kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 857 473
  • Obserwuję1 379
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 671 037

Edigey Jerzy - Strzał na dansingu

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
E

Edigey Jerzy - Strzał na dansingu .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu E EDIGEY JERZY Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 163 stron)

JERZY EDIGEY STRZAŁ NA DANSINGU

I Orkiestra przestała grać. Ciasno stłoczony na parkiecie tłumek widząc, że muzycy odkładają swoje instrumenty, powoli kierował się wąskimi przejściami w stronę stolików. Zgasły reflektory robiące nastrój i pod sufitem zapłonęły normalne światła. Młody człowiek, zajmujący wraz ze swoją towarzyszką stolik bezpośrednio przy parkiecie, na próżno usiłował zwrócić uwagę kelnera. – Kelner! Panie, panie! – wołał, pragnąc w ten sposób zatrzymać przechodzącego właśnie z bardzo ważną miną pana w białej kurtce, z nie pierwszej świeżości serwetką przewieszoną przez lewą rękę. – Kolega – odburknął przedstawiciel branży gastronomicznej i szybko zniknął w przejściu prowadzącym do kuchni. – Wściec się można – złościł się młody człowiek – już 45 minut siedzimy tutaj i jeszcze nikt nie raczył się nami zainteresować. Już trzeci kelner zbywa mnie w ten sam sposób. – Czemu się tak złościsz? – towarzyszka młodego człowieka bawiła się niezadowoleniem partnera. – Myślałby kto, że chcesz zamówić łososia z koniakiem, a później szampana. – Już dwa razy grali i nie mogliśmy tańczyć. Musimy warować przy stoliku, bo zaraz ktoś by nam go zajął. Nigdy więcej nie dam się namówić na przyjście tutaj. Dziewczyna bawiła się zdenerwowaniem partnera coraz lepiej. – Specjalnie wyszukuję dansing z najlepszą orkiestrą w Łodzi, a kto wie, czy nie w całej Polsce. Przecież to słynna „.Złota trąbka” Stanley’a Smitha. To ten, który teraz gra na saksofonie. Jego popisowym numerem jest wiązanka melodii jazzowych na trąbce z towarzyszeniem orkiestry. Wszystkie łódzkie kociaki za nim szaleją. – Nie jestem łódzkim kociakiem – odburknął mężczyzna – i nigdy nim nie będę.

– Nic nie wiadomo – śmiała się dziewczyna – właśnie przed paru dniami mieliśmy bardzo ciekawy wykład o zmianie płci. Profesor demonstrował zdjęcia osobnika przed operacją i po jej dokonaniu. Kto wie, może niedługo będę ciebie nazywała Zygmunta. Ale tutaj jest atrakcja również dla mężczyzn. Maria Bolero, piękna piosenkarka o fantastycznym głosie. – Nigdy o takiej nie słyszałem. – Wy, w milicji, jesteście strasznie zacofani. Jak można nie słyszeć o Marii Bolero, która ostatnio robi zawrotną karierę w radiu i telewizji. Mają podobno kręcić z nią jakiś film... – Garson! Panie ober – młody człowiek podjął jeszcze jedną, zresztą równie bezskuteczną jak poprzednie, próbę zwrócenia uwagi kelnera na swoją osobę. – A prosiłem cię, Haneczko – zaczął po chwili, gdy kelner zniknął jak sen – żebyśmy poszli do mnie. Mam radio z adapterem, ładne płyty. Zrobiłbym kawy, jakiej nie dadzą w żadnym lokalu. Potańczylibyśmy... – I co jeszcze? – śmiała się dziewczyna. – Tyle razy cię zapraszałem! Przecież przyrzekłaś, że przyjdziesz i zawsze się wykręcasz. Wiesz co? Rzućmy do diabła ten dansing i chodźmy do mnie. Stąd na Lutomierską nie jest tak daleko. – Nie, dziś już za późno. Może kiedy indziej? Zresztą chcę zobaczyć z bliska Marię Bolero i posłuchać Stanley’a Smitha. To chyba ostatni mój wypad gdzieś do lokalu. Dyplom za parę miesięcy, trzeba wziąć się do kucia. – Znowu mi odmawiasz. – Nie martw się tym zbytnio – kpiła dziewczyna. – W Łodzi jest tyle ładnych dziewczyn, które z radością skorzystają z zaproszenia młodego człowieka. – Uparłaś się, żeby mnie dzisiaj wyprowadzić z równowagi, ale to ci się nie uda. – Nawet się tego nie spodziewam – Hanka bawiła się coraz lepiej. – Kelner! Ja chyba zrobię zaraz awanturę. – Kolega – odburknął pan w białym kitlu i dodał – zaraz go poproszę.

W małym korytarzyku prowadzącym do kuchni stało paru kelnerów. Palili papierosy i czekali, aż blokierka poda im zamówione potrawy. – Mietek, na czwórce jeden gość strasznie się denerwuje, mówi, że zrobi awanturę. Idź do niego. – Ee, jaki tam gość! Jakaś łachudra. Garniturek granatowy, starszy niż odbudowane Bałuty. A ona wprawdzie młoda i ładna, ale ta sukienczyna. To nie z tych, co bywają w Honoratce. Najlepszy stół mi drań zajął. Przy samym parkiecie. A zamówi potem dwie kawy i dwa torty. – Trzeba było powiedzieć, że zajęte. – Położyłem kartkę – zarezerwowane – to, cholera, tylko się roześmiał i powiedział, że wszystko w porządku, bo to on właśnie zamawiał. Mało mnie krew nie zalała. – Ona była tu już przed tym ze dwa razy. Z jakimiś studentami, ale jego nigdy nie widziałem. Przystojny chłopak. – Co z tego, że przystojny, kiedy goły. Co on ci da zarobić? I to przy takim stoliku! Jak Prezes przyszedł, to nie miałem go gdzie posadzić. Ledwie znaleźli stolik pod ścianą. – Prezes dawno nie był. Nawet pytał o niego jeden gość, znajomy, pewny. Chciałby trochę doli kupić. Żona jedzie na wycieczkę do Francji. Może byś szepnął Prezesowi. – On tego nie lubi. Tutaj przychodzi tylko po to, żeby się zabawić. A interesy załatwia w Łodziance. Nie będę mu nic mówił. Wpadnij ze swoim gościem do Łodzianki. Tam z Prezesem załatwisz. Przecież go znasz. – Pewnie, że znam. Jeszcze z tych lat, gdy pracowałem w Albatrosie. To była dobra buda. A jacy goście tam bywali! Na starą walutę za sobotę to się nieraz i iż dziesięć patyków zarobiło. Mała dziura, z desek zbita, drzewa w środku rosły, a ludzie się pchali. No, ale lecę do tego gościa. Już ja go przerobię! Za chwilę przed stolikiem stanął kelner. – Szanowanie – wymamrotał, patrząc gdzieś w przestrzeń ponad siedzącą parą. – Czym mogę służyć? – Dwie kawy i dwa torty – zadysponował młody człowiek. – Wiedziałem – mruknął mężczyzna w białym kitlu.

– Co pan wiedział? – Pani zawsze u nas pija kawę z tortem – wyjaśnił kelner i odszedł majestatycznym krokiem człowieka, który ma jakieś bardzo pilne, zasadnicze zadanie do wykonania. Młody człowiek .podejrzliwie spojrzał na swoją partnerkę. – Tak często tu bywasz, że kelnerzy cię znają i wiedzą nawet, co lubisz? Hanka na chwilę straciła rezon i z lekka zarumieniła się. – Byłam tylko dwa razy. Z kolegami z akademii. Nie wiem, dlaczego ten kelner tak zapamiętał, co wówczas zamawiałam. A ty mógłbyś mi nie dokuczać. Zazdrośnik się znalazł! Jakim prawem? Udając obrażoną zaczęła rozglądać się. W dość sporej, prostokątnej sali stoliki ustawione były w kształcie litery u. W środku mieścił się parkiet, a pod ścianą, na niewysokim podium, orkiestra. Stojaki na nuty były ozdobione niebieskimi proporczykami z wyhaftowanymi na nich złotymi trąbkami i nazwiskiem Stanley’a Smitha. Ściana za orkiestrą pokryta była ciemnoniebieską tkaniną, sfałdowaną tak, że głuszyła dźwięki muzyki, co poprawiało akustykę sali. Ktokolwiek przyjrzałby się baczniej miejscu dla orkiestry, zauważyłby, że podium nie przytyka do samej ściany. Między nim a niebieskim materiałem obicia było jeszcze wąskie przejście prowadzące do drzwi, zamaskowanych również niebieską kotarą i pianinem stojącym na podium. Wyjście do szatni i korytarzyk prowadzący do kuchni znajdowały się po przeciwległej stronie sali. Pozostałe ściany były zrobione „na Pikasa”. Dodatkową ich dekoracją były wielkie lustra. Kwadratowe stoliki o szklanych blatach i metalowych nóżkach oraz wygodne niskie foteliki, również niebieskie, dopełniały umeblowania sali dansingowej. Obok niej znajdowało się jeszcze jedno pomieszczenie. Był to bar, szumnie zwany grill room’em. Cała długość tego baru zajmował długi, wysoki bufet z kompletem okrągłych taboretów. Za bufetem urzędowały dwie barmanki. W oszklonych, od wewnątrz oświetlonych szafach stała kolekcja krajowych i zagranicznych trunków o cenach mogących niejednego natychmiast otrzeźwić.

– Patrz – powiedziała Hanka – kto to jest ta siwa przystojna babka o żywych, świecących oczach? . – Gdzie? – Tam, przy tym stoliku na, lewo. Z trzema panami. Jeden łysy. Młody człowiek obejrzał się w kierunku wskazanym przez swoją towarzyszkę, a podchwyciwszy spojrzenie siwowłosej pani ukłonił się jej, lekko powstając z krzesła. Pani skwitowała ukłon uśmiechem i kiwnięciem głowy. Po cichu powiedziała coś do siedzącego naprzeciw niej postawnego, łysawego mężczyzny, który z zaciekawieniem przyjrzał się młodej parze. – To pani mecenasowa Zaranowska, a ten łysy – to jej mąż, znany łódzki adwokat, radca prawny przemysłu bawełnianego. Ci dwaj z .nimi, to dyrektorzy. Ten niższy z „Widzewa”, a ten drugi z „Kościuszki”. – Widzę, że wszystkich znasz. A skąd znasz tę panią? – Poznałem ją w Zakopanem, w październiku, trzy lata temu. Razem mieszkaliśmy w „Orbisie”. – I oczywiście pan porucznik Zygmunt Żytnicki flirtował z piękną panią. Czy ją również zapraszałeś do swojej kawalerki na ciekawe płyty? – Nic z tych rzeczy! Po pierwsze wtedy nie miałem jeszcze mieszkania i radia z adapterem. Po drugie, jak już mówiłem, byliśmy w Zakopanem, mieszkaliśmy w jednym pensjonacie. Po trzecie – sprawa byłaby z góry przegrana. Pani Zaranowska jest stale i uparcie zakochana w swoim mężu. Nawet z Zakopanego codziennie dzwoniła do niego do Łodzi. – Wcale się jej nie dziwię. Elegancki mężczyzna. Bardzo mi się podoba. Lubię takich łysych – ze strony Hanki był to wyraźny przytyk do bujnej, zawsze nieco potarganej, czupryny Zygmunta. Ale porucznik, zadowolony, że wreszcie zamówił kawę, nie podjął sprzeczki. Rozglądał się nadal po sali. Wreszcie zwrócił uwagę Hanki. – Patrz, Haniu! Tam pod ścianą. Ten siwy, gruby facet obok tej rudej cizi. To największy macher wśród łódzkich czarnogiełdziarzy. Nazywają go Prezesem. Ci dwaj, którzy

siedzą razem z nim, to jego wspólnicy. – A te babki? Najstarsza nie ma chyba 20 lat. – To takie „złote rybki”. Poderwali je w Honoratce albo w Teince. Ta blondyna z pomalowanymi na niebiesko oczyma, tak wysoko zaczesana, to najlepszy numer z tego towarzystwa. Była kiedyś modelką. Nie ma jeszcze 19 lat, a już dwie sprawy: kradzież i wyłudzenie. A i dziecko zdążyła mieć. – No, to chyba nie było najtrudniejsze. Oboje się roześmiali. Tymczasem zjawił się kelner. Przyniósł dwie filiżanki ciemnego płynu i dwa kawałki tortu. Postawił na stole .razem z butelką wody mineralnej i zaproponował: – Koniaczek, likierek, wódeczka? – Nie, dziękujemy – odpowiedział Zygmunt. – Wiedziałem – mruknął kelner. – Co pan znowu wiedział? – zapytał porucznik. W jego głosie wyczuć można było tłumioną irytację. Kelner uśmiechnął się ironicznie. – Wiedziałem – odpowiedział – Pamiętam, że szanowna pani przed północą nie pije. Zna się przecież swoich gości. Kiwnięciem głowy zamaskował ukłon i majestatycznie odpłynął. – No wiesz! Jak na rzekomo dwukrotny pobyt w tym lokalu, to kelnerzy jakoś zbyt dobrze zapamiętali, już nie tylko twoją osobę, ale również twoje przyzwyczajenia. Nie wiedziałem, że jesteś abstynentką tylko do północy. Haneczka była tak zdziwiona, że nic nie odpowiedziała. Tymczasem przejściem między stolikami przeciskał się jakiś mężczyzna w brązowym ubraniu. Zatrzymał się o parę kroków od stolika zajętego przez młodą parę i bacznym, taksującym wzrokiem bezczelnie przyglądał się dziewczynie. – To twój znajomy? – zapytał porucznik. – Pierwszy raz go widzę. Jakiś obleśny typ. Jak on na mnie patrzy! – Zaraz go nauczę rozumu! – Przestań, Zygmunt. Siedź. – Hanka złapała za rękę porucznika, który próbował wstać.

Facet w brązowym garniturze uśmiechnął się pogardliwie. – Spokojnie, młody człowieku – wycedził przez zęby. Machnął ręką do dziewczyny, jak gdyby ją pozdrawiał i odszedł niedbałym, kołyszącym krokiem, z ręką w kieszeni. – Ca za bydlę! – wściekał się Zygmunt. Hanka usiłowała odwrócić uwagę swojego towarzysza od niedawnego incydentu. – Kto to jest? To towarzystwo, tam naprzeciwko nas. Ta pani w etoli z brązowego futra. To chyba norki? Porucznik wyjaśnił: – Inicjatywa prywatna z Nowomiejskiej. Pracownia bielizny męskiej. Koszule z usztywnionym kołnierzykiem po 250 zł. Rzekomo własny wyrób, ale nie przypuszczam, żeby ta pani lub jej mąż, ten po lewej ręce, uszyli choć jedną sztukę w swoim życiu. Tymczasem orkiestra zajęła miejsca. Jej kierownik, przystojny, szczupły mężczyzna o pociągłej twarzy, zamienił teraz saksofon na trąbkę i dał sygnał kolegom. Dźwięki rumby poderwały liczne pary od stolików. Zygmunt skłonił się przed swoją partnerką. Dziewczyna wstała i poszli tańczyć. Porucznik tańczył dobrze, choć może nie nowocześnie. Hanka uśmiechała się lekko. Widać było, że w tej chwili poza tańcem nic dla niej nie istnieje. Wkrótce jednak na parkiecie zrobiło się tak ciasno, że taniec musiał ustąpić miejsca zwykłemu przepychaniu się. Orkiestra przerzuciła się kolejno na jakieś tango, potem zagrała rocka, a wreszcie, widząc, że goście ciągle domagają się bisów, kujawiaka, z którego przeszła na coraz szybszy takt oberka. Dopiero wówczas na parkiecie zrobiło się luźno. – Doskonale tańczysz oberka – stwierdziła dziewczyna. – Kto cię uczył? – W szkole, w Szczytnie. Byłem nawet, w tanecznym zespole szkolnym. Zdyszani wrócili do stolika. Orkiestra pozostała na swoich miejscach. Tylko jej kierownik zniknął za drzwiami z niebieską portierą. – Zaraz będą występy – Hanka pochyliła się do Zygmunta. – Zobaczysz Marię Bolero. Jakaż to piękna kobieta! Tylko się w niej nie zakochaj.

Zabrzmiał dźwięk trąbki. Perkusja podjęła rytm tuszu. Nagle ucięli... Światła sali przygasły. Na chwilę zrobiło się zupełnie ciemno. Potem zapaliły się różnokolorowe reflektory, rzucając smugę kolorowego światła na jeszcze przed chwilą pustą część podium. Teraz stała tam kobieta. Młoda, piękna kobieta o kruczoczarnych włosach, upiętych z tyłu w ciężki węzeł. Mieniąca się w świetle reflektorów suknia ze srebrnej tkaniny znakomicie podkreślała urodę smagłej brunetki opinała figurę, każąc się domyślać pięknych, choć dość już pełnych kształtów ciała. – Ona jest wspaniała – entuzjazmowała się Hanka. – Jest tak piękna, że może sobie pozwolić nawet na niemodne uczesanie. – Tak, przystojna – zgodził się Zygmunt – i to wejście na scenę pierwszorzędnie wyreżyserowane. Zerwały się oklaski. Śpiewaczka uśmiechem i głębokim ukłonem pokwitowała to gorące powitanie. Stała wyprostowana w blasku światła. Pianista uderzył w klawisze. Niski, głęboki głos o dziwnie miękkim brzmieniu panował nad całą, przecież sporą salą. Maria Bolero niewątpliwie miała i talent, i umiała śpiewać, nie mówiąc już o wspaniałych warunkach zewnętrznych. – Z takim głosem mogłaby śpiewać nawet w operze – powiedziała dziewczyna. – Po co? Na estradzie zarobi na pewno znacznie więcej – stwierdził praktycznie Zygmunt. Gdy artystka skończyła pierwszą piosenkę, oklaski zamieniły się w burzliwą owację. To uznanie sprawiało jej wyraźną przyjemność, kłaniała się przyciskając rękę do serca. Zaśpiewała drugą i na żądanie jeszcze trzecią piosenkę. Publiczność zapamiętale biła brawo. Reflektory nagle zgasły. Gdy zapaliło się światło, Marii Bolero nie było już na estradzie. – Wspaniała! – entuzjazmowała się Hanka. – Jej śpiew przypomina mi Lucienne Boyer. Ta sama ciepła barwa głosu. – Przecież ta Francuzka mogłaby być co najmniej jej matką, jeżeli nie babką. Zobaczymy czy ona będzie tak mogła śpiewać za trzydzieści lat.

– Ale sam przyznasz, że z polskich piosenkarek Maria Bolero jest teraz chyba najlepsza. – Kwestia gustu. A czy pamiętasz Wierę Gran? – Raz ją widziałam. Jeszcze gdy byłam w szkole. Też taki niski głos. Co się z nią dzieje? – Podobno jest we Francji, śpiewa w Paryżu. Kelnerzy stale roznosili butelki z napojami. Nic więc dziwnego, że atmosfera sali stawała się coraz gorętsza. Towarzystwo przy jednym ze stolików zaczęło skandować: – My chcemy Marii Bolero! My chcemy Marii Bolero! Sąsiednie stoliki podjęły to hasło. Ktoś zaczął uderzać widelcem o metalowe wiaderko z lodem. Za chwilę cała sala zgodnie powtarzała: – My chcemy Marii Bolero! My chcemy Marii Bolero! My chcemy Marii Bolero! My chcemy... „Złota trąbka” pochylił się do perkusisty i coś z nim szeptał. Dał znak ręką. Część świateł na sali przygasła. Znowu zapłonęły reflektory oświetlające podium. Perkusista z podziwu godną zręcznością wybijał werbel na małym bębenku. Sala ucichła... – Panie i panowie – zaczął perkusista przestając bębnić – pani Maria Bolero serdecznie dziękuje za tę miłą owację... Publiczność nie dała mu dalej mówić. Znowu zerwały się oklaski. Muzyk spokojnie przeczekał tę burzę i, gdy się trochę uciszyło, ciągnął dalej. – Pani Maria Bolero będzie jeszcze dzisiaj występować. Odśpiewa te wszystkie piosenki, jakich publiczność sobie życzy. A teraz słynny Stanley Smith ze swoją złotą trąbką! Z towarzyszeniem orkiestry odegra wiązankę melodii jazzowych w układzie własnym. Zerwały się znowu oklaski, ale znacznie mniejsze. Owację robiły przeważnie panie. Pianista uderzył w klawisze w rytmie wściekłej samby. Za chwilę trąbka podjęła tę melodię przy dyskretnym akompaniamencie skrzypiec, wiolonczeli i perkusji. – Doskonale gra – stwierdził Zygmunt – to prawdziwy artysta. Co za wyczucie rytmu, doskonała improwizacja. – A co, nie mówiłam! – tryumfowała Hanka.

Tymczasem muzyk zapalał się coraz bardziej. Widać było, że w tej chwili nie istnieje dla niego ani sala, ani publiczność. Gra tylko dla siebie i swojego zespołu. Inni członkowie orkiestry również podniecali się własną muzyką. Pianista siedział przy pianinie, natomiast reszta, rytm akcentując ciałem, chodziła po całym podium. W pewnym momencie, cały czas trzymając swoją złotą trąbkę przy ustach, Stanley Smith cofnął się aż na sam skraj podium. Muzyka stawała się coraz gorętsza, coraz bardziej porywała swoim rytmem wszystkich obecnych na sali. Nawet kelnerzy przestali roznosić zamówione potrawy i trunki. Jazz niepodzielnie obejmował we władanie tłumek zebrany na tej sali. Nagle rozległ się jakiś głuchy, ale donośny trzask. Jakby coś ciężkiego spadło na ziemię. Trębacz wybity z rytmu urwał melodię nagłym falsetem. Inni muzycy również przestali grać... Na oświetlone reflektorami podium wyszedł nagle mężczyzna w brązowym garniturze. Ten sam, który przed niecałą godziną omal nie sprowokował awantury z porucznikiem. Szedł teraz przez podium krokiem lunatyka. Na jego twarzy malował się wyraz bezgranicznego zdumienia. Przeszedł przez podium, zachwiał się na schodkach prowadzących na parkiet, zrobił jeszcze dwa czy trzy kroki i zwalił się na posadzkę. Brązowa marynarka odchyliła się odsłaniając białą koszulę. Z jej lewej strony szybko rosła czerwona plama. Sala zamarła w głuchym milczeniu. II Sala zamarła w głuchym milczeniu, ale tylko na krótki moment. Ktoś przeraźliwie krzyknął, rozległ się jakiś histeryczny śmiech. Wybuchła wrzawa, łoskot odsuwanych krzeseł. Porucznik Zygmunt Żytnicki był szybszy, niż inni. Wyskoczył na środek parkietu. – Jestem oficerem milicji – zawołał – proszę wszystkich o pozostanie na swoich miejscach. Zapalić wszystkie światła. Zdecydowany głos i energiczna postawa młodego oficera

wyraźnie wywarły uspakajający wpływ na zgromadzonych ludzi. Porucznik podszedł do leżącego na parkiecie mężczyzny w brązowym garniturze. Przykląkł i wziął go za rękę. – Nie żyje! – skonstatował porucznik. Rozejrzał się po sali. – Panie mecenasie – zwrócił się do adwokata Zaranowskiego – proszę iść do szatni i kazać portierowi zamknąć drzwi. Nikogo nie wypuszczać z sali. Nikt nie ma prawa wejść do lokalu. Otworzyć tylko milicji. Adwokat bez słowa skierował się w stronę szatni. – Czy jest tu kierownik lokalu? – zapytał z kolei Żytnicki. – Jestem – odezwał się głos z tyłu. Porucznik obrócił się. Tuż przy podium stał mężczyzna w średnim wieku, ubrany w czarny, wizytowy garnitur. Obok niego stała Maria Bolero. Na srebrną suknię zarzuciła biały, miękki szal. – Proszę natychmiast zadzwonić do pogotowia milicyjnego. Niech przyjeżdżają jak najszybciej. Proszę im od razu powiedzieć o wypadku. Jest pan również odpowiedzialny za zamknięcie drzwi kuchennych i wszystkich drzwi zapasowych oraz za to, żeby nikt z pracowników zakładu nie opuścił go nawet na moment. Kierownik wyszedł spełnić polecenie oficera milicji. – Czy ktoś z państwa ma broń palną? – Ja – od jednego ze stolików, stojących w przeciwległym rogu sali, podniósł się mężczyzna w mundurze lotnika z dystynkcjami majora. – Poproszę pana majora tu do mnie – powiedział porucznik. Major wszedł na podium. – Pańska broń? Wojskowy sięgnął do kieszeni i wyjął mały, czarny pistolet, informował jednocześnie: – „FN”, „piątka”. Mam go jeszcze od 1945 roku. Zdobycz wojenna. Zarejestrowany i zapisany w moich dokumentach wojskowych. Porucznik wziął pistolet. Sprawdził, że zabezpieczony i nie załadowany. Powąchał lufę. Zwrócił broń majorowi.

– Z tego pistoletu dawno nie strzelano. Od razu widać. Przypuszczam jednak, że dla porządku będzie pan musiał oddać go milicji dla przeprowadzenia ekspertyzy. A teraz proszę, niech pan tu stoi nadal i zwraca uwagę na wszystko, co dzieje się na sali. Ja zaś, dopóki nie zjawi się pogotowie, rozejrzę się „w terenie”. – Proszę bardzo – zgodził się wojskowy – sam nawet chciałem ofiarować moją pomoc panu...? – Porucznik Zygmunt Żytnicki z KMMO – wyjaśnił oficer milicji. Major stał przy ciele zabitego, a porucznik wszedł na podium. Przeszedł tę samą drogę, jaką zrobił człowiek w brązowym ubraniu, tylko w przeciwnym kierunku. Z podium zszedł w wąskie przejście prowadzące do drzwi za niebieską kotarą. Uchylił te drzwi. Z tamtej strony widać było wyraźnie, że sala dansingowa kiedyś była o parę metrów dłuższa. Przegrodzono ją po prostu deskami obitymi niebieską materią od strony dansingu. Z tak zagospodarowanego pomieszczenia uzyskano spory magazyn. Drzwi do niego były zamknięte na dużą kłódkę. Resztę przestrzeni podzielono w ten sposób, że utworzono mały korytarzyk. Po przeciwnej stronie magazynu miał on troje drzwi. Porucznik otworzył pierwsze z nich. W pomieszczeniu stała mała kozetka. Duże lustro zawieszono na ścianie, a pod nim znajdowały się półeczki pełne słoików, buteleczek i barwnych pudełek. Na wieszaku wisiało futro damskie. Na krześle leżała niebieska suknia balowa. Stała tu jeszcze szafa pełna kobiecych fatałaszków. Nie ulegało wątpliwości, że to garderoba Marii Bolero. Panował w niej lekki bałagan i było ciasno, jak w kabinie okrętowej. Porucznik otworzył następne drzwi, za którymi kryło się również niewielkie pomieszczenie, chyba jeszcze bardziej zatłoczone. Na ścianie wisiały męskie palta. W kącie pokoju ogromny futerał na kontrabas. Poza tym futerały na skrzypce i inne instrumenty muzyczne. Na stole leżała harmonia. Tutaj muzycy przebierali się przed występami i tutaj przechowywali swoje instrumenty.

Trzecie pomieszczenie było nieco większe – zajmował je kierownik lokalu. Znajdowało się tu biurko z telefonem, mały stolik pod maszynę do pisania, metalowa szafa na dokumenty, druga drewniana i parę krzeseł. Gdy porucznik wszedł do tego pokoju, obecny w nim kierownik zdał mu sprawozdanie ze swoich czynności. – Zadzwoniłem do Pogotowia Milicji. Telefonowałem też na Piotrkowską do komendy MO naszej dzielnicy. Powinni być lada moment. Cały lokal jest zamknięty. Ale to chyba samobójstwo? Co za drań. Nie miał nic innego do roboty, tylko palnąć sobie w łeb w naszym lokalu! Całą zabawę zepsuł. – To nie samobójstwo – stwierdził krótko porucznik – a raczej morderstwo. Przecież nigdzie nie ma broni, z której padł -strzał. Wygląda na to, że kula szła na skos od lewej strony. W ten sposób nikt nie popełni samobójstwa, nawet gdyby był mańkutem. – Wydałem polecenie kelnerom – objaśnił kierownik – żeby zainkasowali przy stolikach rachunki. Chyba nie ma pan nic przeciwko temu? – Nie. Gdy przyjedzie milicja z Dzielnicy, to i tak opieczętuje lokal aż do oględzin prokuratorskich. A nie będą przecież w nocy wyciągać z łóżka prokuratora. Również nie będą w nocy prowadzić wszystkich czynności śledczych. Zrobią jedynie wstępne dochodzenie, zabezpieczą dowody i opieczętują lokal. A dopiero jutro śledztwo ruszy normalnym trybem. Kierownik tylko jęknął. Podszedł do żelaznej szafy, otworzył ją i wyciągając pękatą, prostokątną butelkę z kolorową etykietą, powiedział: – Gordon’s Gin! Kropniemy sobie po jednym na to zmartwienie. Przecież pan porucznik nie na służbie, a tylko przypadkiem wdepnął w tę kabałę. Wyciągnął dwa sporej wielkości kieliszki i nalał. Gdy wypili, oficer milicji zapytał: – Znał go pan? To stały gość? – Widziałem go parę razy w naszym lokalu. Ale kto to jest, nie mam pojęcia. Pytałem kelnerów, ale oni również nie wiedzą. No, jeszcze po jednym?

– Nie, dziękuję! Gdzie pan był, jak się to zdarzyło? – Siedziałem tu, przy biurku i robiłem zestawienie magazynowe. Nie mamy osobnego magazyniera i ja, jako kierownik lokalu, pełnię tę funkcję. Wydaję napoje i zakąski do bufetu i produkty do kuchni. Głównie kawa, torty, i napitki, trochę wędliny i jakieś konserwy. Z gorącej kuchni mało kto korzysta. Na wszelki wypadek mamy zawsze w rezerwie parę porcji, tak że praca w magazynie nie jest skomplikowana. Siedziałem i liczyłem, co wydałem do kuchni i co kelnerom, a tu raptem słyszę głośny huk. Wybiegłem na korytarzyk. Gdy przechodziłem koło garderoby pani Marii Bolero, ona też wyszła stamtąd. Razem weszliśmy na salę. Początkowo nic nie widziałem, bo podium zasłania. Ale gdy obszedłem pianino, zobaczyłem go na posadzce. Właśnie pan porucznik podbiegł do niego. Potem zrobiłem wszystko, co pan kazał. Z za okna dobiegło ich zbliżające się wycie syreny. – Milicja przyjechała – stwierdził kierownik. Porucznik powrócił na salę. Za chwilę z szatni weszło trzech umundurowanych milicjantów ze starszym sierżantem na czele. Przeszli między stolikami i weszli na parkiet. – Kim pan jest? – sierżant zwrócił się do Zygmunta. – Porucznik Żytnicki z KMMO – wyjaśnił oficer, – Przepraszam poruczniku. Nie poznałem pana w cywilu. Dowódca patrolu, starszy sierżant Stępień, melduje się na rozkaz. – Nie jestem tu na służbie – odpowiedział porucznik – po prostu byłem w lokalu, kiedy się to stało. Zatrzymałem publiczność i kazałem zamknąć wszystkie drzwi. Teraz róbcie, co uważacie za stosowne. – Zaraz przyjedzie tu kapitan Leski z dzielnicy. Mieliśmy go na radiu. Wydał nam te same polecenia: zamknąć drzwi i nie wypuszczać nikogo. Nie będziemy nic robili do jego przyjazdu. Czy pan porucznik ustalił tożsamość ofiary? – Nie. Kierownik lokalu i kelnerzy go nie znają. – Może zna go ktoś z publiczności? Może przyszedł w jakimś towarzystwie? Zapytamy się – zaproponował sierżant. – Czy ktoś z państwa zna zabitego?

Na pytanie porucznika nikt nie odpowiedział. Za chwilę druga milicyjna warszawa zatrzymała się przed wejściem do lokalu i ekipa złożona z trzech wywiadowców i kapitana Leskiego wkroczyła na salę. Jeden z wywiadowców ukląkł przy zabitymi ostrożnymi ruchami, aby nie zmienić położenia ciała, opróżniał kieszenie jego ubrania. Znalezione rzeczy wykładał na tacę, którą wzdął od jednego z kelnerów. – Czy jest tu jakieś osobne pomieszczenie? – zapytał kapitan. – Mój gabinet jest do dyspozycji panów – odpowiedział kierownik, wskazując kapitanowi drogę. Porucznik Żytnicki poszedł za nimi. W gabinecie porucznik zreferował przebieg wypadków. – Wspaniały zbieg okoliczności – roześmiał się Leski. – Oficer milicji na miejscu zbrodni! Moim zdaniem trzeba zrewidować wszystkich obecnych w lokalu. Przecież pistolet, którym zabito tego faceta, nie mógł wyparować. – Od początku szukałem broni, ale bezskutecznie – twierdził Zygmunt. – Nie udało mi się także jednoznacznie ustalić kierunku strzału. Huk był głuchy, orkiestra grała głośno, trudno nawet orzec, z której strony mnie ten odgłos doszedł, mimo że siedziałem chyba najbliżej całego zajścia. Co dziwniejsze, nie widziałem błysku, jaki normalnie towarzyszy strzałowi. Na sali było prawie ciemno i błysk powinien być doskonale widzialny. – Proszę mi tutaj przynieść wszystkie przedmioty znalezione przy zabitym – kapitan rozkazał swoim ludziom. – Całą publiczność, kolejno według stolików brać do szatni i rewidować. Po rewizji zapisać nazwiska i adresy, jeśli nie ma żadnych podejrzeń, od razu zwalniać do domu. Jeżeli coś nie w porządku, dawać do mnie. Orkiestrę i pracowników lokalu sam przesłucham. Potem salę się opieczętuje. W szatni zostawimy posterunek milicji. Jutro przyjedzie prokurator, zawiadomimy KMMO, przejmie dalsze dochodzenie. Ciała oczywiście nie ruszać aż do przybycia fotografa, urzędowego lekarza, daktyloskopa i biegłego rusznikarza. Pistolet tego lotnika na razie zatrzymamy. Rewidentki nie trzeba sprowadzać. Kobiet nie będziemy rewidować, tylko ich torebki. Pistolet to za duża

rzecz, aby któraś babka mogła go niepostrzeżenie przy sobie ukryć. Tylko pospieszcie się, żebyśmy tu do rana nie siedzieli. Chciałbym się przed służbą jeszcze ze dwie godzinki zdrzemnąć. Pomyśleć – dodał zwracając się do porucznika – że ja, jak ostatni dureń, wrobiłem się w ten interes. Dobrowolnie zgodziłem się na dzisiejszym dyżurze zastąpić porucznika Wolskiego, który miał jakieś imieniny. W tym momencie jeden z wywiadowców przyniósł kapitanowi tackę z rzeczami znalezionymi przy zabitym. Obaj oficerowie przeglądali je uważnie. Zegarek firmy Pallas. Portfel, w którym było 7 biletów autobusowych i 360 złotych. Portmonetka z drobnym bilonem i zużytym biletem do Pabianic. Notes – kalendarzyk Orbisu z jakimiś notatkami i kilkoma numerami telefonu. Długopis. Zaczęta paczka carmenów, pudełko z paroma zapałkami, chustka do nosa, druga mniejsza, złożona w trójkąt, widocznie wyjęta z górnej kieszonki marynarki. I gruby zwitek pieniędzy w banknotach po 100 zł. – Były nie w portfelu, ale luzem w kieszeni spodni – wyjaśnił wywiadowca, który rewidował zmarłego. Oficerowie przeliczyli pieniądze. Ogółem w zwitku było 5.200 złotych. – Forsiasty gość – zauważył starszy sierżant. – Ale żadnego dokumentu. Nie można ustalić tożsamości. Nikt z obecnych go nie zna. Kapitan machnął ręką. – Idę o zakład, że na pewno wiele osób iż tego towarzystwa dobrze wie, kto to jest, a przede wszystkim wie ten, kto go zabił. Ale oczywiście nikt się do tego nie przyzna. Lecz z ustaleniem tożsamości nie będzie kłopotu. Ustali się ją po odciskach palców, albo stwierdzą osoby, których telefony znajdują się w notesie zabitego. Dajcie mi kierownika sali. Kierownik przesłuchiwany przez kapitana powtórzył tylko to, co już przedtem mówił porucznikowi: usłyszał strzał i wybiegł na salę. W drzwiach spotkał panią Marię Bolero. Piosenkarka potwierdziła te zeznania. I ona, tak jak kierownik, niczego nie zauważyła wchodząc z nim na salę. Również nic ciekawego nie

powiedzieli muzycy. Twierdzili, że byli zajęci grą, gdy nagle padł strzał i na podium wszedł człowiek w brązowym garniturze. Byli odwróceni tyłem do przejścia znajdującego się za podium i nie zauważyli, z której strony nadszedł nieznajomy. Nie wiedzą także, z jakiego kierunku padł strzał. Żaden z nich nie mógł popełnić zbrodni, gdyż wszyscy mieli obie ręce zajęte grą na instrumentach. Ani przy muzykach, ani na podium broni nie znaleziono. Również kelnerzy nie wnieśli nic nowego do sprawy. Trzech czekało w korytarzyku przy kuchni, rozmawiając z blokierką, jeden był w odległym końcu sali. Huk wystrzału słyszał słabo. Zabitego zobaczył dopiero, gdy orkiestra przestała grać i kiedy ten padał na parkiet. Kapitan postanowił przesłuchać jeszcze tych wszystkich, którzy siedzieli przy stolikach znajdujących się najbliżej parkietu. Zeznania były krótkie i prawie identyczne: słuchali muzyki, nagle usłyszeli głuchy odgłos „jakby żarówka spadła na podłogę i roztrzaskała się” – jak to określił jeden z przesłuchiwanych. Dopiero potem zobaczyli człowieka idącego w poprzek podium i osuwającego się na parkiet. Paru z przesłuchiwanych zauważyło również to, co spostrzegł porucznik: w momencie strzału Stanley fatalnie skiksował na swojej złotej trąbce. To był ostatni dźwięk orkiestry, jaki słyszeli. W tej chwili jeden z wywiadowców przyprowadził do gabinetu trzech mężczyzn. – Obywatelu kapitanie – zameldował służbowo – tych trzech mężczyzn siedziało razem z trzema paniami w rogu pod ścianą. Przy jednym z nich znaleźliśmy 700 dolarów. Kapitan podniósł głowę. – Tylko przy jednym? – zdziwił się. – Dziwne, że nie przy wszystkich. Cóż to Prezesie, zmieniacie miejsce pracy? Z Piotrkowskiej przeprowadziliście się tutaj ? – To są moje dolary – powiedział spokojnie Prezes. – Każdy obywatel ma prawo posiadać dolary i nosić je przy sobie. – A czy ja mówię, że nie ma prawa? Bardzo się nawet cieszę, że są tacy bogaci obywatele, którzy noszą na drobne wydatki po

700 zielonych. A twardych nie znaleźliście przy nich? – Nie. Tylko banknoty – wyjaśnił wywiadowca. – Dobrze. Weźmiemy je na razie. – To są moje dolary – zaperzył się Prezes – nie macie prawa brać. – Nie bójcie się! Oddamy! – śmiał się kapitan – Robimy to tylko dla waszego dobra. Z taką sumą niebezpiecznie wracać nocą do domu. U nas będą jak w banku. Będziecie jutro szli do Łodzianki, to po drodze wstąpcie do nas w tej sprawie. My je tylko obejrzymy. Czy aby przypadkiem ktoś was nie oszukał, czy nie fałszywe? To tak z dobrego serca i starej przyjaźni dla pana Prezesa. A numerki tych dolarów także zapiszemy. Gdyby ktoś, broń Boże, okradł pana, albo jakiś inny wypadek się zdarzył i znaleźlibyśmy te dolarki u kogo innego, to już będziemy wiedzieli, że prezesowe. Przecież pan i tak tylko w PKO wymienia, prawda? Więc jutro, po drodze do Łodzianki, prosimy wstąpić do nas. – Nie chodzę do Łodzianki – odburknął Prezes. Widać było, że jest wściekły. – Nie chodzicie, a to szkoda. Bardzo miły lokal. To – kapitan spojrzał na zegarek – niedługo miną już 24 godziny jak tam nie byliście. Jak ten czas leci. Do widzenia, do jutra! Cała trójka czarnogiełdziarzy wyszła z pokoju. Zdawali sobie doskonale sprawę, że dolary, których numery milicja zapisała i zna ich właściciela, nadają się już tylko do sprzedaży w PKO. Biorąc pod uwagę różnicę kursu czarnej giełdy i PKO, ta fatalna noc kosztowała Prezesa 21 tysięcy złotych. Nie taką zabawę sobie wyobrażał podrywając rudą piękność z Warszawianki. Przy reszcie osób nie znaleziono niczego podejrzanego. Pistolet wsiąkł jak kamień w wodę. Grupka osób siedzących przy stolikach powolutku topniała. Tylko przy jednym została młoda dziewczyna, dumająca nad filiżanką dawno wystygłej kawy. – A pani do domu się nie wybiera? – spytał jeden z wywiadowców. – Przyszłam tu z porucznikiem Żytnickim i ciągle mam nadzieję, że sobie przypomni o mojej obecności –

odpowiedziała dziewczyna. Wywiadowca przeprosił i wyjaśnił, że w milicji to taka służba. Idzie człowiek na zabawę, a potem okazuje się, że przyszedł do pracy. Obiecał, że zaraz przyśle porucznika. Rzeczywiście za chwilę Zygmunt zjawił się przy stoliku. – Bardzo cię, Haneczko, przepraszam – usprawiedliwiał się – posiedź jeszcze chwileczkę. Już kończymy. Najdalej za kwadrans będę wolny. Tymczasem kapitan kończył przesłuchiwanie personelu dansingu. Jak przewidywał, ani kucharz, ani barmanki, ani personel pomocniczy kuchni nie wnieśli nic nowego do sprawy. Jedna z barmanek wyjaśniła jedynie, że mężczyzna, który został zabity siedział chyba przez pół godziny przy barze i wypił dwa kieliszki wódki. Nie widziała, żeby rozmawiał z kimkolwiek. – A jak płacił? – zapytał porucznik. – Jak to jak? Zwyczajnie. Wyjął portfel i dał 100 złotych. Wziął resztę co do grosza. Nawet złotówki nie zostawił na spodeczku. – Kapitanie – szepnął jeden z wywiadowców, gdy barmanka wyszła z gabinetu, a prowadzący śledztwo kazał zawołać szatniarza. – Ja znam szatniarza. On był zamieszany w aferę waleta kierowego, przypominacie sobie Henryka Kubmana, który miał dom gry? Pamiętam, że walet kierowy był z zawodu fryzjerem. Dostał 4 lata. Szatniarz był jego wspólnikiem, a może krupierem? Sąd także mu przyfasował. Ze dwa lata bodaj. To było dość dawno. Pan kapitan pewno nie zna tej sprawy, jeszcze pana nie było u nas w Łodzi. Szatniarz nie miał żadnych rewelacji. Zeznał, że mężczyzna, którego zastrzelono, był kilka razy w lokalu. W dniu dzisiejszym przyszedł w godzinę po otwarciu dansingu. Kupił paczkę papierosów. On, szatniarz, go nie zna. Popielata jesionka zamordowanego wisi w szatni. Numerka nie brał, bo powiedział, że niedługo wyjdzie. Prosił jedynie, żeby jesionkę powiesić gdzieś z boku. Do lokalu przychodził zwykle na krótko. Na godzinę, najwyżej dwie. Nie, nigdy nie robił wrażenia pijanego.

– Byliście karani? – zapytał kapitan. Szatniarz uśmiechnął się. – Pan kapitan przecież wie. Pańscy ludzie na pewno mnie poznali. – Tylko raz? Za obrazki? Ile? – Dwa i pół roku, ale zwolnili mnie przed terminem. Tylko raz! Pierwszy i ostatni – zapewnił – I nie za obrazki, tylko za ruletę. Razem z waletem kierowym. – Na pewno nie znacie zabitego? – spytał porucznik. – Nie znam – odpowiedział szatniarz, ale obaj oficerowie w jego głosie usłyszeli wahanie. – No dobrze. Możecie iść do domu. A gdybyście sobie przypomnieli, że jednak go znacie, to się do nas zgłoście. Do widzenia! Szatniarz ukłonił się nisko i wyszedł. – Kłamie! – stwierdził porucznik. – Oczywiście, że kłamie, ale napędziłem mu trochę stracha. Na odważnego nie wygląda. Przypuszczam, że zjawi się jutro u nas i coś tam jednak z niego wyciśniemy. To już ostatni? – Jest jeszcze jedna osoba. Siedzi na sali – objaśnił jeden z milicjantów. – Mówi, że przyszła z panem porucznikiem. – To Hanka Niedziałek. Studentka Akademii Medycznej, Wydziału Stomatologii. Mieszka w domu akademickim. Przyszła ze mną, w czasie wypadku siedziała koło mnie i również nic nie widziała. – Dla porządku zajrzyjcie do jej torebki – polecił kapitan jednemu ze swoich ludzi. – No dobrze, że nareszcie się skończyło. Już jest prawie czwarta – stwierdził spojrzawszy na zegarek. – Pozwólcie kapitanie, że was pożegnam. Muszę jeszcze swoją dziewczynę odprowadzić do akademika. – Cześć – kapitan podał rękę porucznikowi, który odwrócił się i zrobił parę kroków w stronę wyjścia. – Poruczniku! Jeszcze momencik. Żytnioki zatrzymał się i odwrócił. – Słucham? – Bardzo was przepraszam, ale czy macie broń ze sobą?

Porucznik roześmiał się. – Oczywiście, że nie. Przecież przyszedłem tutaj prywatnie. – Przykro mi – kapitan naprawdę był zmieszany – jednak ze względów formalnych musimy was zrewidować. Jeden z wywiadowców podszedł do porucznika i szybkimi ruchami rąk przejechał po całej jego figurze. – Nie ma broni – powiedział. – Jeszcze raz was przepraszam i nie gniewajcie się. – Cóż znowu. Na waszym miejscu to samo bym zrobił. Cześć! Było już dobrze po czwartej, gdy Zygmunt odprowadził Hankę przed bramę akademika. – Nie udała nam się ta zabawa – powiedziała dziewczyna. – A mówiłem, żeby iść do mnie! – Gdybym wiedziała, to kto wie? Może bym się zdecydowała. – Więc następnym razem? – w głosie porucznika zadrgała nutka nadziei. – Następnym razem, jeżeli będę miała jakieś okienko w kuciu do egzaminów, to zadzwonię. – Kiedy? – Kiedy zmądrzejesz! To znaczy nieprędko! Porucznik chciał co powiedzieć, ale Hanka zniknęła już za drzwiami. III Nazajutrz po wypadkach tragicznej nocy porucznik Zygmunt Żytnicki miał do załatwienia kilka spraw służbowych w mieście. W gmachu KMMO na Sienkiewicza zjawił się dopiero po jedenastej. W wartowni zakomunikowano mu, że pułkownik szukał go od rana. Ma zadzwonić, gdy tylko przyjedzie. Poszedł więc do swojego pokoju i nakręcił numer zwierzchnika. Panna Krysia, sekretarka komendanta, oświadczyła, że szef jest teraz bardzo zajęty. Nie będzie więc nawet przełączała do niego. Chodzi zresztą o to, że o godzinie 13.00 u pułkownika odbędzie się narada w sprawie wczorajszego zabójstwa. – Byłeś podobno świadkiem całego zajścia? – szczebiotała. – To szalenie sensacyjne. Dlaczego nie aresztowałeś mordercy?

Na pewno pułkownik zmyje ci za to głowę. Powiedział, że muszę cię koniecznie odszukać. Nawet posyłaliśmy już po ciebie do domu. Porucznik wyjaśnił, że załatwiał służbowe sprawy w mieście i dlatego nie przyszedł rano do komendy. Teraz nigdzie nie wychodzi i gdyby stary chciał się z nim zobaczyć przed zebraniem, to jest do dyspozycji. Sekretarka obiecała przy sposobności zameldować o tym przełożonemu. Tymczasem Zygmunt, który po nieprzespanej nocy nie czuł się najlepiej, odszukał woźną i poprosił o dużą kawę. – Ale gorącą i jak najmocniejszą. – Rozumiem – uśmiechnęła się woźna – pan porucznik trochę się wczoraj zabawił. Już się robi... – Żebym choć się zabawił, nie byłoby żal. Pracowałem jak koń do czwartej rano i to na ochotnika. Wpadłem jak śliwka w kompot. – Może na tym dansingu? – woźna pracowała w komendzie przeszło 15 lat i była trochę spoufalona. szczególnie z młodszymi oficerami. – Właśnie! Na tym przeklętym dansingu! – Słyszałam, jak dwaj milicjanci, którzy przynieśli pocztę z dzielnicy mówili, że już wiedzą, kogo tam zabito. Syna jakiegoś sędziego, czy też adwokata. Takie krótkie nazwisko. – Jakie? – zainteresował się porucznik. – Wyleciało mi z pamięci. Nie mam głowy do nazwisk. Jak sobie przypomnę, to panu powiem. No, idę. Zaraz będzie kawunia. Jak zwykle z podwójnym cukrem? Idąc o wyznaczonej godzinie do gabinetu pułkownika Zygmunt pomyślał, że architekt, twórca tego gmachu, powinien raczej budować labirynty w starożytnym Egipcie, a nie w dzisiejszej Łodzi gmachy biurowe. Nawet stali pracownicy komendy nie bardzo się orientowali w tej gmatwaninie korytarzy, nie mówiąc już o interesantach. Paru ludzi z wartowni nic nie robiło, tylko stale służyło za przewodników po ogromnym biurowcu. W gabinecie u komendanta obecny już był kapitan Leski i paru oficerów z komendy, między innymi zwierzchnik

porucznika Żytnickiego. Wszyscy siedzieli przy okrągłym stole. Czerwone światełko, palące się nad wejściem do gabinetu, oznaczało, że nie wolno przeszkadzać w naradzie. – Czekamy tylko na przedstawiciela prokuratury – wyjaśnił pułkownik. Za chwilę panna Krysia zameldowała: – Naczelnik Repczyński z Prokuratury Wojewódzkiej dla miasta Łodzi. – Prosić! Prosić – ucieszył się pułkownik. Do gabinetu wszedł przystojny, niezbyt wysoki,, elegancko ubrany pan o energicznych ruchach. Pułkownik przedstawił go: – Naczelnik Repczyński, moi oficerowie śledczy. Po powitaniach, gdy gość zajął swoje miejsce za stołem, pułkownik zabrał głos. – Panowie – zagaił – wczoraj w nocy na sali dansingowej, w obecności chyba setki osób i oficera milicji został zamordowany człowiek. Oczywiście ten oficer ani nic nie zauważył, ani nic nie słyszał. Dobrze, że chociaż domyślił się i kazał zamknąć lokal... Słysząc te ostre słowa porucznik ŻytniCki lekko się zaczerwienił i spuścił głowę. Znał swojego szefa i wiedział, że choć nerwus, jest w gruncie rzeczy człowiekiem o gołębim sercu. Niebezpiecznie jednak jest mu się sprzeciwiać, gdy wpadnie w pasję. Nawet, gdy nie ma racji. Tak, jakby do ognia chlusnąć wiadro benzyny. Lepiej milczeć i nie przerywać. Gdy gniew przemijał, pułkownik wołał delikwenta i sam się usprawiedliwiał. Toteż porucznik nie przerywał i nie próbował nic wyjaśniać, a pułkownik ciągnął dalej, coraz bardziej się zapalając. – Przyjechali ludzie z dzielnicy. Siedzieli parę godzin, wszystkich rewidowali a pistoletu nie mogli znaleźć, nie mówiąc już o mordercy, który sobie spokojnie poszedł do domu. Niedługo dojdzie do tego, że będą ludzi mordować w biały dzień na Piotrkowskiej, albo, jeszcze lepiej, pomiędzy biurem przepustek a wejściem do komendy milicji. Ale panowie uważają, że wszystko w porządku. Mówicie „prowadzi się energiczne dochodzenie pokonując obiektywne trudności”.