ten pamiętny sierpniowy dzień niczym nie przypominał
upalnego lata. Pobliski, bo mieszczący się również na
Bielanach, Państwowy Instytut Hydrologiczno-
Meteorologiczny, tłumaczył ten fakt w zawiły sposób różnymi
wyżami i nadciąganiem polar- no-atlantyckiego powietrza.
Dość, że było chłodno, a ostry wiatr niósł niskie, ciemne
chmury, z których padał niemiły, zimny deszcz. Przy takiej
pogodzie aleja Zjednoczenia świeciła pustkami. Nawet okna w
domach mieszkalnych były pozamykane.
Urząd pocztowy Warszawa 45 pracował normalnie, mimo że
przy licznych okienkach nie było wielkiego ruchu. Tylko przy
punktach wpłat utworzyły się malutkie kolejki osób z teczkami
i torbami w rękach. To kasjerzy i kasjerki z okolicznych
sklepów jak zwykle przynieśli całodzienny utarg swoich firm.
W małym, okratowanym pokoiku policzono już pieniądze,
włożono je do worków i oczekiwano pojawienia się furgonetki.
Przyjechała o normalnej porze — około dziesięciu minut po
szóstej — i ustawiła się na swoim miejscu. Już jej drzwi zostały
otwarte. Już dwaj strażnicy stanęli z boku, pilnując załadunku
worków z pieniędzmi. Już w drzwiach prowadzących do bu-
dynku poczty ukazał się pracownik, niosący w ręku wypełniony
do połowy worek z niebieskim pasem. Skierował się w stronę
furgonetki, nie zdążył jednak zrobić trzech kroków i nie doszedł
jeszcze do schodków, gdy nagle rozległa się seria wystrzałów
rewolwerowych. W tym samym momencie z garmażerii,
znajdującej się w pobliskim „drapaczu”, wychodziła jakaś
kobieta. Usłyszawszy huk zwróciła głowę w kierunku hałasu.
Zobaczyła człowieka w czapce i w jasnym prochowcu, który z
małej odległości, prawie przystawiając pistolet do pleców,
strzelił do stojącego przed nim konwojenta, a następnie oddał
serię strzałów do drugiego strażnika i do pracownika poczty
trzymającego worek.
Wszyscy trzej, trafieni kulami, upadli na płyty posadzki,
którymi jest wybrukowany mały taras przed wejściem do
budynku. Wtedy mężczyzna, trzymając pistolet w prawej ręce,
podbiegł do leżącego worka z pieniędzmi, chwycił go lewą ręką
i ciągle z pistoletem w dłoni przebiegł pod oknami biblioteki
publicznej, a potem wąskim przejściem przeszedł na tyły
sąsiedniej posesji — domu mieszkalnego oznaczonego „aleja
Zjednoczenia — 13/15/ /17”. Tu znikł kobiecie z oczu.
Wszystko to stało się tak szybko, że przygodna obserwatorka
nie zdążyła nawet krzyknąć. Zaś kierowca furgonetki, siedzący
cały czas przy kierownicy, nim .na odgłos strzałów zdążył
otworzyć drzwiczki i wyskoczyć z samochodu, nie zobaczył nic,
poza trzema leżącymi.
W budynku poczty strzały odebrano jako niezbyt głośne
trzaski. Nikt więc stamtąd nie wyjrzał. Dopiero zaalarmowani
przez kierowcę urzędnicy i interesanci wybiegli na dwór.
Początkowo powstało niesłychane zamieszanie. Nikt nie
wiedział, co robić. Kilka osób podbiegło do leżących na płytach.
Drzwiczki furgonetki były nadal szeroko otwarte, a wewnątrz
można było dostrzec liczne worki z pieniędzmi podjętymi w
innych urzędach pocztowych, do których samochód zajeżdżał
po drodze na Bielany.
Pierwszy odzyskał panowanie zastępca naczelnika urzędu
pocztowego.
— Nie tłoczcie się nad nimi — krzyknął. — Przenieść ich na
salę i położyć na kocach! Niech no który zadzwoni do milicji i
do Pogotowia Ratunkowego! Zamknąć furgonetkę!
Dopiero teraz kierowca samochodu zauważył, że pieniądze
ułożone w jego wozie pozostają bez żadnego zabezpieczenia.
Podskoczył i zatrzasnął drzwiczki.
— Nie ma kluczy, panie naczelniku! Miał je Wiśniewski.
— Niech pan pilnuje drzwi, a ja zaraz znajdę klucze. Panie
Zbrożek! Proszę również zostać przy samochodzie.
Tymczasem reszta pracowników poczty przenosiła ofiary
bandyckiego napadu do budynku. Adam Wiśniewski,
konwojent samochodu, nie dawał żadnych znaków życia.
Natomiast Ryszard Ceglarz, strażnik pracujący w urzędzie
pocztowym, zaczął jęczeć przy podnoszeniu go z ziemi.
Urzędnik pocztowy, Władysław Okuniewicz, był nawet
przytomny. Usiłował podnieść się sam, ale nie mógł, skarżył się
na ból nogi. Jego spodnie na wysokości uda zabarwione były
krwią.
Rannych ułożono na kocach w sali operacyjnej poczty. Urząd
został natychmiast zamknięty. Wewnątrz pozostali tylko
pracownicy poczty, kilku kasjerów, którzy nie zdążyli jeszcze
wpłacić swoich utargów i kobieta, która obserwowała cały
przebieg napadu. Była ona jedynym naocznym świadkiem.
Odnalazły się klucze od furgonetki. Konwojent Wiśniewski
trzymał je w ręce w chwili napadu. Upadając wypuścił klucze i
przykrył je swoim ciałem. Samochód zamknięto, ale na
polecenie zastępcy naczelnika urzędu nie odjechał, lecz
pozostał na miejscu, czekając na przybycie milicji. Pilnował go
kierowca i jeden z funkcjonariuszy poczty uzbrojony w pistolet.
Pierwsza nadjechała milicyjna Warszawa — lotny patrol
skierowany drogą radiową z Komendy Dzielnicy na miejsce
wypadku. Z kolei przybyła ekipa z Dzielnicy, a dwie minuty po
niej grupa z Komendy Stołecznej MO. Tuż za nimi nadjechało
pogotowie.
Rozpoczęły się normalne czynności śledcze. Fotograf zrobił
serię zdjęć. Znaleziono i pieczołowicie schowano pięć łusek
rewolwerowych. Wszyscy przesłuchiwani zgodnie twierdzili, że
słyszeli pięć trzasków, a więc właśnie tyle, ile strzałów oddał
napastnik do swoich ofiar. Józefa Bielakowa, jedyny naoczny
świadek napadu, zrelacjonowała jeszcze raz to, co widziała
wychodząc z garmażerii. Kierowca samochodu niewiele miał do
powiedzenia. Usłyszawszy strzały, wyskoczył z wozu, ale wtedy
już nikogo nie było. Złożył również zeznania Okuniewicz —
pracownik poczty, który niósł worek z pieniędzmi. Wychodząc
na ulicę widział po swoje prawej ręce strażnika i stojącego obok
niego konwojenta. Nie zwracając na nich uwagi szedł w stronę
samochodu. Wtedy usłyszał kilka następujących po sobie
huków i poczuł silne uderzenie w nogę, tak że upadł na ziemię.
Co się dalej stało, nie wie. Człowieka, który strzelał, nie widział.
Nie pamięta, kiedy wyrwano mu z ręki worek z pieniędzmi.
Niczego nie zauważył. Ból był tak silny, że stracił przytomność.
Lekarze pogotowia — przyjechały aż dwie karetki —
zakomunikowali smutną wiadomość. Konwojent, Adam
Wiśniewski, dostał postrzał w plecy, w okolicy serca.
Prawdopodobnie, choć ustali to dopiero sekcja zwłok, kula
przebiła lewą komorę. Śmierć nastąpiła prawie natychmiast.
Gdy konwojenta przenoszono do budynku poczty, był już
martwy.
Strażnik, Ryszard Ceglarz, miał więcej szczęścia. W
momencie kiedy padł pierwszy strzał, odwrócił się nieco.
Dlatego pierwszy skierowany do niego pocisk przeszedł na skos
pod łopatką i utkwił gdzieś między żebrami. Drugi trafił go w
prawe ramię. Strażnikowi nie grozi więc utrata życia, ale mimo
to należy go jak najprędzej przewieźć do szpitala. Konieczna
jest operacja, gdyż nastąpił duży wylew krwi i zachodzi obawa
uszkodzenia płuc.
Natomiast Okuniewicz jest ranny w udo. Kula przeszła przez
mięśnie, uderzała w kość goleniową i tam utkwiła. Kość na
szczęście nie jest zmiażdżona, gdyż pocisk wystrzelony ze zbyt
małej odległości nie miał odpowiedniej siły. Lekarz nie
wyklucza jednak miejscowego pęknięcia. Okuniewicz również
musi być poddany natychmiastowej operacji w celu wydobycia
kuli. Jego rana jest nie tyle groźna, co bardzo bolesna.
— Kiedy będzie można przesłuchać strażnika? — pytał
oficer milicji kierujący ekipą śledczą.
— Za jakieś trzy, cztery dni, jeżeli nie nastąpią
komplikacje pooperacyjne, których zresztą nie przewiduję.
— Dobrze. Niech pan ich, doktorze, zabiera do szpitala.
Karetki pogotowia odjechały. Jedna do szpitala pełniącego
ostry dyżur, druga, niestety, z ciałem zabitego konwojenta do
Zakładu Medycyny Sądowej. Milicja uprzedziła lekarzy, że
potrzebne są jej pociski wyjęte z ciał rannych. W szpitalach
często się zdarza, że lekarz operujący postrzały po prostu wy-
rzuca kule do kubła. Tego zastrzeżenia nie polecono przekazać
Zakładowi Medycyny Sądowej. Wiadomo, że tam przy sekcji
zwłok zrobią wszystko, aby pocisk wydobyć i przekazać go do
Zakładu Kryminalistyki do dalszej analizy.
Kierując się zeznaniami pani Bielakowej milicjanci
odtworzyli drogę ucieczki bandyty. Między budynkiem poczty a
sąsiednim domem była nie zabudowana przestrzeń, licząca
około dziesięciu metrów. Przechodziło się tędy na tyły bloku
mieszkalnego. Tutaj biegł chodnik z betonowych płyt przez całą
długość posesji. Pięć klatek schodowych prowadziło do wnętrza
domu. Inny chodnik, biegnący wzdłuż stojącej za gmachem
mieszkalnym kotłowni, wychodził na sąsiednią ulicę —
Lipińską. Ani na podwórzu, ani na Lipińskiej żadnych śladów
nie znaleziono. Zresztą nie spodziewano się tego.
— Nikt go nie gonił — komentował jeden z milicjantów —
wystarczyło, że dobiegł do węgła poczty, aby stracono go z
oczu. Później spokojnie przeszedł do Lipińskiej, a stamtąd
dokąd chciał. Może nawet mieszka w którymś z tych domów i
teraz siedzi przy stole i liczy pieniądze?
— Musiał wszystko dokładnie zbadać, zanim zrobił ten
skok.
— A jaką dobrą pogodę wybrał! Na ulicy pusto, bo na to
zimno i deszcz nikt z domu nosa nie wychyla. Normalnie na
tym podwórzu zawsze bawi się dużo dzieci, przechodzi
sporo dorosłych. Przecież tutaj mieszka kilkaset osób —
informował dzielnicowy, który na wiadomość o napadzie
zjawił się w budynku poczty.
Na podstawie specyfikacji ustalono, że w zrabowanym przez
bandytę worku znajdowało się trzysta dwadzieścia siedem
tysięcy sześćset osiemdziesiąt złotych we wszystkich rodzajach
banknotów.
Rysopis napastnika, a widziała go jedynie pani Bielakowa, był
bardzo niedokładny. Kobieta zdążyła zauważyć tylko, że nosił
jasny prochowiec, a na głowie miał jakieś nakrycie. Chyba
czapkę, cyklistówkę. Bielakowa stwierdziła także, że był wysoki,
wyższy nawet od strażników, do których strzelał. Wiadomo zaś,
że Ryszard Ceglarz ma około metra osiemdziesięciu
centymetrów wzrostu. Bielakowa stała zbyt daleko, aby
rozróżnić rysy twarzy napastnika. Zresztą przebieg wypadków
był tak błyskawiczny i zaskakujący, że nie miałaby na to czasu.
Przesłuchano wszystkich urzędników i interesantów,
przebywających w czasie napadu w budynku poczty. Nikt nie
zauważył niczego podejrzanego. Dzień był dżdżysty, prawie
każdy nosił jakiś płaszcz. Jedni ortalionowe, inni gabardynowe,
przeważały tanie, jasne prochowce. Wśród klientów byli zarów-
no ludzie wysocy, jak i niskiego wzrostu. Kto by tam zresztą
miał czas i ochotę przypatrywać się mężczyznom stojącym w
kolejce, kiedy tyle roboty czeka? W dwóch okienkach, w
których odbierano utargi, kasjerzy zajęci byli liczeniem
pieniędzy. Skupiali uwagę wyłącznie na tym, aby się nie
pomylić, bo pobierane od klienteli pliki banknotów były nieraz
bardzo zużyte. W takim przypadku latwo zrobić jakiś błąd w
obrachunkach. Urzędnicy i urzędniczki z innych okienek, przy
których nie było takiego ruchu albo które były już zamknięte,
również zajęci byli zliczaniem kontrolek i sprawdzaniem
dokumentów. Nikt więc nie zauważył wysokiego mężczyzny w
jasnym prochowcu, który by kręcił się po budynku lub w
pobliżu poczty.
— Może siedział w garmażerii oczekując na furgonetkę
przyjeżdżającą po odbiór pieniędzy? Mógł zamówić coś do
jedzenia, wziąć butelkę piwa i w ten sposób doczekać
przybycia samochodu — zauważył jeden z milicjantów.
Kierowniczka garmażerii i jej pracownice stanowczo
wykluczyły istnienie takiej możliwości. Żaden wysoki
mężczyzna w jasnym płaszczu nie wchodził do ich sklepu przed
szóstą ani później. Ruch w tym dniu i o tej porze był niewielki.
Głównie przychodziły kobiety, żeby kupić coś na kolację.
Ponieważ było chłodno i padał deszcz, męskiej klienteli, przy-
chodzącej zwykle na piwo, prawie wcale nie było.
Napad na pocztę zdarzył się w dniu 23 sierpnia 1966 roku.
Zabity konwojent, Adam Wiśniewski, miał trzydzieści cztery
lata, osierocił żonę i troje małych dzieci.
Czarny wartburg
Nazajutrz po napadzie na pocztę na Bielanach major
Stanisław Makowski z Komendy Głównej MO miał telefon z
Zakładu Kryminalistyki. Dzwonił jeden z pracowników działu
rusznikarskiego. W świetle pierwszych, niedokładnych jeszcze
badań, znalezione przed budynkiem poczty łuski pocisków,
którymi bandyta strzelał do swoich ofiar, wskazują, że strzały
oddane były z pistoletu stanowiącego niegdyś własność
sierżanta MO — Stefana Kalisiaka — zamordowanego w
listopadzie 1965 roku.
— Czy jesteście tego całkowicie pewni? — dopytywał się
major.
— Na razie jeszcze nie. Nie mamy dotąd kul. Dopiero
kiedy je dostaniemy, będziemy mogli ustalić, czy ślady
karbów na metalowych płaszczach są identyczne ze.
śladami pozostawionymi przez lufę pistoletu Kalisiaka. Ale
już przy badaniu łusek zauważono bardzo
charakterystyczną cechę: iglica w pistolecie Kalisiaka była
trochę uszkodzona i takie samo uszkodzenie występuje na
spłonkach. Miejsce uderzenia iglicy w spłonkę jest również
identyczne. Znaleźliśmy też podobieństwo’ w śladzie, jaki
pozostawiał na gilzach pazur do wyrzucania łuski po
strzale.
— Kiedy dostaniecie pociski?
— Ten- z Zakładu Medycyny Sądowej mają przysłać
natychmiast po zakończeniu sekcji zwłok zabitego
konwojenta karetki pocztowej, Adama Wiśniewskiego.
Powinniśmy więc mieć dzisiaj. Na naboje, którymi zostali
ranieni dwaj pocztowcy, musimy poczekać, aż lekarze
wyjmą kule z ran. Na polecenie Komendy Stołecznej MO
dowiadywaliśmy się, kiedy to nastąpi. Lekarz dyżurny
oświadczył, że stan zdrowia strażnika, Ryszarda Ceglarza, jest
nadal poważny i w tej sytuacji lekarze nie decydują się na
natychmiastową operację. To może odwlec się parę dni.
Natomiast urzędnik pocztowy, Władysław Okuniewicz, będzie
operowany dzisiaj wieczorem. Co prawda chirurg twierdzi, że
nie będziemy mieli wielkiej pociechy z tego pocisku, bo, jak
wykazał rentgen, uderzył on w kość udową rannego i częściowo
w niej utkwił. Prawdopodobnie więc jest uszkodzony.
— Proszę natychmiast dać mi znać, jeśli dowiecie się
czegoś nowego.
— Tak jest, panie majorze!
Po tej rozmowie major Makowski udał się do swojego
zwierzchnika, szefa służby kryminalnej KG MO. Pułkownik
wysłuchał go uważnie.
— Mówiłem wam majorze, że pistolet znajdzie się i bez
waszych poszukiwań. Niestety, cena jaką zapłaciliśmy za tę
wiadomość, jest bardzo wysoka — jeden zabity i dwóch
rannych. Mam już szczegółowe raporty z Pałacu
Mostowskich o wynikach śledztwa. Są one właściwie żadne.
Przestępca, podobnie jak przy zabójstwie Kalisiaka, nie
zostawił śladów, jeżeli nie liczyć łusek rewolwerowych i kul
w ciałach ofiar.
— Napad był bardzo sprawnie wykonany, a miejsce tak
wybrane, że pozwalało na bezkarną ucieczkę z łupem.
— Napad był niewątpliwie bardzo drobiazgowo
wystudiowany i przygotowywany przez dłuższy czas. A
zatem potwierdza się moja teoria, że ten, kto zabił sierżanta
Kalisiaka i zrabował pistolet, nie był zwykłym chuliganem.
Jest to człowiek inteligentny, zdecydowany na wszystko,
dobry taktyk. Przecież nawet nie próbował terroryzować
bronią pocztowców lub ich zranić, ale od razu zaczął strzelać.
Celował tak, żeby zabić. Tylko dzięki przypadkowi strażnik
Ceglarz żyje. Gdyby nie odwrócił się albo gdyby odwracał się
nieco wolniej, pocisk nie poszedłby ukosem, lecz trafił w plecy
na wysokości serca. Tak, jak to się stało z konwojentem
Wiśniewskim.
— Swoją drogą obaj, strażnik i konwojent, popełnili
zasadniczy błąd — zauważył major. — Stanęli obok siebie.
W ten sposób bandyta mógł nie zauważony podejść do nich
zupełnie blisko. Gdyby strażnik stał po jednej stronie
drzwi, a konwojent po drugiej, zaskoczenie nie byłoby
możliwe. Jeden asekurowałby drugiego.
— Przypuszczam, że napad i tak by się udał, chociaż byłby
dużo trudniejszy do przeprowadzenia. Zresztą tego rodzaju
akcja zdarzyła się w Warszawie po raz pierwszy. Sądzę
nawet, że po raz pierwszy w Polsce. Zarówno strażnik, jak
konwojent uważali, że nie grozi im żadne
niebezpieczeństwo, a ochrona jest tylko formalnością.
Strażnik trzymał wprawdzie w ręce karabin, ale nie był on
przygotowany do strzału. Konwojent był uzbrojony w broń
krótką, spokojnie spoczywającą w kaburze. W tej sytuacji
morderca, który przecież robił wrażenie zwykłego
przechodnia kierującego się do budynku poczty, zdołał
zaskoczyć i wyprzedzić swoimi strzałami obydwu.
— No, tak. Zaskoczenie było kompletne — zgodził się
major.
— Ponieważ pistolet łączy prowadzoną przez was sprawę
zabójstwa Kalisiaka z tą nową zbrodnią, obejmiecie całość
dochodzenia — zdecydował pułkownik. — Będziecie je
prowadzili przy pomocy Komendy Stołecznej. Zaraz wydam
odpowiednie zarządzenie. Wy, nie czekając na nie, jedźcie
W jesiennym deszczu Deszcz padał ciągle. Zaczął już przed południem i z każdą godziną wzmagał się, aby teraz, o dziesiątej wieczorem, przejść w prawdziwą ulewę. Latarnie elektryczne, rozmieszczone rzadko i to jedynie na głównych ulicach Zygmuntowa, jednego z licznych podwarszawskich osiedli, nie rozpraszały ciemności listopadowej nocy. Nawet silna lampa, zawieszona nad drzwiami miejscowego posterunku milicji, widziana z odległości kilkunastu metrów była tylko niewielkim, żółtym punktem. Wewnątrz, w budynku mieszczącym posterunek MO, było ciepło i jasno. W sporym pomieszczeniu znajdowało się dwóch ludzi w mundurach. Jeden z nich, z dystynkcjami kaprala, siedział przy stole i robił notatki w dużej książce o twardych, czarnych okładkach. Drugi, starszy od kaprala i wiekiem i stopniem — sierżant Stefan Kalisiak — obciągał właśnie płaszcz i zakładał nań pas z kaburą pistoletu. — Ależ leje — zauważył kapral. Potoki deszczu, gnane wiatrem wprost w okno, uderzały o szyby i spływały równymi strugami. — Przynajmniej będziecie mieli spokojną noc. W taką pogodę nawet najgorszy złodziej siedzi pod pierzyną — zauważył sierżant. — Jeszcze utopisz się w błocie, zanim dojdziesz do domu. — Jakoś się trafi. Najgorzej na Wiśniowej. Tam wczoraj grzęzło się do kostek. Dalej lepiej, bo nie taka glina. A u mnie pod górką zawsze sucho, bo piasek. — Weź pelerynę porucznika — doradzał kapral — zostawił w szafie. Nieprzemakalna. — Dojdę i tak... Jutro do południa mam wolne, a
porucznikowi mogłaby być potrzebna. Nie chce mi się z samego rana jej odnosić. Może lać tak samo jak dzisiaj. — Na pewno będzie padało. Zanosi się na trzy- dniówkę. — Wiadomo — listopad. No to cześć! — Cześć! — A nie zapomnijcie — sierżant odwrócił się już od drzwi — żeby po powrocie z patrolu Wierzbicki i Figiel wyszli jeszcze na ostatni elektryczny. Ten o O48. Chuligani lubią wtedy rozrabiać. — Na taki deszcz? — Wraca łobuzeria ostatnim pociągiem z Warszawy i rozrabia. Im wszystko jedno jaka pogoda, a w deszcz mogą liczyć na bezkarność. Niech patrol przejdzie się po stacji i po głównej ulicy. — Dobrze. Wyślę ich. Co powiedzieć porucznikowi? — Ze jutro będę dopiero po czternastej. Rano jadę do Warszawy. Cześć! — Cześć! Ale pamiętaj, nie utop się na Wiśniowej! Drzwi zamknęły się za wychodzącym sierżantem. Po godzinie wrócił patrol — Wierzbicki i Figiel. Zdjęli podgumowane peleryny i powiesili je na wieszakach. Pod okryciami natychmiast zaczęła się tworzyć kałuża wody. Obaj milicjanci zapalili papierosa. — W osiedlu spokój informowali kaprala — na ulicach żywego ducha. Tylko deszcz leje coraz większy. — Kalisiak przykazał — powiedział kapral — żebyście wyszli na ostatni pociąg, a później przeszli się po głównych ulicach. Wierzbicki skrzywił się. — Znowu utytłamy się w błocie. Buty już mam zupełnie przemoczone. — Trudno, trzeba wyjść. Przedwczoraj w tym pociągu jakiejś kobiecie wyrwano torebkę. A kiedy zerwała się, by gonić złodzieja, inni podstawili jej nogę, tak że upadła i potłukła się. — Nie meldowała — zauważył kapral. — Ale tak było. Mówił mi koleś, który wracał o tej porze.
— To pewnie znowu sprawka Kamińszczaka i jego kompanii. — A pewnie, pewnie. — Jak się jeszcze bardziej rozzuchwalą, to gotowi wziąć się za noże. — Ja bym ich wszystkich przymknął. — Masz dowody, że to oni? Nikt doniesienia nie złoży, bo wszyscy w strachu. Kiedy w zeszłym roku złapaliśmy Kamińszczaka na gorącym uczynku bójki w gospodzie, to co z tego wyszło? — Dali mu osiemset złotych grzywny w kolegium orzekającym. — No i co dla takiego osiemset złotych? Jakby przyfasowali mu przynajmniej pół roku w „pośpie- szniaku”, to może by trochę pomogło. Milicjanci posiedzieli, odpoczęli i ogrzali się, po czym znowu naciągnęli peleryny i poszli w kierunku stacji. Wrócili po dwóch godzinach. W całym osiedlu panował spokój. Nasilenie deszczu nieco się zmniejszyło. Już tak nie lało, padał tylko miarowo drobny „kapuśniaczek”. Kapral dyżurował przy telefonie. Dwaj milicjanci przeszli do sąsiedniego pomieszczenia. Zjedli coś, podsuszyli się trochę, odpoczęli godzinę i wyszli z posterunku. Przed szóstą rano musieli znowu patrolować okolicę stacji kolejowej, aby pilnować porządku wśród tłumu oczekujących na pociągi dowożące ludzi do Warszawy, do pracy. Nieco po siódmej zjawił się na posterunku komendant, porucznik Jan Panas. Odebrał od kaprala meldunek stwierdzający, że noc przeszła w całkowitym spokoju. W kilka minut później wbiegła do budynku starsza, bardzo wzburzona kobieta. Długo łapała oddech, zanim wykrztusiła: — Zabity leży! Sierżant Kalisiak! W moim ogródku! — Kto zabity? Co pani opowiada? — Wyszłam rano z domu, aby kupić mleka i chleba — kobieta mówiła nieco spokojniej. — Otworzyłam drzwi i idę ścieżką do furtki. Było jeszcze zupełnie ciemno, więc z daleka nic nie widziałam. Podchodzę bliżej, a pod
żywopłotem, przy samej furtce leży jakiś człowiek. Myślałam, że pijany, ale nie! Mundur milicyjny. Leży bez ruchu. Czapka zsunęła mu się nieco z głowy, a*na włosach pełno krwi. Na ziemi koło głowy też ślady krwi. Poznałam, że to nasz sierżant. Przecież znam go dobrze. Nieraz zachodził do nas z różnymi sprawami. — Gdzie pani mieszka? Daleko? — pytał zdenerwowanym głosem porucznik. — Nie. Tu zaraz. Na Kwiatowej, nie dochodząc do Wiśniowej. Porucznik zerwał się zza stołu. — Chodźmy! Inni milicjanci również się poderwali. — Niech panowie przynajmniej płaszcze włożą, bo ciągle pada. Jemu tam, biedakowi, już nie pomożecie. Całkiem martwy... — Kapralu! — porucznik odzyskał spokój — wy zostaniecie, a Wierzbicki i Figiel pójdą ze mną. Po przejściu kilkuset metrów milicjanci doszli do posesji ogrodzonej siatką. Za siatką rósł gęsty, pozbawiony o tej porze liści żywopłot. Pośrodku ogrodzenia znajdowała się furtka, od której prowadził do stojącego w głębi ogrodu domu betonowy chodniczek. Kobieta otworzyła furtkę i weszła do środka. Milicjanci za nią. Nieznajoma nie kłamała. Tuż za furtką, równolegle do żywopłotu, spoczywało ciało mężczyzny w milicyjnym płaszczu. Zabity leżał na brzuchu, z szeroko rozrzuconymi rękoma. Głowę miał zwróconą w prawą stronę. Ziemia koło głowy nosiła ślady krwi, częściowo już rozmyte deszczem. Krew zlepiała również włosy widoczne spod przekrzywionej czapki. Nie ulegało wątpliwości. To był sierżant Stefan Kalisiak. Milicjanci pochylili się nad ciałem kolegi. Nie żył chyba od wielu godzin. Rysy twarzy wyrażały zupełny spokój. Na ziemi nie było jakichkolwiek śladów walki. Widocznie morderca zaskoczył milicjanta znienacka i jednym uderzeniem pozbawił życia. — Brak pistoletu w kaburze — zauważył Figiel pokazując
rozpięty, pusty futerał po broni — nie ma też zapasowego magazynka z amunicją. — Trzeba natychmiast zawiadomić Komendę Wojewódzką — powiedział porucznik prostując się. — Wierzbicki! Zostaniecie przy zwłokach. A panią poprosimy na posterunek, bo musimy spisać protokół. Oficer milicji starał się mówić spokojnym głosem. Jednak lekkie drżenie rąk zdradzało, jakim wielkim wysiłkiem uzyskiwał ten pozorny spokój. — Trzeba jeszcze kogoś przysłać — dorzucił Figiel — jeśli w osiedlu rozniesie się wiadomość o zamordowaniu Kalisiaka, sam Wierzbicki nie da rady. Zleci się gapiów i żądnych sensacji z parę setek. — Słusznie — zgodził się porucznik — przyślemy mu dwóch ludzi do pomocy. Przypuszczam, że z komendy przyjadą najdalej w ciągu dwóch godzin. Ale nie minęła i godzina, gdy przed budynkiem posterunku MO zatrzymały się trzy samochody. W dwóch znajdowała się ekipa śledcza z Komendy Wojewódzkiej, w trzecim major Stanisław Makowski z Komendy Głównej MO. Po wstępnych czynnościach ekipy dalsze śledztwo miał przejąć major Ma- kowski. Kilka minut zajęły skąpe informacje o ustalonych do tej pory szczegółach zbrodni, po czym samochody pojechały na Kwiatową. Ekipa śledcza zabrała się do roboty. Major Makowski stał nieco z boku. Dla niego sprawa była jasna. Nie pierwszy to milicjant ginął w czasie pełnienia służby, ponieważ jego pistolet potrzebny był bandycie do popełnienia dalszych zbrodni. Nie ruszono niczego więcej, nie rozpięto nawet płaszcza. Świadczyło to wyraźnie o tym, że mordercy chodziło wyłącznie o zdobycie broni. W jaki sposób dokonano zbrodni? To również major mógł wyobrazić sobie dokładnie. Korzystając z deszczu i ciemności, napastnik podszedł niepostrzeżenie do milicjanta i jakimś ciężkim narzędziem zadał mu silne uderzenie w tył głowy. — Zbadajcie ulicę na całej długości siatki — polecił major. — Wygląda na to, że ciało zostało przyniesione i rzucone
tutaj, a zbrodnię popełniono gdzie indziej. Na ulicy zebrał się już spory tłumek gapiów. Teraz, na polecenie milicji, ludzie ci cofnęli się na drugą stronę jezdni. Milicjanci szczegółowo badali metr po metrze chodnik biegnący wzdłuż ogrodzenia. — Nic nie znajdą — powątpiewał porucznik — całą noc padało. Poza tym ludzie rozdeptali. Rano, zaraz po znalezieniu Kalisiaka, też niczego nie było widać. — No, dobrze. Ale przecież na pewno sierżant nie wszedł za furtkę. Bo i po co? — Patrzcie, tutaj siatka jest nieco wgięta — zauważył jeden z członków ekipy — i to w taki sposób, jakby leżało na niej coś ciężkiego. — Major zbliżył się do ogrodzenia. — Tu jest jakiś rdzawy ślad — powiedział pokazując grudkę ziemi nieco innego koloru — weźcie próbkę i zbadajcie. Może to krew? — O, tu drugi! Na pewno krew — pokazywał inny milicjant. — Ciągnęli go w stronę furtki. Lekarz milicyjny stwierdził, że zgon nastąpił prawie natychmiast po uderzeniu w potylicę, zadanym tępym, ciężkim narzędziem. Cios był tak silny, że zdruzgotał kości czaszki i wgniótł je do mózgu. Sądząc po stanie zwłok, śmierć nastąpiła między dziewiątą a dwunastą wieczorem poprzedniego dnia. — To by się zgadzało — potwierdził porucznik. — Kalisiak wyszedł z posterunku nieco po dziesiątej. Mieszkał na Grzybowej — to taka mała uliczka pod lasem. Tędy było mu najbliżej do domu. Praca ekipy śledczej nie przyniosła wielkich rewelacji. Jeśli nawet morderca pozostawił ślady, to zmył je deszcz, który padał przez całą noc. W trzy dni później przyjaciele, koledzy i grupka znajomych odprowadzali sierżanta Stefana Kalisiaka na cmentarz. Niesiono kilka wieńców — od miejscowego społeczeństwa, od kolegów, komendanta wojewódzkiego i Komendy Głównej MO. Na małym, wiejskim cmentarzu ktoś przemawiał nad otwartą mogiłą. Mówił o „śmierci na
posterunku” i o „pełnieniu obowiązków aż do końca”. Major Stanisław Makowski prowadził pod rękę zapłakaną kobietę w grubym, czarnym welonie. Przed nimi szło dwoje dzieci. Były jeszcze zbyt małe, żeby zdawać sobie sprawę z tragedii tych chwil. Z głuchym łoskotem uderzały o trumnę bryły ziemi rzucane najpierw rękoma przyjaciół i bliskich, później wprawnymi ruchami łopat grabarzy. Tylko major nie schylił się i nie dopełnił tradycyjnego ceremoniału pogrzebowego. Stał wyprostowany i patrząc na mogiłę człowieka, tak pełnego życia i energii jeszcze przed czterema dniami, powtarzał w myśli twarde przyrzeczenie: — Znajdę cię. Znajdę i zaprowadzę na szubienicę! Sierżant Stefan Kalisiak został zamordowany w listopadzie 1965 roku. Uderzenie w próżnię Nowa zbrodnia i to zbrodnia popełniona na milicjancie wzburzyła społeczeństwo. Opinia społeczna domagała się zastosowania surowszych kar niż te, które zapadały w sądach na rozprawach przeciwko rozwydrzonym wyrostkom, grasującym głównie na przedmieściach Warszawy i w miejscowościach podmiejskich. Toteż major, który objął śledztwo w sprawie zabójstwa sierżanta, bez trudu uzyskał potrzebne środki i ludzi dla przeprowadzenia akcji tropienia przestępcy. Ponieważ nie znaleziono żadnych śladów, nie było najmniejszej nawet poszlaki, w jakich kręgach można by było szukać mordercy. Wobec tego major doszedł do wniosku, że tylko wzmożenie akcji milicji przeciwko podmiejskim mętom przyniesie jakieś korzyści. Liczył na to, że trafi na tę przysłowiową nitikę, po której będzie można dojść do kłębka. Już na drugi dzień po pogrzebie Kalisiaka major siedział w pokoju komendanta posterunku MO i kierował wielką obławą. W osiedlu i w sąsiednich miejscowościach dokonano szeregu
przeszukań. W rezultacie zatrzymano kilkadziesiąt osób. Nie można powiedzieć, aby ta akcja poszła na marne. Znaleziono wiele towarów pochodzących z różnych, nie ujawnionych przedtem kradzieży. Ludzie, uwolnieni od bandy Kamińszczaka i innych, podobnych grup przestępczych, odzyskali odwagę i śmielej występowali przeciwko chuliganom. Słusznie mówi się, że „wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi”. Dzięki temu można była skierować kilkanaście spraw do prokuratury. Skonfiskowano poza tym kilkadziesiąt kastetów, noży sprężynowych, a nawet dwa „obrzynki” czyli karabiny z obciętymi lufami, jeden pistolet i jeden rewolwer — stary „nagan”. Blady strach padł na wszystkich obwiesiów w okolicy mających coś na sumieniu. I tylko tyle. Pomimo niesłychanej energii majora, pomimo pomocy okazywanej w czasie trwania akcji przez społeczeństwo, nie znaleziono niczego, co miałoby chociaż najmniejszy związek z morderstwem przy ulicy Kwiatowej. Mocne uderzenie majora Makowskiego trafiło w próżnię. Po kilku dniach major był zmuszony przerwać obławę. Ujawnione przestępstwa przekazano miejscowej milicji lub prokuraturze. Morderca pozostał nieznany. Major wrócił do Warszawy i z kwaśną miną zdawał swojemu zwierzchnikowi sprawę z uzyskanych rezultatów. — Byłem przekonany — powiedział pułkownik, naczelnik służby kryminalnej — że to się tak skończy. Cóż właściwie mógł pan znaleźć? Pistolet? Do tego byłaby potrzebna nie ekipa śledcza a ekipa jasnowidzów. Odnalezienie takiego małego przedmiotu jest wprost .niepodobieństwem, tym bardziej że nie wiedzieliście, gdzie go szukać. — A jednak znaleźliśmy sporo różnej broni — bronił się major — w tym cztery sztuki broni palnej. — Bo nikt się nie spodziewał, że będziecie jej szukać. Natomiast morderca Kalisiaka dobrze wiedział, że będziemy poszukiwać przede wszystkim pistoletu. To jedyna poszlaka, która mogłaby doprowadzić do przestępcy. Zbrodnia była dokonana w sposób bardzo zręczny i na pewno ją szczegółowo przygotowano. To nie
był zwykły chuligański wybryk, ale morderstwo na zimno, z pełną premedytacją. Mamy do czynienia z przebiegłym przeciwnikiem. Taki już dobrze wiedział, jak schować pisto- let. Może nawet byliście u niego w domu i szukaliście, a on stał obok i w duchu naśmiewał się z waszej nieporadności. — Zobaczymy, kto się będzie śmiał ostatni! — No, no. To na razie czcze słowa. A zamiary? — Zajmę się przesłuchiwaniem kilku typów na1- poważniej obciążonych. Najpierw tych, u których znaleziono broń. Jeżeli coś wiedzą o zabójstwie Kalisiaka, to będą sypać, żeby ratować własną skórę. — Tak. Jeżeli wiedzą. — Zabójca na pewno mieszka w osiedlu. Nie przyjechał przecież z innej miejscowości. Niewątpliwie rekrutuje się z miejscowych mętów. Mógł zdradzić się ze swoimi zamiarami dokonywania napadów z bronią w ręku. Zresztą w tych kołach, jeśli nie wiedzą kto, to w każdym razie mogą się tego domyślać. — Rozumowanie słuszne, pod warunkiem że zabójcą jest rzeczywiście ktoś z miejscowego środowiska przestępczego. A jeśli nie? — Przecież nie może być inaczej. Porządni ludzie nie zabijają milicjantów dla zdobycia pistoletu. — Porządni nie, ale mogą być tacy, którzy tylko uchodzą za porządnych. — Więc co mi pułkownik radzi? — Próbować wszystkiego. Szukać nie tylko między mieszkańcami osiedla. Uważać niemal na wszystko, co dzieje się w całym kraju. Morderca potrzebował broni na pewno nie dla ćwiczenia się w strzelaniu sportowym. Przy zdobyciu pistoletu poszedł na całego, ale też nie zrobił żadnego błędu, nie pozostawił żadnego śladu. Obawiam się, że teraz, kiedy ma już broń, wkrótce się nią posłuży. Miejmy nadzieję, że przedtem popełni jakiś błąd, który pozwoli go zdemaskować. — Pistolet Kalisiaka był przestrzelany i mamy w archiwum zarówno łuski, jak i fotografie śladów, jakie
karby tego pistoletu pozostawiają na płaszczu pocisku. Gdziekolwiek byłaby ta broń użyta, będziemy natychmiast o tym wiedzieli. — Tak, ale za jaką cenę? Na to pytanie major nie umiał odpowiedzieć. W ciągu następnych dni major „ugniatał” zatrzymanych. Nie szczędził ani gróźb, ani rozmaitych obietnic, aby tylko rozwiązać oporne języki. Wszyscy przesłuchiwani zgodnie twierdzili, że nigdy nie słyszeli o jakichkolwiek planach zamachu na Kalisiaka. Nawet nie potrafią wskazać podejrzanego. A Jan Kamiński, nazywany w swoim środowisku ,,Kamińszczakiem”, powiedział otwarcie: — Panie majorze, jakbym wiedział, to sam bym przyprowadził do was tego drania i jeszcze bym mu dobrze w ślepia zasunął. Żaden z chłopaków też by go nie oszczędzał. Ile ludzi siedzi teraz przez tego łobuza. — Tylko ci, którzy nie byli w porządku. — Byli czy nie byli, ale jakoś wszyscy żyli na wolności. A tak leżymy. — Nikogo nie podejrzewacie? — To nikt z naszych. — No przecież nikt obcy nie przyjechałby do osiedla i nie zamordował Kalisiaka. Musiał to być ktoś z mieszkańców. Ktoś, kto dobrze znał milicjanta, wiedział, kiedy kończy służbę, gdzie mieszka, jakimi ulicami wraca do domu. — To by się może zgadzało — przytaknął Kamiński — ale nikt z naszych tego nie zrobił. Milicja znanymi sobie sposobami usiłowała dowiedzieć się w sposób półoficjalny czegoś o osobie mordercy. Niestety, te drogi również zawiodły. Major Makowski rozważał także hipotezę zamordowania sierżanta Kalisiaka przez zemstę. Kradzież pistoletu byłaby w takim przypadku albo fałszywym tropem, albo ubocznym motywem zbrodni. Po zamordowaniu milicjanta morderca uznał po prostu, że pistolet może mu się przydać i wyjął go z kabury ofiary. Przeprowadzono więc dokładny wywiad z ostatnich lat życia
sierżanta. Zastępca komendanta posterunku MO miał oczywiście wielu wrogów. Niejeden z tych, którzy wpadli i poszli siedzieć na skutek dochodzenia prowadzonego przez Kalisiaka, odgrażał się, jego zdaniem, zbyt gorliwemu milicjan- towi. Ale nigdy nie grożono mu morderstwem. Obiecywano wprawdzie zastępcy komendanta „dać dobre manto”, takie aby „ruski miesiąc” popamiętał, nie próbowano jednak zrealizować tych pogróżek. Mimo to u wszystkich, którzy mogli mieć do sierżanta pretensje, major dokonał szczegółowego przeszukania, a także zbadał ich alibi w dniu zbrodni. I ta akcja również nie naprowadziła na ślad. Mijały dnie, tygodnie i miesiące. Teczka zatytułowana krótko „Kalisiak” zdążyła się rozrosnąć w opasły tom akt. Były tu dziesiątki protokołów rewizji, setki protokołów przesłuchań rozmaitych osób i ... nic więcej. Po pół roku major przyznał na odprawie, że śledztwo nie zrobiło najmniejszych postępów i o zbrodni nie dowiedział się niczego ponad to, co było wiadome już wtedy, gdy właścicielka posesji meldowała na posterunku o znalezieniu zwłok sierżanta Stefana Kalisiaka. Dochodzenia jednak nie umorzono. Major Makowski zajmował się nim nadal. Teraz oczywiście nie było to już jego główne zadanie, niemniej jeśli w Polsce użyto gdzieś pistoletu, natychmiast prosił o zbadanie łusek i kul, aby stwierdzić, czy przypadkiem nie pochodziły z broni po zabitym milicjancie. Co pewien czas przeprowadzano nowe akcje w osiedlu, dokonywano przeszukań w mieszkaniach tych ludzi, których zarówno miejscowe społeczeństwo, jak milicja, uważały za najbardziej podejrzanych. Często przeprowadzano obławy i rewidowano zatrzymanych. Miejscowa ludność bardzo sobie chwaliła te poczynania milicji. Dzięki nim Zygmuntowo stało się najspokojniejszą miejscowością pod Warszawą. Chuliga- neria przywarowała albo wyniosła się w lepsze dla niej strony. Jedynym rezultatem tych wszelkich akcji był plik dokumentów, które dołączano do coraz grubszych akt sprawy.
Na trop mordercy nie natrafiono. Nie ujawnił się też zrabowany zabitemu sierżantowi pistolet. W ten sposób minęło prawie dziesięć miesięcy. Poczta na Bielanach Na wprost wejścia na zielone tereny Akademii Wychowania Fizycznego biegnie piękna, szeroka ulica — aleja Zjednoczenia. Na rogu jej skrzyżowania z Marymoncką mieści się popularna kawiarnia — już chyba od kilku pokoleń miejsce randek studentów AWF. Naprzeciwko znajduje się spory budynek straży pożarnej. Idąc aleją Zjednoczenia w stronę ulicy Stefana Żeromskiego, mija się po obu jej stronach czteropiętrowe budynki mieszkalne. Na rogu alei Zjednoczenia i Jana Kasprowicza znajduje się postój taksówek. Tam też jest przystanek autobusowy. Po przeciwnej, nieparzystej stronie ulicy, wyrasta dom wyższy od innych. Prawie ..drapacz .chmur”. Tuż za nim stoi dwupiętrowy budynek oznaczony numerem dziewiętnastym. Użytkują go wspólnie i zgodnie dwie instytucje: poczta i biblioteka publiczna. Prawą część domu zajmuje poczta, do której prowadzi osobne wejście. Wisi tu duża, czerwona tablica z napisem: „Urząd Pocztowy, Warszawa 45”. Mniejszy szyld głosi, że w tym budynku można również skorzystać z usług. PKO. Całą lewą stronę gmachu zajmują okna wystawowe, ozdobione barwnymi okładkami książek. Wejście do biblioteki publicznej i do czytelni znajduje się, podobnie jak wejście do poczty, od strony alei Zjednoczenia. Budynek numer dziewiętnasty jest domem nazywanym w nomenklaturze fachowej „wolnostojącym”. Pomiędzy nim a „drapaczem” z kwiaciarnią i garmażerią na parterze jest kilka metrów nie zabudowanej przestrzeni. Taka sama odległość dzieli gmach poczty od długiego budynku mieszkalnego, mającego aż potrójną numerację — 13/15/17. Wprawdzie dom ten ma wejście od alei, ale większość jego mieszkańców korzysta z wygodniejszego dla nich przejścia między
budynkiem a pocztą i tędy dostaje się na tyły posesji. Tu też są wejścia do wszystkich klatek schodowych. Nieco w głębi stoi okopcony kwadratowy budynek ciepłowni osiedlowej. Obecnie już nieczynnej, gdyż Bielany otrzymują gorącą wodę z Elektrowni Żerańskiej, znajdującej się wprawdzie niedaleko, ale jednak po drugiej stronie Wisły. Wewnętrzna uliczka, prowadząca do budynku mieszkalnego wzdłuż kotłowni, dochodzi do sąsiedniej ulicy — Lipińskiej. W przeciwieństwie do alei Zjednoczenia nie ma ona charakteru wielkomiejskiego. Jest spokojna i cicha, zabudowana jednopiętrowymi i parterowymi domkami jednorodzinnymi. Aleja Zjednoczenia miała być w założeniu wielkomiejską, arterią Bielan. Niestety, budowano ją w tym okresie, kiedy architekci nie liczyli się z potrzebami mieszkańców. Na całej długiej ulicy są zaledwie trzy czy cztery sklepy. Poza studencką kawiarnią — żadnego lokalu rozrywkowego. Przecinająca aleję ulica Jana Kasprowicza, budowana w parę lat później, miała więcej szczęścia: jest na niej sporo sklepów, a nawet duży bar—restauracja. Toteż ulica Kasprowicza jest teraz główną ulicą na Bielanach. W alei Zjednoczenia nie istnieje prawie ruch kołowy i pieszy. Jest ona tylko miejscem, w którym się mieszka i do którego wraca wieczorem lub nocą. Nawet dzieciom nie przypadła do gustu, gdyż częściej bawią się dalej na północ, w mizernych pozostałościach tej części Lasku Bielańskiego. Tylko poczta nie narzeka na brak ruchu. W 1966 roku jest to chyba jedyny urząd pocztowy w tej ludnej i rozwijającej się ciągle dzielnicy. Dlatego od rana aż do wieczora ludziska ciągną do budynku z szarej cegły. Nadają listy polecone i telegramy, zamawiają rozmowy zamiejscowe, a przede wszystkim podnoszą i wpłacają pieniądze na książeczki PKO. Tutaj też każdego popołudnia wpłacają swoje utargi miejscowe sklepy i zakłady przemysłowe oraz instytucje i biura. Dzięki temu dzienne obroty bielańskiego urzędu pocztowego sięgają wysokich sum, a po pierwszym i piętnastym — dniach wypłat — przekraczają nawet milion złotych.
Budynek poczty zabezpieczony jest przed różnymi niespodziankami. Wszystkie okna są okratowane. Dzwonki nie tylko uruchamiają syrenę i alarmują najbliższą komendę milicji, lecz równocześnie powodują zamknięcie jedynego wejścia do budynku. Poza tym nad pieniędzmi znajdującymi się w urzędzie czuwa uzbrojony strażnik. Niezależnie od tego kasjerzy są wyposażeni w krótką broń. Pieniądze są więc tutaj dobrze zabezpieczone i nawet najbardziej zuchwały napad nie ma najmniejszych szans powodzenia. W porozumieniu z dyrekcją poczty milicja parokrotnie fingowała napad na ten obiekt. Przebieg ćwiczeń był zawsze jednakowy. Rozlegał się głuchy dźwięk syreny, a ciężka, stalowa żaluzja spadała na dół, odcinając od wyjścia wszystkich znajdujących się wewnątrz. Nawet nie każdy bank w Polsce ma tak dobrze zorganizowaną ochronę przed napadem. Mimo to nie pozostawiano na noc w urzędzie większych sum. Gdy około piątej po południu ruch na poczcie słabł i tylko w dwóch okienkach przyjmowano utargi sklepowe, pracownicy poczty w osobnym, zamkniętym pomieszczeniu liczyli i paczko- wali pliki banknotów. Ładowano je do worków oznaczonych niebieskim pasem. Kiedy worek był już dość dobrze wypełniony, zaszywano go i plombowano. Do takiego worka wchodziło przeciętnie około trzystu tysięcy złotych. Mniejsze woreczki napełniano bilonem: osobno pięćdziesięciogroszówki, złotówki i dwuzłotówki, osobno piątki i dziesiątki. Każdy woreczek zawierał tysiąc sztuk monet. Również i te woreczki były plombowane. Cały ten skarb pozostawiano w oczekiwaniu na transport, którym przewożono cenny ładunek do śródmieścia Warszawy, do skarbca Narodowego Banku Polskiego. W urzędzie zostawały jedynie sumy, które wpłynęły już po wyekspediowaniu całodziennego utargu. W stosunku do obrotów dziennych poczty były one nieznaczne, zawsze jednak sięgały kilkudziesięciu tysięcy złotych. Ponieważ wpływy bielańskiego urzędu pocztowego wydatnie przewyższały rozchody, poczta obywała się bez pobierania z banku sum niezbędnych dla normalnego funkcjonowania urzędu. Po prostu pozostawiona z dnia poprzedniego drobna
część „utargu” wystarczała na pierwsze poranne wypłaty. W godzinach późniejszych nad wypłatami przeważały sumy pochodzące z wpłat. Codziennie, kilka minut po godzinie szóstej wieczorem, przed budynkiem poczty zatrzymywała się ciemnozielona furgo- netka z napisem „Łączność”. Nią to właśnie przyjeżdżano po odbiór pieniędzy. Obsługę furgonetki stanowili kierowca oraz uzbrojony strażnik. Korzystając z szerokiego chodnika karetka podjeżdżała prawie do samych schodów i stawała tyłem do drzwi wejściowych. Potem strażnik otwierał podwójne drzwiczki pakamery furgonetki, a z budynku poczty wychodził jeszcze jeden, pełniący tam służbę miejscowy strażnik. Konwojowany przez nich pracownik urzędu przenosił worki z pieniędzmi, najpierw te większe, z banknotami, następnie mniejsze, ale za to cięższe, z bilo- nem. Cała ta operacja była zorganizowana bardzo sprawnie. W ciągu najwyżej pięciu do siedmiu minut drogocenny ładunek znajdował się już wewnątrz wozu. Następnie konwojent zamykał drzwi samochodu i kwitował liczbę odebranych worków. Strażnik zabierał specyfikację, siadał koło kierowcy i furgonetka szybko wykręcała, by następnie ulicą Kasprowicza i Podczaszyńskiego wyjechać na Marymoncką i dalej — Słowackiego, Mickiewicza i Nowotki — dojechać do śródmieścia, do Narodowego Banku Polskiego. Tutaj pozbywano się ładunku i jechano po pieniądze do innego urzędu pocztowego. Ten pamiętny sierpniowy dzień niczym nie przypominał upalnego lata. Pobliski, bo mieszczący się również na Bielanach, Państwowy Instytut Hydrologiczno- Meteorologiczny, tłumaczył ten fakt w zawiły sposób różnymi wyżami i nadciąganiem polar- no-atlantyckiego powietrza. Dość, że było chłodno, a ostry wiatr niósł niskie, ciemne chmury, z których padał niemiły, zimny deszcz. Przy takiej pogodzie aleja Zjednoczenia świeciła pustkami. Nawet okna w domach mieszkalnych były pozamykane. Urząd pocztowy Warszawa 45 pracował normalnie, mimo że
przy licznych okienkach nie było wielkiego ruchu. Tylko przy punktach wpłat utworzyły się malutkie kolejki osób z teczkami i torbami w rękach. To kasjerzy i kasjerki z okolicznych sklepów jak zwykle przynieśli całodzienny utarg swoich firm. W małym, okratowanym pokoiku policzono już pieniądze, włożono je do worków i oczekiwano pojawienia się furgonetki. Przyjechała o normalnej porze — około dziesięciu minut po szóstej — i ustawiła się na swoim miejscu. Już jej drzwi zostały otwarte. Już dwaj strażnicy stanęli z boku, pilnując załadunku worków z pieniędzmi. Już w drzwiach prowadzących do bu- dynku poczty ukazał się pracownik, niosący w ręku wypełniony do połowy worek z niebieskim pasem. Skierował się w stronę furgonetki, nie zdążył jednak zrobić trzech kroków i nie doszedł jeszcze do schodków, gdy nagle rozległa się seria wystrzałów rewolwerowych. W tym samym momencie z garmażerii, znajdującej się w pobliskim „drapaczu”, wychodziła jakaś kobieta. Usłyszawszy huk zwróciła głowę w kierunku hałasu. Zobaczyła człowieka w czapce i w jasnym prochowcu, który z małej odległości, prawie przystawiając pistolet do pleców, strzelił do stojącego przed nim konwojenta, a następnie oddał serię strzałów do drugiego strażnika i do pracownika poczty trzymającego worek. Wszyscy trzej, trafieni kulami, upadli na płyty posadzki, którymi jest wybrukowany mały taras przed wejściem do budynku. Wtedy mężczyzna, trzymając pistolet w prawej ręce, podbiegł do leżącego worka z pieniędzmi, chwycił go lewą ręką i ciągle z pistoletem w dłoni przebiegł pod oknami biblioteki publicznej, a potem wąskim przejściem przeszedł na tyły sąsiedniej posesji — domu mieszkalnego oznaczonego „aleja Zjednoczenia — 13/15/ /17”. Tu znikł kobiecie z oczu. Wszystko to stało się tak szybko, że przygodna obserwatorka nie zdążyła nawet krzyknąć. Zaś kierowca furgonetki, siedzący cały czas przy kierownicy, nim .na odgłos strzałów zdążył otworzyć drzwiczki i wyskoczyć z samochodu, nie zobaczył nic, poza trzema leżącymi. W budynku poczty strzały odebrano jako niezbyt głośne trzaski. Nikt więc stamtąd nie wyjrzał. Dopiero zaalarmowani
przez kierowcę urzędnicy i interesanci wybiegli na dwór. Początkowo powstało niesłychane zamieszanie. Nikt nie wiedział, co robić. Kilka osób podbiegło do leżących na płytach. Drzwiczki furgonetki były nadal szeroko otwarte, a wewnątrz można było dostrzec liczne worki z pieniędzmi podjętymi w innych urzędach pocztowych, do których samochód zajeżdżał po drodze na Bielany. Pierwszy odzyskał panowanie zastępca naczelnika urzędu pocztowego. — Nie tłoczcie się nad nimi — krzyknął. — Przenieść ich na salę i położyć na kocach! Niech no który zadzwoni do milicji i do Pogotowia Ratunkowego! Zamknąć furgonetkę! Dopiero teraz kierowca samochodu zauważył, że pieniądze ułożone w jego wozie pozostają bez żadnego zabezpieczenia. Podskoczył i zatrzasnął drzwiczki. — Nie ma kluczy, panie naczelniku! Miał je Wiśniewski. — Niech pan pilnuje drzwi, a ja zaraz znajdę klucze. Panie Zbrożek! Proszę również zostać przy samochodzie. Tymczasem reszta pracowników poczty przenosiła ofiary bandyckiego napadu do budynku. Adam Wiśniewski, konwojent samochodu, nie dawał żadnych znaków życia. Natomiast Ryszard Ceglarz, strażnik pracujący w urzędzie pocztowym, zaczął jęczeć przy podnoszeniu go z ziemi. Urzędnik pocztowy, Władysław Okuniewicz, był nawet przytomny. Usiłował podnieść się sam, ale nie mógł, skarżył się na ból nogi. Jego spodnie na wysokości uda zabarwione były krwią. Rannych ułożono na kocach w sali operacyjnej poczty. Urząd został natychmiast zamknięty. Wewnątrz pozostali tylko pracownicy poczty, kilku kasjerów, którzy nie zdążyli jeszcze wpłacić swoich utargów i kobieta, która obserwowała cały przebieg napadu. Była ona jedynym naocznym świadkiem. Odnalazły się klucze od furgonetki. Konwojent Wiśniewski trzymał je w ręce w chwili napadu. Upadając wypuścił klucze i przykrył je swoim ciałem. Samochód zamknięto, ale na polecenie zastępcy naczelnika urzędu nie odjechał, lecz pozostał na miejscu, czekając na przybycie milicji. Pilnował go
kierowca i jeden z funkcjonariuszy poczty uzbrojony w pistolet. Pierwsza nadjechała milicyjna Warszawa — lotny patrol skierowany drogą radiową z Komendy Dzielnicy na miejsce wypadku. Z kolei przybyła ekipa z Dzielnicy, a dwie minuty po niej grupa z Komendy Stołecznej MO. Tuż za nimi nadjechało pogotowie. Rozpoczęły się normalne czynności śledcze. Fotograf zrobił serię zdjęć. Znaleziono i pieczołowicie schowano pięć łusek rewolwerowych. Wszyscy przesłuchiwani zgodnie twierdzili, że słyszeli pięć trzasków, a więc właśnie tyle, ile strzałów oddał napastnik do swoich ofiar. Józefa Bielakowa, jedyny naoczny świadek napadu, zrelacjonowała jeszcze raz to, co widziała wychodząc z garmażerii. Kierowca samochodu niewiele miał do powiedzenia. Usłyszawszy strzały, wyskoczył z wozu, ale wtedy już nikogo nie było. Złożył również zeznania Okuniewicz — pracownik poczty, który niósł worek z pieniędzmi. Wychodząc na ulicę widział po swoje prawej ręce strażnika i stojącego obok niego konwojenta. Nie zwracając na nich uwagi szedł w stronę samochodu. Wtedy usłyszał kilka następujących po sobie huków i poczuł silne uderzenie w nogę, tak że upadł na ziemię. Co się dalej stało, nie wie. Człowieka, który strzelał, nie widział. Nie pamięta, kiedy wyrwano mu z ręki worek z pieniędzmi. Niczego nie zauważył. Ból był tak silny, że stracił przytomność. Lekarze pogotowia — przyjechały aż dwie karetki — zakomunikowali smutną wiadomość. Konwojent, Adam Wiśniewski, dostał postrzał w plecy, w okolicy serca. Prawdopodobnie, choć ustali to dopiero sekcja zwłok, kula przebiła lewą komorę. Śmierć nastąpiła prawie natychmiast. Gdy konwojenta przenoszono do budynku poczty, był już martwy. Strażnik, Ryszard Ceglarz, miał więcej szczęścia. W momencie kiedy padł pierwszy strzał, odwrócił się nieco. Dlatego pierwszy skierowany do niego pocisk przeszedł na skos pod łopatką i utkwił gdzieś między żebrami. Drugi trafił go w prawe ramię. Strażnikowi nie grozi więc utrata życia, ale mimo to należy go jak najprędzej przewieźć do szpitala. Konieczna jest operacja, gdyż nastąpił duży wylew krwi i zachodzi obawa
uszkodzenia płuc. Natomiast Okuniewicz jest ranny w udo. Kula przeszła przez mięśnie, uderzała w kość goleniową i tam utkwiła. Kość na szczęście nie jest zmiażdżona, gdyż pocisk wystrzelony ze zbyt małej odległości nie miał odpowiedniej siły. Lekarz nie wyklucza jednak miejscowego pęknięcia. Okuniewicz również musi być poddany natychmiastowej operacji w celu wydobycia kuli. Jego rana jest nie tyle groźna, co bardzo bolesna. — Kiedy będzie można przesłuchać strażnika? — pytał oficer milicji kierujący ekipą śledczą. — Za jakieś trzy, cztery dni, jeżeli nie nastąpią komplikacje pooperacyjne, których zresztą nie przewiduję. — Dobrze. Niech pan ich, doktorze, zabiera do szpitala. Karetki pogotowia odjechały. Jedna do szpitala pełniącego ostry dyżur, druga, niestety, z ciałem zabitego konwojenta do Zakładu Medycyny Sądowej. Milicja uprzedziła lekarzy, że potrzebne są jej pociski wyjęte z ciał rannych. W szpitalach często się zdarza, że lekarz operujący postrzały po prostu wy- rzuca kule do kubła. Tego zastrzeżenia nie polecono przekazać Zakładowi Medycyny Sądowej. Wiadomo, że tam przy sekcji zwłok zrobią wszystko, aby pocisk wydobyć i przekazać go do Zakładu Kryminalistyki do dalszej analizy. Kierując się zeznaniami pani Bielakowej milicjanci odtworzyli drogę ucieczki bandyty. Między budynkiem poczty a sąsiednim domem była nie zabudowana przestrzeń, licząca około dziesięciu metrów. Przechodziło się tędy na tyły bloku mieszkalnego. Tutaj biegł chodnik z betonowych płyt przez całą długość posesji. Pięć klatek schodowych prowadziło do wnętrza domu. Inny chodnik, biegnący wzdłuż stojącej za gmachem mieszkalnym kotłowni, wychodził na sąsiednią ulicę — Lipińską. Ani na podwórzu, ani na Lipińskiej żadnych śladów nie znaleziono. Zresztą nie spodziewano się tego. — Nikt go nie gonił — komentował jeden z milicjantów — wystarczyło, że dobiegł do węgła poczty, aby stracono go z oczu. Później spokojnie przeszedł do Lipińskiej, a stamtąd dokąd chciał. Może nawet mieszka w którymś z tych domów i teraz siedzi przy stole i liczy pieniądze?
— Musiał wszystko dokładnie zbadać, zanim zrobił ten skok. — A jaką dobrą pogodę wybrał! Na ulicy pusto, bo na to zimno i deszcz nikt z domu nosa nie wychyla. Normalnie na tym podwórzu zawsze bawi się dużo dzieci, przechodzi sporo dorosłych. Przecież tutaj mieszka kilkaset osób — informował dzielnicowy, który na wiadomość o napadzie zjawił się w budynku poczty. Na podstawie specyfikacji ustalono, że w zrabowanym przez bandytę worku znajdowało się trzysta dwadzieścia siedem tysięcy sześćset osiemdziesiąt złotych we wszystkich rodzajach banknotów. Rysopis napastnika, a widziała go jedynie pani Bielakowa, był bardzo niedokładny. Kobieta zdążyła zauważyć tylko, że nosił jasny prochowiec, a na głowie miał jakieś nakrycie. Chyba czapkę, cyklistówkę. Bielakowa stwierdziła także, że był wysoki, wyższy nawet od strażników, do których strzelał. Wiadomo zaś, że Ryszard Ceglarz ma około metra osiemdziesięciu centymetrów wzrostu. Bielakowa stała zbyt daleko, aby rozróżnić rysy twarzy napastnika. Zresztą przebieg wypadków był tak błyskawiczny i zaskakujący, że nie miałaby na to czasu. Przesłuchano wszystkich urzędników i interesantów, przebywających w czasie napadu w budynku poczty. Nikt nie zauważył niczego podejrzanego. Dzień był dżdżysty, prawie każdy nosił jakiś płaszcz. Jedni ortalionowe, inni gabardynowe, przeważały tanie, jasne prochowce. Wśród klientów byli zarów- no ludzie wysocy, jak i niskiego wzrostu. Kto by tam zresztą miał czas i ochotę przypatrywać się mężczyznom stojącym w kolejce, kiedy tyle roboty czeka? W dwóch okienkach, w których odbierano utargi, kasjerzy zajęci byli liczeniem pieniędzy. Skupiali uwagę wyłącznie na tym, aby się nie pomylić, bo pobierane od klienteli pliki banknotów były nieraz bardzo zużyte. W takim przypadku latwo zrobić jakiś błąd w obrachunkach. Urzędnicy i urzędniczki z innych okienek, przy których nie było takiego ruchu albo które były już zamknięte, również zajęci byli zliczaniem kontrolek i sprawdzaniem dokumentów. Nikt więc nie zauważył wysokiego mężczyzny w
jasnym prochowcu, który by kręcił się po budynku lub w pobliżu poczty. — Może siedział w garmażerii oczekując na furgonetkę przyjeżdżającą po odbiór pieniędzy? Mógł zamówić coś do jedzenia, wziąć butelkę piwa i w ten sposób doczekać przybycia samochodu — zauważył jeden z milicjantów. Kierowniczka garmażerii i jej pracownice stanowczo wykluczyły istnienie takiej możliwości. Żaden wysoki mężczyzna w jasnym płaszczu nie wchodził do ich sklepu przed szóstą ani później. Ruch w tym dniu i o tej porze był niewielki. Głównie przychodziły kobiety, żeby kupić coś na kolację. Ponieważ było chłodno i padał deszcz, męskiej klienteli, przy- chodzącej zwykle na piwo, prawie wcale nie było. Napad na pocztę zdarzył się w dniu 23 sierpnia 1966 roku. Zabity konwojent, Adam Wiśniewski, miał trzydzieści cztery lata, osierocił żonę i troje małych dzieci. Czarny wartburg Nazajutrz po napadzie na pocztę na Bielanach major Stanisław Makowski z Komendy Głównej MO miał telefon z Zakładu Kryminalistyki. Dzwonił jeden z pracowników działu rusznikarskiego. W świetle pierwszych, niedokładnych jeszcze badań, znalezione przed budynkiem poczty łuski pocisków, którymi bandyta strzelał do swoich ofiar, wskazują, że strzały oddane były z pistoletu stanowiącego niegdyś własność sierżanta MO — Stefana Kalisiaka — zamordowanego w listopadzie 1965 roku. — Czy jesteście tego całkowicie pewni? — dopytywał się major. — Na razie jeszcze nie. Nie mamy dotąd kul. Dopiero kiedy je dostaniemy, będziemy mogli ustalić, czy ślady karbów na metalowych płaszczach są identyczne ze. śladami pozostawionymi przez lufę pistoletu Kalisiaka. Ale już przy badaniu łusek zauważono bardzo charakterystyczną cechę: iglica w pistolecie Kalisiaka była
trochę uszkodzona i takie samo uszkodzenie występuje na spłonkach. Miejsce uderzenia iglicy w spłonkę jest również identyczne. Znaleźliśmy też podobieństwo’ w śladzie, jaki pozostawiał na gilzach pazur do wyrzucania łuski po strzale. — Kiedy dostaniecie pociski? — Ten- z Zakładu Medycyny Sądowej mają przysłać natychmiast po zakończeniu sekcji zwłok zabitego konwojenta karetki pocztowej, Adama Wiśniewskiego. Powinniśmy więc mieć dzisiaj. Na naboje, którymi zostali ranieni dwaj pocztowcy, musimy poczekać, aż lekarze wyjmą kule z ran. Na polecenie Komendy Stołecznej MO dowiadywaliśmy się, kiedy to nastąpi. Lekarz dyżurny oświadczył, że stan zdrowia strażnika, Ryszarda Ceglarza, jest nadal poważny i w tej sytuacji lekarze nie decydują się na natychmiastową operację. To może odwlec się parę dni. Natomiast urzędnik pocztowy, Władysław Okuniewicz, będzie operowany dzisiaj wieczorem. Co prawda chirurg twierdzi, że nie będziemy mieli wielkiej pociechy z tego pocisku, bo, jak wykazał rentgen, uderzył on w kość udową rannego i częściowo w niej utkwił. Prawdopodobnie więc jest uszkodzony. — Proszę natychmiast dać mi znać, jeśli dowiecie się czegoś nowego. — Tak jest, panie majorze! Po tej rozmowie major Makowski udał się do swojego zwierzchnika, szefa służby kryminalnej KG MO. Pułkownik wysłuchał go uważnie. — Mówiłem wam majorze, że pistolet znajdzie się i bez waszych poszukiwań. Niestety, cena jaką zapłaciliśmy za tę wiadomość, jest bardzo wysoka — jeden zabity i dwóch rannych. Mam już szczegółowe raporty z Pałacu Mostowskich o wynikach śledztwa. Są one właściwie żadne. Przestępca, podobnie jak przy zabójstwie Kalisiaka, nie zostawił śladów, jeżeli nie liczyć łusek rewolwerowych i kul w ciałach ofiar. — Napad był bardzo sprawnie wykonany, a miejsce tak wybrane, że pozwalało na bezkarną ucieczkę z łupem.
— Napad był niewątpliwie bardzo drobiazgowo wystudiowany i przygotowywany przez dłuższy czas. A zatem potwierdza się moja teoria, że ten, kto zabił sierżanta Kalisiaka i zrabował pistolet, nie był zwykłym chuliganem. Jest to człowiek inteligentny, zdecydowany na wszystko, dobry taktyk. Przecież nawet nie próbował terroryzować bronią pocztowców lub ich zranić, ale od razu zaczął strzelać. Celował tak, żeby zabić. Tylko dzięki przypadkowi strażnik Ceglarz żyje. Gdyby nie odwrócił się albo gdyby odwracał się nieco wolniej, pocisk nie poszedłby ukosem, lecz trafił w plecy na wysokości serca. Tak, jak to się stało z konwojentem Wiśniewskim. — Swoją drogą obaj, strażnik i konwojent, popełnili zasadniczy błąd — zauważył major. — Stanęli obok siebie. W ten sposób bandyta mógł nie zauważony podejść do nich zupełnie blisko. Gdyby strażnik stał po jednej stronie drzwi, a konwojent po drugiej, zaskoczenie nie byłoby możliwe. Jeden asekurowałby drugiego. — Przypuszczam, że napad i tak by się udał, chociaż byłby dużo trudniejszy do przeprowadzenia. Zresztą tego rodzaju akcja zdarzyła się w Warszawie po raz pierwszy. Sądzę nawet, że po raz pierwszy w Polsce. Zarówno strażnik, jak konwojent uważali, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo, a ochrona jest tylko formalnością. Strażnik trzymał wprawdzie w ręce karabin, ale nie był on przygotowany do strzału. Konwojent był uzbrojony w broń krótką, spokojnie spoczywającą w kaburze. W tej sytuacji morderca, który przecież robił wrażenie zwykłego przechodnia kierującego się do budynku poczty, zdołał zaskoczyć i wyprzedzić swoimi strzałami obydwu. — No, tak. Zaskoczenie było kompletne — zgodził się major. — Ponieważ pistolet łączy prowadzoną przez was sprawę zabójstwa Kalisiaka z tą nową zbrodnią, obejmiecie całość dochodzenia — zdecydował pułkownik. — Będziecie je prowadzili przy pomocy Komendy Stołecznej. Zaraz wydam odpowiednie zarządzenie. Wy, nie czekając na nie, jedźcie