kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Edigey Jerzy - Gang i dziewczyna - (55. Ewa wzywa 07)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :4.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
E

Edigey Jerzy - Gang i dziewczyna - (55. Ewa wzywa 07) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu E EDIGEY JERZY Książki w cyklu : Ewa wzywa 07
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 84 stron)

JERZY EDIGEY Gang i dziewczyna (TAJEMNICE JASNYCH WARSZAW) Edited by Lesiojoot

ROZDZIAŁ I Zapadał zmrok. Wcześniejszy niż zwykle w początkach marca, bo po niebie płynęły c iężkie śniegowe c hmury, a pierwsze białe płatki spadały na Wejherowo. Tego, 1970 roku, zima szczególnie dawała się ludziom we znaki. Mrozy i śniegi jak przyszły w połowie listopada, tak w ogóle nie c hciały ustąpić. Wprawdzie na Wybrzeżu od paru dni panowała odwilż i nawet zdążyła stopnieć większość śniegu, ale teraz meteorologowie znowu zapowiadali oziębienie i „obfite opady śnieżne". Bożena tego dnia wracała z pracy do domu nieco później niż zwykle. Miała w szpitalu c iężki dzień. Już była ubrana do wyjścia, kiedy niespodziewanie przywieziono nowego pacjenta. Sam ordynator przeprowadzał operację, od której zależało życie człowieka. Siostra instrumentariuszka musiała ponownie nałożyć zielony fartuch, aby asystować przy zabiegu. Teraz wracała do domu. Jak zwykle po wyjściu ze szpit- ala powiatowego przy ulicy Marchlewskiego, skierowała swoje kroki na ulicę Sobieskiego, aby później skręcić w Świerczewskiego. Jeszcze kilka kroków, a wyłoniła się Bukowa i na niej dom, oznaczony szóstką. Za c hwilę znajdzie się w mieszkaniu, wygodnie wyciągnie się na tapczanie zamknie oczy i odpocznie, nie myśląc o niczym. Idąc ulicą Sobieskiego, Bożeną Pautecka nie zwróciła uwagi, że na wysokości Dworcowej, tuż przy c hod- niku, stoi zaparkowana jasna „Warszawa". Jej kierowca był chyba bardzo zmęczony, bo głęboko naciągnął futrzaną c zapkę zopuszczonymi nausznikami i opierając się o kierownice drzemał w tej nie najwygodniejszej pozycji. Dziewczyna skręciła w Świerczewskiego i wkrótce znalazła się

na Bukowej. Ta ostrym łukiem zakręcała, aby później już prosto pobiec lekko pod górę do skrzyżowania z Harcerską. A tui za zakrętem znajdowało się mieszkanie pielęgniarki. Zarówno na Świerczewskiego, jak i na Bukowej nie było widać żywego ducha. Nic dziw nago, w taką pogodę nawał pay niechętnie wychodzą na spacerek, a cóż dopiero ludzi? Każdy woli siedzieć w ciepłym pokoju, niż chodzić po ulicach, pełnych błota i padającego śniegu. Bożena, żeby ściąć zakręt ulicy Bukowej, zeszła z prawego chodnika, przeszła przez niezbyt szeroką jezdnię i znalazła się po lewej stronie ulicy. Tutaj trotuar był bardzo szeroki. Dziewczyna całą swoja uwagę zwróciła na wymijanie rozległych kałuż, które zaczęły się już pokrywać cieniutką warstwę lodu. Temperatura spadała i w nocy zapowiadał się porządny mróz. Nagle pielęgniarka usłyszała za sobą jakieś głucha mruczenie, jak gdyby odgłos motoru. Ala nie od strony jezdni, lecz na chodniku. Odwróciła się i ten ruch ocalił jej życia. Tuż za sobą, najwyżej w odległości dwóch metrów, Bożena zobaczyła maskę pędzącego wprost na nią samochodu. Instynktem, odruchowo dziewczyna chciała usunąć się z drogi nadjeżdżającego samochodu, lecz nie zdążyła. Najpierw uderzył ją prawy błotnik wozu. Później jeszcze doszło uderzenie w głowę przez dach auta. Ostatnie co Bożena uczuła i zapamiętała, to ostry ból czaszki. Potem ogarnęła ją zupełna ciemność. Pirat drogowy nie zatrzymał się. Jeszcze dodał gazu, zjechał z chodnika z powrotem na jezdnię i ile mocy w silniku pognał ulicą Bukową pod górę. Na rogu, tam, gdzie stoi osiedlowa ciepłownia z wysokim kominem, skręcił w prawo, w Harcerską. Nieprzytomna dziewczyna leżała na chodniku, na samym zakręcie Bukowej. Gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności, ofiara pirata drogowego długo by czekała na pomoc. Może tak długo, że wszelki ratunek byłby już spóźniony? Tak się jednak złożyło, że Janina Ruszczykowa, mieszkająca w narożnym domu przy ulicy Bukowej pod dwójką, akurat w tym momencie zbliżyła się do okna, aby zapuścić rolety.

— Heniek! — zawołała do syna, czternastoletniego chłopaka, odrabiającego lekcje w sąsiednim pokoju. — Chodź tutaj! Szybko! Jakiś samochód przejechał kobietą. — Gdzie, mamo? — Heniek podbiegł do okna. — Tam na zakręcie. Zza domu widać tylko jej nogi. Widzisz? — Mama widziała wypadek? — Zobaczyłam samochód. Jechał po chodniku. A później te nogi w jasnych botkach i kawałek palta. — To ja pobiegnę ratować! — oświadczył Heniek. — Poczekał. Idę z toba. Tylko włóż płaszcz — pani Rusz- czykowa zawróciła syna już z klatki schodowej. Kiedy znaleźli się na miejscu wypadku, kobieta nachyliła się i próbowała tak odwrócić leżącą, aby położyć ją na wznak. Dziewczyna nie otwierając oczu jęknęła. — Żyje — odetchnęła z ulgą Ruszczykowa. — Ja tę panią znam. To jest pielęgniarka ze szpitala na Marchlewskiego — zawyrokował Heniek. — Mieszka na Bu- kowej pod szóstym. Prawie codziennie ją widzę, kiedy wracam ze szkoły. — Co robić... — zastanawiała się pani Janina. — Synku, leć na milicję. Tylko biegiem. Powiedz, że samochód przejechał tę panią i dodaj, żeby zawiadomili pogotowie ratunkowe. Henio nie dał sobie tego dwa razy powtarzać. Z miejsca wystartował w ostrym tempie. Powiatowa Komenda MO znajduje się w Wejherowie przy ulicy Dworcowej, najwyżej dwieście metrów od zakrętu Bukowej, gdzie zdarzył się wypadek. Nie upłynęło więc i pół minuty, kiedy chłopiec meldował dyżurnemu podoficerowi: — Panie plutonowy u nas na Bukowej przejechali kobietę. Tę pielęgniarkę, która pracuje w szpitalu przy Marchlewskiego. — A ty kto jesteś? — Henryk Ruszczyk. My też mieszkamy przy Bukowej, zaraz za rogiem. Pod drugim numerem. Moja mamusia widziała cały wypadek. Kazała, żeby panowie sprowadzili pogotowie ratunkowe, bo ta pani żyje. — A samochód, który przejechał kobietę? — Ja nic nie widziałem, bo odrabiałem lekcje. Ale żadnego

samochodu tam nie ma. To był pirat drogowy i uciekł. Mama wszystko widziała przez okno. Starszy sierżant, Włodzimierz Ciupała wraz z dwoma milicjantami szybkim krokiem podążali w towarzystwie Henia na miejsce wypadku, zaś dyżurny podoficer wykręcał numer telefonu pogotowia ratunkowego. Trzej funkcjonariusze milicji pochylili się nad leżącą. — Żyje, ale lepiej jej nie ruszać — zadecydował starszy sierżant — pogotowie zaraz nadjedzie. — Tu są ślady opon samochodowych — zauważył jeden z milicjantów. — Popatrzcie, ten drań jechał środkiem chodnika. Musiał być nieźle zaprawiony, ślady nie wskazują na to, że maszynę mu zarzuciło. Starszy sierżant uważnie badał odciski gum na chodniku. — W tym miejscu wjechał na chodnik — pokazał — a tutaj ją uderzył. Wyraźnie widać, że dziewczyna odrzucona została w prawą stronę. Tylko dzięki temu żyje. Bo inaczej nic by z niej nie było. Pakował się prosto na nią. — Gdyby nie ten śnieg, można by zrobić odlew śladu opon. — Nic by to nam nie dało. To są zupełnie nowe gumy bez żadnych cech charakterystycznych. Jeden z milicjantów podniósł leżącą w pobliżu dziewczyny torebkę. Wyjął z niej zieloną książeczkę — dowód osobisty - i odczytał w świetle latarki: — Bożena Pautecka. Pielęgniarka. Lat dwadzieścia cztery. Zamieszkała przy ulicy Bukowej pod szóstym. — A nie mówiłem! — ucieszył się Henio. — Czy obywatelka — sierżant zwrócił się do Janiny Ru- szczykowej - widziała ten wypadek? Jak to było, opowiedzcie. — Właśnie podeszłam do okna, żeby zapuścić roletę. Z ciekawości wyjrzałam na ulicę, czy śnieg pada, że tak ciemno. Tej kobiety nie widziałam, widocznie była za domem. Za tą jedynką. Ale zauważyłam, że chodnikiem jedzie samochód. Jechał bardzo szybko. Dopiero przy naszym domu zjechał z trotuaru na jezdnię... — Dokąd pojechał? — przerwał sierżant — Pod górę. Bukową do Harcerskiej. Zapewne w ogóle nie

zwróciłabym uwagi, auto wjechało na chodnik, gdybym potem nie zobaczyła, że zza narożnego budynku wystała jasne boty i kawałek damskiego płaszcza. Ktoś leżał na ulicy. Zawołałam syna, oboje zeszliśmy na dół, bo ja mieszkam na pierwszym piętrze, o tu, w tym domu, gdzie jest skrzynka pocztowa — pani Ruszczykowa, aby nie było wątpliwości, pokazała ręką, jakie okna jej mieszkania wychodzą na ulicę. — No więc zeszliśmy na ulicę, zobaczyliśmy, że ta pani leży głową w kałuży i nie rusza się. Odwróciłam ją na wznak, a wtedy jęknęła. Zaraz posłałam po was syna. — Nie trzeba było ruszać — pouczał kobietę Włodzimierz Ciupała. — Jeżeli zdarzy się wypadek, to trzeba czekać na przyjazd lekarza. Można w ten sposób zaszkodzić choremu. — Żebym jej nie odwróciła, to przecież mogłaby się zadusić, bo miała całą twarz w wodzie — broniła swojej racji Ruszczykowa. — A ten samochód dobrze pani widziała? — Gdzie tam! Tylko mi mignął i już go nie było. Pędził jak gdyby go diabeł gonił. — Diabeł nie diabeł, ale teraz my go pogonimy i złapiemy. Co to był za wóz? — Taki zwykły. Jasny. Tyle zauważyłam. — „Warszawa"? — Ja nie wyznaję się na samochodach. O, żeby to Heniek widział, on by od razu wiedział. Ale chyba „Warszawa". Taki wóz, jak wasze milicyjne. I chyba nowy, bo jasny. — A tę panią znacie? — Czasem widywałam ją na naszej ulicy. Wiem, że tutaj mieszka, ale osobiście jej nie znam. — Coś długo pogotowie nie nadjeżdża — zauważył jeden z milicjantów — może bym podskoczył do komendy po jakiś nasz wóz? — Zostawcie, Borzęcki — powstrzymał go Włodzimierz Ciupała — instrukcje wyraźnie mówią, że bez lekarza nie należy ruszać z miejsca ofiary wypadku samochodowego. — Niedaleko mieszka lekarz dentysta — informował Heniek. — Daj spokój. To nie o zęby chodzi. A pogotowie powinno

nadjechać, a jeżeli zaraz nie nadjedzie, Borzęcki pójdzie do komendy i zatelefonuje, żeby nie czekając na pogotowie, sami przysłali tutaj któregoś z lekarzy. Przecież to ich pracowniczka. Ale nie doszło do tej ostateczności. W chwili, kiedy starszy sierżant kończył wymawiać te słowa, zza zakrętu ulicy ostrożnie wyjechała karetka pogotowia. Wolno podjechała do grupki stojących ludzi i zatrzymała się na skraju chodnika. Z samochodu wysiadł lekarz. — To ta zabita? — Ona żyje, panie doktorze — zaprzeczyła Janina Rusz- czykowa. — Kiedy ją odwracałam, to jęczała. Lekarz ukląkł przy leżącej. Wziął ją za rękę, szukając pulsu, a później zsunął z głowy dziewczyny grubą, futrzaną czapę i zaczął delikatnie obmacywać potylicę. Pautecka znowu cicho jęknęła. Lekarz podniósł się z ziemi. — Dostała w głowę. Może zresztą ma jakieś inne urazy. To się okaże dopiero po dokładnym badaniu. W każdym razie żyje dzięki modzie. Uratowała ją ta wielka, futrzana czapa. Gdyby na głowie miała jakiś berecik, nie dałbym za nią nawet pięciu groszy. Mocno dostała, ale chyba czaszka cała... Upewni nas w tym dopiero prześwietlenie. Na razie nic więcej nie mogę jej pomóc. Zabieramy ją do szpitala. Kierowca wyciągnął z wozu nosze. Lekarz z jego i milicjantów pomocą ostrożnie ułożył dziewczynę na noszach, które następnie wsunięto do samochodu. Dopiero tutaj, przyglądając się twarzy nieprzytomnej dziewczyny w świetle żarówki palącej się we wnętrzu karetki, lekarz krzyknął ze zdumieniem: — Ależ to Bożenka Pautecka! — Tak jest — potwierdził starszy sierżant — pielęgniarka szpitalna. Pan doktor ją zna? — Naturalnie. Poza pogotowiem pracuję także w tym samym szpitalu. Bardzo miła dziewczyna. No, ale na nas czas. Do widzenia. Karetka pogotowia zawróciła w stronę szpitala i zniknęła za zakrętem ulicy. Wtedy jeden z milicjantów zauważył: — Mam dowód osobisty tej dziewczyny. Zapomniałem go

włożyć do jej torebki. — To nic. Przyda się nam przy pisaniu protokółu o wypadku. Obywatelka pójdzie z nami — zwrócił się do Ruszczykowej. — W komendzie sporządzimy protokół i oficjalnie panią przesłuchamy. To potrwa najwyżej pół godzinki — dodał na pocieszenie. — Ja też mam iść? — zapytał z nadzieją w głosie Heniek. — Nie. Nie jesteś potrzebny. Ale bardzo ci dziękujemy, że tak szybko zawiadomiłeś nas o wypadku. — Tylko nie chodź do koleżków, ale wracaj do domu i kończ lekcje — pani Janina upomniała syna, zanim wraz z milicjantami poszła w stronę Dworcowej. * Ciemność zaczęła powoli rzednąć. Pojawiały się w niej jakieś wirujące jasne punkciki. Wirowały początkowo bardzo szybko, później coraz wolniej i wolniej. Wreszcie i one zniknęły. Bożena Pautecka otworzyła oczy i w pierwszej chwili nie mogła zorientować się, co się z nią dzieje. Leżała na jakimś łóżku, a na nią patrzyły dobre, siwe oczy doktora Zygmunta Lepińskiego. Dziewczyna chciała unieść głowę i coś powiedzieć, ale znowu przeszył ją ostry ból. Chłodna dłoń lekarza dotknęła czoła chorej. — Spokojnie, dziecino. Miałaś wypadek, ale już wszystko jest w porządku. Nic ci nie będzie, ale jesteś mocno potłuczona. Dopiero teraz pielęgniarka całkowicie oprzytomniała. Przypomniała sobie z całą wyrazistością ten straszny moment, kiedy odwraca głowę i widzi nadjeżdżający samochód. Skacze w bok i w tej chwili czuje uderzenie wpadającego na nią auta. Dziewczyna chciała się odezwać, ale i tym razem ból nie pozwolił jej otworzyć ust. Jęknęła. — Bardzo boli? — Lepiński nie spodziewał się odpowiedzi, bo od razu dodał — zrobię ci zastrzyk uśmierzający. Bożena poczuła ukłucie i ponownie zapadła ni to w sen, ni to w omdlenie. A tymczasem milicja nie próżnowała. Komenda Powiatowa

ostro wzięła się do pracy, której celem było odnalezienie pirata drogowego. Natychmiast poszły do Gdyni, Gdańska i Lęborka meldunki z prośbą o zwrócenie uwagi na samochody „Warszawa" jasnej barwy, jadące z kierunku Wejherowa. Co prawda sami milicjanci nie mieli zbyt wielkiej nadziei, że ta akcja odniesie jakiś skutek, bo od momentu wypadku upłynęła już prawie godzina i na bezpośredni pościg było nieco za późno, ale nie wolno zaniedbać tej drogi odszukania sprawcy. Szukano go również na miejscu, w Wejherowie. Funk- cjonariusze milicji rozmawiali z mieszkańcami domów przy Sobieskiego, Świerczewskiego, Bukowej, Harcerskiej. Pytali, czy który z nich nie zauważył samego wypadku, albo może spostrzegł w tym czasie jasną „Warszawę" i zapamiętał jej tablicę rejestracyjną Ekspedientka sklepu spożywczego, znajdującego się przy ulicy Sobieskiego, tuż przy Dworcowej, zeznała, że widziała podobny do opisywanego wóz. Stał on co najmniej przez dwie godziny zaparkowany przy Sobieskiego, po drugiej stronie ulicy, nie dochodząc do Świerczewskiego. Zdaniem pracownicy tego sklepu, samochód był nowy, a w każdym bądź razie świeżo wyczyszczony. Pomimo mokrej pogody, nie był tak usmarowany błotem jak inne wozy. Dziewczyna zdołała zauważyć, że w aucie znajdował się tylko kierowca. Według niej był to młody mężczyzna, ale z takiej odległości nie mogła mu się przyjrzeć tak dokładnie, aby teraz rozpoznać. Kiedy ten samochód odjechał i w jakim kierunku, tego ekspedientka nie wiedziała. Nie interesowała się również znakami rejestracyjnymi wozu, ani nie zapamiętała żadnej szczególnej cechy, odróżniającej go od tysięcy podobnych „Warszaw", krążących po polskich drogach. Tak to bywa z zeznaniami naocznych świadków. W tym czasie, jak twierdziła ekspedientka, w ciągu dwóch godzin, na pewno ulicą Sobieskiego przeszło przynajmniej parę setek ludzi. Jest to przecież główna arteria Wejherowa, sporego miasta. A nikt poza dziewczyną ze sklepu spożywczego nie spostrzegł tak „małego" przedmiotu. jakim jest zaparkowany przy krawężniku samochód. Gdyby to był „Mercedes" lub też

jakiś „Cadillac", każdemu wpadłby w oczy. Ale zwykła, jasna „Warszawa"? Stanisław Rogoziński, Inżynier, zatrudniony w miejscowej gazowni, a mieszkający przy ulicy Harcerskiej, pomimo brzydkiej pogody odbywał właśnie spacer po tej ulicy. To nie zamiłowanie do padającego śniegu skłoniło pana Rogozińskiego do opuszczenia wygodnego fotela i ciekawej książki w ciepłym mieszkaniu, lecz wielki owczarek alzacki „Facet"; miał on zwyczaj wychodzenia na dwór zawsze około godziny szóstej po południu i ani myślał zrezygnować z tego przywileju jedynie dlatego, że jest brzydka pogoda. „Facetowi" to wcale nie przeszkadzało. — Panie sierżancie — skarżył się inżynier — ten drań mało mi psa nie przejechał. Wyskoczył nagle zza zakrętu, tam z góry i pędził jakby go ktoś gonił. „Facet" właśnie przebiegał przez jezdnię i ledwie zdołał uskoczyć. Potem pobiegł za samochodem i obszczekał go, pewnie w swoim psim języku porządnie nawymyślał łobuzowi. — Jaki to był wóz? — Na pewno „Warszawa". Jasny kolor. Dobrze utrzymany samochód. Motor pracował równo. Znam się na tym, bo sam mam „Syrenkę". I na pewno jechał bez świateł. Pies nie wyszedłby na jezdnię, widząc reflektory nadjeżdżającego wozu — Widział pan kierowcę? — Wóz tylko mi mignął i już go nie było. Gnał z góry przynajmniej osiemdziesiątką. To jakiś wariat. — A może pan zauważył rejestrację albo jakieś znaki szczególne? Może w tym wozie była rozbita przednia lub boczna szyba? Albo zgięty błotnik? Ulica tutaj jest wąska, więc wóz przejeżdżał w bliskiej od pana odległości. — Nic nie widziałem, panie sierżancie. Przede wszystkim bałem się o „Faceta" i patrzyłem, czy zdąży przebiec jezdnię. Jak mogłem zauważyć tablicę rejestracyjną, skoro wóz był bez świateł? Ale Harcerska jest dobrze oświetlona. — Żadne oświetlenie nie pomoże, kiedy pada śnieg. A co do

szyby, to na pewno żadnej nie miał rozbitej. To bym już raczej zauważył. Milicja zajrzała także do wszystkich garaży przy Bukowej, Świerczewskiego i Harcerskiej. Samochód mógł należeć do któregoś z mieszkańców tego rejonu. Po zatoczeniu koła właściciel wozu mógł spokojnie wrócić do garażu i spokojnie oczekiwać przejścia burzy. W tej dzielnicy miasta tylko dwóch obywateli miało jasne „Warszawy". Oba wozy stały w garażu: nie nosiły żadnych śladów wypadku i w tym dniu na pewno nie wyjeżdżały do miasta. Pierwsze dochodzenie milicyjne nie przyniosło więc żadnych rezultatów. Cóż z tego, że ustalono. Iż sprawcą wypadku był kierowca jasnej „Warszawy", kiedy takich wozów jest w Polsce dziesiątki tysięcy. Jasny kolor jest najwidoczniej ulubioną barwą naczelnego dyrektora Fabryki Samochodów Osobowych w Warszawie, bo przynajmniej co drugi wóz opuszczający zakłady, to... jasna „Warszawa". Jeszcze nie wypuszczono stąd ani jednej czarnej. W dwie godziny po wypadku Komenda Powiatowa MO w Wejherowie, składając raport dzienny Komendzie Wo- jewódzkiej, zameldowała również i o Incydencie na ulicy Bukowej. Notka kończyła się sakramentalnym zwrotem: „Sprawca wypadku zbiegł, dochodzenie w toku". Porucznika Stanisława Szafranowskiego nikt w Komendzie Wojewódzkiej MO w Gdańsku nie nazywał inaczej jak „kolekcjonerem". Do zadań tego oficera i jego pomocnika, plutonowego Władysława Rogowskiego, należało bowiem zbieranie raportów o wypadkach i przestępstwach ze wszystkich komend powiatowych. Uzyskane w ten sposób materiały, dotyczące całej działalności Milicji Obywatelskiej w województwie gdańskim, „kolekcjoner" rozdzielał według kompetencji pomiędzy pracowników KW MO, a ponadto codziennie przygotowywał raport dzienny komendy i dalekopisem przekazywał go do Głównej Komendy MO w Warszawie. Ten system stosowały zresztą wszystkie województwa, toteż

każdego dnia Komenda Główna miała dokładny przekrój tego, co się w całym kraju dzieje. Jakiś inny „kolekcjoner", pracujący na Ksawerowie w Warszawie, sporządzał z tych materiałów jedno zestawienie dla Komendanta Głównego. — Poruczniku — zauważył Władysław Rogowski — z Wej- herowa meldowano o wypadku drogowym. Sprawca zbiegł. — Tak, przeglądałem to. Trzeba tę notatkę przesłać służbie ruchu. Niech oni tym się zajmą, bo ci z Wejherowa tym razem poszkapili sprawę. — A co mieli robić? — Rogowski, który przez wiele lat służył na różnych posterunkach wiejskich i w komendach powiatowych, doskonale się orientował, że praca na niższych szczeblach jest nieraz trudniejsza od zaopatrzonej we wszystkie urządzenia, a zwłaszcza w doskonałe środki łączności komendzie wojewódzkiej. Dlatego też zawsze bronił kolegów z aparatu na prowincji. — Był wieczór, śnieg padał. Zanim ich zawiadomiono, zanim znaleźli się na miejscu, kierowca już był daleko. — Gdyby przy pierwszym meldunku zrobili blokadę miasta, pewnie by się im nie wymknął. — Żeby, gdyby... — mruknął pod nosem Rogowski, ale tak, że zwierzchnik tego nie słyszał. Plutonowy w sporze z porucznikiem ma niewielkie szanse odniesienia zwycięstwa. A głośno dodał: — Czy porucznik zwrócił uwagę, że oni piszą: Sprawca wypadku prowadził, jak ustalono w dochodzeniu, samochód marki „Warszawa" koloru jasnego? — Tak. Czytałem. Ale co z tego? Przecież to nie była kradzież, lecz wpadł na kobietę i rozbił jej głowę — odpowiedział Szafrański, myśląc w tej chwili już o czymś Innym. * Każdy milicjant, nawet ten z najbardziej zapadłej dziury w województwie gdańskim, znał doskonale aferę „jasnych „Warszaw". Oto gdzieś przed dwoma laty pewnego dnia skradziono jasną „Warszawę”.

95 procent takich kradzieży wykrywanych jest szybko. Bo kiedy wpływa meldunek o zniknięciu wozu, patrole służby ruchu natychmiast rozpoczynają poszukiwania w dużym promieniu od miejsca przestępstwa. Zatrzymuje się wszystkie podobne auta, sprawdza nie tylko numery rejestracyjne, ale także i numery motorów. Złodziej bierze taki wóz albo żeby się przejechać - to typowo młodzieżowe przestępstwo, albo też kradnie samochód, aby wymontować z niego najcenniejsze części, a wrak podrzuca gdzieś na pustkowiu. Tego samochodu jednak nigdy nie odnaleziono. Nie była to jeszcze tragedia, bo mimo wszystko takie wypadki od czasu do czasu zdarzają się, ale w każdym bądź razie pozostawiło to rysę na dobrej sławie milicji Wybrzeża. Tym głębszą, że samochód należał do Wojewódzkiej Rady Narodowej w Gdańsku. Najbardziej utrudniało pościg to, że skradziono jasną „Warszawę", wóz typowy i najbardziej w Polsce rozpow- szechniony. Nie minęło jeszcze dwa tygodnie, kiedy znowu znikł bez wieści następny samochód. Znowu jasna „Warszawa" i znowu wóz państwowy. A zaraz potem jego los podzieliły dwa następne auta. Tej samej marki i tego samego koloru. Wszystkich w Komendzie Wojewódzkiej ogarnęła wściekłość. Dochodzenie zatoczyło niespotykane rozmiary. Do tej pracy zaprzęgnięto całą służbę ruchu z województwa i dodatkowo kogo tylko się dało. Żadnych rezultatów. Nie uchwycono najmniejszego nawet tropu. Wozy zginęły, jak gdyby je ktoś wywiózł na Głębinę Gdańską i tam rzucił na dno morza. Przez dwa miesiące panowała cisza. Potem, ku rozpaczy oficerów prowadzących dochodzenie, wpłynął następny mel- dunek o kradzieży „Warszawy". Znowu jasnej i znowu pań- stwowej. Sam komendant wojewódzki wziął sprawę w swoje ręce. Ciężkie to były dni dla milicji gdańskiej. Dotychczas zdawało się, że ci ludzie potrafią odnaleźć szpilkę w stogu siana, a cóż dopiero samochód, a tymczasem ponosili porażkę za porażką. Później także, w nieregularnych odstępach czasu, niekiedy co

parę dni, niekiedy co parę miesięcy ginęły jasne wozy. Zawsze państwowe lub spółdzielcze bądź społeczne. Ani razu nie skradziono samochodu, którego właścicielem byłaby osoba prywatna. Akta dochodzenia wypełniły całą wielką szafę. Jej zawartość straszyła pracowników KW MO nawet w snach. Komu powierzono prowadzenie dalszego dochodzenia, od razu żegnał się z perspektywami awansu lub otrzymania premii. Każdy myślał tylko o tym, w jaki sposób podrzucić to kukułcze jajo komuś innemu. Bodaj najserdeczniejszemu przyjacielowi. Technika kradzieży była zawsze identyczna. Do zaparko- wanego na ulicy auta podchodził jakiś człowiek, otwierał wóz, co przy zamkach samochodu „Warszawa" nie jest żadną sztuką i natychmiast odjeżdżał. Na podstawie zeznań świadków stwierdzono, że sprawcą kradzieży jest za każdym razem inna osoba. Złodziei było przynajmniej trzech. Prawdopodobnie, tego milicja mogła się jedynie domyślać, jeden kradł, a pozostali stanowili obstawę, żeby interweniować w razie niespodziewanej przeszkody. Co robiono z kradzionymi samochodami? I na to pytanie dochodzenie nie umiało odpowiedzieć. Milicja obsadziła „targowiska samochodowe" w całym kraju. Każdy zjawiający się tam wóz „Warszawa" jasnego koloru był sprawdzany. Nigdy jednak nie trafiono na samochód, pochodzący z kradzieży w województwie gdańskim. Później już w ogóle sprawdzano wszystkie „Warszawy", bez względu na kolor, podejrzewając, że złodzieje przemalowują wozy. Ale i ta metoda nie posunęła dochodzenia nawet o milimetr. Próbowano szukać sprawców, obstawiając paserów han- dlujących częściami zamiennymi pochodzącymi z kradzieży. Te chwyty dochodzenia wykryły przy okazji wiele nielegalnych transakcji na „rynku samochodowym", ale nie wyjaśniły znikania jasnych „Warszaw”. Gdyby chodziło o mniejsze przedmioty, można by było przypuszczać, że ma się do czynienia z jakimś maniakiem, który poprzez kradzieże powiększa swoją kolekcję. Ale sa-

mochód to nie znaczek pocztowy. Trudno zbierać jasne „Warszawy". Gdzieś na początku lutego zjawił się w Gdańsku major Krzyżewski z Komendy Wojewódzkiej Wrocławia. Na terenie tego miasta także ostatnio zginęły dwa podobne samochody. Majora oddelegowano na Wybrzeże, żeby zbadał, czy tych dwóch afer nie łączą te same osoby sprawców. Majora przyjęto w Gdańsku z prawdziwym entuzjazmem. Ktoś wpadł na pomysł, aby przekazać mu całe dochodzenie w tej sprawie, na co oczywiście komendant wojewódzki nie tylko się nie zgodził, ale jeszcze rozprawił się z wynalazcą projektu. Natomiast polecił, aby Krzyżewskiego zapoznać zarówno z aktami dochodzenia, jak i wszystkimi hipotezami, a nawet plotkami. A ponieważ w tym czasie jeden z zastępców komendanta wyjechał do sanatorium na dłuższą kurację, w jego pokoju ulokowano gościa z Wrocławia, który obłożony teczkami studiował od rana do wieczora akta sprawy. Po kilku dniach major Krzyżewski mógł podzielić się z kolegami, prowadzącymi dochodzenie swoimi pierwszymi spostrzeżeniami. — Dwie są cechy charakterystyczne tych wszystkich kra- dzieży. Jedna, że znikają samochody o jasnej barwie, a druga, że ofiarami kradzieży padają wyłącznie państwo i jednostki gospodarki uspołecznionej. Jest jeszcze — dodał po krótkim namyśle — trzecia cecha, może mało rzucająca się w oczy. O tym najlepiej świadczy fakt, że wśród skradzionych samochodów znalazł się i wóz redakcyjny „Dziennika Bałtyckiego". Ten krok był już wyraźnym wyzwaniem rzuco- nym milicji, bo wiadomo, że skoro prasie nadepnie się na odcisk, podniesie się krzyk na cały kraj. — Oj to prawda — westchnął jeden z oficerów. — Dostało się nam w gazetach po tej kradzieży. — Nie żadna sztuka wytłumaczyć, dlaczego złodziej kradnie jedynie jasne „Warszawy". Po prostu tych wozów spotyka się najwięcej na ulicach naszego kraju, a więc poszukiwania są szczególnie utrudnione. Gdyby zginął jakiś samochód produkcji zagranicznej, o kolorze rzucającym się w oczy swoją

nieprzeciętnością, takiego złodzieja dawno mielibyśmy pod kluczem. Ale jasną „Warszawę" łatwiej ukryć i przetransporto- wać w inne miejsce. — A dlaczego, waszym zdaniem, tylko państwowe? — zapytał ktoś z obecnych na naradzie. To także można wytłumaczyć. Prywatny lepiej zna swój samochód, niż dyrektor fabryki czy jego kierowca. Dlatego łatwiej pozna swój wóz nawet po przeróbce i po przema- lowaniu. Poza tym „prywatniak" nie zadowoli się zaalarmo- waniem milicji, ale także na własną rękę wytrwale szuka złodzieja. Jak wiemy z praktyki, nieraz z dużym powodzeniem. Kradzież auta dla każdego właściciela samochodu jest prawdziwą katastrofą, klęską życiową. — Na pewno — poświadczył jakiś kapitan — pamiętam jak się czułem, kiedy na Mazurach skradli mi motocykl. — Inaczej reaguje gospodarka uspołeczniona lub instytucja państwowa. Zginął samochód, to melduje się o tej kradzieży milicji. Jeżeli ona nie odnajduje sprawcy, wtedy wydaje odpowiednie zaświadczenie, instytucja spisuje wóz z inwentarza, występuje o nowy przydział i ... kłopot z głowy. Wprawdzie przejściowy brak auta jest pewną niewygodą, ale nikogo to nie bije bezpośrednio po kieszeni. Nikogo też serce nie boli. Chyba mam rację? — Jak najbardziej — przytaknął major Wołodkiewicz. — Wreszcie z faktu, że skradziono samochód „Dziennika Bałtyckiego", można wysnuć następujący wniosek. Złodzieje rozzuchwalili się dotychczasową bezkarnością i popisują się swoją siłą. A więc można z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że sprawcami kradzieży są ludzie młodzi, którzy nie przekroczyli trzydziestki. Starsi, bardziej rozważni, nie ryzykowaliby niepotrzebnie i nie pajacowali. Major przerwał na chwilę, aby zapalić papierosa. — Technika dokonania tych wszystkich przestępstw jest w gruncie rzeczy prosta i łatwa. Samochody państwowe z reguły nie maja żadnych zabezpieczeń, jak na przykład blokada kierownicy. Uporanie się z zamkiem „Warszawy" i włączenie stacyjki nie stanowi problemu, niestety, nawet dla

początkującego przestępcy. Prawdziwe trudności rozpoczynała się dla złodzieja dopiero później. — Przy sprzedaży — podpowiedział jeden z obecnych. — Macie rację, kapitanie. Nie jest sztuką, powtarzam ukraść jasną „Warszawę". Sztuką jest najpierw jej ukrycie, a potem sprzedanie. W jaki więc sposób pozbywają się swoich łupów? Jaką stosują metodę, że złodzieje są dotychczas nieuchwytni? Jeżeli znajdziemy odpowiedź na te pytania, znajdziemy sprawców. — Czy sądzicie, że wozy są przemalowane? — zapytał major Wołodkiewicz. — Nie przypuszczam. To byłoby zbyt kłopotliwe. Sadzę raczej, że mamy do czynienia z doskonale zorganizowanym i dość licznym gangiem, gdzie funkcje są ściśle podzielone. Jedni kradną, drudzy te wozy jakoś przerabiają, a jeszcze inni zajmują się ich sprzedażą. Banda kradnie tylko jasne samochody i to ułatwia jej różne manipulacje. Mogą na przykład te wozy rozbierać, a potem składać zamieniając części. Na pewno znaleziono sposób na usuwanie numerów wybitych na silniku i nadwoziu, aby zastąpić własną produkcją fabryczną numerację. — To zawsze uda się wykryć — zauważył jeden z obecnych. — Naturalnie — zgodził się major — w warunkach labo- ratoryjnych. ale nie na targowisku, gdzie stoi trzysta wozów. Tam przy zręcznej robocie nawet najlepszy fachowiec nie zdemaskuje fałszerstwa. Po krótkiej przerwie major dokończył: — Jestem przekonany, że oferowane do sprzedaży kradzione samochody mają też nową, oficjalną rejestrację Zorganizowany gang albo sam fałszuje potrzebne dokumenty, albo ma jakąś możliwość zaopatrywania się w automatyczne druki i pieczęcie. Auto z taką dokumentacją można bez większego ryzyka sprzedać nawet tutaj, w Gdańsku, pod bokiem okradzionego. Przypuszczam jednak, że te wozy upłynniane są gdzie indziej, gdzieś na innych krańcach naszego kraju. Choćby we Wrocławiu. — W tym przekonaniu utwierdza mnie to, że również w

moim mieście skradziono dwie jasne „Warszawy" i to będące własnością instytucji państwowych. Przestępcy przywieźli zapewne do Wrocławia skradziony wóz, może właśnie na waszym terenie, tam go sprzedali i aby nie wracać z pustymi rękoma, „gwizdnęli" na miejscu następny. — Jakie są wasze propozycje? — przerwał major Wołod- kiewicz. Jemu to polecono prowadzenie dochodzenia i te- oretyczne wywody kolegi z Wrocławia nie wystarczały do podjęcia akcji. Wolał by usłyszeć coś bardziej konkretnego, w jaki sposób zastawić pułapkę na złodziei. — Przyznaję, że sprawa jest bardzo trudna i skomplikowana — Krzyżewski doskonale rozumiał zniecierpliwienie swojego towarzysza niedoli. Byli w identycznej sytuacji. Jeden nie mógł znaleźć złodzieja w Gdańsku, drugi we Wrocławiu, — a banda może dokonać następnych kradzieży. — Ojej! — jęknął rozczarowany Wołodkiewicz. — Ale pomimo to niedługo już znajdą się pod kluczem — Krzyżewski całe życie był optymistą. — Nie ma przestępstwa doskonałego, są jedynie błędy i niedopatrzenia śledztwa. Przypuszczam, że żadnych błędów nie popełniliśmy, ale narazie mamy zbyt mało danych. Pozostaje nam tylko czekać na błąd naszych przeciwników. — A przez ten czas odsądzą nas od czci i wiary. — Za to tym słodsze będzie nasze ostateczne zwycięstwo — uśmiechnął się Krzyżewski. — Dobrze wam mówić, majorze. Nie wiecie, że jest w Gdańsku hałasu wokół tej historii. — A jednak możemy tylko czekać. Bardzo mi przykro, ale nie widzę innej rady. Mówiąc o czekaniu, nie miałem na myśli bezczynności. Musimy ciągle czuwać. Być w pogotowiu, aby w każdej chwili przystąpić do akcji, nie zmarnować żadnej nadarzającej się okazji. Nadal musimy pilnować wszystkich targów samochodowych w całym kraju. Dobrze byłoby zabierać na targi kierowców, którym skradziono wozy. Może oni rozpoznają samochód, chociaż w to raczej wątpię. Niemniej nie możemy pomijać niczego. — Każdy fakt, każde zdarzenie, w którym będzie uczes-

tniczyła jakaś jasna „Warszawa", muszą być przez nas szczegółowo badane. Tysiąc razy okaże się to niepotrzebną robotą, ale za tysiąc pierwszym nasze trudy mogą być uwień- czone sukcesem. Po tej naradzie do wszystkich powiatowych komend MO poszły nowe, dodatkowe Instrukcje, a komendy wojewódzkie w kraju otrzymały pisma z prośbą o współpracę przy wykryciu nieuchwytnych dotychczas przestepców. A major Krzyżewski, który przedłużył swój pobyt na Wy- brzeżu i ciągle urzędował w gabinecie zastępcy komendanta gromadził skrzętnie na swoim biurku notatki, dotyczące różnych jasnych „Warszaw". Ale od przeszło półtora miesiąca panowała cisza. Kradzieże się urwały. Ich sprawcy jak gdyby przywarowali. A może na razie szukali okazji do nowego skoku? Major cierpliwie czekał. Był pewien, że prędzej czy później dochodzenie milicyjne ruszy z miejsca i znajdzie właściwy trop. Poza tym oficer z Wrocławia niezmiennie wierzył, że w końcu szczęśliwy przypadek przyjdzie mu z pomocą. Tymczasem wszystkie służby MO przesyłały mu sterty najrozmaitszych Informacji. Tak na przykład pani porucznik z „obyczajówki" zawiadomiła Krzyżewskiego, że „piękna Lola", znana dama, urzędująca wieczorami w popularnym w Gdyni dansingu „Casanova", przyjechała do tego lokalu jasnym samochodem (tu raport podawał numer wozu). Tym samym autem „mewka" po paru godzinach odjechała w towarzystwie pewnego oficera duńskiego statku. Major z całą powagą sprawdzał, do kogo należała ta „Warszawa". Wprawdzie nie miała ona nic wspólnego z gangiem, ale przy okazji wykryło się, że kierowcy jednego z gdyńskich zakładów przemysłowych mieli zwyczaj „wypo- życzania" wieczorami swoich maszyn i dorabiania sobie wożeniem gości „na łebka". A potem jasna „Warszawa" elbląskiej spółdzielni spożywców została zatrzymana w Stargardzie. Kierowca nie miał delegacji służbowej nie bardzo umiał wytłumaczyć, dlaczego tutaj się znalazł.

Były to incydenty bez istotnego znaczenia dla zasadniczej sprawy. Przy okazji na jaw wychodziły masy malutkich kantów. Krzyżewski orientował się, że wdając się w żmudne nieraz wyjaśnienia różnych drobiazgów, traci niepotrzebnie czas swój i ludzi, którzy mu przy tym pomagali. Ale major uważał, że w tej sytuacji nie wolno mu zmarnować żadnej szansy. Toteż nadal z podziwu godną cierpliwością badał każdy trop mogący doprowadzić do celu. Teraz majorowi wpadła w ręce nieco ciekawsza sprawa. Oto w Olsztynie samochód prywatny, zresztą znanego miejscowego lekarza, potrącił na jednej z ulic przechodnia. Wina była raczej tego drugiego, bo lekarz nie mógł zahamować na śliskiej jezdni. Jednakże przy okazji okazało się, że jasna „Warszawa" w ciągu ostatniego półtora roku zmieniła aż czterech właścicieli. Krzyżewski postanowił dokładnie zbadać przeszłość tego wozu, a także polecił sprawdzić, czy dokumenty nie są fałszywe i czy nie zmieniano numeru silnika. — Ja jednak uważam — upierał się plutonowy Władysław Rogowski — że ten meldunek o wypadku w Wejherowie należy zanieść majorowi Krzyżewskiemu. Polecenie było wyraźne: dostarczać mu wszystko, co dotyczy jakiejkolwiek jasnej „Warszawy". Porucznik Stefan Szafranowski skrzywił się: — Łatwo „staremu" wydawać takie polecenia, ale nam trudniej pamiętać o każdym zdarzeniu. Mało to spraw, związanych z samochodami codziennie przechodzi przez nasze ręce? — Ten major z Wrocławia, to podobno największy asior w tamtejszej komendzie. — Tak mówią — zgodził się porucznik — rozmawiałem z nim parę razy. Robi dobre wrażenie. Niegłupi facet. — Był tu niedawno pewien sierżant z Wrocławia. Przywiózł papiery w sprawie tej dewizówki. Twierdził, że Krzyżewski — to straszna kosa na cwaniaczków. We Wrocławiu dają mu zawsze najtrudniejsze kawałki do rozwiązania. — Tutaj też za nielichą sprawę się zabrał — stwierdził „kolekcjoner".

— To ja zaniosę meldunek z Wejherowa. Chciałbym bliżej przyjrzeć się majorowi. — Dobrze. Idźcie - zgodził się bez entuzjazmu Szafranowski. * — Co, znowu jakaś moja „Warszawa" coś nabroiła? — Krzyżewski miał doskonałą pamięć wzrokową i chociaż plutonowego Rogowskiego widział jeden raz, zapamiętał, że to „człowiek" porucznika Szafranowskiego. Domyślił się, że podoficer przynosi mu nowy meldunek z terenu. — Bardzo ciekawa historia, panie majorze. W Wejherowie pirat drogowy przejechał kobietę. — Uciekł? — A jak go mieli zatrzymać? Miasteczko nieduże. Zanim mi doniesiono o wypadku i zanim zarządzili blokadę, on już na pewno był w Gdyni albo i dalej. — Długo służyliście w powiatówkach, plutonowy? — Ja? Dlaczego pan pyta? — Bo tak ich bronicie. Władysław Rogowski roześmiał się. — Przeszło pięć lat, panie majorze. — Co w tym wypadku ciekawego? — zapytał major po przeczytaniu kilku wierszy meldunku. — Zastanawiam się, czy to naprawdę był wypadek. Mnie, panie majorze, oddelegowano na kilka miesięcy do Wejherowa. Znam dobrze to miasto i miejsce, gdzie znaleziono tę dziewczynę. Tam są dwa ostre zakręty, jeden w odległości najwyżej trzydziestu metrów od drugiego. Ten facet wyszedł z pierwszego zakrętu, wjechał na chodnik, przejechał dziewczynę i znowu zakręcał. Tym razem dla odmiany w lewo. To bardzo dziwne. — Może był pijany? Udało mu się wziąć pierwszy zakręt, a po drugim stracił panowanie nad maszyną. — Kiedy skręcał pierwszy raz, nie mógł rozwinąć wielkiej szybkości. Obie ulice są wąskie. Coś tu nie klapuje. — Zróbcie mi szkic, jak to wygląda w terenie — major podał

plutonowemu kartkę papieru. Podoficer narysował ulice i krzyżykiem oznaczył miejsce wypadku. — To nie jest bardzo dokładne — zastrzegał się — ale w komendzie mamy plan miasta Wejherowa. Na nim pan major lepiej oceni sytuację. — Dobrze, dziękuję wam za zwrócenie uwagi na szczególny aspekt sprawy. Będę o tym pamiętał. Rogowski, zadowolony z pochwały, wyszedł z gabinetu Krzyżewskiego. Uznał, że major to równy chłop i bystry. Na pewno złapie tych złodziei. A tymczasem major pochylił się nad notatką z Wejherowa: „Komenda Powiatowa MO w Wejherowie melduje, że w dniu 3 marca 1970 roku jadący z nadmierną szybkością samochód, jasna „Warszawa”, o nie ustalonym dotychczas numerze, przejechał na ulicy Bukowej obywatelkę Bożenę Pautecką, zatrudnioną jako pielęgniarka w miejscowym szpitalu powiatowym. Pomimo zarządzonego natychmiast pościgu, sprawca wypadku zbiegł, nie udzielając pomocy ofierze wypadku. Pautecką umieszczono w szpitalu. Dalsze dochodzenie w sprawie wypadku w „toku". — Rzeczywiście — stwierdził major — treść meldunku nie zgadza się ze szkicem, narysowanym przez plutonowego. Krzyżewski podniósł słuchawkę i po uzyskaniu połączenia poprosił o dostarczenie mu planu Wejherowa. A kiedy rozłożył mapę na biurku, przyjrzał się jej uważnie. Rogowski miał rację. Nawet najbardziej pijany kierowca nie mógł w tym miejscu rozwinąć nadmiernej szybkości. A po co wjechał na chodnik? Gdyby nawet stracił panowanie nad maszyną, to miałby jeszcze czas na uruchomienie hamulców. Wychodząc z pierwszego zakrętu samochód mógł rozwinąć szybkość najwyżej 20 kilometrów na godzinę. Inaczej wpadłby na dom, albo poszedł w poślizg. Nie, tu naprawdę coś się nie zgadzało. Albo właśnie wszystko doskonale się zgadzało? Zakręt za

ślepą ścianą domu, bez żadnej widoczności zarówno z dalszego ciągu Bukowej, jak też ze Świerczewskiego. Doskonałe miejsce pozbycia się dziewczyny. Tej - jak jej tam na imię? — major jeszcze raz zajrzał do leżącej na biurku kartki, acha, Bożeny Pauteckiej. — Wpadam w manię prześladowczą — major potarł czoło - gdziekolwiek wyczytam słowa „jasna Warszawa", tam zaraz widzę jakieś skomplikowane przestępstwo, czy nową zbrodnię. Co za nonsens! Kto miałby interes w mordowaniu jakiejś pielęgniarki z Wejherowa? Krzyżewski schował meldunek do szuflady biurka, a wyjął z niej inną teczkę. Znowu zajął się olsztyńskim lekarzem i historią jego wozu. Oficer robił notatki, wydawał polecenia, ale wypadek w Wejherowie nie dawał mu spokoju. Jak natrętna mucha, tak ciągle wracała ta myśl. Kto to jest Pautecka? Jakie ma kontakty? Czy tylko w Wejherowie, czy także i w Trójmieście? Dlaczego i kto mógł dybać na jej życie? Krzyżewski długo bronił się przed narastającymi podej- rzeniami. aż wreszcie się poddał. Sięgnął po słuchawkę telefoniczną i poprosił o połączenie z Komendą MO w Wej- herowie. — Porucznik Waśko przy aparacie — meldowało się Wej- herowo. — Tu major Krzyżewski z Komendy Wojewódzkiej. W sprawie wczorajszego wypadku na Bukowej. Czy samochód wpadł w poślizg. Znacie tę sprawę? — Tak jest, majorze. Starszy sierżant Włodzimierz Ciupała był na miejscu wypadku najwyżej w piętnaście minut po zajściu. Badał ślady wozu i wykonał szkice terenowe, nie stwierdzono poślizgu. Mówię to z całą pewnością. Wóz wjechał z jezdni na chodnik i wpadł na dziewczynę, która jak wynika ze śladów, w ostatnim momencie chciała uskoczyć przed nadjeżdżającym samochodem. Ale nie zdążyła. — A co z dziewczyną? — Żyje. Stłuczone biodra, pęknięcie dwóch żeber, uraz głowy. Zachodziła obawa wstrząsu mózgu, ale zdaje się, że nie jest tak źle.

— Czy przesłuchiwaliście ją? — Jeszcze nie. Lekarze twierdzą, że jutro rano będzie już można z nią rozmawiać. — To dobrze. Proszę ją szczegółowo przesłuchać, a także zrobić możliwie bardzo dokładny wywiad środowiskowy. Zróbcie to dyskretnie, żeby nie zaszkodzić dziewczynie. Czy przysłać wam polecenie na piśmie? — Nie trzeba, panie majorze. Pojutrze rano otrzyma pan ten wywiad. A jej zeznania nadamy jutro telegramem. — Wystarczy jeśli prześlecie je razem z wywiadem śro- dowiskowym. Pamięta pan moje nazwisko: major Krzyżewski. — Tak jest, panie majorze. Pan zajmuje się tymi kradzieżami samochodów. — Zgadza się. Między innymi. A jak tam z poszukiwaniem sprawcy? — To na pewno nie był miejscowy wóz. Tyle tylko stwierdzili- śmy. Przed wypadkiem samochód ten parkował w pobliżu, na ulicy Sobieskiego. — Długo parkował? — Według zeznań ekspedientki ze sklepu przy tej ulicy, wóz stał przeszło dwie godziny. — Bardzo dziękuję, poruczniku. Acha. Jeszcze jedno. Ten, kto będzie rozmawiał z dziewczyną, niech ją zapyta, czy wracała z pracy o normalnej porze, tak jak zwykle, czy też o innej godzinie. — Ja sam ją przesłucham. — Proszę więc pamiętać o tym szczególe. To jest dla mnie niezmiernie ważne. — Tak jest, panie majorze. Pojutrze rano otrzyma pan wszystkie wiadomości. — Jeszcze raz dziękuję — major powiesił słuchawkę na widełkach. Sprawa, zdaniem wyższego oficera milicji, zapowiadała się coraz bardziej ciekawie. Komenda w Wejherowie dotrzymała słowa. W dniu szóstego marca na biurku Krzyżewskiego leżała duża szara koperta,