kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 825 664
  • Obserwuję1 345
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 649 635

Edigey Jerzy - Ostatnie życzenie Anny Teresy

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
E

Edigey Jerzy - Ostatnie życzenie Anny Teresy .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu E EDIGEY JERZY Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 165 stron)

ROZDZIAŁ 1 Wezwanie do prokuratora Ostry sygnał dzwonka. Pan Antoni Cielentniewski nie wierząc własnym uszom zdziwiony zwrócił głowę w stronę lekko uchylonych drzwi do przedpokoju. Ale nie to było złudzenie , dzwonek odezwał się znowu. Więc emeryt z żalem odłożył czytaną książkę. To już jest tak zawsze, że od lektury odrywają nas w najciekawszym miejscu. Podniósł się z fotela i podreptał do drzwi. Ale nie od razu otworzył. Przecież po rozprawie otrzymał wiele listów. Najczęściej grożono mu co najmniej pobiciem. Było także sporo przepowiedni. Prorokowano mu wieczne męki piekielne. Tych opinii, pochwalając postawę starszego człowieka znajdował w swojej skrzynce znacznie mniej. Nic więc dziwnego że pan Antoni nauczył się ostrożności. Wprawdzie od tamtej rozprawy minął prawie rok ale słusznie mówi stare porzekadło strzeżonego pan Bóg strzeże - Kto tam – zapytał Cielentniewski podchodząc do drzwi - Listonosz. Poczta proszę pan. Na szelki wypadek i tym razem pan Antoni nie otworzył drzwi a jedynie uchylić je na szerokość na jaką pozwolił łańcuch. Wprawdzie głos był znajomy , ale przecież do wizyty listonosza z emeryturą pozostało jeszcze cztery dni. A żadnych listów poleconych Cielentniewski od dawna nie dostawał. Dopiero poznając znajomą twarz i widząc mundur, emeryt zdecydował się wpuścić doręczyciela. - Mam powiestkę dla pana – listonosz wyjął z torby malutkie kartki zadrukowanego papieru. - Z sądu? – zdziwił się pan Antoni - Nie. Z prokuratury. Kiedy oni wreszcie dadzą panu spokój? Listonosz od przeszło dwudziestu lat doręczał w tym rejonie listy i pieniądze. Znał wszystkich mieszkańców okolicznych domów. Wiedział także o wielu ich sprawach i kłopotach. Znał

przeto doskonale wszystkie perypetie emeryta. Przynosił mu liczne wezwania urzędowe. Najpierw z prokuratury . Później z Sądu Wojewódzkiego. Wreszcie z Sądu Najwyższego. Ale od kilku miesięcy wezwań nie przysyłano. Przecież tamta tragedia, w której Antoni Cielentniewski był jednym z głównych bohaterów, zakończyła się prawomocnym wyrokiem. - Czego oni jeszcze chcą – zdziwił się emeryt biorąc do ręki wezwanie - Pan podpisze tutaj – listonosz podał Antoniemu długopis i wskazał miejsce, gdzie na zwrotce należało umieścić swój autograf - Wiem, wiem – emeryt wzruszył ramionami – napodpisy- wałem się tych wezwań. - Myślałem, że sprawa już zakończona – doręczyciel był ciekawy – wyrok zapadł jeszcze w lutym, a teraz mamy połowę maja. - Ta rozprawa w Sądzie Najwyższym była pod koniec lutego. A wyrok ogłoszono w trzy dni później. - Nie mogli się zdecydować – listonosz liczył, że dowie się czegoś nowego. - Czy ja wiem? Przesłuchiwali mnie w Sądzie Najwyższym bardzo krótko. Nie miałem nic nowego do powiedzenia. Potwierdziłem to co widziałem i co już wielokrotnie mówiłem. Najpierw w milicji, później u pana prokuratora, wreszcie w Sądzie Wojewódzkim. Panie, ile ja przez tę sprawę zdrowia i nerwów straciłem - Ja myślę – potwierdził doręczyciel – mało to różnych listów wtedy do pana przynosiłem? - Listy to głupstwo. Najgorzej było, kiedy w sądzie wzięli mnie w obroty. Najpierw pan Prokurator, później adwokaci. A słuchanie wyroku gdzie oparł się przecież wyłącznie na moich na moich zeznaniach, tak że było straszne. Tak jakbym ja tą kobietę posłał na śmierć. A przecież powiedziałem jedynie szczerą prawdę. Wszystko to , co wtedy widziałem. - Po tych przeżyciach powinien pan wyjechać odpocząć. Najlepiej do jakiegoś sanatorium. Przed dwoma laty byłem w Kudowie. Bardzo dobrze mi to zrobiło.

- Chciałem. ale nie dali skierowania. Powiedzieli, że dla takich jak ja to są miejsca w październiku lub listopadzie. Trzeba cierpliwie czekać. - Panu po tym wszystkim należało się pierwszeństwo. Antoni machnął ręką. Kiedy za doręczycielem zamknęły się drzwi. Cieletniewski wrócił w swój wygodny fotel. I dokładnie przestudiował otrzymane wezwanie .Prokuratora Wojewódzka polecała Antoniemu Cieletniewskiemu zamieszkałemu w |Warszawie przy ulicy Zajęczej 78, żeby w czwartek osiemnastego maja stawił się o godzinie jedenastej w gmachu sądów na Świerczewskiego, w pokoju 526. W rubryce w charakterze postawiono kreskę. Podpis był nieczytelny. Ale emeryt doskonale znał ten pokój na piątym piętrze gmachu sądów. Wiedział że jest to gabinet wiceprokuratora wojewódzkiego Zygmunta Adamika. Ten prawnik niejednokrotnie przesłuchiwał Antoniego Cieletniewskiego w tym właśnie pokoju a później wnosił oskarżenie w Sądzie Wojewódzkim przeciwko Annie Teresie Kowalewskiej. Żądał wydania wyroku kary śmierci. Takie też było postanowienie Sądu Wojewódzkiego. Sąd Najwyższy rozpatrując tę sprawę w pół roku później, utrzymał w mocy wyrok Sądu Wojewódzkiego. Pan Antoni schował wezwanie do portfela i próbował z powrotem skupić się na przerwanej lekturze. Ale czytanie mu nie szło. Raz po raz wracał myślami do tamtej sprawy. Spoglądał także w okno znajdujące się po drugiej stronie ulicy. Akurat naprzeciwko jego mieszkania . Znowu stawała mu przed oczyma pamiętna chwila, kiedy w oknie ukazała się twarz wykrzywiona nienawiścią. Twarz kobiety, którą emeryt kilkakrotnie widywał na spacerach w parku nad Wisłą i z którą raz rozmawiał, gdy siedzieli na jednej ławce. Tej twarz Antoni Cieletniewski nie zapomni do końca życia. Ale teraz w ten ciepły majowy poranek okno było otwarte, a mieszkanie najwidoczniej puste. Dawni lokatorzy, po przeżyciu tragedii, postarali się o inny lokal. Tutaj wprowadziła się młoda samotna dziewczyna. Wracała z pracy dość późno.

Potem najczęściej znowu wychodziła z domu. Wtedy zasłony szczelnie zakrywały widok na ten pokój. Panu Antoniemu zdrowie na ogół dopisywało. Jak na swój wiek – siedemdziesiąt jeden lat – miał świetny wzrok, doskonały słuch, dentyści na nim niewiele zarobili. Żeby tylko nie te nogi!! Reumatyzm dokuczał, trzeba było chodzić pomagając sobie laseczką. A każdą zmianę pogody Antoni przepowiadał dużo lepiej niż PIHM. I to bez pomocy sputników. Dlatego też dużą część dnia spędzał na balkonie, albo przy oknie. Chcąc nie chcąc znał z widzenia większość mieszkańców ulicy Zajęczej. Doskonale też wiedział że mieszkanie e domu naprzeciwko na tym samym piętrze, okno w okno zajmuje jakieś małżeństwo. On mężczyzna nieco powyżej czterdziestki. Wysoki szatyn z zarysowującą się już łysinką. Chyba był krótkowidzem , bo nosił stale okulary. Ona – przystojna blondynka. Tak na oko dobiegała trzydziestki. Niezbyt wysoka, oczy niebieskie, regularne rysy twarze. Lekka skłonność do tuszy. Była kobietą, którą mężczyźni jeszcze nie nazywają grubą ale mówią delikatniej pulchna. Mieli dziewczynkę. Pan Antoni nawet pamięta, kiedy mąż przywiózł żonę z niemowlakiem ze szpitala. Później, spoglądając przez okno stwierdzał jak to dziecko szybko rośnie, zdawało mu się, że jeszcze powinno być w pieluszkach, a przecież już samo stało na balkonie trzymając się rączkami siatki. Zaraz potem zaczęła biegać. Stary emeryt nie był entuzjastą małych dzieci, chociaż los obdarzył go w małżeństwie aż trójką dzieci, dwoma synami i córką. Obecnie te dzieci miały własne dorastające potomstwo i wszystko, że Antoni niedługo doczeka się prawnuków. Dziewczynka z okna naprzeciwko budziła jednak wielką sympatię emeryta. Było to dziecko grzeczne i ciche. Żadna specjalna dziecięca piękność, ale robiła sympatyczne wrażenie. Ponieważ oboje małżonkowie pracowali, dzieckiem zajmowała się jakaś starsza pani. Wychodziła dopiero wówczas, kiedy matka wracała po pracy do domu. Starsza kobieta zwykle zabierała dziewczynkę na spacer pobliskie Wybrzeże

Kościuszkowskie. Tutaj mała biegała razem z licznymi rówieśnikami. Pan Antoni także prawie każde ranka spacerował. Znał starszą opiekunkę jak też i dziewczynkę. Nieraz częstował ją cukierkami. Często także rozmawiali czy dawali sobie znaki przez ulicę. Ulica Zajęcza ma zaledwie dwanaście metrów szerokości. Z rodzicami dziecka Antoni Cieletniewski nigdy nie zamienił słowa, ale to bliskie sąsiedztwo kazało całej trójce wymieniać ukłony przy przypadkowych spotkaniach na ulicy lub w parku. Przed laty, kiedy pan Antoni jeszcze pracował, nie zwracał uwagi na swoje otoczenie. Zaczął swoich sąsiadów poznawać dopiero wówczas, kiedy nogi coraz bardziej odmawiały mu posłuszeństwa i coraz częściej przykuwały go do wygodnego fotela. Kiedy nawet niedaleki spacer z Zajęczej nad Wisłę stawał się wyprawą. Był to szczegół który później w czasie rozprawy Sądzie Wojewódzkim tyle razy rozwałkowali obrońcy oskarżonej.. Tego tragicznego dnia, było to we wtorek, dwudziestego pierwszego czerwca 1977 roku, pomimo pochmurnego dnia pan Antoni jak zwykle wybrał się na spacer nad Wisłę. Ławeczka, gdzie najczęściej przesiadywał, była wolna. Ze względu na niepewną pogodę niewiele matek i babć przyszło ze swoimi pociechami. Nic dziwnego. Gdy deszcz kogoś zaskocz, na Wybrzeżu Kościuszkowskim niema gdzie si e schronić. Z jednej strony Wisłą, z drugiej zabudowania elektrowni. Najmniej- szego daszka. Ale opiekunka przyszła z dziewczynką. Starsza pani usiadła na ławeczce z drugiej strony skweru i zajęła się robotą na drutach. Mała Ela dostrzegła przyjaciela i przyszła się z nim przywitać. Emeryt miał zawsze przygotowane na takie spotkanie cukierki czekoladowe. Teraz także częstował nimi swoją małą przyjaciółkę. Panna Ela z całą powagą podziękowała, wzięła jeden cukierek dla siebie, drugi dla cioci i odbiegł, żeby się bawić z koleżankami.. Cieletniewski tak się zaczytał w swojej gazecie, że wstając z ławki nawet nie zauważył czy opiekunka wraz z dziewczynka wróciły do domu.

Po południu rozpadało się na dobre. Antoni nie podchodził do okna, ani nie wychodził na balkon. Dopiero przed wieczorem rozpogodziło się, ale tego dnia emeryt nie widział więcej małej Elżbietki. A kiedy wyszedł na balkon gdzieś około ósmej wieczorem ujrzał w oknie naprzeciwko tamtą twarz. Tylko na moment. Ta obca kobieta szybko zamknęła okno i zapuściła zasłonę. Nazajutrz schodząc po mleko i po bułki Cielentniewski w sklepie dowiedział się, że Elżbieta Kowalewska została w okrutny sposób zamordowana wczorajszego wieczoru. ROZDZIAŁ 2 Niezwykłe żądanie Zgodnie z otrzymanym wezwaniem, Antoni Cielentniewski w następny czwartek punktualnie o godzinie jedenastej zjawił się w prokuraturze. Kiedy sekretarka zameldowała zwierzchnikowi , że wezwany już czeka prokurator Zygmunt Adamik wyszedł na korytarz, serdecznie powitał się z emerytem i wprowadził go do swojego gabinetu. Posadził na fotelu przy okrągłym stoliku , sam zajął miejsce naprzeciwko i wyciągnął paczkę Marlboro. - Dziękuję, już od piętnastu lat nie palę - A ja nie mogę się odzwyczaić. Już dwa razy kupowałem te bułgarskie pigułki, nic nie pomogły. - Rzuciłem od razu. Z dnia na dzień. Wypaliłem ostatniego papierosa z paczki i następnego do ust nie wziąłem. Żadnych leków nie używałem. - Gdybym ja tak potrafił! – szczerze zazdrościł prokurator – niestety przy moim nerwowym trybie życia, jakoś nie mogę się na to zdobyć. Zwykle się mówi, że prokurator jest jednym z wielu urzędników państwowych. Takim samym jak na przykład referent w ministerstwie finansów czy naczelnik urzędu pocztowego. Ale nie wyobraża pan sobie , drogi panie Antoni , ile nerwów kosztuje mnie każda rozprawa. A cóż dopiero taka kiedy muszę żądać kary śmierci. - Jak ta przeciwko Annie Teresie Kowalskiej

- Właśnie. Ja także głęboko przeżyłem - Ja też – potwierdził emeryt - Domyślam się. Nie będę także ukrywał, że zaprosiłem pana w związku z tą sprawą. - Jeszcze? Myślałem, że wyrok już się uprawomocnił - Tak. Jak panu wiadomo, Sąd Najwyższy zatwierdził wyrok Sądu Wojewódzkiego skazujący Annę Teresę na karę śmierci. Wyrok jest ostateczny. Ale na tym sprawa się nie skończyła. - Rozumiem Rada Państwa zadecyduje o ułaskawieniu lub o wykonaniu wyroku - Niezupełnie, tak jest. Pan nie będąc prawnikiem, jakie jest postępowanie w wypadku orzeczenia przez sąd wyroku kary śmierci. - A jakie? - Już sąd, który wydaje wyrok śmierci, podejmuje jednocześnie postanowienie w sprawie ułaskawienia. Następnie kolejno sprawę rozpatruje Pierwszy Prezes Sądu Najwyższego i Minister Sprawiedliwości. Obaj dokładnie badają czy istnieje możliwość złożenia rewizji nadzwyczajnej na korzyść oskarżonego. Dopiero kiedy takich możliwości nie stwierdzą akta wędrują do Prokuratora Generalnego Rzeczpospolitej Ludowej. Jeśli on również nie znajduje podstaw do złożenia rewizji nadzwyczajnej przedstawia niezwłocznie akta sprawy Radzie Państwa. - A ja myślałem że Rada Państwa samodzielnie podejmuje decyzję. - Naturalnie że samodzielnie – podchwycił prokurator Adamik – Rada Państwa wcale nie jest związana wnioskiem Prokuratora Generalnego. Może na przykład wniosek o odrzucenie podania o łaskę uznać za niesłuszny i zmienić wyrok aż do uwolnienia oskarżonego od winy i kary, chociaż to jedynie teoria. Taki wypadek jeszcze nigdy się nie zdarzył. Rada Państwa jednak bardzo często uchyla wyroki śmierci i zmienia je na dożywotnie więzienia kierując się wyłącznie własnym przekonaniem. - Rada Państwa ułaskawiła Annę Teresę Kowalewską? - W tej sprawie decyzja jeszcze nie zapadła. Akta były

studiowane przez Prezesa Sądu Najwyższego i przez Ministra Sprawiedliwości. Obaj uznali, że brak jest jakichkolwiek podstaw formalnych czy też merytorycznych do wzniesienia rewizji nadzwyczajnej. Generalny Prokurator nie znalazł żadnych podstaw do skorzystania z prawa łaski. Ani też założenia rewizji nadzwyczajnej do Rady Państwa Antoni Cielentniewski wzdrygnął się. - Więc ta kobieta będzie stracona? - To nie my, prokuratora, decydujemy, ostatnie słowo ma Rada Państwa. A tymczasem chciałbym pana zapoznać z treścią listu, jaki otrzymałem przed paru dniami od oskarżonej. To mówiąc prokurator Adamik podniósł się ze swojego miejsca podszedł do biurka otworzył jedną z szuflad i wyjął stamtąd arkusz papieru zapisany granatowym długopisem. Z powrotem zajął miejsce w fotelu i dopiero wtedy odczytał pismo. Do Rady Państwa w Warszawie Zwracam się do Rady Państwa z prośbą o spełnienie ostatniego życzenia. Jestem skazana prawomocnym wyrokiem na karę śmierci. Ale będę umierała niewinna. Dokonuje się na mnie mordu w całym majestacie prawa. Umieram skutkiem spisku moich wrogów. Skazana zostałam na karę śmierci na podstawie jednego człowieka Antoniego Cielentniewskiego. Nie wiem dlaczego ten człowiek chce mojej śmierci , że świadomie kłamał przed sądem Nigdy mu nic złego nie zrobiłam , a nawet go nie znam Nie łudzę się, żeby w ostatnim momencie okazano mi łaskę. Jestem przygotowana na śmierć. Proszę jednak aby świadkiem egzekucji był ten który do tego wyroku doprowadził, obywatel Antoni Cielentniewski. Warszawa, 1 maja 1970 r. Anna Teresa Kowalewska

- Ten list – ciągnął dalej prokurator – Rada Państwa przekazała Prokuratorowi Generalnemu, on zaś przekazał go mnie - To straszne – emeryt zbladł – ja... ja... - Niech się pan nie obawia. Nawet gdyby pan chciał być obecny przy egzekucji prawo na to nie zezwala. Przy wykonywaniu kary śmierci obecni muszą być kat wraz ze swoim pomocnikiem , naczelnik więzienia , lekarz , prokurator i na prośbę skazanego może być także jego obrońca. Obecności innych osób prawo nie dopuszcza. Antoni Cieletniewski odetchnął z ulgą - Już się bałem... - Nikt pana do tego nie mógł zmusić. Ale w tym piśmie jest jedna prawda. Wyrok śmierci, a to ponad wszelką wątpliwość stwierdzają motywy tego wyroku, oparty jest przede wszystkim na pańskich zeznaniach. Pozostałe dowody to tylko poszlaki i w dodatku mało przekonywające. - Czy to moja wina, że tej kobiety nikt poza mną nie widział w mieszkaniu, w którym popełniono zbrodnię? - Nie. Naturalnie, że to nie pańska wina. Pan spełnił swój obywatelski obowiązek. Zgłosił się pan na milicję i opowiedział o swoim spostrzeżeniu. Na tej podstawie sąd wydał wyrok. Prawnie biorąc w wszystko w porządku. Z pana zeznań, jednoznacznych i stanowczych prokuratura była zadowolona. Przyznaję, gdyby nie pan, kto wie, czy ta ohydna zbrodnia nie uniknęła by wymiaru sprawiedliwości - W czym więc problem? Sprawa dobiega finału. Wszystko wskazuje, że Rada Państwa podzieli stanowisko Prokuratora Generalnego, iż nie ma żadnych podstaw aby skorzystać z prawa łaski. Następstwem tej decyzji będzie wykonanie wyroku. - To w języku prawników nazywa się sprawiedliwości stało się zadość. - Mam swoje zdanie o utrzymywaniu w przepisach kodeksu karnego kary śmierci. Nie będę go tutaj wyjawiał. Zresztą na ten temat toczy się dyskusja na całym świecie.

- Ja bym tej kobiety nie posyłał na szubienicę. Długoletnie więzienie to chyba surowsza kara niż śmierć. Kara śmierci ma w sobie, według mojego zdania więcej motywów zemsty społeczeństwa, niż wymiaru sprawiedliwości. - Nie będziemy o tym dyskutowali, panie Antoni. Są ważniejsze sprawy. Anna Teresa ani razu nie przyznała się do zbrodni. Jej tłumaczenia są bardzo logiczne. A jeśli się pan omylił? Jeżeli wtedy w oknie naprzeciwko widział pan nie twarz Anny Teresy, lecz jakąś inną. - To niemożliwe. - To zupełnie możliwe – zaprzeczył prokurator – każdemu zdarzają się różne, czasem najbardziej nieprawdopodobne omyłki. Jeśli pan się omylił, panie Antoni, my dwaj ja jako prokurator, pan jako koronny świadek oskarżenia, będziemy odpowiedzialni za posłanie niewinnej kobiety na śmierć. Antoni Cielentniewski spuścił głowę, ale nie powiedział ani słowa. - Oczywiście – ciągnął dalej prokurator – będziemy odpowiedzialni nie wobec prawa. Świadek może się mylić, tego prawo nie karze. Ale pozostaje ten najgorszy rodzaj odpowiedzialności. Przed własnym sumieniem. - Pan prokurator chce, abym wycofał zeznania złożone w sądzie i powiedział że nie poznaję tej kobiety? Mam fałszywie zeznawać? - Nie, panie Antoni, źle mnie pan zrozumiał. Nie namawiam pana do niczego. Proszę tylko, żeby pan, dopóki nie jest za późno , jeszcze raz dokładnie przemyślał całą sprawę. Żeby z pełnym poczuciem odpowiedzialności mógł pan jeszcze raz powiedzieć. Tak. Twarz Anny Teresy Kowalewskiej widziałem wtedy w oknie. Nie będę żądał od pana jakiegoś oświadczenia na piśmie. Pańskie ustne tak zupełnie mi wystarcza. Chodzi mi o to, abyśmy obaj mieli spokojne sumienie. - A gdybym powiedział, że nie jestem pewny? - Tę sprawę tak postawił w rozmowie ze mną pan Prokurator Generalny. Powiedział – jeśli świadek Cielentniewski będzie miał choćby najmniejsze wątpliwości, przedłożę Radzie Państwa wniosek o zmianę wyroku śmierci na dwadzieścia pięć

lat więzienia. A jednocześnie będziemy szukali podstaw do złożenia rewizji nadzwyczajnej, na korzyść oskarżonej. - To bardzo ładne stanowisko Prokuratora Generalnego. - Po prostu ludzkie. My, prokuratorzy jesteśmy rzecznikami sprawiedliwości. Nie chodzi nam, jak to już pan powiedział o zemstę czy też o uzyskanie jak najwyższego wymiaru kary. Walczymy z obroną aby przedstawić sądowi możliwie najbardziej prawidłowy obraz sytuacji. Później o wszystkim decyduje sąd. Naprawdę nie zależy nam na tym, aby Anna Teresa umarła. Jeśli istnieje jakikolwiek cień wątpliwości będziemy go tłumaczyli na korzyść oskarżonej. - Moja rola jest najgorsza. - Nie przeczę – przyznał prokurator Adamik – tak się złożyło, że jest pan jedynym świadkiem zbrodni. Teraz wszystko zawisło od pańskiego tak lub nie. Ale bardzo pana proszę, aby to tak lub nie nie było dyktowane żadnym uczuciem. Nawet uczuciem litości. Wyłącznie własnym sumieniem. - Bardzo ciężkie zadanie stawia pan przede mną - Nie mógłbym panu teraz nic powiedzieć. Mam w głowie prawdziwy chaos. Zaskoczył mnie pan prokurator tą propozycję. Dlaczego właśnie ja mam decydować o życiu lub śmierci tej kobiety? A to straszne pismo, które pan mi przed chwilą przeczytał, wstrząsnęło mną do głębi. - Znowu pan się myli. O niczym pan nie decyduje. Pan jedynie albo powtórnie potwierdzi jednym słowem swoje zeznanie, albo też przyzna że ma pewne wątpliwości co do swoich poprzednich stwierdzeń. Wniosek stawia Prokurator Generalny, decyduje Rada Państwa, która wcale nie jest związana takim wnioskiem. - Co mam robić? - Nie wymagam od pana odpowiedzi ani teraz, ani jutro. Niech pan się dobrze zastanowi, dokładnie przeanalizuje i , powiedzmy, za tydzień niech pan znowu do mnie przyjdzie. - Za tydzień wypada święto Boże Ciało - Więc za sześć albo za osiem dni. Nie chcę pana pilić. Mam tutaj w szafie akta tej sprawy. Nie widzę powodu, aby z nich w takiej sytuacji robić tajemnicę przed panem. Na pewno

znajdzie się w prokuraturze jakiś pusty pokój, gdzie mógłby pan spokojnie przestudiować te dokumenty. Dzisiaj , jutro, kiedy panu wygodnie. - Dziękuję. Akta mi nie są potrzebne. Doskonale pamiętam każde słowo z moich zeznań. Zarówno tych składanych przed sądem jak i wcześniejszych w milicji, a także w tym gabinecie. A co do samej rozprawy sądowej, to byłem obecny od pierwszej chwili aż do odczytania wyroku. Zeznawałem jako drugi z kolei świadek. Nie słyszałem wprawdzie aktu oskarżenia i zeznającego przede mną oficera milicji. Tego który prowadził śledztwo. Zapomniałem w tej chwili jego nazwiska... - Kapitan Marian Poleweiński - Właśnie! Kapitan Polewiński. Już po złożeniu swoich zeznań siedziałem na sali sądowej i wysłuchałem opinii innych świadków oraz biegłych. Przeczytałem potem także akt oskarżenia. Dał mi go jeden z adwokatów do przejrzenia. Wiem także co zaznawał kapitan Polewiński, bo te zeznania były następnie podawane e całej prasie, a przede wszystkim obszernie je streścił pewien tygodnik prawniczy. Nie tylko czytałem ale nawet mam u siebie w domu ten numer tygodnika. Całą sprawę opisano tam szczegółowo. Łącznie z moimi zeznaniami , które podane są prawie słowo w słowo. - Jednakże radzę panu odświeżyć te wspomnienia pamięć ludzka jest zawodna. Poza tym w aktach sprawy są zdjęcia oskarżonej. Niech się pan przyjrzy tym fotografiom i porówna je z widokiem kobiety, którą pan spostrzegł najpierw nad Wisła, a później w tym dniu w oknie mieszkania Marii Maruszko - Jeśli pan prokurator uważa... - Tak będzie najlepiej - Dobrze. Nigdzie się nie śpieszy i jeżeli pan pozwoli od razu wziąłbym się za czytanie Prokurator Adamik spojrzał na zegarek - Dochodzi dwunasta – stwierdził – właśnie na dwunastą jestem wezwany do Prokuratury Generalnej na konferencję. Potrwa co najmniej ze dwie godziny. Niech pan zostanie w tym pokoju. Nikt tu panu nie przeszkodzi

Prokurator otworzył stojącą w rogu pokoju metalową szafę i wydobył z niej dwie grube teczki szarego koloru z czerwoną naklejką areszt. Położył je przed swoim gościem - Proszę – powiedział – tu jest całość tych akt. Gdyby pan skończył czytanie przed moim powrotem, proszę oddać akta sekretarce znajdującej się w sąsiednim pokoju. Polecę jej także, aby zrobiła panu kawy - Dziękuję. Nie pijam kawy - To może herbatę>- Dziękuję bardzo. Jadłem dzisiaj śniadanie późno i nie chce mi się pić. Prokurator pożegnał się ze swoim Koronnym świadkiem zaś pan Antoni pogrążył się w lekturze. Strona po stronie przypominały emerytowi tamte tragiczne wydarzenia. Nie znalazł jednak w tych aktach niczego co by było dla niego czymś nowym lub co by choć w najmniejszej mierze zachwiała jego przekonaniami. Po dwóch godzinach Cielentniewski przeczytał i przejrzał protokoły, dokumenty i zeznania zarówno świadków, jak i oskarżonej. Z grubej koperty wydobył cały plik fotografii. Na niektóre nie mógł patrzeć. Przedstawiały one dziecięce łóżeczko a na nim nagą postać dziewczynki zbroczonej krwią. Ślady krwi były też widoczne na kołdrze, na prześcieradle a nawet na ścianie obok. Z innych zdjęć uśmiechała się do emeryta przystojna brunetka. Uczesana skromnie z przedziałkiem po środku głowy, ubrana w biała bluzkę. Ta twarz wyglądała tak spokojnie i tak niewinnie. Tę kobietę widział Antoni Cieletniewski na ławie oskarżonych. Przedtem w parku to była zupełnie inna twarz. A jeszcze inną zobaczył emeryt w oknie sąsiadów w dniu dwudziestego pierwszego czerwca ubiegłego roku. Tamta ostatnia twarz była wykrzywiona nienawiścią i żądzą mordu. A jednak to były te same rysy twarzy, które utrwalił fotograf. To były zdjęcia Anny Teresy Kowalewskiej Antoni Cieletniewski długo wpatrywał się w zdjęcie kobiety. Zamknął obie teczki z aktami i tak jak były uprzednio związał je

sznurkiem. Odniósł do drugiego pokoju. - Już pan skończył? – zdziwiła się sekretarka którą prokurator Adamik wtajemniczył, co robi mężczyzna pozostawiony e jego gabinecie. - Tak skończyłem i proszę pożegnać ode mnie pana prokuratora. - A co mam powiedzieć> Kiedy pan przyjdzie? - Przypuszczam że w najbliższy poniedziałek. - To dobrze bo w poniedziałek pan prokurator nie ma żadnej rozprawy. Proszę przyjść o tej porze co dzisiaj. Emeryt ukłonił się miłej sekretarce i po cichu zamknął za sobą drzwi. Wolnym krokiem, piechotą wracał do domu. Dzisiaj nie czuł, czy mógł mu dokuczają. Myśli starszego pana ciągle krążyły koło tej przystojnej brunetki oczekującej w celi dla skazanych na decyzję Rady Państwa. Pamiętał jakby, to było dziś, kiedy ją ujrzał po raz pierwszy. ROZDZIAŁ 3 Czy zabawa w chowanego ? To była na pewno niedziela. To także był maj. Ale czy piętnastego, czy też dwudziestego drugiego maja, tego już by pan Antoni nie przysiągł. Dzień wstał pochmurny, jak zresztą cały tamtoroczny maj. Pomimo to Cielentniewski postanowił wybrać się na spacer na Wybrzeże Kościuszkowate. Noga mu dokuczała, więc najkrótszą drogą udał się na skwerek gdzie zwykle przesiadywał. Kiedy już dochodził do celu, zauważył jakąś kobietę stojącą i jakby ukrywająca się za drzewem. Nie zdziwiło to starszego pana. Przecież prawie codziennie spotykał takie widoki – matek bawiących się w chowanego ze swoimi dziećmi. Ale na skwerku dzieci prawie nie było. Jedynie na jednej z ławek siedziała znana emerytowi sąsiadka z przeciwka ze swoją córeczką Elżbietą. Pan Antoni ukłonił się z daleka. Kobieta kiwnęła głową i uśmiechnęła się, zaś mała Elżbietka przybiegła do ławki gdy

tylko emeryt zajął na niej miejsce i przywitał się z sąsiadką. Potem bawiła się piłką na skwerku, a półtorej godziny matka zabrała dziecko do domu. Antoni nie zainteresował się wtedy przystojną ciemną kobietą. W ogóle nie zwrócił najmniejszej uwagi na ten drobny incydent. Dopiero później przypomniał sobie , że nie zauważył, aby ta pani bawiła się z jakimś dzieckiem. Nie widział ani kiedy odeszła spod drzewa , ani dokąd poszła. Następnym razem Cielentniewski zobaczył tę kobietę w kilka dni później. Przeszła po ulicy Zajęczej i jak gdyby wpatrywała się w okna domu, gdzie mieszkała mała dziewczynka. A może emerytowi który wtedy siedział na swoim balkonie, wydawało się że piękna brunetka wypatruje czyjeś okna? Znowu minęło kilka dni, a może i więcej niż tydzień? Na tym samym skwerku starszy pan czytał swoją gazetę. Gdzieś w pobliżu bawiła się mała Ela. Jej opiekunka jak zwykle robiła na drutach. To był dzień powszedni, rodzice dziewczynki byli w pracy. Nieznajoma tym razem nie kryła się za drzewem. Przeszła przez skwerek, skręciła na lewo i zajęła miejsce na jednej z pobliskich ławek. Siedziała chyba z godzinę obserwując dzieci bawiące się na skwerku. Ale żadne z tych dzieci nie podeszło do niej. Kiedy w kilka dni później Cieletniewski znowu zjawił się nad Wisłą, ławeczka na której zwykle przesiadywał była zajęta przez tę właśnie kobietę. Emeryt mruknąwszy pani pozwoli i nie czekając na zezwolenie, zajął miejsce po drugiej stronie ławki Ani małej sąsiadeczki, ani jej opiekunki nie było tym na skwerku. Przyszły dużo później. Mała jak zwykle, gdy tylko spostrzegła starego przyjaciela zaraz podbiegła do niego aby się przywitać. A że była bardzo grzeczną dziewczynką, więc dygnęła także przed nieznajomą. Ku wielkiemu zdziwieniu emeryt spostrzegł, że ten gest dziecka został bardzo źle przyjęty przez czarnowłosą. Kiedy mała otrzymała tradycyjnego już cukierka i odbiegło do koleżanek. Antoni zauważył. - Jakie to miłe i grzeczne dziecko! - Rozpuszczona jak dziadowski bicz. Jak ona śmie podchodzić

do nieznajomych. - -My się z tą dziewczynką znamy od jej urodzenia. - Ale ja jej nie znam. Dlaczego się naprzykrza? - Tylko się pani ukłoniła i powiedziała dzień dobry. - Nie jestem jej ciotką – wybuchnęła nieznajoma Wstała z ławki i szybkim krokiem opuściła skwerek. Pan Antoni spoglądał na oddalająca się na wariatkę. W następnych dniach ani tygodniach piękna czarnowłosa pani nie pojawiła się na Powiślu Nastał dzień dwudziestego pierwszego czerwca. Pierwszy dzień lata. Ale [przypominał raczej listopad niż tę piękną porę roku. Od rana było pochmurno. Czarne chmury sunęły nisko nad Warszawą i złotej iglicy Pałacu Kultury nie było widać. Odczuwało się wprost jesienny chłód Pomimo to emeryt wybrał się na swój codzienny spacer nad Wisłę. Tutaj tego dnia było prawie pusto. Zaledwie troje czy też czworo dzieci ciepło ubranych bawiło się na skwerku. Ich opiekunki siedziały na ławeczkach. Przyszła także mała sąsiadeczka emeryta. Bawiła się dużą, czerwoną piłką. Zaraz też podbiegła do przyjaciela. Kiedy dostała czekoladowego cukierka, poprosiła o drugi dla babci. Dygnęła i odbiegła ze swoją zdobyczą. Pan Antoni widział jak opiekunka dziewczynki śmiała się, kiedy mała przyniosła jej tego cukierka. Starsza pani podziękowała kiwnięciem głowy i przyjacielskim gestem ręki, potem znowu zajęła się swoim drutami. Cielentniewskiemu jednak noga dokuczała tego dnia bardziej niż zwykle. Po pół godzinie postanowił wrócić do domu. Dobrze pamiętał, że wracając, po drodze, kupił w sklepie spożywczym na rogu ulic Tamki i Solca ładnego kurczaka, zaś naprzeciwko w sklepie owocarskim warzywa do rosołu, który można będzie zjeść z makaronem. Pan Antoni umiał i lubił gotować. chociaż jako emeryt mógł nadal jadać w stołówce swojego dawnego miejsca pracy, bardzo rzadko korzystał z tego przywileju. Sam sobie pichcił różne obiadki. Kiedy zdrowie i humor dopisywały, były to nieraz skomplikowane, wyszukane dania, jakich nie powstydziliby się kucharz Bristolu czy Viktorii. Gdzieś koło południa rozpadało się na dobre. Cieletniewski

stwierdził , że potrawka z kury udała mu się jak rzadko. Ze smakiem zjadł obiad, na deser była herbata z kawałkiem ciasta. Ale z cukierni. Potem chyba z godzinę emeryt czytał jakąś powieść, wreszcie monotonnie padający deszcz tak go zmorzył, że wyjątkowo postanowił uciąć sobie drzemkę. Spał do godziny siódmej wieczorem. Obudził się w znacznie lepszym nastroju. Noga dużo mniej dokuczała. Zagotował herbatę, z apetytem zjadł parę kawałków chleba z masłem i z plasterkiem wędlin. Włączył telewizor i oglądał wieczór z dziennikiem. Tymczasem na dworze przestało padać i chyba się trochę ociepliło. Pan Antoni otworzył drzwi i wyszedł na balkon, aby odetchnąć rześkim po deszczu powietrzem. Machinalnie też spojrzał w okno znajdujące się po drugiej stronie ulicy. Właściwie w okno, które zajmowało małżeństwo z małą Elżbietką. Okno nie było niczym zasłonięte. Ani białą firanką, ani popielatoniebieską zasłoną. W pokoju paliły się wszystkie lampy górnego żyrandola. A przecież o tej porze, w czerwcu jest jeszcze zupełnie widno i nie trzeba korzystać z elektryczności. Pan Antoni doskonale widział cały pokój. Tamto mieszkanie, podobnie jak jego własne, było trochę większą kawalerkę. Składało się dużego pokoju z niszą, kuchenki bez okna i z małej łazienki położonej po drugiej stronie niewielkiego przedpokoju. Razem nieco ponad trzydzieści metrów kwadratowych. W niszy stał szeroki podwójny tapczan. W pobliżu pod ścianą białe dziecięce łóżeczko. Poza tym stół, parę krzeseł i foteli oraz duży regał na całą ścianę, będący połączeniem szafy, półek na książki oraz komody z szufladkami i wnęka na telewizor. Cieletniewski zauważył wtedy że mała Elżbietka właśnie siedzi w łóżeczku. Obok niej stoi jakaś kobieta. Jej twarz była niewidoczna. Ale zaraz ta kobieta odwróciła si e i podeszła szybkim krokiem do okna. Zaczęła je zamykać. Wtedy pan Antoni poznał. To była ta sama kobieta ze skwerku. Tym razem jednak jej piękna twarz wykrzywiła nienawiść. To trwało moment. Kobieta zamknęła okno i zaciągnęła zarówno firankę jak i kolorową zasłonę. Za chwilę w pokoju światło także zgasło. To był wtorek. Jak zwykle co najmniej pół Polski wieczorem

siedziało przed telewizorem i z zapartym oddechem śledziło perypetie bohaterów popularnego serialu. Emeryt z ulicy Zajęczej nie był wyjątkiem. On także się tym pasjonował. Żadnego z seansów starał się nie opuścić. Potem pan Antoni udał się na spoczynek. A że był trochę podniecony akcją, więc łykną jedną małą pastylkę Mirenilo i zasną jak zabity. Nic więcej nie widział. Niczego nie słyszał. Nawet podjeżdżających na sygnale radiowozów milicyjnych i karetki pogotowia. Na drugi dzień rano Cielentniewski jak zwykle poszedł do pobliskiego sklepu spożywczego. Żeby kupić bułki, pół kostki masła i butelkę mleka. - Co za okropna zbrodnia! – Tymi słowami powitała emeryta znajoma ekspedientka – I to chyba w domu naprzeciwko pana? Pan przecież mieszka na Zajęczej? - Tak pod siedemdziesiątym szóstym. - No właśnie. A to się zdarzyło pod siedemdziesiątym trzecim - Ten dom stoi rzeczywiście, naprzeciwko mojego. Ale, pani Krystyno, co się stało? - Jak to? Pan nic nie wie? - O czym pani mówi_ - W tamtym domu zamordowano małą dziewczynką. Bandyta zgwałcił dziecko a później zadźgał nożem. Dozorczyni, którą milicja wzywała, opowiada, że to był straszny widok. Dziewczynkę pokłuto raz przy razie. Doktor doliczył się przeszło trzydziestu uderzeń zadanych nożem kuchennym. Mała była sama w domu. Bandyta wyłamał drzwi, zamordował dziecko i ograbił cały dom. Podobno zrabował parę kilo złota - Kogo zabił ten człowiek? – zaniepokoił się Cielentniewski. - Mała trzyletnią dziewczynkę. Miała na imię Elżbieta. Córka takiej blondynki. Dość tęgiej. Musiał pan ich widywać na Zajęczej. Ona u mnie także wszystko kupowała, często też przychodziła z córeczką. Ale co panu jest? Antoni Cielentniewski zbladł jak płótno. Pamiętał tylko żeby się kurczowo trzymać lady. Przed oczyma wirowały mu ciemne kręgi. Z najwyższym wysiłkiem zdołał się opanować - Już nic – odpowiedział – naturalnie widywałem tę panią z

dzieckiem. To ogromne nieszczęście. - Matka jak to zobaczyła, zemdlała. Nie mogli jej docucić. Karetka pogotowia odwiozła ją do szpitala. - Mnie samego ta wiadomość mocno uderzyła – potaknął Antoni – A cóż dopiero rodziców. Kiedy to się stało? - Pomiędzy siódmą a dziesiątą wieczorem. Mała była sama w domu, bo rodzice poszli do teatru. Do opery. Mieli dobrą operę jak wrócili. - Jak pani może tak mówić – oburzył się emeryt – robić żarty z cudzego nieszczęścia? To przecież nieludzkie. Niech pani sobie wyobrazi, że tak się stało z pani dzieckiem. - Ja nie żartuję – zmitygowała się sklepowa – tak mi się powiedziało, bardzo współczuję pani Marysi. Taka dobra klientka. A ta dziewczynka była bardzo milutka. Co pan kupuje? - Cokolwiek - Jak to cokolwiek? – ekspedientka popatrzyła na emeryta jak na wariata – Zawsze pan bierze butelkę mleka, dwie bułki, ćwiartkę chleba i pół kostki masła. Dać panu i dzisiaj? - Tak, tak, oczywiście. Dziękuję pani i przepraszam. Ta wiadomość bardzo mnie dotknęła. - No pewnie. Przecież to na pana ulicy. Pan Antoni włożył do siatki podane mu wiktuały, zapłacił za nie i wielce wzburzony wrócił do domu. Tutaj w bramie stał dozorca otoczony małym tłumkiem słuchających. Pokrywały się one z tym co już Cielentniewski usłyszał w sklepie spożywczym. Ale nawet wówczas Antoni Cielentniewski nie skojarzył sobie popełnionej zbrodni z twarzą widzianą w oknie. Po prostu zapomniał o tym drobnym incydencie. Wiadomość o potwornym morderstwie na małej i tak miłej dziewczynce wstrząsnęła starszym człowiekiem. Od razu wzmogły się bóle. Trzeba było położyć się do łóżka. Dopiero przed czwartą po południu emeryt trochę przyszedł do siebie. Ubrał się i zjadł spóźniony obiad. Całe szczęście, że tę kurę w potrawce przyrządził wczoraj. Dzisiaj nie potrafiłby tego zrobić. Gdzieś koło piątej po południu ktoś delikatnie zapukał do drzwi. A kiedy pan Antoni otworzył, bo wtedy jeszcze na każdy

na dzwonek, stał w nich młody człowiek ubrany w niebieskie dżinsy i jakiś popielaty pulower. - Pan Antoni Cielentniewski ? – zapytał - Tak. To ja. Czego pan sobie życzy? Młody człowiek pokazał małą , granatową legitymację. - Jestem z milicji. Komenda Stołeczna MO – wyjaśnił – Chciałbym z panem porozmawiać. Chyba pan się domyśla na jaki temat? - Tej zbrodni - Tak. Zamordowania Elżbiety Kowalskiej – Dopiero wtedy emeryt dowiedział się, że jego mała przyjaciółeczka nosi nazwisko Kowalewska. - Czy mogę wejść? – zapytał młody człowiek- Chyba nie będzie rozmawiali w drzwiach. To niezbyt wygodnie - Och, przepraszam. Proszę, oczywiście proszę – emeryt wprowadził wywiadowcę do pokoju i usadowił na honorowym miejscu, swoim ulubionym fotelu. Sam skromnie przykucnął obok na krzesełku. Młody człowiek spojrzał na otwarte drzwi balkonowe - Okno mieszkania, gdzie popełniono zbrodnię, znajduje się akurat naprzeciwko. Czy pan znał swoich sąsiadów vis a vis? - Tylko z widzenia. On wysoki, łysiejący szatyn, jego żona dość przy kości, niska blondyneczka. - To nie była jego żona – wyjaśnił wywiadowca - Jak to? Przecież to ich dziecko. Pamiętam dobrze jak mąż ją i niemowlę przywiózł ze szpitala. - Nie mieli ślubu. Prawnie to się nazywa, że żyli w konkubinacie. On miał inną żonę. Nie mógł dostać rozwodu. - Dla mnie to wszystko jedno czy mieli ślub, czy też nie mieli. - Dla mnie też. Po prostu wyjaśniłem jak się rzecz przedstawia. To pan z nimi się nie stykał? - Nie zamieniłem z nimi nigdy ani słowa. Ale dziewczynkę znałem dobrze. Można powiedzieć, że byliśmy w wielkiej przyjaźni. Ona zawsze rano razem ze swoją opiekunką bawiła się na skwerku na Wybrzeżu Kościuszkowskim. Ja tam także codziennie chodzę odetchnąć trochę świeżym powietrzem. Mała Ela zawsze przychodziła do mojej ławki i witała się ze

mną. Miałem dla niej albo jakiś cukierek. Albo ciasteczko. To było wyjątkowe miłe i grzeczne dziecko. - To samo mówili mi wszyscy, z którymi rozmawiałem. Nie widział pan, może na ulicy kręcił się ktoś podejrzany? - Nie widziałem. Słyszałem, że po zabiciu dziewczynki bandyta obrabował mieszkanie. Podobno zrabował złoto i wielką sumę pieniędzy - Głupie plotki – uśmiechnął się przedstawiciel milicji – pan Kowalewski nie stwierdził, aby cokolwiek zginęło - A jak bandyta dostał się do mieszkania? Przecież kiedy wyważał drzwi , sąsiedzi musieli usłyszeć jakiś hałas? A dziewczynka. Czy nie wzywała pomocy? - Sąsiedzi niczego nie słyszeli. Drzwi nie noszą najmniejszego włamania. Zamek typu Yale jest bardzo skomplikowany. Fachowcy nie stwierdzili, aby ktoś próbował dopasować do niego klucz lub wytrych. Przypuszczam, że to mała Ela sama wpuściła do środka mordercę. Nie krzyczała bo została najpierw uduszona. Dopiero później zabójca zadał nieżyjącemu już dziecku dwanaście ran kłutych. Użył noża, który znalazł w kuchni. - Musiał zostawić jakieś ślady. Odciski palców? - Nie mogę zdradzić tajemnic śledztwa. Zresztą sam ich nie znam. Już i tak powiedziałem panu za dużo. Proszę, aby to pozostało między nami. Po co dawać materiał nowym plotkom. - Może być pan pewny. Nikomu słowa nie pisnę. - Pan często wygląda przez balkon na ulicę? - Nie interesuję się życiem sąsiadów. Cóż, starość nie radość. Nogi już nie takie jak przed laty. Czasami trudno mi przejść przez pokój. Więc, jeśli pogoda jest ładna, dużo przesiaduję na balkonie. Zazwyczaj czytam. Ale trudno ciągle czytać. Czasami spoglądam na to co się dzieje na ulicy. - I nikogo podejrzanego pan nie zauważył? - Nikogo - A kiedy pan chodził na spacer nad Wisłę i spotykał tam małą Elę, nikt jej nie obserwował? Dopiero teraz panu Antoniemu przypomniała się piękna czarnowłosa nieznajoma. Opowiedział wywiadowcy jak

zauważył tę kobietę ukrywającą się za drzewem, później kilka razy spacerującą na skwerku. Opowiedział także o rozmowie z nią przed paru dniami praz o tym , że widział tę kobietę w oknie naprzeciwko. W mieszkaniu Kowalewskiego. - To ważne co pan mówi. Bardzo ważne – wywiadowca nie ukrywał zainteresowania słowami, które przed chwilą usłyszał. Notował zdanie po zdanie – Pan na pewno widział mordercę. A w komendzie byliśmy przekonani że to mężczyzna i że zabójstwo jest dziełem jakiegoś zboczeńca seksualnego. - Nie wiem kto zabił, ale wczoraj w oknie widziałem kobietę. - Czy pan może dokładnie określić godzinę? - Nie patrzyłem na zegarek. Otworzyłem drzwi balkonowe i wyszedłem na balkon. Wtedy zobaczyłem w tamtym naprzeciwko jakąś kobietę. Ona podeszła do okna, zamknęła je i zaciągnęła zasłony. To był moment, ale to była ta sama czarnowłosa nieznajoma, którą przedtem widziałem na skwerku i z którą zamieniłem kilka słów. Wyszedłem na balkon po dzienniku telewizyjnym, po programie pogody. - Pan by poznał tę kobietę? - Na pewno. - Pana zeznania mają ogromne znaczenie. Natychmiast wracam do Pałacu Mostowskich. Śledztwo prowadzi kapitan Marian Polewiński. Na pewno zechce z panem porozmawiać. - To co powiedziałem panu, chętnie powtórzę temu kapitanowi. To samo mogę zeznać pod przysięgą w sądzie. - Czy może pan być w domu jutro o godzinie dziewiątej? - Tak, - To proszę czekać na nas, Albo kapitan Polewiński przyjedzie do pana, albo przyślemy po pana samochód. Pan ma telefon? - Niestety nie. Moje podanie leży e dyrekcji telefonów już dwanaście lat. - Czy pan dzisiaj musi gdzieś wyjść? - Nie - W takim razie proszę - młody człowiek mówił to poważnie – nigdzie nie wychodzić z domu ani nikogo nie wpuszczać do mieszkania aż do zjawienia się milicji. - Po co taka ostrożność?

- Pana zeznania to kwestia życia lub śmierci dla zabójcy Elżbiety Kowalewskiej. A kto popełnił jedną zbrodnię, nie zawaha się i przed następną. Sądzę że kapitan Polewiński, po przekazaniu mu przeze mnie pańskich spostrzeżeń, każe postawić przed tym domem milicjanta, żeby czuwał nad pańskim bezpieczeństwem. Pan Antoni ze sceptycznym uśmieszkiem wysłuchał słów młodego człowieka. Jednakże po jego wyjściu, dla pewności założył na drzwi łańcuch. Nikt jednak na razie nie zakłócił spokoju emeryta. Noc minęła bez żadnych przygód. A rano Cielentniewski zrezygnował z codziennego zakupu bułek i mleka. Zagotował wodę, zaparzył herbaty i zamiast chrupiącej bułeczki zjadł kromkę czerstwego chleba z masłem. Jeszcze przed dziewiątą rano rozległ się dzwonek u drzwi - To ja – mówił głos za drzwiami – z milicji. Byłem u pana wczoraj. Zgodnie z ostrzeżeniem starszy pan uchylił drzwi, lecz nie zwolnił łańcucha. Ale to był naprawdę ten sam młody wywiadowca. - Przyjechałem po pana – tłumaczył młody człowiek. Samochód czeka na ulicy. Niech się pan nie obawia. Nie radiowóz i bez żadnych napisów. Kapitan Polewiński chce się jak najprędzej z panem zobaczyć. - Jestem gotów. Możemy iść – odpowiedział emeryt. Kapitan Polewiński nie miał wyglądu asa milicji. Był dość gruby, a nawet z wyraźnie zarysowanym brzuszkiem. Szpakowate włosy bardzo niechętnie poddawały się grzebieniowi. Nos jak śliwka, a oczy z lekka zaczerwienione, często mrugające. Ubranie dość wygniecione, krawat przekrzywiony. Słowem wygląd skończonego fajtłapy. Ale nie jeden przestępca zwiódł się tym widokiem i nim się spostrzegł, tej fajtłapowaty gliniarz wyciągnął z niego wszystko, co tylko chciał. Teraz także oficer milicji przesłuchiwał starszego mężczyznę, ale bardzo rzeczowo. Najpierw wysłuchał nieco rozwlekłej opowieści emeryta, później zadawał mu pytania - Jakie włosy miała ta kobieta?