Rozdział I
Wielka sala sądu wojewódzkiego szumiała gwarem głosów,
jak ul pełen, pszczół. Chociaż do przewidzianego wokandą
terminu wywołania sprawy brakowało Jeszcze przeszło
godziny, wszystkie miejsca dawno już były zajęte. Ludzie stali
pod ścianami i tłoczyli się w ciasnym przejściu. Nawet lawy
zarezerwowane dla prasy prawie się zapełniły. Wprawdzie
sekretariat II wydziału karnego Sądu Wojewódzkiego wydawał
osobne karty na każdy dzień rozprawy, a dwóch woźnych i
dwóch milicjantów skrupulatnie sprawdzało je zarówno przy
wejściu do tej części gmachu, jak później przy samych drzwiach
sali, niemniej publiczności stawiło sie grubo więcej, niż było
kart wstępu na dzisiejszą, pierwszą rozprawę. Każdy z
kontrolujących miał przecież znajomych lub przyjaciół, dla
których zrobił wyjątek. Starzy bywalcy sądów, tacy, którzy nie
opuszczają ani jednej ciekawszej rozprawy również znaleźli się
w komplecie. Ich także przemycono do wnętrza. Przychodzą tu
codziennie — rozumowali woźni — dlaczego więc miałoby ich
akurat zabraknąć na sprawie Niteckiego?
Procesy poszlakowe budzą zawsze największe
zainteresowanie. Tym bardziej musiał je wzbudzić proces
Stanisława Niteckiego, człowieka powszechnie znanego,
pochodzącego ze starej, bogatej i szanowanej rodziny. A
właśnie za godzinę Stanisław Nitecki miał zająć miejsce na
lawie oskarżenia pod zarzutem zamordowania swojej żony
Marii, a wiec przestępstwa z artykułu 225 kk $ 1.
Nie tylko jednak niecodzienna sprawa człowieka ogólnie
znanego podsycała ciekawość publiczności sądowej. Fakt, że
obrony Niteckiego podjął się adwokat Murasz, dla ludzi
obeznanych z sądem był niemniej wielką sensacją.
— Mecenas Jan Murasz — mówili o nim niektórzy zawistni
koledzy — nie jest obrońcą sądowym. Jest instytucją! Legendą,
którą on sam wokół siebie stworzył i sam ją umiejętnie pie-
lęgnuje. Nic dziwnego, przy takim majątku...
Inni, a przede wszystkim prasa i publiczność sądowa,
widzieli, i słusznie, w adwokacie Muraszu ostatniego z
epigonów sławnych przedstawicieli palestry okresu
międzywojennego, takich jak Duracz, Ettinger, Niedzielski,
Szurlej czy Nowodworscy. Widzieli w nim adwokata z
powołania, prawdziwego ,.rzecznika sprawiedliwości“, zajadle
walczącego o tę sprawiedliwość przed sądem. A jednocześnie
rozporządzającego ogromną wiedzą prawniczą, niemniejszym
talentem, doświadczeniem i wspaniałą erudycją.
Wielokrotnie proponowano adwokatowi Muraszowi, aby
poświęcił resztę życia karierze naukowej i objął katedrę prawa
karnego na którymś z uniwersytetów. Stary prawnik zawsze
jednak odmawiał, twierdząc, że rola obrońcy sądowego jest
najbardziej zaszczytną i odpowiedzialną funkcją jego życia.
Dodawał też, że nikt nie może nauczyć się być dobrym
prawnikiem i dobrym adwokatem. Z tym trzeba się urodzić.
Wykształcenie może tylko rozwinąć wrodzony talent. I
odwrotnie — kto ma talent, ale nie pracuje nad nim, nie
kształci się codziennie, może zostać najwyżej przeciętnym
„radcą prawnym“ w jakiejś przeciętnej instytucji.
Syn i wnuk adwokata, mecenas Murasz również skierował
swoich dwoje dzieci na drogę kariery adwokackiej. Syn był
zdolnym, wybijającym się cywilistą. Młodsza od niego siostra
kończyła aplikanturę, pomagając ojcu w sprawach karnych.
Legendy o majątku starego adwokata były niewątpliwie
przesadzone. Niemniej Jan Murasz był człowiekiem
zamożnym, żyjącym bez trosk materialnych dnia codziennego.
Złośliwi i zawistni mieli trochę racji mówiąc, że umiał on
podsycać i pielęgnować legendę, jaka wytworzyła się wokół
sławnego nazwiska. Od wielu lat. Murasz bardzo rzadko
stawał w sądach. Nieraz umyślnie powtarzał, że przyjmuje
tylko te sprawy, w których Jest pewien niewinności
oskarżonego lub gdzie, ze względu na zawiłość problemu i
istnienie poważnych okoliczności łagodzących, pomoc
wybitnego prawnika jest mu niezbędna. Dzięki stosowaniu tej
metody stary mecenas od lat nie przegrał bodaj żadnego pro-
cesu. Sukces gonił sukces i w końcu, w opinii prasy i
publiczności, powstało przekonanie, że skoro broni adwokat
Murasz, to oskarżony na pewno jest niewinny.
Sława nazwiska, talentu i naprawdę głębokiej
wiedzy nie była bez wpływu na zajmowanie stanowiska
przez prokuratora lub nawet sąd. W sprawie bronionej przez
starego lwa palestry prokurator długo ważył każde słowo aktu
oskarżenia wiedząc, że najmniejszy błąd zostanie nie tylko
natychmiast wykorzystany, ale i bezlitośnie wykpiony. Sądy
naradzały się nad sentencją wyroków co najmniej trzy razy
dłużej, niż w innych sprawach.
Toteż wiadomość, iż Murasz, wielki adwokat Murasz, podjął
się obrony Stanisława Niteckiego był dla przedstawicieli prasy i
stałych bywalców sal sądowych faktem sygnalizującym
niewinność oskarżonego. Dla wszystkich zaś zapowiedzią
pięknej, pasjonującej walki między prokuratorem a obrońcą o
głowę (dosłownie o głowę, bo artykuł 225 kk przewiduje karę
śmierci za zabójstwo) oskarżonego.
Z artykułów prasowych, a zarówno prasa codzienna, jak
periodyki bardzo dużo miejsca poświęciły zbliżającemu się
procesowi, wiedziano, że prokuratura z niezwykłą starannością
przygotowała cały proces. Powołano kilkudziesięciu świadków
zarówno dla scharakteryzowania postaci oskarżonego, jak i
jego domniemanej ofiary oraz dla naświetlenia atmosfery, jaka
panowała w domu Niteckich. Liczni biegli mieli
udokumentować, że nie może być mowy o wypadku, lecz
jedynie o wyrafinowanej zbrodni, dokonanej z całą
premedytacją. Akt oskarżenia wnosił przed sądem
wiceprokurator wojewódzki Andrzej Sniatała.
Był to bardzo trafny wybór. Sniatała był wprawdzie jednym
z najmłodszych oskarżycieli w prokuraturze wojewódzkiej, lecz
niewątpliwie najzdolniejszym. On również — zgodnie z teorią
mecenasa Murasza — urodził się prawnikiem. Wielka praca i
znakomita pamięć sprawiły, że ten młody prokurator stał się
prawdziwym postrachem przestępców. Prowadząc do-
chodzenia parokrotnie rozwiązał takie „zagadki kryminalne“, w
których najtężsi fachowcy z MO nie mogli nawet ruszyć
śledztwa z miejsca. O zdolnościach krasomówczych
prokuratora najlepiej świadczyło, że jako student prawa, a na-
stępnie jako aplikant sądowy wygrywał wszystkie konkursy
oratorskie. Jego przełożeni mieli tylko jedno zmartwienie —
czy zdolny prawnik nie ucieknie im do adwokatury, gdzie
warunki materialne są bez porównania lepsze, niż w są-
downictwie i prokuraturze. Na razie jednak jakoś się na to nie
zanosiło. Prokurator Sniatała weselał, gdy mu o tym mówiono i
żartował, że przejdzie do adwokatury wówczas, jeżeli przegra
kolejno trzy sprawy, w których oskarża. Dotychczas nie
przegrał ani jednej. Dlatego też na wiadomość o podjęciu się
obrony Stanisława Niteckiego przez adwokata Jana Murasza,
prokurator wojewódzki zlecił popieranie oskarżenia przed
sądem swojemu młodemu koledze. Ponieważ ci dwaj ludzie
jeszcze ani razu nie zetknęli się na sali sądowej, żaden z nich
nie obawiał się swojego słynnego przeciwnika i każdy tym
staranniej przygotowywał się do rozprawy. Prokurator Sniatała
był niewątpliwie w znacznie lepszej sytuacji od starego
adwokata. On, młody człowiek, nie miał w tym procesie nic do
stracenia. Nie ryzykował sławy wielkiego nazwiska.
Nie można się więc dziwić, że proces wywołał ogromne
zainteresowanie i nie tylko miejsce rozprawy, ale cały korytarz
wypełniony był publicznością, która nie mając nawet nadziei
dostania się na rozprawę, chciała przynajmniej zobaczyć
oskarżonego, prokuratora i obrońcę w chwili ich wejścia na
salę sądową.
— Idzie! Prowadzą go! - Rozległy się głosy.
Schodami pod górą piął się mały orszak.
Otwierał go sierżant milicji, powtarzając: ,,Roz- stąpić się,
proszą rozstąpić się". Za nim szedł spokojnym krokiem, z
twarzą upozowaną na „lekko znudzoną" mężczyzna w wieku 45
lat. Ubranie miał dobrane starannie — ciemny, doskonale
skrojony garnitur, białą nylonową koszulę i srebrzysty krawat.
Dawniej musiał być szczupły i wysportowany. Niebezpieczny
dla mężczyzny wiek i paromiesięczny pobyt w więzieniu dawały
znać o, sobie początkiem tuszy. Za oskarżonym postępowało
jeszcze dwóch milicjantów. Grupka ta z trudem przedarła się
przez zapełniony ludźmi korytarz i zniknęła za drzwiami
prowadzącymi do małego pokoiku beżpośrednio połączonego z
salą rozpraw, a służącego jako pomieszczenie dla oskarżonych.
Nie upłynęło dziesięć minut, gdy na korytarzu ukazali się
dwaj mężczyźni. Jeden z nich wysoki, szczupły, o pięknych
srebrnych włosach, śniadej, opalanej twarzy, niósł zarzuconą
przez ramię togę z zielonym żabotem. Z uśmiechem tłumaczył
coś swojemu towarzyszowi. Drugi stanowił zupełne
przeciwieństwo adwokata Mura- sza. Niski, korpulentny, o
krągłej twarzy z czerwonymi rumieńcami na policzkach, jakich
niejedna panna mogłaby mu pozazdrościć, ubrany był w togę z
czerwonym żabotem. W ręku trzymał pękatą teczkę. On
również uśmiechał się.
— Teraz to się śmieją — zauważył ktoś z publiczności — a za
chwilę będą sobie skakali do oczu.
— Moja pani — jakaś stała bywalczynl sal sądowych dzieliła
się spostrzeżeniami z obok stojącą niewiastą — widziała pani
jak ten Nitecki szedł? Rozglądał się wokoło i miał minę, Jakby
spacerował po parku, albo wybierał się do kawiarni! Tak
wstydu za grosz nie mieć! Zamordować żonę i jeszcze patrzeć
rodzicom prosto w oczy. Co za czasy, co za czasy!
— Co tam pani opowiada? Zamordował! Była pani przy
tym? Taki sam niewinny, jak ja albo pani - ujął się za Niteckim
przygodny słuchacz.
— Jaki tam niewinny? Kawał drania. Tak pozbyć się żony —
oponował ktoś inny. - Powieszą go jak amen w pacierzu! I sam
Murasz
nic tu nie pomoże.
— Uniewinnią, na pewno uniewinnią! — Spór obajmował
coraz szersze grono osób.
— Uciszcie się! Proszę się uciszyć! — Interweniowali woźni
sądowi — Proszę się rozstąpić. Co za ludzie! Zróbcie przejście!
Przez zwarty tłum publiczności przepychała się w stronę sali
rozpraw przystojna, wysoka, młoda dziewczyna. Oburącz
trzymała wielką, wypchaną tekę. Była bardzo podobna do ojca
— adwokata Murasza.
Za chwilę publiczność rozstąpiła się przed trzema
mężczyznami. W środku szedł ubrany w togę z fioletowymi
wypustkami, łańcuchem i orłem na piersiach przewodniczący
kompletu sędziowskiego, wiceprezes sądu wojewódzkiego,
sędzia Piotr Jelnicki. Idący obok ławnicy, to — prawnik,
urzędnik miejskiej rady narodowej Adam Pietraszek i majster
budowlany Zenon Kicki. Za nimi szła protokolantka, niosąc
plik druków i papierów.
— Zaraz się zacznie — pouczał ktoś obeznany z procedurą
sądową. — Oskarżonego już przywieźli, prokurator i obrońca są
na sali, a i skład sądu w komplecie.
— Ale akt jeszcze nie przynieśli.
— Co pan będzie mi opowiadał! Akta sądowe od dwóch
godzin są na miejscu. Woźni je przytaskali zaraz po ósmej.
Tymczasem na sali rozpraw oskarżony zasiadł na swoim
miejscu. Jeden z milicjantów ulokował się obok niego, drugi z
tyłu. Obrońca, adwokat Murasz, stojąc w ławie adwokackiej,
odwrócony bokiem do publiczności, z ożywieniem tłumaczył
coś Niteckiemu. Aplikantka, Anna Mu- raszówna, wyjmowała z
pękatej teki akta w szarych obwolutach i układała na pulpicie
ławy adwokackiej, otwierając niektóre z nich w miejscach
uprzednio zaznaczonych. Na jednym końcu długiego stołu
sędziowskiego zajęła miejsce protokolantka. Ona również była
gotowa do rozpoczęcia rozprawy. Właśnie wypełniała pierwszą,
formalną stronę protokołu, tam, gdzie wymieniony jest
imiennie skład sądu, nazwiska prokuratora, obrońcy oraz
nazwisko protokolanta.
Po przeciwnej stronie stołu, a po prawej ręce sędziów, zajął
miejsce prokurator Andrzej Sniatała. On także wypakowywał
swoją tekę i tak układał akta, aby mieć pod ręką materiały
potrzebne na dzisiejszy dzień.
Tylko trzy fotele z wysokimi oparciami stojące obok siebie
za długim stołem, naprzeciwko ław dla publiczności, były
jeszcze wolne. W tej chwili rozległ się ostry dźwięk dzwonka.
— Proszę wstać! Sąd idzie! — obwieścił woźny, zamykając
jednocześnie drzwi do korytarza. Wszyscy powstali. Małe
drzwiczki w końcu sali, za stołem sędziowskim, otworzyły się i
ukazał się w nich najpierw przewodniczący kompletu
sędziowskiego, a następnie obydwaj ławnicy. Sędziowie zajęli
swoje miejsca
— Proszę usiąść — łagodnym głosem powiedział sędzia
Jelnicki.
— Proszę siadać! — Powtórzył głośno woźny.
— Otwieram rozprawę — ciągnął dalej sędzia Jelnicki —
przeciwko Stanisławowi Niteckiemu oskarżonemu o zabójstwo
swojej żony Marii Niteckiej z domu Stępień, a to o
przestępstwo z artykułu 225 kk § 1. Oskarżony Nitecki — pro-
szę wstać.
Stanisław Nitecki podniósł się z lawy. Stojąc w postawie
pełnej uszanowania dla sądu, odpowiadał na pytania równym,
spokojnym głosem. Były to na razie niezbędne formalności —
ustalenie personaliów oskarżonego. Nitecki podał, że ma 44
lata, wykształcenie wyższe — inżynier mechanik. Odznaczenia:
Krzyż Grunwaldu, Krzyż Partyzancki, Krzyż Walecznych,
odznakę za zdobycie Berlina oraz odznakę za Wał Pomorski.
Majątku ani żadnych nieruchomości nie posiada. Dzieci nie
ma. Potem przewodniczący sądu poprosił, aby oskarżony z
powrotem usiadł. Teraz sędzia Jelnicki oświadczył:
— Odczytany będzie akt oskarżenia.
W tej chwili poderwał się adwokat Murasz.
— Proszę o głos.
— Proszę — zgodził się przewodniczący.
— Wysoki sądzie — zaczął mecenas — jeszcze przed
odczytaniem aktu oskarżenia mam zaszczyt prosić wysoki sąd o
zmianę środka zapobiegawczego i uchylenie aresztu względem
oskarżonego Stanisława Niteckiego. Wysoki sądzie, akt
oskarżenia jest bardzo interesujący, czyta się go jak dobrą
powieść kryminalną. Napisany jest, muszę to przyznać — tu
stary adwokat zrobił ukłon w stronę prokuratora Sniatały — z
dużą dozą talentu. Ale wysoki sądzie — ciągnął
dalej - przecież nie na tym rzecz polega. Czytałem ten akt
oakarżenia wielokrotnie i poza, zresztą grą slów nie mogłem
znalazć niczego konkretnego. Ani jednego zarzutu popartego
jakimikolwiek dowodami. Wobec tej całkowitej bezzasadności
aktu oskarżenia wnoszę o uchylenie aresztu i wyrażenie zgody
na to, aby oskarżony Nitecki odpowiadał z wolnej stopy.
Mecenas Jan Murasz wystrzelił pierwszy pocisk w stronę
prokuratury. Wniosek był oczywiście tylko demonstracją i
adwokat dobrze wiedział, że będzie odrzucony. Chodziło mu
jedynie o podkreślenie, iż uważa oskarżonego za niewinnego i
obrona przyjmie taktykę negacji aktu oskarżenia jako całosci 1
będzie domagać się wyroku uniewinniającego.
— Ale zagiął — odezwał się z zachwytem ktoś z ław
publiczności - jak Boga kocham, zrobił prokuratora na szaro.
Muszą go tam diabli brać...
— Proszę się uciszyć — sędzia Jelnicki ujął za stojący przed
nim dzwonek.
Jeżeli adwokat Murasz uważał się za kosę, to trzeba
przyznać, że trafiła ona na kamień. Mimo swojej tuszy
prokurator zerwał się ze swojego miejsca jak wystrzelony z
katapulty.
— Proszę o glos — zawołał podnosząc rękę, a widząc
przyzwalający gest sądu zaczął — wysoki sądzie, stanowczo
oponuję przeciwko wnioskowi pana obrońcy. Bardzo cieszą
mnie pochwały z ust mecenasa Murasza, dotyczące moich
zdolności. Zdanie, że akt oskarżenia napisany jest interesująco,
uważam wprost za niezasłużony zaszczyt. Martwi mnie jednak
to, że chociaż pan Mecenas Murasz tyle razy czytał akt
oskarżenia, nie zrozumiał jego treści. Mam nadzieję, że to
przejściowa aberacja, a nie trwałe skutki przemęczenia. Byłaby
niepowetowana strata... Każdy, kto umie czytać i ma choć
podstawowe rozeznanie, znajdzie w akcie oskarżenia niczym
nieodparte dowody winy Niteckiego. Winy, którą, mam
nadzieję, przewód sądowy w całej rozciągłości potwierdzi. W tej
sytuacji zmiana środka zapobiegawczego byłaby tylko
stwarzaniem okazji przestępcy do ucieczki przed wymiarem
sprawiedliwości.
— Proszę o ciszę — sędzia Jelnicki musiał znowu uspokajać
gwar i śmiechy na sali — jeżeli publicznosc będzie nadal
przeszkadzała, każę opróżnić salę.
Groźba zrobiła swoje. Zapanowało milczenie.
Przewodniczący sądu poszeptał z ławnikam. i zakomunikował
decyzję sądu:
— Sąd postanowił odrzucić wniosek obrońcy o zmianę
środka zapobiegawczego.
Następnie, przysuwając do siebie jedną z kilku leżących na
stole teczek, sędzia Jelnicki oznajmił:
— Sąd przystępuje do odczytania aktu oskarżania
Prawie godzinę przewodniczący czytał gruby
plik papierów. Akt oskarżenia zarzucał Stanisławowi
Niteckiemu, że w dniu 5, czerwca, pod pozorem wycieczki
wysokogórskiej, wywabił swoją żonę Marię na „Orlą Perć"
między „Gra- natami a ,,Krzyżnem". Tutaj, gdy przechodzili tuż
nad przepaścią, Nitecki zepchnął żonę w dół. Spadając z
kilkusetmetrowego urwiska w Dolinę pod Krzyżnem, poniosła
śmierć na miejscu
Dałej akt oskarżenia rozpatrywał szczegółowo stosunki w
domu Niteckich. Zaraz po wojnie Stanisław Nitecki ożenił się z
Marią Stępień, córką bogatych kupców krakowskich Mał-
żeństwo od początku nie było udane. Stanisław lubił się bawić,
grał w karty i nałogowo zdradzał żonę. Wielokrotnie Maria
płaciła długi męża i ratowała go z różnych opresji Nie chciała
jednak zrywać więzów, kochała męża i liczyła na to, że w końcu
się ustatkuje. Wreszcie Nitecki wyprowadził się z domu i przez
ostatnie lata mieszkał w Katowicach, gdzie prowadził warsztat
samochodowy i gdzie nawiązał bliższą znajomość z Elżbietą W.,
pracownikiem naukowym Politechniki Śląskiej. Mniej więcej
przed rokiem warsztat samochodowy został zwinięty.
Nie obeszło się bez paru procesów sądowych. Klienci
skarżyli właściciela warsztatu o niesolidne przeprowadzanie
powierzonych mu remontów, a nawet wręcz o nieuczciwość —
wstawianie do naprawianych samochodów starych,
zdezelowanych części zamiennych, a liczenie jak za nowe.
Skończyło się tym, że Maria Nitecka jeszcze raz popłaciła długi
męża, który zlikwidował mieszkanie w Katowicach i
przeprowadził się do Krakowa. Znajomości z Elżbietą W.
jednak nie zerwał. Często widywano oboje w Katowicach.
Nieraz też pani W. przyjeżdżała do Krakowa lub do
Zakopanego, aby spotkać się z przyjacielem.
Stanisław Nitecki otrzymał stanowisko instruktora na
kursach samochodowych. Zarabiał tam około 2500 złotych
miesięcznie, nadal jednak widywano go w najdroższych
restauracjach, gdzie płacił wysokie rachunki. Miał dużo dłu-
gów. Byli bowiem ludzie, którzy chętnie pożyczali mu
pieniądze, wiedząc, że prędzej czy później żona ureguluje
zadłużenia. Samo utrzymanie samochodu, a Nitecki byl
znanym auto- mobilistą-sportowcem startującym w licznych
rajdach i wyścigach samochodowych — zdaniem aktu
oskarżenia - kosztowało więcej, niż wynosiły zarobki
podsądnego.
Maria Nitecka stanowiła przeciwieństwo męża. Była ona
kobietą, jak na polskie stosunki, bogatą. Po rodzicach
odziedziczyła dwa domy i willę w Krakowie oraz willę w
Zakopanem. Będąc z wykształcenia chemikiem prowadziła
wytwórnię mas plastycznych. Wytwórnia pracowała głównie na
eksport, przynosząc właścicielce poważne dochody. Poza tym
Stępniowie, którzy przed wojną należeli do bogatego patrycjatu
miasta Krakowa, ulokowali poważne kwoty za granicą, głównie
w akcjach przemysłu elektrycznego Szwajcarii i USA. Akcje te
zarówno w czasie całej wojny, jak w latach powojennych przy-
nosiły duże zyski Były one jednak zamrożone wobec okupacji
hitlerowskiej w Polsce, a później wobec braku odpowiednich
porozumień finansowych między Polską a Stanami Zjedno-
czonymi. Obecnie należności te zostały odblokowane i Maria
Stępień-Nitecka mogła dowolnie rozporządzać poważnymi
sumami, znajdującymi się na jej rachunkach dewizowych w
PKO i w amerykańskich bankach.
Maria była ostatnią z rodu Stępniów. Nie miała żadnych
bliższych krewnych. Jej małżeństwo pozostało bezdzietne. Cały
więc ogromny majątek przechodził teraz na Stanisława
Niteckiego, jako na jedynego spadkobiercę.
W tych warunkach — zdaniem aktu oskarżenia — nie może
być mowy o nieszczęśliwym wypadku w górach, jak to usiłował
przedstawić oskarżany Nitecki, lecz o zabójstwie przy-
gotowanym starannie i dokonanym z całą premedytacją. Że
była to zbrodnia, a nie nieszczęśliwy zbieg okoliczności
najlepiej dowodzi, twierdził prokurator, iż Maria Nitecka
runęła w przepaść idąc znanym i uczęszczanym szlakiem
turystycznym. Przejście biegło wprawdzie nad przepaścią, ale
jego szerokość w tym miejscu wynosi przeszło połtora metra.
Cały szlak znaczony jest czerwonymi znakami. Maria Nitecka
doskonale znała drogę, nieraz nią chodziła. Była przecież znaną
taterniczką. Od dzieciństwa uprawiała turystykę wysokogórską
i alpinizm. Była jedną z pierwszych kobiet, które sforsowały
południową ścianę Zamarłej Turni i miała na swoim koncie
wiele przejść, gdzie ocenę wspinaczki charakteryzowano
słowami „bardzo trudne“ lub „skrajnie trudne“. Taka kobieta
nie mogła zginąć na Orlej Perci, drodze odwiedzanej każdego
sezonu przez tysiące „ceprów“.
Natomiast śmierć Marii Niteckiej rozwiązywała wszelkie
trudności Stanisława. Z dnia na dzień stawał się dziedzicem
wielkiej fortuny, człowiekiem bardzo bogatym. Uzyskiwał też
wolność i mógł się ożenić z Elżbietą W. Oskarżony nie przyznał
się do zarzucanego mu przestępstwa, a śmierć żony usiłował
wytłumaczyć nieszczęśliwym wypadkiem, potknięciem się
Marii Niteckiej przy przechodzeniu przez małe pole lodowe.
Przeczy Jednak temu fakt że zwłoki znaleziono w miejscu nie
leżącym prostopadle do tego pola lodowego, a właściwie
trzema me
trami oblodzonej na tym odcinku ścieżki, lecz o wiele
bardziej w prawo, w zwalisku kamieni od strony „Granatów".
Prokuratur powołał na świadków między innymi członków
Tatrzańskiego Pogotowia Ratunkowego, którzy odnaleźli i
znieśli do Zakopanego zwłoki Marii Niteckiej. Liczni
świadkowie mieli wykazać przed sądem całkowity rozkład
małżeństwa Niteckich i hulaszczy tryb życia Stanisława.
Wreszcie miała zeznawać również Elżbieta W., z którą
domniemany zabójca utrzymywał przez wiele lat bliższą
znajomość. Wśród dokumentów znajdowało się sporo weksli i
obligów Niteckiego, wykupywanych przez żonę oraz wykaz
majątku pozostały po zmarłej.
Po odczytaniu aktu oskarżenia przewodniczący sądu zwrócił
się do Stanisława Niteckiego:
— Oskarżony, proszę wstać.
Nitecki podniósł się.
— Czy oskarżony Stanisław Nitecki przyznaje się, że w celu
pozbawienia życia swojej żony Marii Niteckiej w dniu 5 czerwca
zepchnął ją ze skały w przepaść?
— Nie przyznaję się do winy! — odpowiedział twardym,
zdecydowanym głosem Stanisław Nitecki.
— Czy oskarżony pragnie złożyć wyjaśnienia?
— Tak jest.
— Proszę, niech oskarżony wyjdzie ze swojego miejsca,
stanie tu, naprzeciwko sądu, przy tym pulpicie na środku sali i
opowie nam, jak to było.
— Ożeniłem się z Marią w roku 1945 — zaczął oskarżony po
spełnieniu wskazań przewodniczącego sądu. — Było to
bezpośrednio po zdemobilizowaniu mnie z wojska. Miałem
wtedy 25 lat. Ostatnie z tych lat spędziłem bądź w konspiracji,
bądź w partyzantce, bądź na wojnie. Żona była starsza ode
mnie o trzy lata i dużo poważniejsza. Cóż dziwnego, że po tak
ciężkiej młodości, gdy codziennie niemal ryzykowałem głową,
chciałem się odprężyć i zabawić? To było przyczyną stale
pogłębiających się nieporozumień między mną i żoną. Do
rozwodu jednak nie doszło, bo i ona mnie kochała, i ja wbrew
pozorom, miałem dla niej wiele sentymentu.
Wielokrotnie w ciągu lat trwania naszego małżeństwa
godziliśmy się, starając się zacząć lepsze współżycie od nowa,
lecz po jakimś czasie znowu wybuchały dawne swary i
nieporozumienia. Aby tego uniknąć wyjechałem do Katowic i
założyłem warsztat samochodowy. W Katowicach poznałem
Elżbietę W., z którą wkrótce połączyło mnie uczucie
prawdziwej przyjaźni i gorącej sympatii. Nigdy jednak nie było
mowy między nami o małżeństwie i Elżbieta dobrze wiedziała,
że nie mam zamiaru rozejść się z żoną.
Po paru latach prowadzenia warsztatu przedsiębiorstwo
zbankrutowało. Stanisław Nitecki postanowił wrócić do
Krakowa. Jeszcze raz pogodził się z żoną. Znajomość z Elżbietą
W. miała już w tym czasie charakter tylko czysto przyjacielski.
Prawdą jest, że nieraz odwiedzał panią W. w Katowicach,
czasami spotykali się w Zakopanem czy nawet w Krakowie, ale
były to kontakty wyłącznie towarzyskie. Najlepszy dowód, że w
dwa miesiące po jego aresztowaniu Elżbieta W. wyszła za mąż
za jakiegoś inżyniera z Bytomia.
Z dalszych zeznań Stanisława Niteckiego wynikało, że tym
razem współżycie z Marią zaczęło układać się dobrze. Może
Maria stała się bardziej pobłażliwa dla jego słabostek, może tez
sam Nitecki dostatecznie już się wyszumiał, dość, że poza
drobnymi nieporozumieniami ostatni okres w życiu Niteckich
należało uważać za najspokojniejszy ze wszystkich lat małżeń-
stwa. Jeśli były jakieś zadrażnienia, to nie dotyczyły one jak
dawniej innych kobiet, bo z flirtami i miłostkami oskarżony,
jak twierdził, definitywnie skończył, lecz jego hobby — automo-
bilizmu. Była to rzeczywiście kosztowna namiętność. Maria
Nitecka wolałaby, aby jej mąż pracował w wytwórni mas
plastycznych zamiast zajmować się instruktażem na kursach
samochodowych i wydawać mnóstwo pieniędzy na coraz to
nowsze samochody oraz na starty w rajdach i wyścigach, ale w
końcu i z tym się pogodziła.
Wiedząc jak bogata jest jego żona, Nitecki nie myślał
bowiem pozbawiać się swojej ostatniej, jak dowodził składając
zeznania przed sądem, pasji. Ostatecznie Maria zadowolona z
powrotu męża do domu przez palce patrzyła na jego hobby, a
nawet je finansowała, co zresztą nie stanowiło żadnego
uszczerbku dla jej majątku. I tak zarabiała dużo więcej, niż
mogli wydać oboje.
Relacjonując ostatnie wydarzenia przed śmiercią żony
Sianisław Nitecki wyjaśnił, że Maria była przemęczona pracą,
źle się czuła i wobec tego zaproponował jej spędzenie
kilkunastu dni w Zakopanem. Nitecka miała tam swoją wilię
odziedziczoną po rodzicach. Wprawdzie willą opiekowali się i
mieszkali w niej ich przyjaciele, ale Niteccy mieli do swojej
dyspozycji dwa pokoje na poddaszu. Do Zakopanego pojechali
samochodem Stanisława. W ciągu pierwszych dni zrobili parę
spacerów ścieżką „nad reglami“.
Widząc, że żona czuje się lepiej, Nitecki zaproponował
większą wycieczkę: z Hali Gąsienicowej przez Zamarzły Staw
czarnym szlakiem na Kozią Przełęcz i później czerwonym
szlakiem przez Granaty i Krzyżne aż do Przełęczy Krzyżne, a
dalej żółtym szlakiem przez Buczynową Dolinkę do schroniska
przy Pięciu Stawach. Ponieważ liczyli się z koniecznością
noclegu w schronisku przy Pięciu Stawach, wzięli ze sobą
plecaki. W plecakach mieli, jak zwykle, trochę żywności, buty i
bieliznę na wypadek przemoknięcia. Drogę znali doskonale,
cały czas mieli iść znakowaną trasą, nie brali więc ani lin, ani
czekanów. Zresztą o tej porze roku czekany nie były potrzebne.
Wycieczka miała dojść do skutku 4 czerwca. Ale w tym dniu
lało od rana do wieczora. Natomiast nazajutrz panowała
piękna, słoneczna pogoda. Wyruszyli więc 5 czerwca. Bez
pośpiechu doszli do Hali Gąsienicowej. Nieco odpoczęli w
„Murowańcu". Wypili tam herbatę i coś zjedli, a potem poszli
dalej. Idąc od Zamarzłego Stawu czarnym szlakiem doszli do
jego połączenia z Orlą Percią. Przeszli całe pasmo Granatów.
Okazało się, że jednak padający w Zakopanem deszcz, w górach
pozostawił gdzieniegdzie
płaszczyzny śniegu lub też zamienił się w lód. Wielokrotnie
mijali takie pasma śniegu i lodu.
Po minięciu Granatów, idąc ciągle ściśle wyznaczoną trasą
— czarnym szlakiem w kierunku na Krzyżne — turyści
napotkali poważniejszą przeszkodę. W pewnym miejscu
ścieżka mająca tutaj co najmniej półtora metra szerokości była
całkowicie oblodzona na przestrzeni trzech metrów.
Stosunkowo najłatwiejsza droga prowadziła samą krawędzią
nad przepaścią.
— Zdjąłem z pleców ciężki plecak i położyłem go na skraju
lodu — opowiadał oskarżony Nitecki — następnie z całą
ostrożnością, wolno, krok za krokiem przeszedłem przez cały
oblodzony teren. Kiedy znalazłem się już na drugiej stronie
poprosiłem Marię, aby podała mi plecak. Gdy stanąłem w
rozkroku, Jedną nogą na skale, a drugą na lodzie i gdy to samo
zrobiła moja żona po drugiej stronie lodowiska, bez trudu
mogłem przejąć podany mi przez Marię plecak. Kiedy więc mój
plecak znalazł się przy mnie, powiedziałem do Marii „teraz daj
swój". Ona jednak odpowiedziała „nie trzeba“ i wskoczyła na
lód. Chciała przejść go szybko, nawet biegiem. Było to przecież
cztery, najwyżej pięć kroków. Ale czy „pionierki“ miała dość
wyślizgane, czy po prostu źle postawiła nogę na lodzie, dość że
pośliznęła się. Ciężar na plecach przeważył w stronę przepaści.
Nim zdołałem wyciągnąć rękę na pomoc, Maria bez żadnego
krzyku zniknęła za krawędzią skały.
— Po wypadku — ciągnął dalej oskarżony — chociaż
zdawałem sobie sprawę, że los Marii jest przesądzony, gdyż
przepaść w tym miejscu wynosi przynajmniej czterysta
metrów, zostawiłem swój plecak, znowu przeszedłem pole lo-
dowe, tym razem w kierunku Granatów i jak mogłem
najszybciej pobiegłem w stronę Czarnego Stawu, a stamtąd do
„Murowańca“, gdzie zaalarmowałem pogotowie. Trzy dni
szukaliśmy Marii, lecz dopiero na czwarty znaleźliśmy zwłoki w
zwalisku kamieni pod stromą skałą Krzyżnego.
— Dlaczego ciało znaleziono prawie dwieście metrów
bardziej na zachód od miejsca, które oskarżony wskazał jako
bezpośredni teren wypadku? — zapytał prokurator Sniatała,
— Ściana nie jest tam zupełnie pionowa — tłumaczył
oskarżony — ma różne półeczki i żleby. Spadając Maria mogła
najpierw uderzyć o te półki i to chyba zmieniło kierunek
upadku. Poza tym ciało mogło pociągnąć za sobą lawinę
kamieni. Fakt, że zwłoki były całkowicie zmasakrowane, a jego
szczątki znajdowaliśmy na dość dużej przestrzeni, potwierdzi
to przypuszczenie.
— Czy oskarżony widział lub słyszał tę lawinę? — to pytanie
postawił jeden z ławników.
— Nie. Gdy Maria zniknęła w przepaści, kilka chwil stałem
jak sparaliżowany. Następnie na półprzytomny pobiegłem w
stronę „Murowańca“.
— Ale oskarżony nie wzywał pomocy? — indagował
prokurator.
— Nie. To było bezcelowe. Tego dnia w górach było pusto.
Przez całą drogę od „Murowańca“ do Granatów nie
spotkaliśmy żywego ducha.
— Najpierw oskarżony twierdzi, że po wypadku był
półprzytomny — prokurator starał się przygwoździć
oskarżonego — a potem opowiada nam, że zachował
przytomność umysłu i nie wzywał pomocy, zdając sobie sprawę
z bezcelowości takiego postępowania. Jak oskarżony wyjaśni te
sprzeczności ?
— Proszę wysokiego sądu — mecenas Murasz pośpieszył na
ratunek swojemu klientowi — pan prokurator niewątpliwie ma
dużą wprawę w zachowaniu się w czasie nieszczęśliwego
wypadku i umie w takich momentach analizować swoje
postępowanie. W takiej tragicznej sytuacji oskarżony znalazł
się jedyny raz w życiu. Nic dziwnego, że nie bardzo wie i nie
bardzo pamięta, co wtedy robił. Proszę również zauważyć, jak
szczere są zeznania oskarżonego. Przecież gdyby chciał
zastosować się do życzeń pana prokuratora i przytaknął, że
istotnie wzywał pomocy, nikt nie mógłby mu udowodnić, że
było inaczej.
Przewodniczący sądu machnął ręką dając tym do
zrozumienia, że incydent uważa za wyczerpany.
— Proszę — rzekł, widząc, że adwokat szykuje się do
zadawania pytań.
— W jakim stanie znaleziono zwłoki?
— Protestuję przeciwko temu pytaniu — zaoponował
prokurator. — Oskarżony już raz powiedział, że zwłoki były
zmasakrowane. Poza tym w aktach sprawy znajduje się
dokument — obdukcja lekarska, która tę rzecz dokładnie wy-
jaśniła. Po co się powtarzać?
— Mój szanowny przeciwnik nie będzie mnie chyba uczył, w
jaki sposób mam bronić oskarżonego — replikował mecenas
Murasz.
— Proszę, niech oskarżony odpowie na pytanie —
zadecydował przewodniczący.
— Ciało było całkowicie rozbite. Głowa była zmiażdżona i
znaleźliśmy ją w odległości prawie 20 metrów od reszty
korpusu. Brakowało również jednej ręki. Tę ratownicy z
pogotowia odkryli na półeczce na wysokości 50 metrów.
— Wysoki sądzie — znowu zabrał glos obrońca — zwracam
uwagę, że jeżeli nawet poszczególne części ciała zostały tak
rozrzucone wskutek upadku i uderzenia o skały znajdujące się
na drodze, to zwłoki nie mogły znajdować się, jak by sobie tego
życzył pan prokurator, dokładnie pod miejscem, z którego
nastąpił upadek
— Pan twierdzi — prokurator zwrócił się do Niteckiego — że
wypadek nastąpił wskutek po- śliźnięcia się żony i przeważenia
ciała w stronę przepaści przez plecak, czy tak?
— Tak jest,
— Cóż więc mogło być w tym plecaku, że był taki ciężki?
— Plecak nie był tak bardzo ciężki. Ważył jednak 5—6
kilogramów. Żona miała w nim zapasowe trampki, ręcznik,
mydło, zmianę bielizny, sweter i różne drobiazgi osobiste, a
także trochę żywności. Jeżeli dobrze sobie przypominam, pół
bochenka chleba, dwie tabliczki czekolady, trochę wędliny i
owoce.
— A co znajdowało się w pańskim plecaku?
— Również moje osobiste rzeczy i żywność, Nawet znacznie
więcej żywności.
— Dlaczego? Przecież mieliście zatrzymać się w schronisku.
Tam zawsze można coś kupić do jedzenia.
— Wiele chodziliśmy po górach i zawsze za
bieramy ze sobą żywność. Czasami niczego nie można kupić
w schronisku, a czasami można po prostu nie dojść do
schroniska i być zmuszonym do noclegu w górach. Ludzie
uprawiający wspinaczkę wiedzą coś niecoś na temat
zmienności warunków atmosferycznych na dużych
wysokościach, zwłaszcza w czerwcu i dlatego zawsze
odpowiednio się asekurują.
— Przecież mieliście iść cały czas znakowanym szlakiem?
— Tak, ale gdyby nawet na tej trasie zaskoczyła nas mgła,
trudno byłoby zejść z Krzyżnego w Buczynową Dolinkę. Poza
tym wyjaśniłem już, że Maria przed przyjazdem do Zakopanego
niezbyt dobrze się czuła. Nie byłem pewny, czy nie zabraknie
jej sił na taką wycieczkę. Zresztą nie potrzebowaliśmy się
śpieszyć z powrotem do miasta. Gdyby pogoda nadal dopisy-
wała, być może zrobilibyśmy nazajutrz inną wycieczkę,
wychodząc ze schroniska w Pięciu Stawach. Dlatego właśnie
zabraliśmy sporo żywności i trochę rzeczy na zmianę.
— A co się stało z plecakiem żony? Miała go przy sobie w
momencie upadku.
— Nie wiem. Nie znaleźliśmy plecaka.
— Szkoda! Oskarżony jest taki rozważny i nie pomyślał o
tym.
— Panie prokuratorze, szukałem ciała żony, a nie plecaka.
Być może, że na moim miejscu pan prokurator zrobiłby
odwrotnie — odpowiedział Nitecki dość ostrym tonem.
— Oskarżony ma udzielać odpowiedzi na pytania, a nie
opatrywać je w komentarze — upomniał Niteckiego sędzia
Jelnicki.
— Wysoki sądzie — odezwał się mecenas Murasz — Proszę o
wzięcie oskarżonego w obronę przed złośliwostkami pana
prokuratora. Tego rodzaju zwroty, jakich użył przed chwilą pan
prokurator, są, moim zdaniem, niedopuszczalne.
— Zwracam uwagę panu prokuratorowi, żeby zadawał
pytania.
Prokurator Sniatała pochylił głowę w lekkim ukłonie i
zwrócił się do oskarżonego.
— Plecaka nie było przy zwłokach?
— Nie, Nie było.
— Ja również myślałem o plecaku — stwierdził rzecznik
oskarżenia. Prokuratura z urzędu musi uwzględniać wszystkie
okoliczności przemawiające na korzyść oskarżonego. Dlatego
też zajęliśmy się tą sprawą. Oto jest dokument, pismo
Tatrzańskiego Pogotowia Ratunkowego, że mimo
dwutygodniowych poszukiwań na całym terenie plecaka
nigdzie nie odnaleziono. Przedkładam ten dokument sądowi. —
To mówiąc prokurator podał przewodniczącemu sądu arkusz
papieru.
— Czy obrona ma wnioski?
Mecenas Murasz podniósł się ze swojego miejsca.
— Przede wszystkim chciałbym obejrzeć to pismo.
Sędzia podał adwokatowi otrzymany przed chwilą
dokument. Obrońca rzucił nań okiem i zwracając sądowi
arkusz papieru powiedział:
— Nie protestuję, jeśli dla pana prokuratora posiada on taką
wartość.
— Sąd postanowił — oświadczył przewodniczący — dołączyć
do akt sprawy dokument przedstawiony przez prokuraturę,
zaświadczenie pogotowia, że mimo poszukiwań nie udało się
odnaleźć plecaka zmarłej.
— Wysoki sądzie — wstała aplikantka Anna Muraszówna —
wydaje się, że podnoszenie przez pana prokuratora sprawy
zaginionego plecaka jest bez znaczenia. Nawet gdyby przyjąć,
że oskarżony strącił swoją żonę w przepaść, plecak niczego nie
wyjaśnia, ani niczego nie dowodzi.
— O. przepraszam — replikował prokurator. — Chodzi nam
jedynie o ustalenie prawdziwego stanu faktycznego, Skoro
oskarżony twierdzi, że
jego żona miała plecak na sobie, to plecak ten powinien
znajdować się w pobliżu zwłok.
— Gdyby nawet Maria Nitecka zdjęła plecak przy
przechodzeniu lodowca i właśnie wtedy oskarżony strąciłby ją
ze skały, cóż łatwiejszego byłoby dla niego jak zepchnąć później
ten plecak w ślad za żoną? — Anna Muraszówna nie dawała za
wygraną.
— A jednak plecaka nigdzie nie znaleziono.
— Pan prokurator polecił go szukać dopiero w dwa miesiące
po wypadku. Możliwe, że ktoś znalazł ten plecak i
przywłaszczył sobie. A może po prostu ten nieszczęsny plecak
spoczywa na dnie dolinki przygnieciony głazem z lawiny wy-
wołanej wypadkiem?
— Wcale nie zostało ustalone, że wypadek spowodował
urwanie się lawiny.
— Być może, że lawiny wówczas nie było — zgodziła się
aplikantka — ale na pewno przeszła tamtędy niejedna lawina
od dnia, w którym prokuratura zarządziła poszukiwania
plecaka. Kamienne lawiny na zboczach Krzyżnego nie są czymś
wyjątkowym. Prawie po każdym deszczu coś się tam obrywa i
spada na dół.
— Zwracam uwagę stronom — przerwał spór sędzią Jelnicki
— że biegły sądowy w tych sprawach przesłuchiwany będzie w
toku procesu i wyjaśni wszystkie zagadnienia. Nie ma więc
potrzeby roztrząsać ich szczegółowo w tej chwili. Proszę o
dalsze pytania pod adresem oskarżonego.
W ciągu następnych trzech godzin oskarżony Stanisław
Nitecki odpowiadał na pytania sądu, prokuratora i obrońcy.
Chociaż prokurator zasy- pał go prawdziwym gradem pytań
dotyczących prawie całej jego przeszłości, a zwłaszcza historii
małżeństwa, ani razu nie udało mu się przyłapać oskarżonego
na jakiejś nieścisłości w zeznaniach. Udzielał wyjaśnień
spokojnym i pewnym głosem, a jedynie lekkie drżenie palców u
rąk i zaczerwienione uszy świadczyły o zdenerwowaniu
podsądnego.
Kilka razy dochodziło do krótkich spięć między
prokuratorem a obrońcą. Widać było wyraźnie. że każda ze
stron usiłuje zdenerwować swojego przeciwnika. Jednakże
każdy atak, czy to prokuratora, czy mecenasa Murasza spotykał
się z natychmiastową celną ripostą. Z wyjątkiem krótkiej,
piętnastominutowej przerwy już prawie pięć godzin trwała
rozprawa, a mimo to publiczność nadal siedziała lub stała w
przejściach. Nikt nie chciał zrezygnować z obecności na tym
coraz ciekawszym procesie i wyjść przed jego zakończeniem.
Przeciwnie, w miarę upływu czasu, coraz więcej osób
przybywało na i tak zatłoczoną salę.
W czasie przerwy prokurator Sniatała wprowadził do
pokoju sędziów i przedstawił im swojego starszego kolegę,
przedstawiciela Prokuratury Generalnej, który został
delegowany z Warszawy jako specjalny obserwator z ramienia
generalnego prokuratora. Ku zdziwieniu rzecznik oskarżenia,
mecenas Murasz serdecznie przywitał się z warszawskim
gościem. Znali się jeszcze sprzed wojny, ze studiów.
Wreszcie padło sakramentalne pytanie prze. wodniczącego:
— Kto jeszcze ma pytania do oskarżonego?
Nikt nie zabrał głosu i sędzia Jeinicki, śpiesząc się nieco jak
gdyby w obawie, że prokurator lub obrońca gotowi są rozmyślić
się ogłosił:
— Sąd odracza posiedzenie do jutra, do godziny dziesiątej.
Dopiero wtedy zgromadzona na sali publiczność
spostrzegła, że spędziła w tej sali bardzo dużo czasu. Teraz
wszyscy chcieli jak najprędzej wyjść. W drzwiach powstał mały
zator. Woźni sądowi musieli znowu interweniować.
Gdy już to duże pomieszczenie sądowe zostało opróżnione,
milicjanci wyprowadzili oskarżonego. Mecenas Murasz nie
omieszkał przyjacielsko z nim się pożegnać, dodając otuchy
przed czekającą go jutro rozprawą.
Ostatnia wyszła z sali aplikantka Anna Muraszówna,
dźwigając swoją ciężką tekę i mrucząc:
— Po co ja to targam? Przecież ojciec ani razu nie spojrzał
na te akta. I tak je zna na pamięć.
Rozdział II
Nazajutrz, licznie zgromadzona na sali publiczność długo
oczekiwała na otwarcie rozprawy. Wprawdzie sędziowie,
prokurator i obrońca byli na miejscu jeszcze przed dziesiątą, lecz
zabrakło najważniejszej osoby w procesie — oskarżonego. Coś
„nawaliło" w transporcie więźniów i Niteckiego nie dowieziono
na czas do gmachu sądu. Dopiero interwencja prokuratora
spowodowała, że specjalnie posłana karetka więzienna, tak
zwana „suka", przywiozła oskarżonego, lecz grubo po terminie
wyznaczonym w tym dniu na kontynuowanie procesu. Dopiero
po godzinie jedenastej rozległ się dzwonek, a woźni zawołali:
— Proszę wstać, sąd idzie!
W drugim dniu rozprawy zeznawali świadkowie oskarżenia. Na
ogól potwierdzili tezę prokuratora, że małżeństwo Niteckich było
od początku nieudane, przy czym winę przypisywali przede
wszystkim mężowi. Prowadził on hulaszczy tryb życia,
nieustannie miewał jakieś miłostki. Dla żony był dobry tylko
wedy, kiedy potrzebował pieniędzy. W końcu udało mu się wy-
łudzić od niej większą sumę na założenie warsztatu
samochodowego. Maria liczyła na to, że stwarzając mężowi
warsztat pracy doprowadzi do ustatkowania się Stanisława i
ponownej stabilizacji swojego związku małżeńskiego. Tak się
jednak nie stało. Nitecki wprawdzie warsztat założył, ale nie w
Krakowie jak to było pierwotnie projektowane, lecz w
Katowicach. Początkowo dojeżdżał do Katowic i przebywał tam
parę dni w tygodniu, wreszcie całkowicie się tam przeprowadził.
W owym czasie poznał młodszą od siebie o piętnaście lat,
bardzo przystojną pannę i nawiązał z nią bliższą znajomość.
Związek ten trwał przeszło 6 lat, a więc znacznie dłużej, aniżeli
wszystkie poprzednie, podobne miłostki Niteckiego. Elżbieta
W. w pewnym sensie miała dobry wpływ na swojego
przyjaciela. Przestał nałogowo pić i ustatkował się. W dalszym
ciągu jednak bardziej zajmował się swoim samochodem,
rajdami i wyścigami, niż prowadzonym przez siebie
warsztatem. Nadal też lekkomyślnie zaciągał długi.
Wreszcie suma zadłużeń i zaległe podatki przekroczyły
wartość urządzeń warsztatu. Komornik położył sekwestr na
maszynach i wszystkich należnościach firmy. W trudnej
sytuacji Nitecki przypomniał sobie o żonie. Pojechał do
Krakowa i dopiął tego, że Maria zgodziła się raz jeszcze
wyratować męża z opresji. Postawiła jednak warunek —
natychmiastowe zerwanie z Elżbietą W. Nie mając wielkiego
wyboru Nitecki przyjął ten warunek, zlikwidował mieszkanie
w Katowicach, zamieszkał razem z żoną w jej krakowskiej willi
i objął posadę instruktora na kursach samochodowych.
Wkrótce okazało się, że nie zerwał bynajmniej znajomości z
Elżbietą. Nadal widywano ich razem w różnych lokalach. Tyle,
że Nitecki teraz znacznie rzadziej pokazywał się w Katowicach.
Za to pani W. przyjeżdżała do Krakowa lub do Zakopanego.
Kilka razy zatrzymywali się nawet w willi Niteckich „na
parcelach urzędniczych".
Takie zachowanie się męża musiało oczywiście spowodować
ponowne rozdźwięki w małżeństwie Niteckich. Maria
zażądała, aby Stanisław skończył wreszcie romanse z Elżbietą,
rzucił pracę na kursach i zajął się wytwórnią mas pla-
stycznych. Swoje słowa poparła czynami. Po prostu
zmniejszyła apanaże niewiernego „księcia małżonka".
Zapowiedziała zresztą, że w przyszłości nie zapłaci żadnego
mężowskiego długu. A mogła z powodzeniem spełnić tę
groźbę. Żyjący jeszcze w 1945 roku ojciec Marii, stary kupiec
krakowski, Stępień, przeciwny małżeństwu córki z młodszym
od niej Niteckim, zgodził się w końcu na ten związek, ale
narzucił Stanisławowi jeden warunek - podpisanie intercyzy,
mocą której Maria zachowała nie tylko odrębność swojego
majątku, ale także odrębność dorobku. W ten sposób Nitecki,
który prawdopodobnie liczył, że przez rozkochanie w sobie bo-
gatej, ale brzydkiej panny, zdobędzie duży majątek, doznał
rozczarowania. Nieustępliwość starego kupca postawiła
młodego człowieka przed faktem, że żeni się z czystej
miłości. Był majątkowo całkowicie zależny od żony, bo sam
prócz urody i licznych odznaczeń za czyny bojowe w
partyzantce i na wojnie niczego nie posiadał. Wprawdzie
przed wojną był na trzecim roku politechniki, później zaś
rzekomo na tajnych kompletach uzyskał dyplom, lecz — jak
zeznawali świadkowie — sprawa wyglądała mętnie. Ale nie
ożenił się przecież z bogatą jedynaczką po to, aby pracować.
W końcu małżonkowie zawarli nowy kompromis, dzięki
temu, że Maria była zakochana w mężu i wierzyła w jego
poprawę. Stanisław po raz nie wiadomo który przyrzekł
zerwać z Elżbietą W., w zamian żona zgodziła się na jego
pracę poza wytwórnią, a właściwie na niekrępujące
godzinami zajęcie i dość fikcyjną posadkę instruktora
kursów samochodowych. Zgodziła się również nadal
finansować jego pasję — sport automobilowy. Nitecki
natychmiast wykorzystał tę ugodę i kupił piękny, nowy
samochód, za który Maria zapłaciła około trzystu tysięcy
złotych. Prawdopodobnie łudziła się, że „jej duże dziecko"
zajmie się nową zabawką.
Czy tym razem Stanisław dotrzymał umowy i naprawdę
zerwał z Elżbietą? Na to pytanie świadkowie nie umieli dać
kategorycznej odpowiedzi. Było to zaledwie na trzy tygodnie
przed tragicznym wypadkiem, który położył kres życiu
Marii.
Ciekawe zeznania złożyła Wanda Jaskólska, przyjaciółka
Marii Niteckiej, jeszcze z czasów szkolnych. To właśnie
Jaskólscy mieszkali w willi Niteckich w Zakopanem „na
parcelach urzędniczych". Zajmowali cały parter. Na górze
Niteccy zarezerwowali dla siebie dwa pokoje z łazienką i
małą niszą kuchenną. Maria nieraz zwierzała się
Rozdział I Wielka sala sądu wojewódzkiego szumiała gwarem głosów, jak ul pełen, pszczół. Chociaż do przewidzianego wokandą terminu wywołania sprawy brakowało Jeszcze przeszło godziny, wszystkie miejsca dawno już były zajęte. Ludzie stali pod ścianami i tłoczyli się w ciasnym przejściu. Nawet lawy zarezerwowane dla prasy prawie się zapełniły. Wprawdzie sekretariat II wydziału karnego Sądu Wojewódzkiego wydawał osobne karty na każdy dzień rozprawy, a dwóch woźnych i dwóch milicjantów skrupulatnie sprawdzało je zarówno przy wejściu do tej części gmachu, jak później przy samych drzwiach sali, niemniej publiczności stawiło sie grubo więcej, niż było kart wstępu na dzisiejszą, pierwszą rozprawę. Każdy z kontrolujących miał przecież znajomych lub przyjaciół, dla których zrobił wyjątek. Starzy bywalcy sądów, tacy, którzy nie opuszczają ani jednej ciekawszej rozprawy również znaleźli się w komplecie. Ich także przemycono do wnętrza. Przychodzą tu codziennie — rozumowali woźni — dlaczego więc miałoby ich akurat zabraknąć na sprawie Niteckiego? Procesy poszlakowe budzą zawsze największe zainteresowanie. Tym bardziej musiał je wzbudzić proces Stanisława Niteckiego, człowieka powszechnie znanego, pochodzącego ze starej, bogatej i szanowanej rodziny. A właśnie za godzinę Stanisław Nitecki miał zająć miejsce na lawie oskarżenia pod zarzutem zamordowania swojej żony Marii, a wiec przestępstwa z artykułu 225 kk $ 1. Nie tylko jednak niecodzienna sprawa człowieka ogólnie znanego podsycała ciekawość publiczności sądowej. Fakt, że obrony Niteckiego podjął się adwokat Murasz, dla ludzi obeznanych z sądem był niemniej wielką sensacją. — Mecenas Jan Murasz — mówili o nim niektórzy zawistni koledzy — nie jest obrońcą sądowym. Jest instytucją! Legendą, którą on sam wokół siebie stworzył i sam ją umiejętnie pie- lęgnuje. Nic dziwnego, przy takim majątku...
Inni, a przede wszystkim prasa i publiczność sądowa, widzieli, i słusznie, w adwokacie Muraszu ostatniego z epigonów sławnych przedstawicieli palestry okresu międzywojennego, takich jak Duracz, Ettinger, Niedzielski, Szurlej czy Nowodworscy. Widzieli w nim adwokata z powołania, prawdziwego ,.rzecznika sprawiedliwości“, zajadle walczącego o tę sprawiedliwość przed sądem. A jednocześnie rozporządzającego ogromną wiedzą prawniczą, niemniejszym talentem, doświadczeniem i wspaniałą erudycją. Wielokrotnie proponowano adwokatowi Muraszowi, aby poświęcił resztę życia karierze naukowej i objął katedrę prawa karnego na którymś z uniwersytetów. Stary prawnik zawsze jednak odmawiał, twierdząc, że rola obrońcy sądowego jest najbardziej zaszczytną i odpowiedzialną funkcją jego życia. Dodawał też, że nikt nie może nauczyć się być dobrym prawnikiem i dobrym adwokatem. Z tym trzeba się urodzić. Wykształcenie może tylko rozwinąć wrodzony talent. I odwrotnie — kto ma talent, ale nie pracuje nad nim, nie kształci się codziennie, może zostać najwyżej przeciętnym „radcą prawnym“ w jakiejś przeciętnej instytucji. Syn i wnuk adwokata, mecenas Murasz również skierował swoich dwoje dzieci na drogę kariery adwokackiej. Syn był zdolnym, wybijającym się cywilistą. Młodsza od niego siostra kończyła aplikanturę, pomagając ojcu w sprawach karnych. Legendy o majątku starego adwokata były niewątpliwie przesadzone. Niemniej Jan Murasz był człowiekiem zamożnym, żyjącym bez trosk materialnych dnia codziennego. Złośliwi i zawistni mieli trochę racji mówiąc, że umiał on podsycać i pielęgnować legendę, jaka wytworzyła się wokół sławnego nazwiska. Od wielu lat. Murasz bardzo rzadko stawał w sądach. Nieraz umyślnie powtarzał, że przyjmuje tylko te sprawy, w których Jest pewien niewinności oskarżonego lub gdzie, ze względu na zawiłość problemu i istnienie poważnych okoliczności łagodzących, pomoc wybitnego prawnika jest mu niezbędna. Dzięki stosowaniu tej metody stary mecenas od lat nie przegrał bodaj żadnego pro- cesu. Sukces gonił sukces i w końcu, w opinii prasy i
publiczności, powstało przekonanie, że skoro broni adwokat Murasz, to oskarżony na pewno jest niewinny. Sława nazwiska, talentu i naprawdę głębokiej wiedzy nie była bez wpływu na zajmowanie stanowiska przez prokuratora lub nawet sąd. W sprawie bronionej przez starego lwa palestry prokurator długo ważył każde słowo aktu oskarżenia wiedząc, że najmniejszy błąd zostanie nie tylko natychmiast wykorzystany, ale i bezlitośnie wykpiony. Sądy naradzały się nad sentencją wyroków co najmniej trzy razy dłużej, niż w innych sprawach. Toteż wiadomość, iż Murasz, wielki adwokat Murasz, podjął się obrony Stanisława Niteckiego był dla przedstawicieli prasy i stałych bywalców sal sądowych faktem sygnalizującym niewinność oskarżonego. Dla wszystkich zaś zapowiedzią pięknej, pasjonującej walki między prokuratorem a obrońcą o głowę (dosłownie o głowę, bo artykuł 225 kk przewiduje karę śmierci za zabójstwo) oskarżonego. Z artykułów prasowych, a zarówno prasa codzienna, jak periodyki bardzo dużo miejsca poświęciły zbliżającemu się procesowi, wiedziano, że prokuratura z niezwykłą starannością przygotowała cały proces. Powołano kilkudziesięciu świadków zarówno dla scharakteryzowania postaci oskarżonego, jak i jego domniemanej ofiary oraz dla naświetlenia atmosfery, jaka panowała w domu Niteckich. Liczni biegli mieli udokumentować, że nie może być mowy o wypadku, lecz jedynie o wyrafinowanej zbrodni, dokonanej z całą premedytacją. Akt oskarżenia wnosił przed sądem wiceprokurator wojewódzki Andrzej Sniatała. Był to bardzo trafny wybór. Sniatała był wprawdzie jednym z najmłodszych oskarżycieli w prokuraturze wojewódzkiej, lecz niewątpliwie najzdolniejszym. On również — zgodnie z teorią mecenasa Murasza — urodził się prawnikiem. Wielka praca i znakomita pamięć sprawiły, że ten młody prokurator stał się prawdziwym postrachem przestępców. Prowadząc do- chodzenia parokrotnie rozwiązał takie „zagadki kryminalne“, w których najtężsi fachowcy z MO nie mogli nawet ruszyć śledztwa z miejsca. O zdolnościach krasomówczych
prokuratora najlepiej świadczyło, że jako student prawa, a na- stępnie jako aplikant sądowy wygrywał wszystkie konkursy oratorskie. Jego przełożeni mieli tylko jedno zmartwienie — czy zdolny prawnik nie ucieknie im do adwokatury, gdzie warunki materialne są bez porównania lepsze, niż w są- downictwie i prokuraturze. Na razie jednak jakoś się na to nie zanosiło. Prokurator Sniatała weselał, gdy mu o tym mówiono i żartował, że przejdzie do adwokatury wówczas, jeżeli przegra kolejno trzy sprawy, w których oskarża. Dotychczas nie przegrał ani jednej. Dlatego też na wiadomość o podjęciu się obrony Stanisława Niteckiego przez adwokata Jana Murasza, prokurator wojewódzki zlecił popieranie oskarżenia przed sądem swojemu młodemu koledze. Ponieważ ci dwaj ludzie jeszcze ani razu nie zetknęli się na sali sądowej, żaden z nich nie obawiał się swojego słynnego przeciwnika i każdy tym staranniej przygotowywał się do rozprawy. Prokurator Sniatała był niewątpliwie w znacznie lepszej sytuacji od starego adwokata. On, młody człowiek, nie miał w tym procesie nic do stracenia. Nie ryzykował sławy wielkiego nazwiska. Nie można się więc dziwić, że proces wywołał ogromne zainteresowanie i nie tylko miejsce rozprawy, ale cały korytarz wypełniony był publicznością, która nie mając nawet nadziei dostania się na rozprawę, chciała przynajmniej zobaczyć oskarżonego, prokuratora i obrońcę w chwili ich wejścia na salę sądową. — Idzie! Prowadzą go! - Rozległy się głosy. Schodami pod górą piął się mały orszak. Otwierał go sierżant milicji, powtarzając: ,,Roz- stąpić się, proszą rozstąpić się". Za nim szedł spokojnym krokiem, z twarzą upozowaną na „lekko znudzoną" mężczyzna w wieku 45 lat. Ubranie miał dobrane starannie — ciemny, doskonale skrojony garnitur, białą nylonową koszulę i srebrzysty krawat. Dawniej musiał być szczupły i wysportowany. Niebezpieczny dla mężczyzny wiek i paromiesięczny pobyt w więzieniu dawały znać o, sobie początkiem tuszy. Za oskarżonym postępowało jeszcze dwóch milicjantów. Grupka ta z trudem przedarła się przez zapełniony ludźmi korytarz i zniknęła za drzwiami
prowadzącymi do małego pokoiku beżpośrednio połączonego z salą rozpraw, a służącego jako pomieszczenie dla oskarżonych. Nie upłynęło dziesięć minut, gdy na korytarzu ukazali się dwaj mężczyźni. Jeden z nich wysoki, szczupły, o pięknych srebrnych włosach, śniadej, opalanej twarzy, niósł zarzuconą przez ramię togę z zielonym żabotem. Z uśmiechem tłumaczył coś swojemu towarzyszowi. Drugi stanowił zupełne przeciwieństwo adwokata Mura- sza. Niski, korpulentny, o krągłej twarzy z czerwonymi rumieńcami na policzkach, jakich niejedna panna mogłaby mu pozazdrościć, ubrany był w togę z czerwonym żabotem. W ręku trzymał pękatą teczkę. On również uśmiechał się. — Teraz to się śmieją — zauważył ktoś z publiczności — a za chwilę będą sobie skakali do oczu. — Moja pani — jakaś stała bywalczynl sal sądowych dzieliła się spostrzeżeniami z obok stojącą niewiastą — widziała pani jak ten Nitecki szedł? Rozglądał się wokoło i miał minę, Jakby spacerował po parku, albo wybierał się do kawiarni! Tak wstydu za grosz nie mieć! Zamordować żonę i jeszcze patrzeć rodzicom prosto w oczy. Co za czasy, co za czasy! — Co tam pani opowiada? Zamordował! Była pani przy tym? Taki sam niewinny, jak ja albo pani - ujął się za Niteckim przygodny słuchacz. — Jaki tam niewinny? Kawał drania. Tak pozbyć się żony — oponował ktoś inny. - Powieszą go jak amen w pacierzu! I sam Murasz nic tu nie pomoże. — Uniewinnią, na pewno uniewinnią! — Spór obajmował coraz szersze grono osób. — Uciszcie się! Proszę się uciszyć! — Interweniowali woźni sądowi — Proszę się rozstąpić. Co za ludzie! Zróbcie przejście! Przez zwarty tłum publiczności przepychała się w stronę sali rozpraw przystojna, wysoka, młoda dziewczyna. Oburącz trzymała wielką, wypchaną tekę. Była bardzo podobna do ojca — adwokata Murasza. Za chwilę publiczność rozstąpiła się przed trzema mężczyznami. W środku szedł ubrany w togę z fioletowymi
wypustkami, łańcuchem i orłem na piersiach przewodniczący kompletu sędziowskiego, wiceprezes sądu wojewódzkiego, sędzia Piotr Jelnicki. Idący obok ławnicy, to — prawnik, urzędnik miejskiej rady narodowej Adam Pietraszek i majster budowlany Zenon Kicki. Za nimi szła protokolantka, niosąc plik druków i papierów. — Zaraz się zacznie — pouczał ktoś obeznany z procedurą sądową. — Oskarżonego już przywieźli, prokurator i obrońca są na sali, a i skład sądu w komplecie. — Ale akt jeszcze nie przynieśli. — Co pan będzie mi opowiadał! Akta sądowe od dwóch godzin są na miejscu. Woźni je przytaskali zaraz po ósmej. Tymczasem na sali rozpraw oskarżony zasiadł na swoim miejscu. Jeden z milicjantów ulokował się obok niego, drugi z tyłu. Obrońca, adwokat Murasz, stojąc w ławie adwokackiej, odwrócony bokiem do publiczności, z ożywieniem tłumaczył coś Niteckiemu. Aplikantka, Anna Mu- raszówna, wyjmowała z pękatej teki akta w szarych obwolutach i układała na pulpicie ławy adwokackiej, otwierając niektóre z nich w miejscach uprzednio zaznaczonych. Na jednym końcu długiego stołu sędziowskiego zajęła miejsce protokolantka. Ona również była gotowa do rozpoczęcia rozprawy. Właśnie wypełniała pierwszą, formalną stronę protokołu, tam, gdzie wymieniony jest imiennie skład sądu, nazwiska prokuratora, obrońcy oraz nazwisko protokolanta. Po przeciwnej stronie stołu, a po prawej ręce sędziów, zajął miejsce prokurator Andrzej Sniatała. On także wypakowywał swoją tekę i tak układał akta, aby mieć pod ręką materiały potrzebne na dzisiejszy dzień. Tylko trzy fotele z wysokimi oparciami stojące obok siebie za długim stołem, naprzeciwko ław dla publiczności, były jeszcze wolne. W tej chwili rozległ się ostry dźwięk dzwonka. — Proszę wstać! Sąd idzie! — obwieścił woźny, zamykając jednocześnie drzwi do korytarza. Wszyscy powstali. Małe drzwiczki w końcu sali, za stołem sędziowskim, otworzyły się i ukazał się w nich najpierw przewodniczący kompletu sędziowskiego, a następnie obydwaj ławnicy. Sędziowie zajęli
swoje miejsca — Proszę usiąść — łagodnym głosem powiedział sędzia Jelnicki. — Proszę siadać! — Powtórzył głośno woźny. — Otwieram rozprawę — ciągnął dalej sędzia Jelnicki — przeciwko Stanisławowi Niteckiemu oskarżonemu o zabójstwo swojej żony Marii Niteckiej z domu Stępień, a to o przestępstwo z artykułu 225 kk § 1. Oskarżony Nitecki — pro- szę wstać. Stanisław Nitecki podniósł się z lawy. Stojąc w postawie pełnej uszanowania dla sądu, odpowiadał na pytania równym, spokojnym głosem. Były to na razie niezbędne formalności — ustalenie personaliów oskarżonego. Nitecki podał, że ma 44 lata, wykształcenie wyższe — inżynier mechanik. Odznaczenia: Krzyż Grunwaldu, Krzyż Partyzancki, Krzyż Walecznych, odznakę za zdobycie Berlina oraz odznakę za Wał Pomorski. Majątku ani żadnych nieruchomości nie posiada. Dzieci nie ma. Potem przewodniczący sądu poprosił, aby oskarżony z powrotem usiadł. Teraz sędzia Jelnicki oświadczył: — Odczytany będzie akt oskarżenia. W tej chwili poderwał się adwokat Murasz. — Proszę o głos. — Proszę — zgodził się przewodniczący. — Wysoki sądzie — zaczął mecenas — jeszcze przed odczytaniem aktu oskarżenia mam zaszczyt prosić wysoki sąd o zmianę środka zapobiegawczego i uchylenie aresztu względem oskarżonego Stanisława Niteckiego. Wysoki sądzie, akt oskarżenia jest bardzo interesujący, czyta się go jak dobrą powieść kryminalną. Napisany jest, muszę to przyznać — tu stary adwokat zrobił ukłon w stronę prokuratora Sniatały — z dużą dozą talentu. Ale wysoki sądzie — ciągnął dalej - przecież nie na tym rzecz polega. Czytałem ten akt oakarżenia wielokrotnie i poza, zresztą grą slów nie mogłem znalazć niczego konkretnego. Ani jednego zarzutu popartego jakimikolwiek dowodami. Wobec tej całkowitej bezzasadności aktu oskarżenia wnoszę o uchylenie aresztu i wyrażenie zgody na to, aby oskarżony Nitecki odpowiadał z wolnej stopy.
Mecenas Jan Murasz wystrzelił pierwszy pocisk w stronę prokuratury. Wniosek był oczywiście tylko demonstracją i adwokat dobrze wiedział, że będzie odrzucony. Chodziło mu jedynie o podkreślenie, iż uważa oskarżonego za niewinnego i obrona przyjmie taktykę negacji aktu oskarżenia jako całosci 1 będzie domagać się wyroku uniewinniającego. — Ale zagiął — odezwał się z zachwytem ktoś z ław publiczności - jak Boga kocham, zrobił prokuratora na szaro. Muszą go tam diabli brać... — Proszę się uciszyć — sędzia Jelnicki ujął za stojący przed nim dzwonek. Jeżeli adwokat Murasz uważał się za kosę, to trzeba przyznać, że trafiła ona na kamień. Mimo swojej tuszy prokurator zerwał się ze swojego miejsca jak wystrzelony z katapulty. — Proszę o glos — zawołał podnosząc rękę, a widząc przyzwalający gest sądu zaczął — wysoki sądzie, stanowczo oponuję przeciwko wnioskowi pana obrońcy. Bardzo cieszą mnie pochwały z ust mecenasa Murasza, dotyczące moich zdolności. Zdanie, że akt oskarżenia napisany jest interesująco, uważam wprost za niezasłużony zaszczyt. Martwi mnie jednak to, że chociaż pan Mecenas Murasz tyle razy czytał akt oskarżenia, nie zrozumiał jego treści. Mam nadzieję, że to przejściowa aberacja, a nie trwałe skutki przemęczenia. Byłaby niepowetowana strata... Każdy, kto umie czytać i ma choć podstawowe rozeznanie, znajdzie w akcie oskarżenia niczym nieodparte dowody winy Niteckiego. Winy, którą, mam nadzieję, przewód sądowy w całej rozciągłości potwierdzi. W tej sytuacji zmiana środka zapobiegawczego byłaby tylko stwarzaniem okazji przestępcy do ucieczki przed wymiarem sprawiedliwości. — Proszę o ciszę — sędzia Jelnicki musiał znowu uspokajać gwar i śmiechy na sali — jeżeli publicznosc będzie nadal przeszkadzała, każę opróżnić salę. Groźba zrobiła swoje. Zapanowało milczenie. Przewodniczący sądu poszeptał z ławnikam. i zakomunikował decyzję sądu:
— Sąd postanowił odrzucić wniosek obrońcy o zmianę środka zapobiegawczego. Następnie, przysuwając do siebie jedną z kilku leżących na stole teczek, sędzia Jelnicki oznajmił: — Sąd przystępuje do odczytania aktu oskarżania Prawie godzinę przewodniczący czytał gruby plik papierów. Akt oskarżenia zarzucał Stanisławowi Niteckiemu, że w dniu 5, czerwca, pod pozorem wycieczki wysokogórskiej, wywabił swoją żonę Marię na „Orlą Perć" między „Gra- natami a ,,Krzyżnem". Tutaj, gdy przechodzili tuż nad przepaścią, Nitecki zepchnął żonę w dół. Spadając z kilkusetmetrowego urwiska w Dolinę pod Krzyżnem, poniosła śmierć na miejscu Dałej akt oskarżenia rozpatrywał szczegółowo stosunki w domu Niteckich. Zaraz po wojnie Stanisław Nitecki ożenił się z Marią Stępień, córką bogatych kupców krakowskich Mał- żeństwo od początku nie było udane. Stanisław lubił się bawić, grał w karty i nałogowo zdradzał żonę. Wielokrotnie Maria płaciła długi męża i ratowała go z różnych opresji Nie chciała jednak zrywać więzów, kochała męża i liczyła na to, że w końcu się ustatkuje. Wreszcie Nitecki wyprowadził się z domu i przez ostatnie lata mieszkał w Katowicach, gdzie prowadził warsztat samochodowy i gdzie nawiązał bliższą znajomość z Elżbietą W., pracownikiem naukowym Politechniki Śląskiej. Mniej więcej przed rokiem warsztat samochodowy został zwinięty. Nie obeszło się bez paru procesów sądowych. Klienci skarżyli właściciela warsztatu o niesolidne przeprowadzanie powierzonych mu remontów, a nawet wręcz o nieuczciwość — wstawianie do naprawianych samochodów starych, zdezelowanych części zamiennych, a liczenie jak za nowe. Skończyło się tym, że Maria Nitecka jeszcze raz popłaciła długi męża, który zlikwidował mieszkanie w Katowicach i przeprowadził się do Krakowa. Znajomości z Elżbietą W. jednak nie zerwał. Często widywano oboje w Katowicach. Nieraz też pani W. przyjeżdżała do Krakowa lub do Zakopanego, aby spotkać się z przyjacielem. Stanisław Nitecki otrzymał stanowisko instruktora na
kursach samochodowych. Zarabiał tam około 2500 złotych miesięcznie, nadal jednak widywano go w najdroższych restauracjach, gdzie płacił wysokie rachunki. Miał dużo dłu- gów. Byli bowiem ludzie, którzy chętnie pożyczali mu pieniądze, wiedząc, że prędzej czy później żona ureguluje zadłużenia. Samo utrzymanie samochodu, a Nitecki byl znanym auto- mobilistą-sportowcem startującym w licznych rajdach i wyścigach samochodowych — zdaniem aktu oskarżenia - kosztowało więcej, niż wynosiły zarobki podsądnego. Maria Nitecka stanowiła przeciwieństwo męża. Była ona kobietą, jak na polskie stosunki, bogatą. Po rodzicach odziedziczyła dwa domy i willę w Krakowie oraz willę w Zakopanem. Będąc z wykształcenia chemikiem prowadziła wytwórnię mas plastycznych. Wytwórnia pracowała głównie na eksport, przynosząc właścicielce poważne dochody. Poza tym Stępniowie, którzy przed wojną należeli do bogatego patrycjatu miasta Krakowa, ulokowali poważne kwoty za granicą, głównie w akcjach przemysłu elektrycznego Szwajcarii i USA. Akcje te zarówno w czasie całej wojny, jak w latach powojennych przy- nosiły duże zyski Były one jednak zamrożone wobec okupacji hitlerowskiej w Polsce, a później wobec braku odpowiednich porozumień finansowych między Polską a Stanami Zjedno- czonymi. Obecnie należności te zostały odblokowane i Maria Stępień-Nitecka mogła dowolnie rozporządzać poważnymi sumami, znajdującymi się na jej rachunkach dewizowych w PKO i w amerykańskich bankach. Maria była ostatnią z rodu Stępniów. Nie miała żadnych bliższych krewnych. Jej małżeństwo pozostało bezdzietne. Cały więc ogromny majątek przechodził teraz na Stanisława Niteckiego, jako na jedynego spadkobiercę. W tych warunkach — zdaniem aktu oskarżenia — nie może być mowy o nieszczęśliwym wypadku w górach, jak to usiłował przedstawić oskarżany Nitecki, lecz o zabójstwie przy- gotowanym starannie i dokonanym z całą premedytacją. Że była to zbrodnia, a nie nieszczęśliwy zbieg okoliczności najlepiej dowodzi, twierdził prokurator, iż Maria Nitecka
runęła w przepaść idąc znanym i uczęszczanym szlakiem turystycznym. Przejście biegło wprawdzie nad przepaścią, ale jego szerokość w tym miejscu wynosi przeszło połtora metra. Cały szlak znaczony jest czerwonymi znakami. Maria Nitecka doskonale znała drogę, nieraz nią chodziła. Była przecież znaną taterniczką. Od dzieciństwa uprawiała turystykę wysokogórską i alpinizm. Była jedną z pierwszych kobiet, które sforsowały południową ścianę Zamarłej Turni i miała na swoim koncie wiele przejść, gdzie ocenę wspinaczki charakteryzowano słowami „bardzo trudne“ lub „skrajnie trudne“. Taka kobieta nie mogła zginąć na Orlej Perci, drodze odwiedzanej każdego sezonu przez tysiące „ceprów“. Natomiast śmierć Marii Niteckiej rozwiązywała wszelkie trudności Stanisława. Z dnia na dzień stawał się dziedzicem wielkiej fortuny, człowiekiem bardzo bogatym. Uzyskiwał też wolność i mógł się ożenić z Elżbietą W. Oskarżony nie przyznał się do zarzucanego mu przestępstwa, a śmierć żony usiłował wytłumaczyć nieszczęśliwym wypadkiem, potknięciem się Marii Niteckiej przy przechodzeniu przez małe pole lodowe. Przeczy Jednak temu fakt że zwłoki znaleziono w miejscu nie leżącym prostopadle do tego pola lodowego, a właściwie trzema me trami oblodzonej na tym odcinku ścieżki, lecz o wiele bardziej w prawo, w zwalisku kamieni od strony „Granatów". Prokuratur powołał na świadków między innymi członków Tatrzańskiego Pogotowia Ratunkowego, którzy odnaleźli i znieśli do Zakopanego zwłoki Marii Niteckiej. Liczni świadkowie mieli wykazać przed sądem całkowity rozkład małżeństwa Niteckich i hulaszczy tryb życia Stanisława. Wreszcie miała zeznawać również Elżbieta W., z którą domniemany zabójca utrzymywał przez wiele lat bliższą znajomość. Wśród dokumentów znajdowało się sporo weksli i obligów Niteckiego, wykupywanych przez żonę oraz wykaz majątku pozostały po zmarłej. Po odczytaniu aktu oskarżenia przewodniczący sądu zwrócił się do Stanisława Niteckiego: — Oskarżony, proszę wstać.
Nitecki podniósł się. — Czy oskarżony Stanisław Nitecki przyznaje się, że w celu pozbawienia życia swojej żony Marii Niteckiej w dniu 5 czerwca zepchnął ją ze skały w przepaść? — Nie przyznaję się do winy! — odpowiedział twardym, zdecydowanym głosem Stanisław Nitecki. — Czy oskarżony pragnie złożyć wyjaśnienia? — Tak jest. — Proszę, niech oskarżony wyjdzie ze swojego miejsca, stanie tu, naprzeciwko sądu, przy tym pulpicie na środku sali i opowie nam, jak to było. — Ożeniłem się z Marią w roku 1945 — zaczął oskarżony po spełnieniu wskazań przewodniczącego sądu. — Było to bezpośrednio po zdemobilizowaniu mnie z wojska. Miałem wtedy 25 lat. Ostatnie z tych lat spędziłem bądź w konspiracji, bądź w partyzantce, bądź na wojnie. Żona była starsza ode mnie o trzy lata i dużo poważniejsza. Cóż dziwnego, że po tak ciężkiej młodości, gdy codziennie niemal ryzykowałem głową, chciałem się odprężyć i zabawić? To było przyczyną stale pogłębiających się nieporozumień między mną i żoną. Do rozwodu jednak nie doszło, bo i ona mnie kochała, i ja wbrew pozorom, miałem dla niej wiele sentymentu. Wielokrotnie w ciągu lat trwania naszego małżeństwa godziliśmy się, starając się zacząć lepsze współżycie od nowa, lecz po jakimś czasie znowu wybuchały dawne swary i nieporozumienia. Aby tego uniknąć wyjechałem do Katowic i założyłem warsztat samochodowy. W Katowicach poznałem Elżbietę W., z którą wkrótce połączyło mnie uczucie prawdziwej przyjaźni i gorącej sympatii. Nigdy jednak nie było mowy między nami o małżeństwie i Elżbieta dobrze wiedziała, że nie mam zamiaru rozejść się z żoną. Po paru latach prowadzenia warsztatu przedsiębiorstwo zbankrutowało. Stanisław Nitecki postanowił wrócić do Krakowa. Jeszcze raz pogodził się z żoną. Znajomość z Elżbietą W. miała już w tym czasie charakter tylko czysto przyjacielski. Prawdą jest, że nieraz odwiedzał panią W. w Katowicach, czasami spotykali się w Zakopanem czy nawet w Krakowie, ale
były to kontakty wyłącznie towarzyskie. Najlepszy dowód, że w dwa miesiące po jego aresztowaniu Elżbieta W. wyszła za mąż za jakiegoś inżyniera z Bytomia. Z dalszych zeznań Stanisława Niteckiego wynikało, że tym razem współżycie z Marią zaczęło układać się dobrze. Może Maria stała się bardziej pobłażliwa dla jego słabostek, może tez sam Nitecki dostatecznie już się wyszumiał, dość, że poza drobnymi nieporozumieniami ostatni okres w życiu Niteckich należało uważać za najspokojniejszy ze wszystkich lat małżeń- stwa. Jeśli były jakieś zadrażnienia, to nie dotyczyły one jak dawniej innych kobiet, bo z flirtami i miłostkami oskarżony, jak twierdził, definitywnie skończył, lecz jego hobby — automo- bilizmu. Była to rzeczywiście kosztowna namiętność. Maria Nitecka wolałaby, aby jej mąż pracował w wytwórni mas plastycznych zamiast zajmować się instruktażem na kursach samochodowych i wydawać mnóstwo pieniędzy na coraz to nowsze samochody oraz na starty w rajdach i wyścigach, ale w końcu i z tym się pogodziła. Wiedząc jak bogata jest jego żona, Nitecki nie myślał bowiem pozbawiać się swojej ostatniej, jak dowodził składając zeznania przed sądem, pasji. Ostatecznie Maria zadowolona z powrotu męża do domu przez palce patrzyła na jego hobby, a nawet je finansowała, co zresztą nie stanowiło żadnego uszczerbku dla jej majątku. I tak zarabiała dużo więcej, niż mogli wydać oboje. Relacjonując ostatnie wydarzenia przed śmiercią żony Sianisław Nitecki wyjaśnił, że Maria była przemęczona pracą, źle się czuła i wobec tego zaproponował jej spędzenie kilkunastu dni w Zakopanem. Nitecka miała tam swoją wilię odziedziczoną po rodzicach. Wprawdzie willą opiekowali się i mieszkali w niej ich przyjaciele, ale Niteccy mieli do swojej dyspozycji dwa pokoje na poddaszu. Do Zakopanego pojechali samochodem Stanisława. W ciągu pierwszych dni zrobili parę spacerów ścieżką „nad reglami“. Widząc, że żona czuje się lepiej, Nitecki zaproponował większą wycieczkę: z Hali Gąsienicowej przez Zamarzły Staw czarnym szlakiem na Kozią Przełęcz i później czerwonym
szlakiem przez Granaty i Krzyżne aż do Przełęczy Krzyżne, a dalej żółtym szlakiem przez Buczynową Dolinkę do schroniska przy Pięciu Stawach. Ponieważ liczyli się z koniecznością noclegu w schronisku przy Pięciu Stawach, wzięli ze sobą plecaki. W plecakach mieli, jak zwykle, trochę żywności, buty i bieliznę na wypadek przemoknięcia. Drogę znali doskonale, cały czas mieli iść znakowaną trasą, nie brali więc ani lin, ani czekanów. Zresztą o tej porze roku czekany nie były potrzebne. Wycieczka miała dojść do skutku 4 czerwca. Ale w tym dniu lało od rana do wieczora. Natomiast nazajutrz panowała piękna, słoneczna pogoda. Wyruszyli więc 5 czerwca. Bez pośpiechu doszli do Hali Gąsienicowej. Nieco odpoczęli w „Murowańcu". Wypili tam herbatę i coś zjedli, a potem poszli dalej. Idąc od Zamarzłego Stawu czarnym szlakiem doszli do jego połączenia z Orlą Percią. Przeszli całe pasmo Granatów. Okazało się, że jednak padający w Zakopanem deszcz, w górach pozostawił gdzieniegdzie płaszczyzny śniegu lub też zamienił się w lód. Wielokrotnie mijali takie pasma śniegu i lodu. Po minięciu Granatów, idąc ciągle ściśle wyznaczoną trasą — czarnym szlakiem w kierunku na Krzyżne — turyści napotkali poważniejszą przeszkodę. W pewnym miejscu ścieżka mająca tutaj co najmniej półtora metra szerokości była całkowicie oblodzona na przestrzeni trzech metrów. Stosunkowo najłatwiejsza droga prowadziła samą krawędzią nad przepaścią. — Zdjąłem z pleców ciężki plecak i położyłem go na skraju lodu — opowiadał oskarżony Nitecki — następnie z całą ostrożnością, wolno, krok za krokiem przeszedłem przez cały oblodzony teren. Kiedy znalazłem się już na drugiej stronie poprosiłem Marię, aby podała mi plecak. Gdy stanąłem w rozkroku, Jedną nogą na skale, a drugą na lodzie i gdy to samo zrobiła moja żona po drugiej stronie lodowiska, bez trudu mogłem przejąć podany mi przez Marię plecak. Kiedy więc mój plecak znalazł się przy mnie, powiedziałem do Marii „teraz daj swój". Ona jednak odpowiedziała „nie trzeba“ i wskoczyła na lód. Chciała przejść go szybko, nawet biegiem. Było to przecież
cztery, najwyżej pięć kroków. Ale czy „pionierki“ miała dość wyślizgane, czy po prostu źle postawiła nogę na lodzie, dość że pośliznęła się. Ciężar na plecach przeważył w stronę przepaści. Nim zdołałem wyciągnąć rękę na pomoc, Maria bez żadnego krzyku zniknęła za krawędzią skały. — Po wypadku — ciągnął dalej oskarżony — chociaż zdawałem sobie sprawę, że los Marii jest przesądzony, gdyż przepaść w tym miejscu wynosi przynajmniej czterysta metrów, zostawiłem swój plecak, znowu przeszedłem pole lo- dowe, tym razem w kierunku Granatów i jak mogłem najszybciej pobiegłem w stronę Czarnego Stawu, a stamtąd do „Murowańca“, gdzie zaalarmowałem pogotowie. Trzy dni szukaliśmy Marii, lecz dopiero na czwarty znaleźliśmy zwłoki w zwalisku kamieni pod stromą skałą Krzyżnego. — Dlaczego ciało znaleziono prawie dwieście metrów bardziej na zachód od miejsca, które oskarżony wskazał jako bezpośredni teren wypadku? — zapytał prokurator Sniatała, — Ściana nie jest tam zupełnie pionowa — tłumaczył oskarżony — ma różne półeczki i żleby. Spadając Maria mogła najpierw uderzyć o te półki i to chyba zmieniło kierunek upadku. Poza tym ciało mogło pociągnąć za sobą lawinę kamieni. Fakt, że zwłoki były całkowicie zmasakrowane, a jego szczątki znajdowaliśmy na dość dużej przestrzeni, potwierdzi to przypuszczenie. — Czy oskarżony widział lub słyszał tę lawinę? — to pytanie postawił jeden z ławników. — Nie. Gdy Maria zniknęła w przepaści, kilka chwil stałem jak sparaliżowany. Następnie na półprzytomny pobiegłem w stronę „Murowańca“. — Ale oskarżony nie wzywał pomocy? — indagował prokurator. — Nie. To było bezcelowe. Tego dnia w górach było pusto. Przez całą drogę od „Murowańca“ do Granatów nie spotkaliśmy żywego ducha. — Najpierw oskarżony twierdzi, że po wypadku był półprzytomny — prokurator starał się przygwoździć oskarżonego — a potem opowiada nam, że zachował
przytomność umysłu i nie wzywał pomocy, zdając sobie sprawę z bezcelowości takiego postępowania. Jak oskarżony wyjaśni te sprzeczności ? — Proszę wysokiego sądu — mecenas Murasz pośpieszył na ratunek swojemu klientowi — pan prokurator niewątpliwie ma dużą wprawę w zachowaniu się w czasie nieszczęśliwego wypadku i umie w takich momentach analizować swoje postępowanie. W takiej tragicznej sytuacji oskarżony znalazł się jedyny raz w życiu. Nic dziwnego, że nie bardzo wie i nie bardzo pamięta, co wtedy robił. Proszę również zauważyć, jak szczere są zeznania oskarżonego. Przecież gdyby chciał zastosować się do życzeń pana prokuratora i przytaknął, że istotnie wzywał pomocy, nikt nie mógłby mu udowodnić, że było inaczej. Przewodniczący sądu machnął ręką dając tym do zrozumienia, że incydent uważa za wyczerpany. — Proszę — rzekł, widząc, że adwokat szykuje się do zadawania pytań. — W jakim stanie znaleziono zwłoki? — Protestuję przeciwko temu pytaniu — zaoponował prokurator. — Oskarżony już raz powiedział, że zwłoki były zmasakrowane. Poza tym w aktach sprawy znajduje się dokument — obdukcja lekarska, która tę rzecz dokładnie wy- jaśniła. Po co się powtarzać? — Mój szanowny przeciwnik nie będzie mnie chyba uczył, w jaki sposób mam bronić oskarżonego — replikował mecenas Murasz. — Proszę, niech oskarżony odpowie na pytanie — zadecydował przewodniczący. — Ciało było całkowicie rozbite. Głowa była zmiażdżona i znaleźliśmy ją w odległości prawie 20 metrów od reszty korpusu. Brakowało również jednej ręki. Tę ratownicy z pogotowia odkryli na półeczce na wysokości 50 metrów. — Wysoki sądzie — znowu zabrał glos obrońca — zwracam uwagę, że jeżeli nawet poszczególne części ciała zostały tak rozrzucone wskutek upadku i uderzenia o skały znajdujące się na drodze, to zwłoki nie mogły znajdować się, jak by sobie tego
życzył pan prokurator, dokładnie pod miejscem, z którego nastąpił upadek — Pan twierdzi — prokurator zwrócił się do Niteckiego — że wypadek nastąpił wskutek po- śliźnięcia się żony i przeważenia ciała w stronę przepaści przez plecak, czy tak? — Tak jest, — Cóż więc mogło być w tym plecaku, że był taki ciężki? — Plecak nie był tak bardzo ciężki. Ważył jednak 5—6 kilogramów. Żona miała w nim zapasowe trampki, ręcznik, mydło, zmianę bielizny, sweter i różne drobiazgi osobiste, a także trochę żywności. Jeżeli dobrze sobie przypominam, pół bochenka chleba, dwie tabliczki czekolady, trochę wędliny i owoce. — A co znajdowało się w pańskim plecaku? — Również moje osobiste rzeczy i żywność, Nawet znacznie więcej żywności. — Dlaczego? Przecież mieliście zatrzymać się w schronisku. Tam zawsze można coś kupić do jedzenia. — Wiele chodziliśmy po górach i zawsze za bieramy ze sobą żywność. Czasami niczego nie można kupić w schronisku, a czasami można po prostu nie dojść do schroniska i być zmuszonym do noclegu w górach. Ludzie uprawiający wspinaczkę wiedzą coś niecoś na temat zmienności warunków atmosferycznych na dużych wysokościach, zwłaszcza w czerwcu i dlatego zawsze odpowiednio się asekurują. — Przecież mieliście iść cały czas znakowanym szlakiem? — Tak, ale gdyby nawet na tej trasie zaskoczyła nas mgła, trudno byłoby zejść z Krzyżnego w Buczynową Dolinkę. Poza tym wyjaśniłem już, że Maria przed przyjazdem do Zakopanego niezbyt dobrze się czuła. Nie byłem pewny, czy nie zabraknie jej sił na taką wycieczkę. Zresztą nie potrzebowaliśmy się śpieszyć z powrotem do miasta. Gdyby pogoda nadal dopisy- wała, być może zrobilibyśmy nazajutrz inną wycieczkę, wychodząc ze schroniska w Pięciu Stawach. Dlatego właśnie zabraliśmy sporo żywności i trochę rzeczy na zmianę. — A co się stało z plecakiem żony? Miała go przy sobie w
momencie upadku. — Nie wiem. Nie znaleźliśmy plecaka. — Szkoda! Oskarżony jest taki rozważny i nie pomyślał o tym. — Panie prokuratorze, szukałem ciała żony, a nie plecaka. Być może, że na moim miejscu pan prokurator zrobiłby odwrotnie — odpowiedział Nitecki dość ostrym tonem. — Oskarżony ma udzielać odpowiedzi na pytania, a nie opatrywać je w komentarze — upomniał Niteckiego sędzia Jelnicki. — Wysoki sądzie — odezwał się mecenas Murasz — Proszę o wzięcie oskarżonego w obronę przed złośliwostkami pana prokuratora. Tego rodzaju zwroty, jakich użył przed chwilą pan prokurator, są, moim zdaniem, niedopuszczalne. — Zwracam uwagę panu prokuratorowi, żeby zadawał pytania. Prokurator Sniatała pochylił głowę w lekkim ukłonie i zwrócił się do oskarżonego. — Plecaka nie było przy zwłokach? — Nie, Nie było. — Ja również myślałem o plecaku — stwierdził rzecznik oskarżenia. Prokuratura z urzędu musi uwzględniać wszystkie okoliczności przemawiające na korzyść oskarżonego. Dlatego też zajęliśmy się tą sprawą. Oto jest dokument, pismo Tatrzańskiego Pogotowia Ratunkowego, że mimo dwutygodniowych poszukiwań na całym terenie plecaka nigdzie nie odnaleziono. Przedkładam ten dokument sądowi. — To mówiąc prokurator podał przewodniczącemu sądu arkusz papieru. — Czy obrona ma wnioski? Mecenas Murasz podniósł się ze swojego miejsca. — Przede wszystkim chciałbym obejrzeć to pismo. Sędzia podał adwokatowi otrzymany przed chwilą dokument. Obrońca rzucił nań okiem i zwracając sądowi arkusz papieru powiedział: — Nie protestuję, jeśli dla pana prokuratora posiada on taką wartość.
— Sąd postanowił — oświadczył przewodniczący — dołączyć do akt sprawy dokument przedstawiony przez prokuraturę, zaświadczenie pogotowia, że mimo poszukiwań nie udało się odnaleźć plecaka zmarłej. — Wysoki sądzie — wstała aplikantka Anna Muraszówna — wydaje się, że podnoszenie przez pana prokuratora sprawy zaginionego plecaka jest bez znaczenia. Nawet gdyby przyjąć, że oskarżony strącił swoją żonę w przepaść, plecak niczego nie wyjaśnia, ani niczego nie dowodzi. — O. przepraszam — replikował prokurator. — Chodzi nam jedynie o ustalenie prawdziwego stanu faktycznego, Skoro oskarżony twierdzi, że jego żona miała plecak na sobie, to plecak ten powinien znajdować się w pobliżu zwłok. — Gdyby nawet Maria Nitecka zdjęła plecak przy przechodzeniu lodowca i właśnie wtedy oskarżony strąciłby ją ze skały, cóż łatwiejszego byłoby dla niego jak zepchnąć później ten plecak w ślad za żoną? — Anna Muraszówna nie dawała za wygraną. — A jednak plecaka nigdzie nie znaleziono. — Pan prokurator polecił go szukać dopiero w dwa miesiące po wypadku. Możliwe, że ktoś znalazł ten plecak i przywłaszczył sobie. A może po prostu ten nieszczęsny plecak spoczywa na dnie dolinki przygnieciony głazem z lawiny wy- wołanej wypadkiem? — Wcale nie zostało ustalone, że wypadek spowodował urwanie się lawiny. — Być może, że lawiny wówczas nie było — zgodziła się aplikantka — ale na pewno przeszła tamtędy niejedna lawina od dnia, w którym prokuratura zarządziła poszukiwania plecaka. Kamienne lawiny na zboczach Krzyżnego nie są czymś wyjątkowym. Prawie po każdym deszczu coś się tam obrywa i spada na dół. — Zwracam uwagę stronom — przerwał spór sędzią Jelnicki — że biegły sądowy w tych sprawach przesłuchiwany będzie w toku procesu i wyjaśni wszystkie zagadnienia. Nie ma więc potrzeby roztrząsać ich szczegółowo w tej chwili. Proszę o
dalsze pytania pod adresem oskarżonego. W ciągu następnych trzech godzin oskarżony Stanisław Nitecki odpowiadał na pytania sądu, prokuratora i obrońcy. Chociaż prokurator zasy- pał go prawdziwym gradem pytań dotyczących prawie całej jego przeszłości, a zwłaszcza historii małżeństwa, ani razu nie udało mu się przyłapać oskarżonego na jakiejś nieścisłości w zeznaniach. Udzielał wyjaśnień spokojnym i pewnym głosem, a jedynie lekkie drżenie palców u rąk i zaczerwienione uszy świadczyły o zdenerwowaniu podsądnego. Kilka razy dochodziło do krótkich spięć między prokuratorem a obrońcą. Widać było wyraźnie. że każda ze stron usiłuje zdenerwować swojego przeciwnika. Jednakże każdy atak, czy to prokuratora, czy mecenasa Murasza spotykał się z natychmiastową celną ripostą. Z wyjątkiem krótkiej, piętnastominutowej przerwy już prawie pięć godzin trwała rozprawa, a mimo to publiczność nadal siedziała lub stała w przejściach. Nikt nie chciał zrezygnować z obecności na tym coraz ciekawszym procesie i wyjść przed jego zakończeniem. Przeciwnie, w miarę upływu czasu, coraz więcej osób przybywało na i tak zatłoczoną salę. W czasie przerwy prokurator Sniatała wprowadził do pokoju sędziów i przedstawił im swojego starszego kolegę, przedstawiciela Prokuratury Generalnej, który został delegowany z Warszawy jako specjalny obserwator z ramienia generalnego prokuratora. Ku zdziwieniu rzecznik oskarżenia, mecenas Murasz serdecznie przywitał się z warszawskim gościem. Znali się jeszcze sprzed wojny, ze studiów. Wreszcie padło sakramentalne pytanie prze. wodniczącego: — Kto jeszcze ma pytania do oskarżonego? Nikt nie zabrał głosu i sędzia Jeinicki, śpiesząc się nieco jak gdyby w obawie, że prokurator lub obrońca gotowi są rozmyślić się ogłosił: — Sąd odracza posiedzenie do jutra, do godziny dziesiątej. Dopiero wtedy zgromadzona na sali publiczność spostrzegła, że spędziła w tej sali bardzo dużo czasu. Teraz wszyscy chcieli jak najprędzej wyjść. W drzwiach powstał mały
zator. Woźni sądowi musieli znowu interweniować. Gdy już to duże pomieszczenie sądowe zostało opróżnione, milicjanci wyprowadzili oskarżonego. Mecenas Murasz nie omieszkał przyjacielsko z nim się pożegnać, dodając otuchy przed czekającą go jutro rozprawą. Ostatnia wyszła z sali aplikantka Anna Muraszówna, dźwigając swoją ciężką tekę i mrucząc: — Po co ja to targam? Przecież ojciec ani razu nie spojrzał na te akta. I tak je zna na pamięć. Rozdział II Nazajutrz, licznie zgromadzona na sali publiczność długo oczekiwała na otwarcie rozprawy. Wprawdzie sędziowie, prokurator i obrońca byli na miejscu jeszcze przed dziesiątą, lecz zabrakło najważniejszej osoby w procesie — oskarżonego. Coś „nawaliło" w transporcie więźniów i Niteckiego nie dowieziono na czas do gmachu sądu. Dopiero interwencja prokuratora spowodowała, że specjalnie posłana karetka więzienna, tak zwana „suka", przywiozła oskarżonego, lecz grubo po terminie wyznaczonym w tym dniu na kontynuowanie procesu. Dopiero po godzinie jedenastej rozległ się dzwonek, a woźni zawołali: — Proszę wstać, sąd idzie! W drugim dniu rozprawy zeznawali świadkowie oskarżenia. Na ogól potwierdzili tezę prokuratora, że małżeństwo Niteckich było od początku nieudane, przy czym winę przypisywali przede wszystkim mężowi. Prowadził on hulaszczy tryb życia, nieustannie miewał jakieś miłostki. Dla żony był dobry tylko wedy, kiedy potrzebował pieniędzy. W końcu udało mu się wy- łudzić od niej większą sumę na założenie warsztatu samochodowego. Maria liczyła na to, że stwarzając mężowi warsztat pracy doprowadzi do ustatkowania się Stanisława i ponownej stabilizacji swojego związku małżeńskiego. Tak się jednak nie stało. Nitecki wprawdzie warsztat założył, ale nie w Krakowie jak to było pierwotnie projektowane, lecz w Katowicach. Początkowo dojeżdżał do Katowic i przebywał tam
parę dni w tygodniu, wreszcie całkowicie się tam przeprowadził. W owym czasie poznał młodszą od siebie o piętnaście lat, bardzo przystojną pannę i nawiązał z nią bliższą znajomość. Związek ten trwał przeszło 6 lat, a więc znacznie dłużej, aniżeli wszystkie poprzednie, podobne miłostki Niteckiego. Elżbieta W. w pewnym sensie miała dobry wpływ na swojego przyjaciela. Przestał nałogowo pić i ustatkował się. W dalszym ciągu jednak bardziej zajmował się swoim samochodem, rajdami i wyścigami, niż prowadzonym przez siebie warsztatem. Nadal też lekkomyślnie zaciągał długi. Wreszcie suma zadłużeń i zaległe podatki przekroczyły wartość urządzeń warsztatu. Komornik położył sekwestr na maszynach i wszystkich należnościach firmy. W trudnej sytuacji Nitecki przypomniał sobie o żonie. Pojechał do Krakowa i dopiął tego, że Maria zgodziła się raz jeszcze wyratować męża z opresji. Postawiła jednak warunek — natychmiastowe zerwanie z Elżbietą W. Nie mając wielkiego wyboru Nitecki przyjął ten warunek, zlikwidował mieszkanie w Katowicach, zamieszkał razem z żoną w jej krakowskiej willi i objął posadę instruktora na kursach samochodowych. Wkrótce okazało się, że nie zerwał bynajmniej znajomości z Elżbietą. Nadal widywano ich razem w różnych lokalach. Tyle, że Nitecki teraz znacznie rzadziej pokazywał się w Katowicach. Za to pani W. przyjeżdżała do Krakowa lub do Zakopanego. Kilka razy zatrzymywali się nawet w willi Niteckich „na parcelach urzędniczych". Takie zachowanie się męża musiało oczywiście spowodować ponowne rozdźwięki w małżeństwie Niteckich. Maria zażądała, aby Stanisław skończył wreszcie romanse z Elżbietą, rzucił pracę na kursach i zajął się wytwórnią mas pla- stycznych. Swoje słowa poparła czynami. Po prostu zmniejszyła apanaże niewiernego „księcia małżonka". Zapowiedziała zresztą, że w przyszłości nie zapłaci żadnego mężowskiego długu. A mogła z powodzeniem spełnić tę groźbę. Żyjący jeszcze w 1945 roku ojciec Marii, stary kupiec krakowski, Stępień, przeciwny małżeństwu córki z młodszym od niej Niteckim, zgodził się w końcu na ten związek, ale
narzucił Stanisławowi jeden warunek - podpisanie intercyzy, mocą której Maria zachowała nie tylko odrębność swojego majątku, ale także odrębność dorobku. W ten sposób Nitecki, który prawdopodobnie liczył, że przez rozkochanie w sobie bo- gatej, ale brzydkiej panny, zdobędzie duży majątek, doznał rozczarowania. Nieustępliwość starego kupca postawiła młodego człowieka przed faktem, że żeni się z czystej miłości. Był majątkowo całkowicie zależny od żony, bo sam prócz urody i licznych odznaczeń za czyny bojowe w partyzantce i na wojnie niczego nie posiadał. Wprawdzie przed wojną był na trzecim roku politechniki, później zaś rzekomo na tajnych kompletach uzyskał dyplom, lecz — jak zeznawali świadkowie — sprawa wyglądała mętnie. Ale nie ożenił się przecież z bogatą jedynaczką po to, aby pracować. W końcu małżonkowie zawarli nowy kompromis, dzięki temu, że Maria była zakochana w mężu i wierzyła w jego poprawę. Stanisław po raz nie wiadomo który przyrzekł zerwać z Elżbietą W., w zamian żona zgodziła się na jego pracę poza wytwórnią, a właściwie na niekrępujące godzinami zajęcie i dość fikcyjną posadkę instruktora kursów samochodowych. Zgodziła się również nadal finansować jego pasję — sport automobilowy. Nitecki natychmiast wykorzystał tę ugodę i kupił piękny, nowy samochód, za który Maria zapłaciła około trzystu tysięcy złotych. Prawdopodobnie łudziła się, że „jej duże dziecko" zajmie się nową zabawką. Czy tym razem Stanisław dotrzymał umowy i naprawdę zerwał z Elżbietą? Na to pytanie świadkowie nie umieli dać kategorycznej odpowiedzi. Było to zaledwie na trzy tygodnie przed tragicznym wypadkiem, który położył kres życiu Marii. Ciekawe zeznania złożyła Wanda Jaskólska, przyjaciółka Marii Niteckiej, jeszcze z czasów szkolnych. To właśnie Jaskólscy mieszkali w willi Niteckich w Zakopanem „na parcelach urzędniczych". Zajmowali cały parter. Na górze Niteccy zarezerwowali dla siebie dwa pokoje z łazienką i małą niszą kuchenną. Maria nieraz zwierzała się