kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 857 473
  • Obserwuję1 379
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 671 037

Edigey Jerzy - Strzały na rozstajnych drogach

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
E

Edigey Jerzy - Strzały na rozstajnych drogach .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu E EDIGEY JERZY Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 217 stron)

Rozdział I SPOKOJNA NOC Śnieg zaczął padać już koło południa. A pod wieczór zamienił się w siąpiący kapuśniaczek. Chodniki i jezdnie ulic szybko pokryły się grubą warstwą brudnobiałego błota. Dozorcy ani drgnęli. Było dla nich jasne, że do rana śnieg i tak się rozpuści, a woda spłynie do kanałów. Więc kto by się tam fatygował z oczyszczaniem ulic? Wiadomo, w marcu jak w garncu. W Pałacu Mostowskich — Komendzie Milicji stołecznego miasta Warszawy — tej nocy paliły się tylko nieliczne światła. Taka deszczowa pogoda to dia milicjantów chwila wytchnienia. Chuligani nie lubią rozrabiać w czasie deszczu, pijak też jakoś szybciej trzeźwieje i prędzej trafia do swojego mieszkania. Nawet złodziej nie kwapi się wychodzić na „robotę”. Za zimno i za mokro. Chociaż więc jak co dnia wozy MO krążyły po ulicach Warszawy i jak co dnia w eterze krzyżowały się ich sygnały wywoławcze, a w gmachu dyżurowali oficerowie i inni funkcjo- nariusze MO, każdy z nich po trochu cieszył się z „pieskiej pogody”. W dyżurce przy wejściu siedział milicjant z odznakami sierżanta. Pił herbatę i rozmawiał z dwoma kapralami, którzy podobnie jak on pełnili dzisiaj służbę przy drzwiach wejściowych. — Pogoda, że psa nie wygoni na dwór — zauważył jeden z kaprali. — Dobrze, że przynajmniej nam nie leci na głowę — pocieszył go sierżant. — Gorzej mają ci z patroli. — Przy takim deszczu najlepsza peleryna nie pomoże ani żaden płaszcz. Pochodzisz ze trzy godziny i już czujesz, jak woda ścieka ci po grzbiecie. — Radio zapowiadało, że będzie tak padać cały jutrzejszy dzień. Za szklanymi drzwiami dyżurki zamajaczyła jakaś postać.

Chwilę mocowała się z klamką i wreszcie do dyżurki wszedł człowiek w płaszczu ociekającym wodą. Nie miał czapki, a jego dość długie ciemnoblond włosy były zupełnie mokre. Przybysz odruchowo pogładził je palcami. Ubrany był w porządną jesionkę. Gdy ją rozpiął, widać było ciemny garnitur, koszulę w paski i granatowy krawat. W ręku trzymał dość wypchaną teczkę. Zbliżył się do okienka. — Obywatel na taką pogodę spaceruje bez czapki? — zauważył kapral. — Co? A tak! Zapomniałem. Zresztą to wszystko jedno. — Obywatel w jakiej sprawie? — urzędowo zagadnął sierżant. — Ja... Przychodzę się przyznać. Mam już dość takiego życia. Dzień w dzień bać się i czekać. Umierać ze strachu, że po mnie przyjdą. Gorzej niż tropione zwierzę. Posta- nowiłem w końcu sam przyjść do was. — Do czego się obywatel przyznaje? — Brałem udział w przestępstwie. W napadzie ban- dyckim. Zabito dwie osoby. Ale to nie ja. Ja nikogo nie zabiłem. — W jakim napadzie? Kiedy? Na kogo? — pytali jedno cześnie wszyscy trzej milicjanci. — No, w tym pod Mińskiem. Na samochód wiozący pie- niądze na wypłatę — nieznajomy wyjaśnił to tonem, w którym brzmiało zdziwienie, że jakiś milicjant mógł nic znać historii tak sławnego wyczynu. — Pod Mińskiem? — powtórzył jeden z kaprali. — To chyba powiatówka w Mińsku prowadzi dochodzenie? — Pewnie wojewódzka z ulicy Sierakowskiego — dodał drugi. — To będę musiał jechać do Mińska? — przestraszył się przybysz. — Nie, nie! — sierżant jeszcze nie ochłonął ze zdziwienia. Przy pełnieniu służby w Stołecznej Komendzie MO widzi się wiele przedziwnych rzeczy, ale i tam rzadko się zdarza, żeby jakiś bandyta dobrowolnie oddawał się w ręce sprawiedliwości.

— Załatwimy was na miejscu — kapral dość niefortunnie przyszedł z pomocą starszemu rangą koledze. — Nie musicie, obywatelu, nigdzie chodzić. — Proszę o dokumenty — sierżant znowu przybrał urzędowy ton. Nieznajomy sięgnął do kieszeni, wyjął czarny, dość pod- niszczony portfel i wygrzebał z jego przepastnego wnętrza zielony dokument. Podał go sierżantowi, a ten głośno odczytał: — Stanisław Kowalski, urodzony siedemnastego czerwca tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego roku. Następnie przewracając kilka stroniczek dowodu osobistego, uzupełnił: — Zamieszkały w Warszawie, ulica Paryska, numer dziesięć. Porównał jeszcze zdjęcie z twarzą dziwnego interesanta i utwierdził: — Wszystko się zgadza. Zapanowało milczenie. Przerwał je po małej chwili jeden z kaprali. — Trzeba chyba zatelefonować do oficera dyżurnego. — Już wy mnie, Siemiątkowski, nie uczcie, co mam robić — obruszył się sierżant. — Byłem w milicji, kiedy was matka jeszcze za rękę do szkoły prowadziła. Mówiąc te słowa sierżant podniósł słuchawkę i nakręcił numer. — Porucznik Jachimiak? — zapytał, a usłyszawszy po- twierdzenie, powiedział: — Melduję, obywatelu poruczni- ku, że zgłosił się do wartowni obywatel Stanisław Kowal- ski. Przyznaje się do napadu bandyckiego pod Mińskiem na jakiś samochód wiozący pieniądze. W słuchawce coś zatrzeszczało i po chwili sierżant wyjaśniał dalej. — Nie, obywatelu poruczniku, nie na bani, chociaż tak na moje rozeznanie to sobie ze dwie setki przed tym łyk- nął. Może nawet więcej, ale jest zupełnie trzeźwy. — Pewnie że łyknąłem — nieznajomy wtrącił się do rozmowy — ale tylko na odwagę. Tak zupełnie na sucho,

tobym się bał do was przyjść. — On mówi, obywatelu poruczniku — sierżant przeka- zywał słowa przybysza, których oficer milicji znajdując się po drugiej stronie przewodu telefonicznego nie mógł oczywiście słyszeć — że trochę sobie golnął, ale tylko na ryzyko, bo miał mojra przed milicją. Widzi mi się, że miał rację. Sierżant wysłuchał odpowiedzi i wyjaśnił: — Nie, obywatelu poruczniku, kapitan Lewandowski wyjechał z technikami na Puławską. To wygląda na samo- bójstwo, ale kapitan sam chciał zbadać sytuację na miej- scu. Jest za to major Nowakowski. Chyba u siebie w poko- ju, bo niedawno stamtąd dzwonił do nas. Dobrze, będę czekał na telefon obywatela majora. Naturalnie, panie poruczniku, że nie pozwolę mu nigdzie krokiem się ruszyć. Tak jest, odmeidowuję się. — Ja dobrowolnie przyszedłem — oburzył się niezna- jomy — i nie mam zamiaru nigdzie uciekać. — To dobrze, że nie macie zamiaru — odpowiedział je- den z kaprali — ale porządek musi być. — Zaczekajcie trochę, obywatelu — pouczał sierżant — a później zaprowadzimy was do majora Witolda Nowa- kowskiego, na pierwsze piętro. Obywatel major Nowa- kowski przesłucha was. Tam opowiecie mu całą historię. Stanisław Kowalski usiadł na jednym ze znajdujących .się w pokoju krzesełek. Z mokrych włosów ciągle spływały mu na twarz cieniutkie strużki wody. Pod krzesłem szybko rosła kałuża. Ten człowiek przemoczony był, jak to się mówi, do ostatniej nitki. — Aleście namiękli! — zauważył kapral. — Szedłem piechotą z Paryskiej: A później jeszcze ze dwie godziny spacerowałem naokoło placu. To niełatwo do was przyjść, jak się ma coś takiego na sumieniu. — Opowiecie wszystko majorowi i zaraz wam ulży — sierżant po ojcowsku pocieszał przybyłego. — Racja. Chodzi o zrzucenie tego ciężaru. Dlatego zde- cydowałem się tu przyjść — przytaknął Kowalski. — Mam Już dość takiego życia — powtórzył. — Przez te dwa lata

przeżyłem więcej niż przez dwadzieścia. — Mieliście słuszność — zgodził się jeden z kaprali. — I tak prędzej czy później nakryliby was. A skoro sami, dobrowolnie, to zawsze liczy się jako okoliczności łagodzące. I prokurator nie będzie taki pie... — tu kapral urwał i szybko poprawił się — i pan prokurator nie będzie taki na was. zawzięty, i sąd o parę lat mniej wam wkropi. — Nie myślałem nawet o tym — przyznał się Kowalski. — To jednak bardzo ważne. Jest różnica pomiędzy dzie- sięcioma, dwunastoma laty, czy nawet „czapą”, a czterema czy pięcioma. Przekonacie się sami. — Może dać wam ręcznik? — zapytał sierżant. Żebyście chociaż twarz i włosy wytarli? Jakże taki mokry pójdziecie na rozmowę do obywatela majora? — Ręcznik? Nie, dziękuję, mam swój. To mówiąc Kowalski otworzył teczkę, wyjął z niej czysty ręcznik i zaczął nim dokładnie wycierać całą głowę. Milicjanci siedzący po drugiej stronie okienka zauważyli, że prócz ręcznika teczka zawierała jeszcze i bieliznę, a także solidny zapas żywności. — Widzę — roześmiał się sierżant — że zabraliście ze sobą trochę rzeczy. — A tak. Zmianę bielizny i coś niecoś do zjedzenia. — To chyba nie pierwszy raz meldujecie się do nas? — Co? — nieznajomy zdawał się nie rozumieć, co do niego mówią, a po chwili uśmiechnął się blado. — Po raz pierwszy, panie sierżancie, ale za to chyba od razu na dłu- żej. Więc zabrałem ze sobą wszystko, co potrzeba. Jestem samotny i nikt mi na pewno paczki nie przyśle. — Kawaler? Bez rodziny? — Rozwiedziony. Już przed siedmioma laty. Żona wyszła drugi raz za mąż. Dzieci nie mieliśmy. — Iii, to paczki może jednak wysyłać. Jeżeli honorowa kobieta. — Nie chcę. Nic od niej nie chcę. Od nikogo nie chcę — Kowalski był coraz bardziej zdenerwowany. Milicjanci zamilkli i zajęli się swoją robotą. Byli trochę

urażeni. Ostatecznie do ich obowiązków nie należało bawienie rozmową przyznających się do zbrodni bandytów. Jeżeli gawędzili z tym człowiekiem, robili to z dobrego serca, więc nie powinien być taki hardy. Od razu widać, że nowicjusz. Kowalski poprawił się na krześle. Wyciągnął przed siebie nogi. Głowę odrzucił do tyłu i przymknął oczy. Mogłoby się wydawać, że śpi, a przynajmniej drzemie, gdyby nie skurcze mięśni; skurcze raz po raz przebiegały po jego twarzy i zdradzały ogromne napięcie nerwowe mężczyzny, który przed pół godziną wszedł do gmachu komendy MO i dobrowolnie oskarżył się o wpóludział w zbrodni zabójstwa dwóch ludzi. Zadźwięczał dzwonek telefonu. Nieznajomy drgnął i otworzył oczy. Sierżant już sięgnął po słuchawkę. Zameldował krótko: — Wartownia, słucham. Sierżant Gotula. Chwilę słuchał swojego rozmówcy. — Jak jest, obywatelu majorze. Siedzi tutaj i czeka. Tak jest, już go odsyłam. Oczywiście że bez przepustki. Kapral Siemiątkowski doprowadzi go do gabinetu obywatela majora. Odmeldowuję się. Sierżant odłożył słuchawkę. Kowalski wstał z krzesła. — To po mnie? — zapytał. — Tak. Major Nowakowski chce z wami porozmawiać. Kapral was odprowadzi. Niedaleko. Na pierwsze piętro. Kowalski szybko złożył ręcznik, schował go do teczki i zapiął ją. Jeden z kaprali, wyszedł z dyżurki. Sierżant nacisnął guzik., otwierając w ten sposób elektryczny zamek, blokujący drzwi do dalszych pomieszczeń komendy. — Idziemy, obywatelu Kowalski — powiedział kapral.

Rozdział II TO TYLKO ROZMOWA Kapral prowadził Stanisława Kowalskiego długim ko- rytarzem. Zatrzymali się dopiero przed przedostatnim drzwiami. Tu milicjant przepuścił swojego towarzysz; przodem i zameldował: — Obywatelu majorze, kapral Siemiątkowski doprowadził aresztowanego Kowalskiego. — No — człowiek siedzący za biurkiem uśmiechnął się lekko — jeszcze nie jest ani zatrzymany, ani aresztowany Dziękuję wam, kapralu, zostawcie nas samych. Kowalski z zaciekawieniem rozglądał się wokoło. Pokój był niewielki. Na biurku stały dwa telefony. Na ścianie orzeł i portrety urzędowe. Umeblowania dopełniały jesz cze dwa krzesła, metalowa szafa pomalowana na zielono, lampa stojąca na biurku i mlecznobiała ampla pod sufitem. Drzwi z boku prowadziły do sąsiedniego pomieszczenia. Za biurkiem siedział człowiek w wieku około pięćdziesiątki. Był dość korpulentny. Taki mężczyzna musi bardzo uważać, żeby się nie roztyć. Zwłaszcza jeżeli pięćdziesiątka już stuknęła. Major ubrany był w cywilny garnitur z ciemnopopielatej elany. Okrągła, dość pełna twarz, robiła dobroduszne wrażenie. Lekko przyprószone siwizną ciemne włosy miał rozdzielone przedziałkiem z lewej strony. — Proszę, niech pan siada, panie Kowalski — powiedział oficer po wyjściu kaprala. Gestem ręki wskazał krzesło stojące przed biurkiem i zaraz dodał: — Bardzo pan przemókł. Nic dziwnego, przy takiej pogodzie. Niech pan zdejmie płaszcz i powiesi na drzwiach. Kowalski spełnił to polecenie i zajął miejsce na krześle przed biurkiem. Tymczasem major wyjął z kieszeni paczkę sportów i pudełko zapałek. Podsunął je w stronę swojego rozmówcy.

— Proszę, niech pan zapali. — Dziękuję, nie palę. Oficer milicji wyjął jednego papierosa, nieco go przygniótł, zapalił i głęboko się zaciągnął. — To bardzo dobrze, że pan nie pali. — Dlaczego? — zdziwił się Kowalski. — Z tego, co mi meldowano, wiem, że zaplątał się pan w jakąś paskudną sprawę. Obawiam się, że w tej sytuacji będzie pan zatrzymany. — Zdaję sobie z tego sprawę, panie majorze. Sam się zgłosiłem, żeby odcierpieć swoje winy. — Właśnie — przytaknął major. — Bardzo ładnie pan to powiedział i bardzo dobrze pan zrobił. Żeby tak wszyscy, którzy rozminęli się z kodeksem karnym, dobrowolnie zgłaszali się do milicji! Życie byłoby piękne. Niemniej, bardzo dobrze, że pan nie pali. W więzieniu palenie kom- plikuje ludziom i tak ciężką ich sytuację. Był pan kiedy zatrzymany? — Nie. — No cóż, nie będę ukrywał, bo i tak o wszystkim szybko pan się przekona. Więzienie nie jest domem wypoczynkowym, nie jest też i piekłem, jak to sobie niektórzy wyobrażają. Jest po prostu miejscem, gdzie ludzie odbywają karę. Ciężkim miejscem pobytu i ciężką próbą życiową człowieka, który musi żyć w więzieniu. — Jeszcze ciężej jest, zapewniam pana majora, żyć tak jak ja przez ostatnie dwa lata. Kiedy zamierało mi serce na każdy dzwonek do drzwi; wydawało mi się, że już idą po mnie. To było znacznie gorszym piekłem. Dlatego tu przyszedłem, bo być może jeszcze długo byście mnie nie złapali. Może nawet wcale? — Przestępstw, zwłaszcza tych poważniejszych, a nie- wykrytych jest niewiele. Pan brał udział w napadzie? — major rzucił pytanie jak gdyby od niechcenia. — Tak jest. Brałem udział w napadzie na samochód przewożący pieniądze. Pod Mińskiem Mazowieckim w dniu osiemnastego listopada 1965 roku. Pan major

oczywiście zna tę sprawę? Oficer milicji potakująco kiwnął głową. Wcale nie widział potrzeby uświadamiania swojego rozmówcy, że żaden z funkcjonariuszy MO nie może mieć takiej pamięci, aby bez zaglądania do akt przypominać sobie sprawy, które działy się przed prawie dwu i pół laty. Zresztą ten mężczyzna, dla którego ta jedna, jedyna sprawa stanowiła punkt zwrotny w życiu, i tak by tego nie zrozumiał. — Ja byłem tym człowiekiem — ciągnął dalej Kowalski — który za rozwidleniem szos czekał w samochodzie i natychmiast odjechał, kiedy tylko bezpośredni sprawcy dobiegli do wozu. Ale przysięgam, ja nie strzelałem i nie zabiłem tamtego milicjanta i konwojenta. Major znowu kiwnął głową. Ze słów Kowalskiego wynikało, że sprawa rzeczywiście była bardzo poważna. Niemniej oficer milicji zupełnie jej sobie nie przypominał. Co prawda w listopadzie owego roku został „wypożyczony” do Komendy Wojewódzkiej w Szczecinie. Tam ze szczecińskimi kolegami przez prawie trzy miesiące usiłował rozwiązać zagadkę, dlaczego po wpłynięciu pewnych statków do portu, na szczecińskim rynku ukazują się wielkie ilości poszukiwanych sweterków, misiów, długopisów i innych chodliwych towarów, pomimo że najbardziej skrupulatne rewizje przeprowadzane na tych statkach niczego nie ujawniały. Widocznie — pomyślał teraz major — byłem tak zajęty tą przeklętą aferą przemytniczą, że napad pod Mińskiem uszedł mojej uwadze. — Tak, panie majorze — Kowalski ciągnął swoją spowiedź. Nie tylko że pomogłem bezpośrednim sprawcom napadu w ucieczce z miejsca zbrodni, ale później ukrywałem ich u siebie, a potem pomagałem im ukrywać się gdzie indziej, chociaż doskonale wiedziałem, że taka pomoc jest przestępstwem. Kowalski urwał nagle, jak gdyby żałując, że powiedział zbyt wiele. Wyjął chustkę i otarł czoło z potu. Major uśmiechnął się życzliwie. — Jeszcze raz powtarzam panu, że słusznie pan zrobił przychodząc dzisiaj do nas. Taka szczera, męska rozmowa

na pewno panu ulży. Nie będziemy tego traktowali jako formalnego przesłuchania. Najwyżej sporządzimy później króciutki protokół, a teraz porozmawiamy. Pan dokładnie opowie mi wszystko od samego początku. Najlepiej nawet z krótkim życiorysem własnym, żebym mógł jak naj- bardziej wczuć się w pańską sytuację. Przyznaje się pan wprawdzie do popełnienia poważnego przestępstwa i grozi za to panu kara, ale naszym zadaniem jest również i wydobycie ze sprawy wszystkich okoliczności łagodzących. W pana interesie leży więc, żebym jak najlepiej orientował się w całości zagadnienia. Niech pan mi wierzy. — Doskonale rozumiem, panie majorze. Nie przyszedłem tu przecież, żeby się usprawiedliwiać czy cokolwiek ukrywać. Wprost przeciwnie, chcę się przyznać do wszystkiego. A czy to będzie oficjalne przesłuchanie, czy jak pan to nazywa, taka męska rozmowa, to obojętne. W oficjalnym przesłuchaniu notuje się wszystko, co dotyczy samej sprawy — wyjaśnił major. — Motywy, przebieg przestępstwa i tym podobne. Są to jednak fakty, u których lepiej i łatwiej jest opowiadać, jeżeli ma się pewność, że nigdzie nie zostaną zapisane. A właśnie takie fakty mogą mi dopomóc w lepszym zrozumieniu pańskich czynów. Nie wygląda pan przecież na zawodowego przestępcę, a raczej na człowieka, który zaplątał się w sytuację bez wyjścia. Na twarzy Kowalskiego odbiło się zdziwienie. — Skąd pan wie? Pan zna całą sprawę? — Nie. Nie znam — szczerze przyznał oficer milicji. — Po prostu my, ludzie z drugiej strony biurka śledczego, mamy wiele doświadczenia. — Tak — Kowalski usiłował się uśmiechnąć. — Jestem rzeczywiście amatorem. Jak to się mówi w żargonie zło- dziejskim „frajerem”. Frajerem, który beznadziejnie się zaplątał. W życiu, w miłości, w interesach, we wszystkim. Tak beznadziejnie, że w końcu miał tylko dwa wyjścia: albo palnąć sobie w łeb, albo przyjść tu do was. — Samobójstwo jest wyjściem tylko dla tchórzów.

Człowiek zawsze powinien płacić za swoje czyny. — Ma pan rację, majorze. Przyszedłem zapłacić. Major wziął z biurka, położony tam przez kaprala Sie- miątkowskiego, dowód osobisty. Przeglądał go. — Pan skończył Politechnikę Warszawską? — zapytał. — Tak. Wydział elektrotechniczny. — Dawno? — Przed piętnastu laty. — Gdzie pan pracuje? — major postawił nowe pytanie widząc, że w dowodzie rubryka „adnotacje o zatrudnieniu” jest zupełnie pusta. — Od sześciu lat prowadzę warsztat naprawy telewizorów. W pawilonach. — Inicjatywa prywatna? — Właśnie. Zgadza się. Jeżeli przestępca to inicjatywa prywatna. — Tego nie powiedziałem — żachnął się major — ani nawet nie pomyślałem. W każdym zawodzie, w każdym gronie ludzi zawsze są uczciwi i przestępcy. Zresztą już powiedziałem, że nie uważam pana za zawodowego przestępcę, a jedynie za człowieka, który zaplątał się w brzydką sprawę. — Bardzo pana majora przepraszam. Proszę mi wyba- czyć, niezbyt panuję nad swoimi nerwami. Myślę jednak, że to zrozumiałe? — Oczywiście — zgodził się oficer. — Więc pan prowadzi warsztat naprawy telewizorów? A przedtem? — Po skończeniu politechniki pracowałem u „Róży Luksemburg”, a później pięć lat w telewizji. — Jest pan fachowcem wysokiej klasy i z dużą praktyką. — Tak. Znam się na swojej robocie. Mój warsztat cieszy się opinią jednego z najlepszych i najuczciwszych w całej Warszawie. Telewizor, który wychodzi spod mojej ręki, z reguły działa lepiej niż nowy. — No to chyba niewielka sztuka. Nasze telewizory nie cieszą się zbyt dobrą opinią. — Pan się myli, majorze — w inżynierze obudził się elektryk. — To są zupełnie dobre aparaty średniej euro-

pejskiej klasy. Może trochę zbyt pośpiesznie montowane i niezbyt dobrze uregulowane. Przy ściślejszej kontroli technicznej ich jakość byłaby znacznie lepsza. Gorzej jest z emisją programu. Ludzie się denerwują, nie rozumieją, że usterki techniczne powstają na stacji nadawczej, a nie w ich aparacie i niepotrzebnie kręcą wszystkimi gałkami. W tych warunkach nawet najlepszy telewizor szybko się rozstraja i trzeba go naprawiać. — Wracajmy jednak do naszego głównego tematu — zaproponował major i zadał następne pytanie: — Powodzi się panu chyba nieźle? Nie rzucałby pan pracy w telewizji, nie zakładał własnego przedsiębiorstwa, gdyby było inaczej? — Telewizję rzuciłem raczej z powrodów osobistych. A że właśnie otrzymałem niewielki spadek, właściwie spłatę od brata po śmierci ojca, około czterdziestu tysięcy złotych, i trafiła się okazja z lokalem w pawilonach, więc do spółki z pewnym znajomym, który rozporządzał większym kapitalikiem, otworzyliśmy ten warsztat. Po paru latach mój wspólnik ze względu na stan zdrowia wycofał się z firmy i zostałem właścicielem całego interesu. Rze- czywiście żyć z tego można i to dobrze żyć, chociaż nie robi się takiego majątku, jak to sobie ludzie wyobrażają. W każdym razie nie tylko spłaciłem wspólnika, ale także dorobiłem się kawalerki w spółdzielni na Saskiej Kępie, a także samochodu syrena. Mam własny garaż wybudowany na działce, którą dzierżawię w pobliżu. Pochodzę z chłopów. Moi rodzice gospodarowali w Lubelskiem i zamiłowanie do pracy na roli pozostało mi do dziś. Nie mając gospodarstwa, bawię się w ogrodnictwo na własnej działce. — Ja też mam działkę — przytaknął major — ale na Mokotowie w pobliżu Woronicza. To doskonały relaks po pracy. — Żeby pan major widział, jakie w tym roku miałem brzoskwinie. A gruszki! Poziomki jeszcze w październiku zbierałem. — A u mnie w tym roku truskawki owocowały po raz

drugi na jesieni — pochwalił się major. Wspólne hobby pomagało oficerowi w nawiązaniu bliższego kontaktu z człowiekiem, którego przesłuchiwał i którego niedługo będzie musiał aresztować. — Mam taką jedną jabłonkę... — O naszych działkach porozmawiamy sobie później — major znowu przerwał Kowalskiemu. — Miał pan jakieś trudności finansowe w tamtym czasie? — Kiedy? — No wtedy, kiedy zdecydował się pan na udział w na- padzie? Może jakiś niespodziewany domiar. Gra pan w karty czy na wyścigach? — Nic z tych rzeczy. Cały interes prowadzę zupełnie jawnie. Żadna kontrola na niczym mnie nie nakryła. Nigdy też nie dali mi nawet pięćdziesięciu groszy domiaru. Zawsze byłem uczciwym człowiekiem i nawet mi przez myśl nie przeszło, że kiedyś zboczę z tej drogi. — Pan jest żonaty? — Byłem. Dość nieszczególnie umieściłem swoje, jak to się mówi, wielkie uczucie. Zonie szybko znudził się zwykły, początkujący wtedy inżynierek. W telewizji miała okazję poznać wielu znacznie ode mnie ciekawszych ludzi, a że była bardzo przystojna, postanowiła zrobić karierę. Teraz jest żoną... Zresztą to już jej trzeci mąż. To właśnie zasadniczy powód, dla którego rozstałem się z pracą na najwyższych piętrach Pałacu Kultury. Tamten epizod mojego życia jest zamknięty i nie ma nic wspólnego ze sprawą napadu. Również i moje zarobki, jak i sytuacja materialna wcale nie rzutowały na historię, w jakiej wziąłem udział. To wszystko tak diabelnie się skomplikowało... Przedziwny zbieg najrozmaitszych oko- liczności, z tragicznym dla mnie zakończeniem. Jako wiejski chłopak nawet jabłka nie wziąłem z drzewa sąsiada. Również później zawsze byłem w porządku wobec innych i siebie samego. Nigdy nie miałem niczego sobie pod tym względem do zarzucenia. A jednak stałem się bandytą, chociaż nie strzelałem. Ale gdybym do tego nie przyłożył ręki i nie pomagał, to przecież nie doszłoby do napadu. Tamci dwaj

żyliby do dzisiejszego dnia, a ja nie siedziałbym tutaj przed panem majorem. Oficer milicji słuchał. Z doświadczenia wiedział, że przesłuchiwanemu należy dać możność wygadania się. Nie trzeba go płoszyć. Jednakże ten siedzący naprzeciwko majora człowiek, sam oskarżający się o jedną z najcięższych zbrodni — napad połączony z zabójstwem — ciągle mówił zbyt chaotycznie. Zamiast opowiedzieć o samym czynie, nieustannie nawracał do tematu swojej uczciwości i jakichś tragicznych okoliczności, które popchnęły tego inżyniera na drogę przestępstwa. W ten sposób można rozmawiać i trzy dni, a niczego nie wyjaśnić. — Proponuję — powiedział major — żeby pan dokładnie, od samego początku, opowiedział całą historię tego napadu. — To będzie długa spowiedź. — Nie szkodzi. Mnie się nigdzie nie śpieszy. Mmii służbę do rana. Przypuszczam, że nikt nam nic przeszkodzi w naszej rozmowie. Panu przecież też nie pilno. — Oczywiście, że nie pilno. Zdaję sobie sprawę, że z tego pokoju czeka mnie tylko jedna droga. Do celi więziennej. — A więc najlepiej będzie, jeżeli uruchomię magnetofon, a pan bez pośpiechu zrelacjonuje sprawę z najdrob- niejszymi szczegółami. Zapewniam pana, zgodnie z naszą uprzednią umową, że potraktuję naszą rozmowę poza pro- tokołem. A magnetofon ułatwi nam ewentualne cofnięcie się w rozmowie i wyjaśnienie takich szczegółów, na które początkowo nie zwrócę uwagi bądź też ich nie zrozumiem. Zresztą, formalnie biorąc, taśma magnetofonowa nie jest pełnoprawnym dowodem. — Dlaczego? — zdziwił się Kowalski. — Bo słychać tylko głos, a nie wiadomo, kto mówi. Zawsze można zaprzeczyć takim zeznaniom, twierdząc że nagrał je ktoś inny lub zmontował z innych wycinków taśmy. Jeżeli na przykład mamy taśmę ze słowami „przy- znaję się do pójścia do kina na film »Nie ma zbrodni do- skonałej», którego treścią są zabójstwa w Nowym Jorku”,

to z takiej taśmy można bez trudu nagrać na inną takie oto zdanie: „przyznaję się do zbrodni zabójstwa”. Glos po- zostanie autentyczny, lecz treść zeznania zupełnie inna. Właśnie dlatego w polskiej praktyce sądowej, jak zresztą i w innych, taśmy magnetofonowe traktuje się z dużą ostrożnością. Jeżeli pan nie chce, nie upieram się przy magnetofonie. — Ależ nie, panie majorze. Przecież jako elektrotechnik muszę choćby z urzędu popierać postęp techniczny w tej dziedzinie. Poza tym już powiedziałem, że nie mam niczego do ukrycia. Major wstał zza biurka, otworzył szafę i wyjął z niej walizkowy magnetofon. Ustawił go na biurku, włączył do kontaktu. Z powrotem zajmując swoje miejsce, uruchomił taśmę. — Proszę, panie inżynierze Stanisławie Kowalski — powiedział. — Niech pan opowie dokładnie całą historię napadu pod Mińskiem. Przesłuchiwany poprawił się na krześle, odchrząknął i rozpoczął swoją opowieść.

Rozdział III PIĘKNA PANI W CZERWONYM SAMOCHODZIE To wszystko zaczęło się gdzieś pod koniec sierpnia, a może na początku września 1965 roku. Jak już wyjaśniałem, mam warsztat naprawy telewizorów. Pracuję tam wraz z dwoma pomocnikami. Warsztat jest czynny od godziny dziewiątej rano do piątej po południu. Po wyjściu moich pracowników zazwyczaj pozostaję w interesie jeszcze około pół godziny. Porządkuję narzędzia, obliczam i zapisuję kasę oraz załatwiam różne inne formalności. Jak to zwykle robi właściciel przedsiębiorstwa. Drzwi są już zamknięte na klucz i zaopatrzone tabliczką „punkt naprawy nieczynny”. Przez drzwi, jak i przez okno wystawowe doskonale widać, co się dzieje we wnętrzu. Toteż nieraz moi znajomi „wypukują” mnie, a po otwarciu im drzwi wstępują do środka. Nigdy jednak po piątej nie przyjmuję nowej roboty. Wolę żyć w zgodzie z władzami. Nieznajomym po prostu nie otwieram. Tego dnia siedziałem i coś pisałem. W pewnej chwili zauważyłem, że przy krawężniku chodnika zatrzymał się piękny wóz. Czerwony ford-mustang. Wtedy ten typ do- piero wchodził na rynek. Samochody tej marki były rzad- kością w Polsce. Zresztą i dzisiaj w Warszawie widuje się je wyjątkowo. Jedynie przed „Bristolem” czy przed „Grandem” z rejestracją zagraniczną. Nic dziwnego też, że taki wózek musiał zwrócić moją uwagę. Tym bardziej że przy kierownicy siedziała kobieta. Młoda, bardzo piękna kobieta. I bardzo elegancko ubrana. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu piękna pani wyszła z samochodu i skierowała się prosto w stronę drzwi warsztatu. Próbowała je otworzyć, a widząc, że zamknięte i że w środku ktoś jest, zapukała w szybę. Komu innemu pokazałbym zegarek na ręku, aby zrozumiał, że interes jest już zamknięty. Ale czy można nie otworzyć bardzo pięknej kobiecie? Do tego eleganckiej i wysiadającej z takiego samochodu? Gdy tylko

przekręciłem klucz w zamku, piękna pani energicznie pchnęła drzwi i weszła do wnętrza. Widocznie była przyzwyczajona, że przed nią wszystkie wrota stoją otworem. — Szanowna pani - próbowałem wyjaśnić - już zamknięte. Uśmiechnęła się czarująco. — Bardzo pana przepraszam, nie mogłam przyjść wcześ- niej. — O tej porze — broniłem się — nie możemy przyjmować nowych zleceń. Odpowiedzią był jeszcze jeden tak wspaniały uśmiech, że kamień by się poruszył. A za chwilę płaczliwa minka i odpowiedni ton. — Pan musi mnie poratować. Dzisiaj taka ciekawa audycja, a nasz telewizor zepsuty. Złociutki, kochany, bardzo pana proszę. Błagam! Złożyła ręce jak do modlitwy. A przecież nie jestem świętym. Czułem, że ulegam, bo usłyszałem swój własny głos. — A co się stało temu aparatowi? — Żebym to ja wiedziała! Nic, tylko materace i mate- race. — A dźwięk jest? — Jest, ale bardzo trzeszczy. — Pani ma go w samochodzie? — Nie — przestraszyła się — za duży i za ciężki. Sama bym nawet nie uniosła. A mąż wróci do domu dopiero po siódmej. Bałam się, że wtedy już nikogo nie znajdę. A i tak, jak pan mówi, spóźniłam się. — Przecież nie mając aparatu, nie mogę go naprawić. — Pojedzie pan ze mną. Tylko na Mokotów. Zaledwie dziesięć minut jazdy. Weźmie pan ze sobą wszystkie na- rzędzia i naprawi na miejscu. Zresztą młotek i obcążki mamy w domu. Uśmiechnąłem się. Ładnie by ten telewizor wyglądał, gdybym dobierał się do niego przy pomocy młotka i ob- cążków. — Zapłacę, ile pan tylko będzie chciał. Pojedzie pan, dobrze? — kusiła piękna pani.

Znowu uległem. Przyznaję szczerze, że zarówno czarowi ślicznej kobiety, jak i chętce przejechania się takim wspaniałym wozem. Szybko wrzuciłem do teczki kilka narzędzi, które, jak przypuszczałem, będą mi potrzebne. Ale przezornie zastrzegłem: — Proszę pani, nie mogę z góry obiecać, że uda mi się naprawić wasz aparat. Być może trzeba zmieniać lub do- rabiać jakieś części. Jaka to marka? — Philipps. — Tym gorzej. Jeżeli któraś z lamp się przepaliła, będzie duży kłopot. — Może nie jest tak źle? — piękna pani była optymistką i znowu obdarzyła mnie czarującym uśmiechem. Zamknąłem warsztat i zająłem miejsce w samochodzie. Koło kierowcy. Zatrzasnęła drzwiczki i nacisnęła starter. — Muszę się panu przyznać, że ze mnie słaby kierowca. Prowadzę wóz tylko pod nieobecność męża albo kiedy on troche wypije. A poza tym nie przepadam za tego rodzaju sportem. Wolę widzieć kierownicę w rękach silnego, doświadczonego mężczyzny. Takiego jak pan. Jak żaba muchę, tak ja łyknąłem ten komplement. Dziewczyna nie przesadzała. Rzeczywiście prowadziła wóz jak ktoś początkujący i nie mający zupełnie wprawy. Na dobitek motor zgasł, kiedy usiłowała przejechać skrzyżowanie Marszałkowskiej z Alejami Jerozolimskimi. Gdyby to się zdarzyło zwykłemu kierowcy prowadzącemu jakąś warszawę, dopiero by się szoferak nasłuchał wiązanek padających z innych samochodów. Ale na taki wóz i na taką kobietę nikt złego słowa nie powiedział. Nawet milicjant z dobrotliwym uśmiechem poradził, w jaki sposób uruchomić mustanga. Wreszcie ruszyliśmy i już bez większych przeszkód do- jechaliśmy do celu. Na małą uliczkę, boczną od Puławskiej, przed śliczną, sporą willę stojącą w ogrodzie, pełnym naj- rozmaitszych kwiatów. Moja przewodniczka zatrzymała auto przy krawężniku trotuaru. — Nie zaryzykuję wprowadzenia samochodu do garażu. Przyjdzie Włodek, to sam wprowadzi. Tak drży o tego

grata, aby mu się nic nie stało, że aż śmieszne. — Ładny grat — zauważyłem. — Kosztuje dobrych kilka tysięcy dolarów. — Mało mnie to obchodzi — stwierdziła piękna pani i dodała — proszę za mną. Otworzyła drzwiczki w ogrodzeniu, przeszliśmy małym chodnikiem i po czterech schodkach weszliśmy na kryty daszkiem ganek. Na drzwiach zrobionych na ,,czarny dąb” błyszczała pozłacana tabliczka z krótką informacją: JERZMANOWSCY — A prawda — zauważyła moja towrzyszka widząc, że spoglądam na tabliczkę. — Z tego wszystkiego Jeszcze się panu nie przedstawiłam. Pana nazwisko doskonale znam, bo przeczytałam na szyldzie zakładu. A ja jestem Barbara Jerzmanowska. A więc — roześmiała się formalnościom towarzyskim stało się zadość i mogę pana prosić do swojego domu. To mówiąc otworzyła drzwi. Wszedłem za nią i znalazłem się w innym świecie. Świecie, który znałem tylko z bajek i z różnych filmów zagranicznych opisujących życie tak zwanych „wyższych sfer”. Świecie, o którym nawet nie przypuszczałem, że może istnieć gdzieś w Warszawie. Oto znalazłem się w dużym prostokątnym holu, większym niż niejedno dwupokojowe warszawskie mieszkanie. Cały hol wyłożony był boazerią z czerwonego cedru czy też gabunu. Marmurową podłogę pokrywał gruby, puszysty dywan. Na środku holu znajdował się komplet wygodnych foteli z niskim stolikiem. Na nim jakiś egzotyczny wazon pełen czerwonych róż. Piękny, kuty w mosiądzu stary świecznik wcale nie kontrastował z nowoczesnymi meblami. Pani Barbara Jerzmanowska zdawała się nie spostrzegać mojego oszołomienia. Rzuciła rękawiczki i torebkę na stół i otwierając jedne z kilku par drzwi zaprosiła mnie do sąsiedniego pokoju. Było to równie obszerne pomieszczenie.

Całą przeciwną jego ścianę zajmował bar. Taki normalny bar z kontuarem, wysokimi okrągłymi stołkami i półkami wypełnionymi najrozmaitszymi butelkami z wyszukanymi zagranicznymi napitkami. Był tam też srebrny „shaker”, akurat taki, jakie widuje się na filmach, a także całe zestawy kieliszków rozmaitych kształtów i przeznaczenia. Pod przeciwległą ścianą na niskim stoliku stał wielki telewizor. Podłogę zaścielał dywan. Tym razem chyba perski o pięknym wzorze. Stół i krzesła były mahoniowe. Na ścianach w złoconych ramach wisiały obrazy. Zapewnie bardzo cenne stare płótna. Nie znam się na malarstwie, więc nic bliższego na temat tych obrazów nie mogę powiedzieć. — Oto właśnie winowajca — powiedziała piękna pani wskazując telewizor. Podszedłem do aparatu. Pierwszy raz widziałem ten typ Philippsa. Ekran chyba dwadzieścia siedem cali. — W jaki sposób się zepsuł? — zapytałem. — Czy w czasie audycji? — Nie — wyjaśniła pani Barbara. — Nasi najbliżsi są- siedzi mają synka. Brzdąc ma dopiero cztery latka, ale jest przekomiczny i bardzo inteligentny. Uwielbiam dzieci. Może dlatego, że nie mam własnych. Dzisiaj mały Kazio jak zwykle złożył mi wizytę. Z jakim zapałem ten berbeć kręcił gałkami telewizora! Jak się przy tym marszczył i złościł, nie mogąc nic złapać. Omal się nie popłakałam ze śmiechu. Ale skutki tej roboty to właśnie to, że teraz i ja nic nie mogę złapać. W panu cała moja nadzieja. — Na miłość boską — zawołałem — niech pani tego nigdy nie robi! Niech pani nie pozwala zbliżać się dzieciom do telewizora. — Dlaczego? — odpowiedziała naiwnie. Nawet jeżeli coś tam zepsuł, to się zreperuje. Ostatecznie nic tragedia, tylko wydatek paru groszy. A ten mały był naprawdę bardzo pocieszny. — Nie o to chodzi — w duchu nie mogłem nadziwić się ignoracji Jerzmanowskiej. — Przecież aparat jest pod prądem. Niech by tak malec odizolował jakieś przewody,

byłby nie wydatek, jak pani mówi, „paru groszy”, ale prawdziwa, nieodwracalna tragedia. Nie słyszała pani nigdy o porażeniu prądem elektrycznym i jego skutkach? — Słyszałam. Jak piorun kogoś trafi albo przy reperacji na slupie wysokiego napięcia. — A nieraz i przy zwykłym kontakcie dotkniętym mokrą ręką — przerwałem już naprawdę zły. — A niech by ten mądry i inteligentny Kazio uderzył czymś ciężkim w ekran telewizora. Wybuch lampy kineskopowej nie tylko zabiłby dziecko, ale również zdemolowałby cały ten piękny pokój. — Ee, chyba pan przesadza? — Ani słowa. Taka eksplozja równa się detonacji małej bomby. — No, niech pan się już nie złości. Przyrzekam poprawę i nigdy nie pozwolę Kaziowi nawet zbliżyć się do tele- wizora. A teraz niech pan spróbuje go naprawić. Tymcza- sem ja przyrządzę coś do picia. Piękna pani promiennie uśmiechnęła się do mnie i przeszła w stronę baru. Zbliżyłem się do telewizora, włączyłem prąd. Nie trzeba było być wielkim fachowcem, aby zauważyć, że zdolny Kazio manewrował wszystkimi gałkami, a jedną z nich nawet ukręcił. Co za siła w takim małym dziecku. Poza tym aparat jakimś cudem wyszedł z tej opresji bez większych uszkodzeń. Pilnie się nim zająłem z widocznymi od razu rezultatami. — Czego pan się napije? — zapytała miła gospodyni. — Och, wszystko jedno — odpowiedziałem pochylony nad telewizorem. — Może być whisky? — Jeśli pani uprzejma. — Whisky on the rocks czy z wodą sodową? Mamy Ballantine, Black and White i Johnnie Walker. Którą pan woli? Dla mnie wszystkie te nazwy były wówczas zupełną chińszczyzną. Przyznaję, że nie byłem abstynentem i nieraz zdarzyło mi się zdrowo pociągnąć w miłym gronie, ale nie gustowałem w zagranicznych napitkach, nie znałem się na

nich. Jak większość Polaków uważałem czystą wyborową za najlepszy w świecie trunek. Byle tylko była dobrze zamrożona. — A może pan woli koniak? Jest Martell, Meukov i Hennessy — szczebiotała piękna pani. Jeszcze raz odpowiedziałem, że z przyjemnością napiję się tego samego co ona. — Wobec tego napijemy się po szklaneczce Martini z kostką lodu i plasterkiem cytryny — zadecydowała pani Barbara. — To mój ulubiony napój. Przyznam się panu, że nie przepadam za mocnymi trunkami. Przyniosła i postawiła na telewizorze kryształową szkla- neczkę napełnioną w trzech czwartych. Drugą taką samą trzymała w ręku. — Wypijemy na zgodę i na intencję, żeby pan już nigdy na mnie się nie gniewał — zaproponowała. Wyglądała bardzo pięknie. Chyba już wtedy zacząłem tracić dla niej głowę. Naprawa telewizora trwała jeszcze z godzinę. Prez ten czas wypiliśmy po drugiej szklaneczce. Kiedy aparat był prawie zupełnie zreperowany, drzwi otworzyły się i stanął w nich młody, przystojny mężczyzna. Elegancko ubrany poruszał się z tą pewnością siebie, jaką mają ludzie bogaci. Twarz pociągła, mocno opalona, oczy piwne, włosy lekko kręcące się, zaczesane do tylu. Na jego widok pani Barbara zawołała: — Nareszcie się zjawiłeś! A ja tu miałam nieszczęście. Telewizor się popsuł i gdyby nie uprzejmość pana inży- niera, który już po zamknięciu zakładu zgodził się przy- jechać do nas, nie oglądalibyśmy dzisiejszej audycji. — Niewielkie nieszczęście — mruknął pan domu, ale grzecznie się ukłonił i podszedł z wyciągniętą ręką. — Jestem Włodzimierz Jerzmanowski — powiedział. — Bar- dzo mi przyjemnie. — Stanisław Kowalski. Uścisnęliśmy sobie ręce. Ten człowiek miał chwyt jak ze stali. — Bardzo to miło z pana strony — zauważył Jerzma- nowski — że pośpieszył pan na ratunek żonie. Byłaby

chora, gdyby przez jeden dzień nie oglądała telewizji. Pod tym względem nasze gusty ogromnie się różnią. Ja uważam telewizor po prostu za złodzieja czasu i za dość marną namiastkę rozrywki kulturalnej. — Ależ co pan mówi! — gorąco zaprotestowałem. — Nieraz wprawdzie trafiają się gorsze audycje, ale telewizja to wspaniały wynalazek. Zwłaszcza dla ludzi miesz- kających na prowincji czy też na wsi. — Ale my mieszkamy w Warszawie — przerwał nasz gospodarz. — Oczywiście pan musi być innego zdania. Nawet ze względów zawodowych. Ładnie byście wyglądali, gdyby ludzie nie lubili telewizji i nie kupowali ani nie naprawiali telewizorów. To mówiąc pan Jerzmanowski sam się roześmiał ze swojego dowcipu. Milczałem nie wiedząc, co odpowiedzieć. — Czy to coś poważnego? — zapytał po chwili. — Nie. Po prostu aparat trochę się rozstroił. Już jest gotowy. — To świetnie. Dasz nam chyba, Baśka, coś zjeść. Głodny jestem jak wilk. — To ja pójdę — powiedziałem. — Mowy nie ma, inżynierze. Zostaje pan u nas na ko- lacji. Skromna będzie, bo nie byliśmy przygotowani na przyjmowanie gości, ale zawsze znajdzie się coś na ząb i do popicia, prawda, Basiu? — Bardzo pana proszę, panie inżynierze — pani Barbara poparła męża. Nie miałem dość silnej woli, żeby odmówić. Zresztą, przyznaję, dobrze się czułem w tym luksusowym mieszkaniu i w towarzystwie tej pięknej kobiety. — Bawcie się, panowie, sami — oświadczyła pani domu. — A ja zaraz coś przygotuję do zjedzenia. — Może ci pomóc? — zaofiarował się pan Włodzimierz. — Dziękuję, kochanie. Dam sobie doskonale radę bez ciebie. Zostaliśmy sami. Pan Jerzmanowski podszedł do baru i otworzył drzwiczki lodówki wmontowanej w dolną część