kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Edigey Jerzy - Spotkamy się w Matrózcsarda

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
E

Edigey Jerzy - Spotkamy się w Matrózcsarda .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu E EDIGEY JERZY Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 183 stron)

Autor pragnie zaznaczyć, że nie wszystko, co dzieje się w tej powieści, miało miejsce w rzeczywistości. Dotyczy to także imion, nazwisk, stopni wojskowych i nazw instytucji. Prawdziwy jest tylko Budapeszt z jego urzekającym czarem. Jerzy Edigey

Rozdział I W POCIĄGU DO KATOWIC Dyżurny ruchu podniósł do góry czerwoną tarczę. Za jego przykładem konduktorzy dali sygnał swoimi żółtymi chorągiewkami. Zachrypłe głośniki po raz ostatni powtórzyły, że „pociąg pośpieszny do Sofii, Budapesztu przez Koluszki, Częstochowę, Katowice odjeżdża z toru przy peronie pierwszym". Długi wąż wagonów lekko drgnął, potem koła zaczęły się obracać coraz szybciej. W ostatnim momencie, kiedy już ekspres „Polonia" był w ruchu, wysoki, wysportowany mężczyzna o ciemnych włosach, pociągłej, mocno opalonej twarzy i szarych oczach wyszedł z budynku Dworca Głównego w Warszawie. Widząc ruszający pociąg, krótkim sprintem dopadł ostatniego wagonu. Ktoś z wewnątrz otworzył mu drzwi i Michał Wyganowicz wskoczył do coraz bardziej przyspieszającego pociągu. Miał miejsce oznaczone numerem 48 w wagonie 25. Ruszył więc w długą drogę wzdłuż wagonów. Jak zwykle na samym końcu były wozy do Katowic, a dopiero następne do Budapesztu. W jednym z nich znalazł swoje miejsce. W przedziale siedziały cztery osoby. Jakaś młoda para, najwidoczniej wyjeżdżająca na Węgry, aby jeszcze użyć wczasów nad Balatonem w promieniach wrześniowego słońca. Obok nich niewiasta w wieku lat czterdziestu. Ta pewnie jechało gdzieś służbowo, bo nie tracąc czasu wertowała gruby plik akt w szarej oprawie. Po drugiej stronie przedziału, przy oknie, ulokował się dość tęgi, szpakowaty facet zatopiony w studiowaniu „Trybuny Ludu", jedynego dziennika, który rano można kupić na dworcu. Na stoliczku przed nim leżały dwie warszawskie popołudniówki: „Express Wieczorny" i „Kurier Polski". Miejsce Wyganowicza znajdowało się przy drzwiach do

przedziału; środkowe, pomiędzy nim a szpakowatym mężczyzną było niezajęte. Michał nie zdążył kupić gazety. Miał wprawdzie w teczce akta sprawy, dla której wyjaśnienia jechał do N., ale oczywiście nie mógł ich wyjąć i czytać w wagonie. A w ogóle major był nie w humorze. Diabli nadali tę całą sprawę starszego szeregowca Mikołaja Bilakiewicza. Takie głupstwa powinni załatwiać na miejscu we własnym zakresie, a nie robić z tego wielkiej afery, którą by musieli się zajmować pracownicy kontrwywiadu z Warszawy. A już zupełnie niezrozumiałe - zdaniem Michała — było wyznaczenie do tej błahej sprawy przez pułkownika Mogajskiego nie kogo innego, tylko właśnie majora Wyganowicza. Musiał się przez to po raz trzeci tłuc do N. Sprawa — o tym major był całkowicie przekonany, nie była warta takich zachodów. Oto przed pięcioma tygodniami starszy szeregowiec, Mikołaj Bilakiewicz, po powrocie do koszar zameldował, że w miejscowej knajpie przysiadł się do niego jakiś człowiek, fundował jedzenie i wódkę oraz dopytywał się o „tajemnice służbowe". Tajemnice te były zupełnie drobne i tego rodzaju, że można je było znaleźć w książce telefonicznej czy też po prostu wyczytać w prasie codziennej. Niemniej, i słusznie, miejscowa placówka rozpoczęła dochodzenie, ale zamiast prowadzić je we własnym zakresie, zaalarmowała Warszawę. Bez większego trudu ustalono nazwisko owego „fundatora". Był nim mieszkaniec N., były żołnierz I Armii. Człowieka tego wzięto pod baczną obserwację, ale inwigilacja na razie nie dała żadnych rezultatów. Jeszcze nie przesłuchiwano go, aby przedwcześnie nie spłoszyć ewentualnego szpiega. Ale czy nim był? Wyganowicz nie miał wyrobionej opinii. Były żołnierz spotkał w knajpie młodszego kolegę i pod wpływem paru wódek ożyły w nim stare sentymenty. Chciał się dowiedzieć, jak się żyje w koszarach w dwadzieścia pięć lat po wojnie. A niewykluczone, że starszy szeregowiec Mikołaj Bila- kiewicz albo nieco przekręcił sens rozmowy, albo w ogóle ją zmyślił, żeby sobie

poprawić opinię u przełożonych i otrzymać odznakę „wzorowego żołnierza". Wyganowicz z praktyki mógł przytoczyć kilka tego rodzaju historyjek Ale trudno. Sprawie nadano urzędowy bieg i major oglądał teraz przez okno przesuwające się przed jego oczyma podwarszawskie miejscowości. Za Skierniewicami szpakowaty pan demonstracyjnie wyciągnął z kieszeni swojego brązowego garnituru pudełko „Carmenów" i gazową zapalniczkę, wziął leżący na stoliczku .,Express Wieczorny" i wyszedł na korytarz zamykając za sobą drzwi przedziału. Wyganowicz odruchowo spojrzał ku górze, nad drzwi. Tabliczka nad drzwiami wyraźnie głosiła: „dla palących". No cóż? Każdemu wolno wyjść z przedziału dla palących na korytarz i zapalić tam papierosa Nikogo to nie powinno dziwić. Nikogo prócz... Michała Wyganowicza. Oficer kontrwywiadu przez lata służby wyrobił w sobie odruch reagowania na wszelkiego rodzaju zachowanie się nieodpowiadające przeciętności. Może gdyby ten człowiek jedynie wyszedł z przedziału na papierosa, a nie wziął Jednocześnie ze sobą gazety z poprzedniego dnia, Wyganowicz nie zwróciłby na nie- go uwagi. A gdyby major zdążył zaopatrzyć się w prasę w kiosku dworcowym, to kto wie, czy w ogóle rozmyślałby na temat „dlaczego ten szpakowaty facet wiezie ze sobą aż dwie gazety z wczorajszego dnia. Przecież ma „Trybunę Ludu" przynosząca najświeższe wiadomości. Ale Michał nie miał nie do roboty, był trochę zły i trochę się nudził, więc z braku lepszego zajęcia obserwował swojego sąsiada. Z pozoru zachowywał się on zupełnie normalnie Stał w korytarzu przy oknie następnego przedziału i oglądając krajobraz spokojnie palił „Carmena". W drugiej ręce trzymał niedbale na wpół rozłożoną gazetę, ale tak że cały jej tytuł był widoczny. Upłynęła kilko minut, Wyganowicz nie patrzył na zegarek i nie mógłby powiedzieć jak długo już obserwuje sąsiada z przedziału, w każdym razie było to dostatecznie długo, żeby nawet najwolniej palący się papieros dotlił się aż do

filtra. Ale szpakowaty mężczyzna należał widocznie do bardzo namiętnych palaczy bo po wypaleniu jednego natychmiast sięgnął po następnego „Carmena". W jego zachowaniu nie było nic intrygującego A jednak major nie spuszczał z niego wzroku. Oczekiwał że za chwilę coś się zdarzy. Nic się jednak nie działo. Korytarzem stole ktoś przechodził, ponieważ wagon restauracyjny znajdował się w pobliżu i podróżni spieszyli na śniadanie; Wyganowicz także był porządnie głodny. Przed wyjściem z domu nic nie jadł, w pośpiechu wypił tylko filiżankę kawy. Wprawdzie żona chciała mu dać jakieś kanapki na drogę ale major kategorycznie odmówił tłumacząc Margarecie, że zje coś w wozie restauracyjnym. Teraz miał za swoje. Siedział głodny ale nie opuszczał posterunku. Jeden z mężczyzn przechodzących korytarzem zatrzymał się w pewnej chwili w pobliżu „szpakowatego". Wyjął z kieszeni pudełko, wyciągnął papierosa, włożył go do ust i zaczął szukać zapałek po kieszeniach. Nie znalazł ich, więc podszedł bliżej i prawdopodobnie — oficer tego nie słyszał, bo drzwi na korytarz były zamknięte — poprosił szpakowatego pana o ogień. Zagadnięty trzymał w jednej ręce papierosa, w drugiej „Express Wieczorny". Podał więc gazetę przybyszowi, a sam sięgnął po zapalniczkę. Przypalił sąsiadowi papierosa, schował zapalniczkę, odebrał od niego gazetę. Drugi mężczyzna uprzejmie skłonił głową w podziękowaniu i ruszył w stronę wagonu restauracyjnego. „Szpakowaty" spokojnie kończył palić „Carmena". Upłynęło kilka minut, ruch na korytarzu wzmagał się. Głodny Michał myślał, że jeśli to potrwa dłużej, w wagonie restauracyjnym wszystkie miejsca będą zajęte. Ale opatrzność najwidoczniej czuwała nad oficerem. Stojący na korytarzu mężczyzna dopalił do końca papierosa i wrócił do przedziału. „Express Wieczorny", położył koło „Kuriera Polskiego" i właśnie zamierzał ponownie zabrać się do czytania „Trybuny Ludu", kiedy Wyganowicz zapy- — Nie orientuje się pan, kiedy będziemy w Katowicach? — O dziesiątej piętnaście,

— Dziękuję — Michał usiłował nawiązać rozmowę. — Pan jedzie do Katowic? — Tak — odpowiedział sucho sąsiad i chcąc urwać rozmowę, demonstracyjnie zasłonił się „Trybuną Ludu". — Przepraszam pana — major sięgnął po leżący na stoliczku „Express Wieczorny" — czy można? — To wczorajszy. Proszę, niech pan weźmie „Trybunę". Dzisiejsza. Już skończyłem czytać — szpakowaty pan uprzejmie odstąpił trzymaną w ręku gazetę. — Dziękuję panu, Wolę „expresiaka". Wczoraj nie zdążyłem kupić, a czytam powieść. To mówiąc Wyganowicz wziął „Express Wieczorny". „Szpakowaty" nie zaprotestował. W przedziale pełnym ludzi nie mógł oświadczyć natrętowi, iż nie życzy sobie, aby ktoś czytał jego gazety. Major zgodnie ze swoimi słowami rozpoczął lekturę popołudniówki od powieści umieszczonej na ostatniej stronie gazety. Następnie odwrócił „expresiaka", tak aby mieć przed sobą pierwszą stronę. Michał udawał, że czyta tylko tytuły, w rzeczywistości pilnie badał całą płachtę, zadrukowanego papieru. Nie omylił się. Pod czerwonym tytułem widniał mały napis zrobiony niebieskim długopisem, Były to zaledwie trzy liczby i długie, obce słowo: 11,18,19 Matrózcsarda Oficer zauważył, że właściciel gazety nie spuszcza z niego oczu. Czym prędzej więc rozłożył „Express Wieczorny", aby wyglądało, że nie znalazł nic ciekawego na pierwszej kolumnie i szuka interesujących wiadomości gdzie indziej. Ale i tu najwidoczniej nie ma niczego godnego uwagi, bo major składa z powrotem gazetę i kładzie ją na stoliku. — Bardzo panu dziękuję — mówi — moje szczęście, że miał pan wczorajszego „expresiaka". Już myślałem, że stracę wątek tej powieści.

— Proszę bardzo — „szpakowaty pan położył „Trybunę Ludu" na „Expressie", zakrywając zarówno tytuł, jak też i znajdujący się pod nim napis. Upłynęło znowu z dziesięć minut. Wypełnił je postój pociągu w Koluszkach. Kiedy „Polonia" ruszyła w dalszą drogę, Wyganowicz podniósł się ze swojego miejsca, mówiąc: — W tym składzie jest chyba wagon restauracyjny? — Niedaleko nas — poinformował młody człowiek — przejdzie pan następny wagon drugiej klasy i zaraz po nim jest restauracyjny czeski. Oficer opuścił przedział i zasunął za sobą drzwi. Coraz bardziej intrygowało go zachowanie się „szpakowatego" i napis na jego gazecie. Postanowił więc odszukać jegomościa, któremu pan spod okna podał ogień i który przez moment miał w ręku „Express Wieczorny". Wystarczająco długo, aby przeczytać trzy cyferki i „Matrózcsarda". Major doskonale zapamiętał sylwetkę tego człowieka. Wysoki, o jasnych, z rudawym odcieniem włosach i niebieskich, jak gdyby wyblakłych oczach. Ubrany w ciemnoszary garnitur w dyskretną kratkę. Zapewne podróżuje w wagonie sąsiadującym z restauracyjnym. W drodze do wozu restauracyjnego major uważnym spojrzeniem lustrował przedziały oraz kilku pasażerów stojących na korytarzu. Ale tutaj poszukiwanego nie było. Zauważył go natychmiast, kiedy tylko wszedł do wagonu restauracyjnego. Mężczyzna o niebieskich oczach siedział przy jednym ze stolików i właśnie kończył porcję jajecznicy na szynce. Popijał ją pilznerem. Major usiadł dwa stoliki dalej, tak jednak, aby widzieć nieznajomego Kiedy kelner zbliżał się do oficera, obserwowany przez niego pasażer poprosił: — Nocheinmal Bier, bitte. Michał jadł z apetytem podane mu śniadanie, a nieznajomy spokojnie popijał swojego pilznera. Widać było, że nigdzie się śpieszy, bo kazał sobie podać następną butelkę.

—Co robić? — zastanawiał się Michał. — Muszę za wszelką cenę dowiedzieć się, kim są ci dwaj. Dowiedzieć się, ale nie spłoszyć. Pomógł mu przypadek. Właśnie wszedł do wagonu restauracyjnego konduktor i rozpoczął sprawdzanie biletów. Mężczyzna w ciemnoszarym garniturze sięgnął do kieszeni i wydobył z niej jasnoróżową książeczkę — bilet kolejowy międzynarodowej komunikacji. Konduktor obejrzał go uważnie i zaznaczył na odwrocie aktualny odcinek trasy. Potem zbliżył się do stolika Wyganowicza. Ten podając swój kolorowy kartonik, obojętnym tonem zapytał: — Dokąd jedzie ten cudzoziemiec? To chyba Niemiec? — Raczej Austriak, bo ma bilet do Wiednia — konduktor przedziurawił zieloną tekturkę i zwrócił ją majorowi. Cudzoziemiec z biletem do Wiednia! A więc jedzie najprawdopodobniej aż do granicy. Pozostał drobiazg: dowiedzieć się, jaki ma numer miejsca i w którym wagonie. Wystarczy jeden telefon do stacji granicznej do odpowiedniej placówki WOP-u i dyżurny oficer sprawdzający paszporty odnotuje wszystkie dane personalne faceta o niebieskich wyblakłych oczach. Go- rzej z tym szpakowatym, który jedzie do Katowic. Major gotów był przerwać podroż i wysiąść razem z nim ale i tak istniała niewielka szansa, że w ten sposób dowie się kim on jest, a jednocześnie nie spłoszy. Nie, to do niczego nie doprowadzi. Trzeba wymyślić coś innego, ale co? Przyszedł mu do głowy pewien ryzykowny pomysł za który jego bezpośredni szef pułkownik Mogajski z pewnością dobrze by mu zmył głowę. Ale major nawet przez moment się nie wahał. Zapłacił ze śniadanie i wyszedł. Już idąc do wagonu restauracyjnego zauważył na korytarzu wagonu drugiej klasy młodego człowieka o sympatycznym wyrazie twarzy. Teraz chciał go odnaleźć. Mijali właśnie Piotrków Trybunalski, kiedy Wyganowicz zbliżył się do stojącego przy oknie mężczyzny: — Przepraszam pana — powiedział. Młody człowiek ze zdziwieniem spojrzał na nieznajomego, — Przepraszam — powtórzył major — zapewne zdziwi

pana moja propozycja, ale potrzebuję pomocy. — O co chodzi? — Jestem oficerem służby specjalnej — po cichu wyjaśniał Wyganowicz — w sąsiednim wagonie pierwszej klasy, w czwartym przedziale przy oknie siedzi szpakowaty dość krępy pan. Przed nim na stoliku parę gazet między innymi „Trybuna Ludu" i „Express Wieczorny". Bez trudu rozpozna pan tego faceta. Ma na sobie granatową marynarkę ze srebrnymi guzikami i popielate spodnie. — Nie rozumiem? Po co mam go szukać? — Nie będzie pan go szukał. Po prostu przejdzie się pan korytarzem wagonu, obejrzy go sobie i wróci tutaj. — Ale po co? — Właśnie proszę pana o pomoc. Nie mogę przecież szczegółowo wyjaśniać, dlaczego muszę się dowiedzieć nazwiska i adresu tego człowieka. Nieznajomy patrzył na majora jak na wariata. — Rozumiem — ciągnął oficer — że sprawa wygląda bardzo dziwnie. Ale daję słowo, że to bardzo ważne. Proszę mi wierzyć. — Więc co mam robić? — zapytał młody człowiek — Przecież ani nie powie mi swojego nazwiska, ani go nie wylegitymuję. Co z tego, że go obejrzę i zapamiętam? — Pan jedzie do Katowic? — Tak. Tam mieszkam. Wracam z wakacji. — Tym lepiej — ucieszył się major. Jeżeli nawet straci pan godzinę, nie będzie to dla pana zbyt wielką szkodą. — Ale co mam robić? — Obejrzy pan tak mówiłem, tego szpakowatego jegomościa. On również jedzie do Katowic. Potem wróci pan do swojego przedziału, a przed Katowicami weźmie pan swoje bagaże, przejdzie do sąsiedniego wagonu i tak pomanewruje, aby wysiadać przed, a jeszcze lepiej po tym panu. Rozumie pan? — To proste — zgodził się młody człowiek — ale ciągle nie rozumiem, do czego to wszystko zmierza? Czy mam

później śledzić tego faceta? — Nie. To by nic nie dało. I tak by pana bez trudu zgubił po paru minutach. Zrobi pan co innego. Wysiadając mocno pan popchnie tego faceta, albo niby niechcący — uderzy go pan w głowę swoim bagażem. — Ale dlaczego? On albo mnie zwymyśla, albo, co gorsza zrobi większą awanturę. — O to właśnie chodzi. Mam nadzieję, że podniesie głos. — A wtedy? — Wtedy pan nie pozostanie mu dłużny, objedzie go pan albo nawet i przyłoży coś ręką. — A pan?' — Ja będę wysiadał zaraz za wami i na widok całej draki zacznę głośno wołać „milicja, milicja"... Pan będzie się kłócił ze szpakowatym aż do przybycia milicji. Gdyby zaś facet usiłował drapnąć, pan go przytrzyma. W razie czego ja pomogę. — Przyjdzie milicja i za chuligaństwo zabiorą mnie do komisariatu. Dziękuję! Widzę, że chce mnie pan zrobić w konia. — Przyjdzie milicja i zabierze was obu do komisariatu. A właściwie nas trzech. — Ale po co to wszystko? — Jeszcze pan nie rozumie? Przecież w komisariacie kolejowym milicji wszystkich nas wylegitymują. — A mnie jako chuligana odeślą do „pośpieszniaka", gdzie bez większych ceregieli zarobię z pół roku odsiadki. Przecież każdy z przygodnych świadków zezna, że to ja zacząłem całą drakę. — Nigdzie pana nie odeślą. Gwarantuję, że najdalej po godzinie będzie pan zwolniony. — Nie wierzę. — Proszę, oto moja legitymacja służbowa — to mówiąc oficer podał młodemu człowiekowi swój dowód. — Nie do wiary! Cały czas myślałem, że pan mnie nabiera, ale nie mogłem domyślić się powodu. — Widzi pan — tłumaczył Wyganowicz — muszę

dowiedzieć się kim jest ten facet, ale tak, żeby go nie spłoszyć. W jego obecności i na posterunku milicji będę naturalnie świadczył przeciwko panu. Po spisaniu proto- kołu jego zwolnią, a pana zatrzymają. Potem porozma- wiam z kierownikiem komisariatu i wyjaśnię mu całą komedyjkę. Naprawdę, odda pan nam dużą przysługę. — To szpieg? — Gdybym o tym wiedział! — przyznał szczerze major. — Wtedy nie prosiłbym pana o pomoc, lecz od razu zatrzymał faceta. Ale mamy bardzo poważne podejrzenia. — Nie wiem, czy to wszystko dobrze się dla mnie skończy. Przecież jestem studentem, a za taką awanturę wyleliby mnie z uczelni jak amen w pacierzu, — Daję panu oficerskie słowo honoru. — Pójdę obejrzeć tego pana. Młody człowiek wrócił po kilku minutach, — Siedzi w przedziale i pali papierosa — relacjonował. — Naprzeciwko niego taka ładna blond cizia? — Właśnie — przytaknął oficer.. — Zgoda, niech będzie. Przyłożę facetowi torbą w łeb i na dworcu kolejowym w Katowicach zrobi się draka na cztery fajerki — student zapalił się do wyznaczanej mu roli. — Tylko później niech pan major mnie ratuje! — O to może pan być spokojny, — Pan major wraca teraz do tego przedziału i wyjdzie za tym jegomościem? — Nie — wyjaśnił oficer. — Ja będę siedział w wagonie restauracyjnym i wrócę stamtąd do swojego wagonu bezpośrednio przed Katowicami. — Dobrze — zgodził się młody człowiek. — Ja zostanę tutaj na korytarzu i będę pilnował sąsiedniego wagonu. Major wrócił do wagonu restauracyjnego. Austriak dopijał chyba czwartą— albo nawet piątą butelkę piwa Widocznie pilzner nieco go rozmarzył, gdyż — Michał słyszał to wyraźnie — coś nucił pod nosem. Pociąg przystanął na parę minut w Częstochowie i ruszył w dalszą drogę.

Raptem do wagonu restauracyjnego wszedł student. Podszedł do Wyganowicza i pochylając się nad nim szepnął: — Nie ma go. Bryknął. — Co? — Stoję na korytarzu w swoim wagonie i zerkam naokoło co się dzieje — relacjonował. — Pociąg stanął w Częstochowie. Parę osób z naszego wagonu wysiadło, parę wsiadło. To samo w pierwszej klasie. Pociąg już ruszył, a wtedy widzę że drzwi pierwszej klasy otwierają się i „szpakowaty" wyskakuje na peron. Mało się nie przewrócił ale jakoś utrzymał równowagę i szybko skrył się w tunelu. Nawet się nie obejrzał i tyle go widziałem. — Psiakrew — zaklął major Był wściekły mniej nawet na przebiegłego gościa niż na siebie, że nie przewidział takiego rozwiązania sprawy. Uważał się za bardzo sprytnego, a tymczasem trafiła kosa na kamień. — Proszę płacić! Płatniczy szybko podliczył, oficer nie czekając na resztę wstał i skierował się do swojego wagonu. Wystarczył jeden rzut oka, aby stwierdzić, że młody człowiek nie na próżno alarmował. Miejsce przy oknie było puste. Zniknęła też mała walizeczka leżąca na górnej półce. — Co teraz zrobimy? — zmartwił się student. — Trudno — major musiał przyznać się do porażki — uciekł nam. W każdym bądź razie bardzo panu dziękuję za dobre chęci. — Chciałem nawet za nim wyskoczyć — dorzucił student —byłbym go chyba jeszcze dogonił i przytrzymał. — Dobrze, że pan tego nie zrobił. Nic bym o tym nie wiedział i nie mógł panu przyjść z pomocą, a ten człowiek domyśliłby się, że zainteresowałem się jego osobą. Jeszcze raz panu dziękuję. Na stoliczku pod oknem po tajemniczym nieznajomym pozostały jedynie dwie gazety: „Trybuna Ludu" i „Kurier Polski". „Express Wieczorny" z tajemniczym napisem zniknął wraz z właścicielem.

Rozdział II KOMPROMIS PUŁKOWNIKA MOGAJSKIEGO Po powrocie do stolicy major Wyganowicz złożył swojemu zwierzchnikowi, pułkownikowi Mogajskiemu, szczegółowy raport nie tylko z przebiegu sprawy starszego szeregowca, ale takie zreferował dziwne wydarzenie w pociągu do Katowic. Pułkownik bez specjalnego zachwytu wysłuchał tych rewelacji. — Wy, majorze, macie przedziwne szczęście napotykania nadzwyczajnych wydarzeń. Nawet tam, gdzie ich w rzeczywistości nie ma. — Jak to? — Cóż w tym dziwnego, że jeden człowiek stał na korytarzu a drugi, choćby był cudzoziemcem, poprosił go o przypalenie papierosa? — A ten „Express Wieczorny"? — Mało to ludzi nie zdąży wieczorem przeczytać popołudniówki? Jadąc rano tramwajem, rozejrzyjcie się dokładnie. Ręczę, że widok osoby z „Expressem" czy „Kurierem Polskim" nie jest niczym nadzwyczajnym. — To po co podawał mu tę gazetę? — Sami mówicie, że w jednej ręce trzymał zapalonego papierosa, a w drugiej dziennik. Więc jak miał z gazetą w ręku sięgnąć do kieszeni po zapalniczkę? Wprawdzie mógł włożyć papieros w usta i w lewą rękę wziąć „Express", ale taki gest nie byłby zbyt elegancki. W wielu krajach, trzymanie papierosa w ustach uchodzi za impertynencję w stosunku do rozmówcy. — A te liczby i napis na dzienniku? — Nigdy niczego nie notował pan na trzymanej w ręku gazecie? Cyfry mogą być numerem telefonu. A napis „Matrózcsarda"? Mógł ktoś rozmawiać z waszym „szpako- watym" o Budapeszcie i opowiadać mu o tamtejszej słyn-

nej knajpce nad Dunajem, a facet zapisał sobie jej nazwę. — Rzeczywiście. Od początku zdawało mi się, że znam to słowo ale zupełnie wyleciało mi z głowy, że jest taka restauracja w Budapeszcie. A więc wszystko jasne. — Chyba tylko dla pana, majorze. — Początkowo sądziłem, że to jakiś szyfr, ale teraz jestem przekonamy, że w ten sposób „szpakowaty" umówił się z Austriakiem na spotkanie. — Kiedy? — „11" to jedenasty miesiąc, „18" na pewno dzień, to znaczy osiemnastego listopada, a „19" to godzina spotkania. Schadzka odbędzie się więc w „Matrózcsarda" osiemnastego listopada, o godzinie siódmej wieczorem. Proste? — Powiedzmy, te wasze rozumowanie jest słuszne. Ale dlaczego nie dziewiętnastego listopada o szóstej po południu? — Te liczby pisane były z pewna logiką, Ponieważ pierwsza była jedenastą, co oznacza —listopad, więc następna jest dniem spotkania, a dopiero trzecia godziną. — A czy przypadkiem nie było to rzymska dwójka, którą pan odczytał jako jedenastkę? Wtedy randka miałaby się odbyć dopiero w lutym? — Nie. Pamiętam doskonale, te pałeczki miały u góry takie ogonki, jakie się stawia przy jedynkach. Tego jestem zupełnie pewien. A co do kolejności tej osiemnastki i dziewiętnastki to nic ważnego. Zaledwie jeden dzień różnicy. Zrobimy zasadzkę najpierw osiemnastego listopada, o jeśli nie da wyniku, powtórzymy ją następnego dnia. — Szybki z pana jeździec — uśmiechnął się pułkownik. — Ale na tym koniu daleko nie pogalopujecie. — Dlaczego? — żachnął się Wyganowicz, — Bardzo proste. Po pierwsze zapominacie o małym drobiazgu, że „Matrózcsarda" znajduje się nie w Warszawie, lecz w Budapeszcie. A zatem na terytorium wprawdzie zaprzyjaźnionego z nami, ale obcego państwa.

Moglibyśmy tam działać jedynie na podstawie porozumienia międzypaństwowego i tylko poprzez odpowiednie organa władz węgierskich. — Przecież to nasi sojusznicy. Z ich strony nie będzie żadnych przeszkód. — Powiedzmy. Jest jednak jeden mały szkopuł. — Jaki? — Gdybym naszym zwierzchnim władzom postawił taki wniosek i umotywował go historyjką opowiedzianą mi przed chwilą przez majora, to wie pan, czym by się skończyło? Wyganowicz milczał. — Po prostu wyrzucono by mnie za drzwi i poradzono abym zamiast kierować naszą komórką zajął się pisaniem sensacyjnych powieści. Tam można bujać. U nas bierze się pod uwagę nie nadmiar fantazji pewnych oficerów, ale fakty, nagie fakty. Zresztą, gdybym nawet jakimś cudem przekonał kogo potrzeba, że trzeba się zająć tą sprawą, to władze węgierskie na podstawie tak skąpych danych jakimi major rozporządza, doszłyby do wniosku, że polski kontrwywiad cierpi na chorobę nadgorliwości i w każdym widzi szpiega. — Gdyby facet był bez winy, to by nie wyskakiwał z pociągu w Częstochowie. — Widział pan jego bilet? Na pewno jechał do Katowic? — Sam mi to powiedział. — Po prostu, żeby odczepić się od natręta, z którym nie miał ochoty rozmawiać. Przecież pan też mu skłamał, że jedzie do Katowic, a nie do N. — Bo chciałem razem z nim wysiąść. To wielki spryciarz, rozszyfrował mnie w mig, chociaż niczym się nie zdradziłem. — Nie spryciarz, tylko Bogu ducha winny człeczyna. Może rzeczywiście jechał do Katowic, a na dworcu w Częstochowie przyszedł mu nagle pomysł, aby wysiąść. Cóż w tym złego? Ja sam nieraz niespodziewanie przerywam podróż, bo mi się przypomniało, że po drodze

mogę odwiedzić jakiegoś starego kumpla. — Zabrał ze sobą „Express Wieczorny", a pozostawił na stoliku dwie inne gazety. — Bardzo przekonywający argument, że mamy do czynienia ze szpiegiem — uśmiechnął się pułkownik. — Nieodparty! — Zależało mu żeby nie zostawić dziennika z notatką. — Ja również, jeżeli coś zanotuję na gazecie czy na pudełku papierosów, staram się nie zgubić tej notatki. — Pan pułkownik uparcie podważa każde moje twierdzenie. — A wy majorze usiłujecie mi wmówić, że białe jest czarne. — Mój nos mówi mi, że wpadłem na ciekawą sprawę. Mam przecież trochę doświadczenia pod tym względem. — Czy ustaliliście personalia tego cudzoziemca? — Tak. Osobiście porozumiałem się z oficerem WOP-u. Cudzoziemiec nazywa się Karl Weismuller. Obywatel austriacki. Paszport niewątpliwie autentyczny: Mieszkaniec Wiednia. Przejeżdżał przez Polskę jadąc ze Sztokholmu. To też dziwny przypadek, że wybrał tę trasę i że tranzyt zajął mu aż trzy dni. — Stale się reklamujemy i namawiamy podróżnych jadących ze Skandynawii do środkowej i południowej Europy, aby korzystali z naszych połączeń morskich i kolejowych. Zachwalamy przyjemności, jakie czekają turystów, jeśli zechcą zatrzymać się w którymś z naszych miast. Widocznie reklama daje jakieś rezultaty. Dowodem tego jest, majorze, właśnie pański Austriak. Żadnego wykroczenia nie popełnił, bo wiza tranzytowa ważna jest trzy doby. No, a gdyby chciał, mógłby nawiązać kontakt ze „szpakowatym" nawet w jego prywatnym mieszkaniu. — Widocznie z jakichś względów nie było to możliwe. A może po prostu obaj partnerzy nie mieli do siebie zaufania i uważali, że bezpieczniej będzie się spotkać na terenie innego państwa?

— Powiedzmy, że pan ma rację. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby cudzoziemiec zaprosił „szpakowatego" do Wiednia i umówił się z nim choćby w jednej z knajpek na Praterze. — Może mój „szpakowaty" jest kimś, czyj wyjazd na zachód mógłby obudzić jakieś podejrzenia? Pod tym względem Budapeszt jest pewniejszy. No i formalności związane z wyjazdem są znacznie mniejsze. Nie potrzeba zaproszenia ani paszportu. Wystarczy zwykła wkładka do dowodu osobistego, którą można dostać w ciągu trzech dni. Bilety płaci się w złotówkach, a zaopatrzyć się w forinty można w każdym biurze podróży. — Ma pan trochę racji — przyznał pułkownik Mogajski — ale nie za wiele. — Nie możemy tej sprawy tak pozostawić — upierał się Wyganowicz. — Co ja z panem mam! Z góry wiem, jak się to wszystko skończy. Pan narozrabia, a na mnie wszystko później się skrupi. No, ale mam miękkie serce, więc i teraz pójdę na pewien kompromis. — A robimy zasadzkę w Budapeszcie? — Ani mi to w głowie. Nie myślę aż tak się wygłupiać. Ale postaram się dowiedzieć czegoś o naszym Austriaku, panu Karlu Weismullerze jeżeli przejazd przez Polskę zabrał mu aż trzy dni, to musiał pozostawić jakieś ślady po sobie. Tylko tyle mogę zrobić — Na początek dobre i to. Dodam jeszcze, że Weismuller przekroczył granicę polską w Świnoujściu. Wizę tranzytową wziął w polskim konsulacie w Sztokholmie. — Do Wiednia jechał z Warszawy, więc niewątpliwie to trzy dni spędził w stolicy. Trzeba poszukać w warsza- wskich hotelach. Najlepiej niech pan pośle tam Deptułę. Wywiadowca bez trudu ustalił, że Karl Weismuller zatrzymał się na dwie noce w „Grand Hotelu". W karcie meldunkowej podał swój wiedeński adres oraz napisał, że jest przedsta- wicielem międzynarodowego koncernu produkującego aparaty pomiarowe i inne maszyny precyzyjne. Według zapewnień

recepcji hotelowej, gość z Austrii zachowywał się tak, jak to zwykle robią tego rodzaju panowie. Trochę zwiedzał Warszawę, nie stronił od znajomości z urzędującymi w kawiarni „dewizówkami", w przeddzień wyjazdu dość tęgo popił w miejscowej restauracji. Towarzystwo było mieszane. Dwóch cudzoziemców i jakiś Polak. Panie naturalnie „miejscowe". Deptuła, jeden z najzdolniejszych do tego rodzaju spraw wy- wiadowców, nawet odszukał tego Polaka. Był to bawiący w delegacji służbowej inżynier z Wrocławia. Obu cudzoziemców poznał w hallu hotelowym, gdzie przypadkowo służył im za tłumacza. Przyjął ich zaproszenie do spędzenia razem wieczoru. Jednym z uczestników tego małego zebrania towarzyskiego był jakiś Szwajcar, który, jak sam opowiadał, załatwiał transakcję handlową z polską centralą handlu zagranicznego i również nazajutrz opuszczał Warszawę, lecz nie pociągiem, ale samolotem. Wszystkie te informacje zostały sprawdzone przez majora. Szwajcar bywał częstym gościem w naszym kraju. Był poważnym i szanowanym handlowcem. Stał poza wszelkimi podejrzeniami. To samo można było powiedzieć i o inżynierze z Wrocławia. Co do panienek towarzyszących trzem panom, to te z zawodowego punktu widzenia oceniły obu cudzoziemców jako „dobrych gości". Żadnych innych kontaktów, pana Weismullera w Polsce nie dało się ustalić. W książce telefonicznej Wiednia figurował numer telefonu pod adresem i nazwiskiem, jakie Austriak podał w meldunkach w „Grandzie". A więc wydawało się, że i Weismuller powinien być poza wszelkimi podejrzeniami. Toteż pułkownik Mogajski bynajmniej nie krył swojego sceptycyzmu. — No i co? Żadnego punktu zaczepienia. Spokojny cudzoziemiec przejazdem zabawił się dość wesoło przez dwa dni w Warszawie. A w drodze powrotnej zapomniał zaopatrzyć się w zapałki, a pan, ułożył piękną opowiastkę o tajemniczym spotkaniu dwóch groźnych szpiegów. — Zapałki? Rzeczywiście zapomniałem o zapałkach. Ten szczegół zupełnie mi wyleciał z pamięci a przecież gapiłem się na nie. Przypominam sobie doskonale, że

kiedy siedzieliśmy w wagonie restauracyjnym, w pewnym momencie Kurt Weismuller sięgnął do kieszeni, wydobył paczkę papierosów i... pudełko zapałek — Cóż w tym dziwnego? Zarówno papierosy jak i zapałki są do nabycia w wagonie restauracyjnym. Przedtem ich nie miał a kupił je wchodząc do wagonu. — Nie kupił. To były szwedzkie zapałki. Siedziałem blisko i zauważyłem etykietkę z reklamą wielkiego sztokholmskiego domu towarowego „Nordiska". Znam dobrze te zapałki, bo nieraz kupowałem je w Szwecji. — Też nic nadzwyczajnego, Austriak szedł korytarzem i chciał zapalić papierosa, ale nie mógł znaleźć zapałek w kieszeni, albo był przekonany, że w ogóle ich nie ma. — Weismuller wyjął zapałki z tej samej kieszeni, w której, miał papierosy. Pamiętam, szedł korytarzem, zatrzymał się na chwilę i sięgnął ręką do prawej kieszeni w marynarce. Wyjął z niej paczkę papierosów i dopiero później macał się po innych kieszeniach, rzekomo szukając zapałek. Pudełko z papierosami schował do tej samej kieszeni. A w restauracji wyjął z niej nie tylko papierosy, ale i zapałki. Ani chwili nie wahał się i nie szukał. A przecież nie powinien mieć tych zapałek. Tym bardziej w tej samej kieszeni. — No tak — zgodził się pułkownik — to rzeczywiście nieco podejrzane. Ale nie taka poważna poszlaka, żeby potwierdzała waszą, teorię o dwóch groźnych szpiegach. — Więc pan pułkownik odmawia wszczęcia kroków dla wyjaśnienia tej sprawy? — w głosie majora Wyganowicza wyczuć można było niezadowolenie i rozdrażnienie. — Odmawiać nie odmawiam ale na razie nie widzę dostatecznych podstaw. Całą sprawę trzeba gruntownie przemyśleć. Czy nie dałoby się znaleźć tego „szpakowatego"? — Niestety nie. Wprawdzie pamiętam dobrze rysy jego twarzy i mógłbym go z łatwością rozpoznać ale to za mało Musiałbym chyba obejrzeć zdjęcia co najmniej połowy mężczyzn żyjących w Polsce.

— Z dużym prawdopodobieństwem możemy przyjąć że jest to mieszkaniec Warszawy albo Katowic. — Raczej Śląska, niż samych Katowic Tam przecież miasto koło miasta i może równie dobrze pochodzić z Gliwic, Bytomia, Chorzowa czy Sosnowca. Łatwiej znaleźć igłę w stogu siana. — W każdym bądź razie uważam, panie pułkowniku, że sprawy nie można tak zostawić. — Pomyślę nad tym — dyplomatycznie odpowiedział pułkownik Mogajski. Minęło kilka tygodni. Major Wyganowicz znał dobrze swojego szefa i wiedział, że nic by nie dało nawracanie do tematu „szpakowatego". Przyjdzie czas a „stary" sam powróci do tej sprawy. W początkach listopada przy jakiejś rozmowie pułkownik Mogajski zagadnął Michała Wyganowicza: — Przeanalizowałem dokładnie całą pańską historyjkę, majorze. — No i jakie wnioski? — Poniosła was fantazja. Nic więcej. Major usiłował protestować, ale zwierzchnik nie dał mu dojść do słowa. — Wiem dobrze, jaki z was uparciuch. A na upartego nie ma innej rady, jak wykazać mu, że nie miał racji. Dlatego też gotów jestem dać wam parę dni urlopu okolicznościowego i jeżeli chcecie, jedźcie sobie do Buda- pesztu. Naturalnie ściśle prywatnie jako zwykły turysta. Możecie do woli oglądać tę waszą „Matrózcsarda" i raczyć się w niej zupą rybną. Tylko jeszcze raz podkreślam, będziecie tam, majorze, zupełnie nieoficjalnie. A znając was, przestrzegam przed wplątaniem się w jakąś awanturę. Nawet gdyby wasze podejrzenia potwierdziły się, macie tylko patrzeć. Sądzę, że pan mnie zrozumiał? — Tak jest, panie pułkowniku. — No to dogadaliśmy się. Jeszcze jedno. Za szybkie wyjaśnienie sprawy tego starszego szeregowca przyznano wam specjalną nagrodę pieniężną. Myślę, że starczy na kilka dni przyjemnego pobytu w pięknym Budapeszcie.

Rozdział III TWARZ ZA SZYBĄ Osiemnastego listopada pociąg pośpieszny z Warszawy do Budapesztu przybył na Dworzec Zachodni z parominutowym opóźnieniem. Podróżni szybko wysiadali z wagonów. Wśród nich był też i Michał Wyganowicz. Nie śpieszył się. Wolno szedł ulicą Bajcsy Zsilinsky, zatrzymywał się przed wystawami i chłonął w siebie niepowtarzalny urok tego pięknego miasta nad Dunajem. Miał w ręku jedynie małą walizeczkę. Nie dochodząc do końca bulwaru, skręcił w prawo, w ulicę Józefa Attila i doszedł nią do Landschid hid, bodaj najpiękniejszego po Erzsebet hid, mostu Budapesztu. Tu przy obszernym placu Roosevelta mieści się lokal Biura Podróży „Ibusz" tak dobrze znany każdemu turyście. Tutaj wymienia się pieniądze, tutaj też każdy przyjezdny, którego nie stać na stosunkowo drogie budapeszteńskie hotele, może dostać adres prywatnej kwatery. Również przyzwoitej, a trzykrotnie tańszej. W lecie panuje w biurze ogromny tłok. Przed okienkami tworzą się długie kolejki, ale często ludzie odchodzą z niczym, ponieważ zabrakło kwater. Za to teraz w listopadzie, w przestronnym lokali „Ibuszu" było prawie pusto. Jedynie trzy osoby siedziały na wygodnych fotelach, oczekując załatwienia swoich spraw. Michał Wyganowicz wymienił na forinty swoje czeki podróżne i skierował się do okienka, w którym urzędowała wysoka, ładna dziewczyna. Jak przystało na Węgierkę, było kruczoczarna. Nawiasem mówiąc, z tymi czarnymi włosami Węgrów to nieporozumienie, bo brunetami są jedynie ci potomkowie Awarów i Madziarów, którzy mają domieszkę krwi południowych Słowian. Polak w czasie swojego pierwszego pobytu nad Dunajem nie może się nadziwić, że na ulicach

Budapesztu spotyka się wielu jasnych blondynów. — Chciałbym dostać jakiś pokój możliwie w śródmieściu i z telefonem — wyjaśnił Michał po niemiecku — na cztery dni. Dziewczyna rzuciło okiem na podany jej dokument, wkładki paszportowe w granatowej oprawie ze srebrnym orłem na okładce. — Proszę bardzo — odpowiedziało prawie czystą polszczyzną (Węgrzy znają się na organizacji turystyki] i zaczęła przeglądać pękate kartoteki z adresami. Wyciągnęła z nich jedną kartę. — Mamy bardzo przyjemny pokój przy ulicy Dohåny. Gospodarze mówią płynnie po niemiecku. Pokój jest elegancko umeblowany Telefon oczywiście na miejscu. Doskonały punkt. W pobliżu muzeum i teatr oraz niedroga restauracja i sklep spożywczy. Tuż obok znany nocny lokal. — Ulica Dohåny, nie znam? — Dohåny to boczna od Rakóczi körut, jednej z głównych ulic Budapesztu. Stąd niecały kilometr. Samo centrum miasta. Wszędzie blisko — zachęcała urzędniczka — naprawdę radzę panu wziąć ten pokój, chociaż mam i tańsze. Wyganowicz zdecydował się. Dziewczyna była nawet tak uprzejma, że pokazało mu na planie Budapesztu, gdzie się znajduje ulica Dohåny i w jaki sposób można tam dojść. Pokój był rzeczywiście wygodny i w samym centrum miasta, gospodarze bardzo przyjemni. Wyganowicz postanowił obejrzeć za dnia, a była już pora obiadowa, ową słynna „Matrózcsarda" — i ewentualnie zjeść tam obiad. Major nie miał zbyt miłych wspomnień z pobytu przed laty w tej knajpie. Pamiętał, że znajdowała się nad samym Dunajem, niedaleko Mostu Wolności. Lokal cieszył się powodzeniem. Przeważali Niemcy. Poza nimi trochę młodzieży. Obsługa jak na stosunki węgierskie była dość podła. Na zamówione danie Michał czekał wtedy prawie

godzinę. Teraz zamiast kelnerów w niezbyt czystych białych kitlach, usługiwały w „Matrózcsarda" dwie elegancko ubrane kelnerki. Ta, w której rewirze usiadł Wyganowicz, płynnie władała angielskim, francuskim i niemieckim. — Czym mogę służyć? — zapytała po angielsku, podając Michałowi kartę. I zaraz, powtórzyła to samo po niemiecku. Na pierwszy rzut oka poznała cudzoziemca. Wyganowicz już w czasie swojego poprzedniego pobytu w Bu- dapeszcie słyszał, że w tym lokalu podają najlepszą w stolicy Węgier zupę rybną. Wówczas jednak był w „Matrózcsarda" wieczorem i nie miał okazji tego sprawdzić. Obecnie nadarzyła się doskonała sposobność. — Proszę halaszle — zadysponował — i jakieś białe wino. Za chwilę kelnerka postawiła przed Wyganowiczem duży metalowy kociołek z płynem przypominającym na pierwszy rzut oka zupę pomidorową z pływającymi w niej dużymi kawałkami ryby. Zręcznie przelała część zupy na głęboki talerz i napełniła kieliszek białym winem. Major wziął łyżkę i przełknął pierwszy łyk zupy. Jak gdyby ogień wypełnił mu całe usta i przełyk. Aż łzy stanęły w oczach. Kelnerka nie umiała powstrzymać śmiechu. Wyganowicz szybko chwycił kieliszek wina, aby spłukać ogień trawiący mu wnętrzności. To trochę pomogło. Dziewczyna roześmiała się bezgłośnie, podeszła do stolika i zrobiła ruch, jak gdyby chciało zabrać zupę. — Nie smakuje panu? — zapytała z nieco drwiącym uśmiechem. Gdyby nie ten uśmiech, Michał chętnie zrezygnowałby z halaszle, ale przecież żaden Polak nie pozwoli z siebie kpić, tym bardziej przy zupie ryb- — Tak — powiedział — ta zupa taka jakaś mdła. Czy mógłbym prosić o trochę papryki? Dziewczyna już się nie krępowała i roześmiała się głośno. — Pan jest z Polski — stwierdziła. — Dlaczego pani tak przypuszcza? — Bo tak zachować się może jedynie Polak albo... Węgier. A co do ha- laszle, to po paru łykach przyzwyczai

się pan. Dopiero wówczas doceni pan jej smak Po skończonym obiedzie Michał Wyganowicz postanowił dokładnie rozejrzeć się po okolicy. Bulwar nad Dunajem miał w tym miejscu dwa poziomy. Na górnym poziomie odbywał się ruch tramwajowy i samochodowy. Na dolnym tylko z rzadka zjawiał się jakiś samochód, najczęściej ciężarowy. Dolny poziom bulwaru kończył się pionowym murem. Sześć, siedem metrów poniżej płynął Dunaj. Budyneczek restauracji przywierał do ściany dolnego poziomu bulwaru, tak że jego dach był na równi z jezdnią górnego poziomu. Knajpka stanowiła jedyny obiekt budowlany w tej części bulwaru Duże domy mieszkalne, które zajmowały cały lewy brzeg ulicy, znajdowały się w odległości co najmniej siedemdziesięciu metrów Sądząc po latarniach górny bulwar musiał być wieczorem dobrze oświetlony, natomiast jego niższe kondygnacje nie miały w ogóle żadnych lamp ulicznych O jakieś trzysta metrów w dół rzekł stały przymocowane do wielkich niskopiennych „pachołków" trzy barki Musiały być solidnie wyładowane bo burty ledwie wystawały znad wody. Teraz, w biały dzień, wzdłuż wysokiego brzegu rzeki rozstawili się rybacy i próbowali coś złowić. Już siedząc w wygodnym klubowym fotelu w swoim pokoju przy Dohåny Michał Wyganowicz zastanawiał się, kiedy zjawić się ponownie w „Matrózcsarda". Czy przyjść parę minut po siódmej, czy też zająć posterunek wcześniej? Obie koncepcje miały swoje zalety ale i swoje wady. Na „Expressie Wieczornym" szpakowatego mężczyzny z pociągu figurowały liczby 11, 18, 19. Oficer kontrwywiadu tłumaczył ten zapis: „listopad, osiemnastego godzina dziewiętnasta". Ale mogło być odwrotnie: „dziewiętnastego listopada godzina osiemnasta". A więc zjawienie się w restauracji parę minut po siódmej byłoby już musztardą po obiedzie. „Szpakowaty" mógłby dawno opuścić lokal. Należy zatem przyjść do „Matrózcsarda" nie o siódmej, lecz koło szóstej. Ale i ten termin nie był zbył szczęśliwy. Wcześniejsze