kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Edigey Jerzy - Umrzesz jak mężczyzna

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
E

Edigey Jerzy - Umrzesz jak mężczyzna .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu E EDIGEY JERZY Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 162 stron)

Los reportera rzucił mnie niedawno do pewnego niewielkiego miasta, położonego nad pięknym jeziorem. Tam, na przystani, poznałem młodego, sympatycznego oficera milicji – komendanta miejscowego posterunku MO. W rozmowie, jaka nawiązała się między nami, zauważyłem trochę złośliwie, że porucznik dlatego tak doskonale pływa na żaglówce, że praca w cichym, małym mieście niezbyt go absorbuje. Na moje słowa oficer roześmiał się: – Nie uwierzy pan, ale miałem tu do czynienia z tak perfidną zbrodnią, jaką trudno sobie nawet wyobrazić. Gdy pytałem o szczegóły, porucznik zamiast odpowiedzi wręczył mi gruby, granatowy zeszyt – zapiski robione „na gorąco”. Z wiedzą i za zgodą autora publikuję je teraz po przeprowadzeniu jedynie niewielkich skrótów. Jeszcze jedno! Nie szukajcie. Czytelnicy, miasta Wisajn na mapie. Ludzie, o których pisze młody oficer, żyją, zbrodnia o której wspomina zdarzyła się naprawdę. Musiałem więc zmienić rodzaj produkcji fabryki, nazwę miasta oraz nazwiska wszystkich występujących tu osób.

ROZDZIAŁ I Granatowy brulion Zeszyt ma granatowe okładki. Dziewięćdziesiąt sześć stron. Najgrubszy jaki można było dostać w jedynym sklepiku z materiałami piśmiennymi. Na pierwszej stronie, starając się pisać jak najbardziej kaligraficznie i ładnie umieściłem swoje imię i nazwisko „Henryk Gawryś", a pod spodem dodałem „podporucznik MO”. Ten ostatni napis sprawia mi ciągle dużo radości. Chciałem też napisać „pamiętnik”, ale zawstydziłem się. Pamiętniki wypada pisać młodziutkim dziewczynom i statecznym mężom stanu, a nie podporucznikom milicji. I to, jak powiedział komendant szkoły wręczając mi nominacje, „na tak samodzielnym i eksponowanym stanowisku, na którym możecie się wykazać”. Rzeczywiście, mogę się wykazać! Miasteczko liczy około półtora tysiąca ludności, nie biorąc pod uwagę krów, owiec i świń. Od najbliższego „wielkiego miasta”, a jest nim powiatowy Ełk, dzieli go dwanaście kilometrów bocznej szosy. Autobus PKS łączy nas dwa razy dziennie ze światem. A „samodzielne i eksponowane stanowisko”, to po prostu kierownictwo miejscowego posterunku MO, składającego 6ie z sierżanta Zygmunta Królczyka, kaprala Jana Nowakowskiego i dwóch milicjantów: Edwarda Iwanowskiego i Jerzego Mamonia. Tak skończyły się moje dziecinne marzenia. Chłopak zaczytujący się Conan Doyłem, a później rozmaitymi „kryminałami”, już bardzo wcześnie postanowił, że zostanie słynnym detektywem. Po maturze i odbyciu służby wojskowej, jeszcze w szkole oficerskiej MO, widziałem się oficerem śledczym prowadzącym wielkie, skomplikowane dochodzenia. Nieraz marzyłem, że to właśnie ja wykrywam aferę mięsną, czy łapię tajemniczych, nieuchwytnych bandytów. Szkoła przyniosła mi pewne rozczarowania. Zrozumiałem, że

na służbę w aparacie patrzyłem dotąd przez pryzmat lektury o genialnym Sherlocku Holmesie i innych „papierowych" postaciach istniejących tylko w fantazji autorów sensacyjnych powieści. Praca w milicji, dochodzenie w sprawie zbrodni czy innego przestępstwa wygląda w rzeczywistości zupełnie inaczej, niż to opisują w książkach. Znacznie mniej tu miejsca na genialne improwizacje zdolnych detektywów, a znacznie więcej nauki. Drobiazgowe badania śladów pozostawionych przez, przestępcę, skomplikowana praca instytutów naukowych, to mniej ciekawe, ale pewniejsze środki, niż "szare komórki” wspaniałego pana Poirot, bohatera książek Agaty Christie czy też dedukcje przy kominku, z fajką w zębach, pana Sherlocka Holmesa. Wreszcie nadeszła długo oczekiwana chwila – uroczysta promocja. Ręce mi lekko drżały, gdy umieszczałem dwie srebrne gwiazdki na naszywkach dopiero co wyfasowanego munduru. Potem cała ceremonia, kolacja, zabawa pożegnalna i oczekiwanie przed gabinetem komendanta szkoły na przydziały pracy. Pułkownik powitał mnie z uśmiechem i długo mówił, że w uznaniu zdolności i pracy otrzymuje specjalną nagrodę – od razu samodzielne stanowisko – komendanta posterunku w Wiżajnach. Słysząc te słowa, będące całkowitą ruina moich marzeń, aż zbladłem. Uspokajał mnie żebym się nie przejmował, bo na pewno dam sobie doskonale rade na tym „odpowiedzialnym i eksponowanym stanowisku”. Potem jeszcze tylko krótki urlop i czwartego sierpnia z walizą w reku wylądowałem na rynku w Wisajnach. Wszystko się zgadzało: apteka była na rynku, sklep spożywczy z jedynym w miasteczku neonem był. Sklep mięsny również. Kino, sklep z materiałami, odzieżą, magazyn z gwoździami i różnym żelastwem, zegarmistrz i radiotechnik. Tylko milicji brakowało mi w tym towarzystwie. Gdy tak rozglądałem się wokoło, podszedł do mnie może dwunastoletni chłopiec. – Pan jest nowym komendantem MO – powiedział – budynek posterunku milicji mieści się niedaleko, na Świerczewskiego. To ta ulica od rynku do jeziora – pokazał ręką – biała willa z czerwonym dachem.

– Skąd wiesz, że jestem nowym komendantem? – Pytanie! – Wydął usta. – Wszyscy wiedzą. Myśleliśmy, że pan przyjedzie wczoraj. Wziąłem walizę i poszedłem we wskazanym kierunku. Posterunek był tuż za rogiem ulicy. Przed nieco do tyłu cofniętym małym budynkiem rozciągał się trawnik i dwa klomby z różnobarwnymi kwiatami. Obok obowiązkowo maszt z bloczkiem i linką do wciągania flagi. Otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. W sporym pokoju zastałem czterech ludzi w mundurach milicyjnych. Na mój widok powstali przybierając postawę, którą mógłbym nazwać „lekceważąco – zasadniczą”. – Witamy obywatela komendanta – powiedział sierżant. Sierżant Zygmunt Królczyk oprowadził mnie po całym budynku i pokazał moje mieszkanie. Jak na kawalera – trzy pokoje z kuchnią i łazienką – to wcale, wcale... – Na co mi taki duży lokal? – Przyda się, przyda – uspokajał mnie Królczyk – panien w miasteczku nie braknie. A przyrost naturalny powyżej normy krajowej. – Naprzeciwko wy mieszkacie? – zapytałem. – Nie. Dyrektor pomógł, to wybudowałem własny domek. Niedaleko stąd nad jeziorem. Żeby mieszkanie nie stało puste, zajmują je milicjanci Iwanowski i Mamoń. Oni teł kawalerowie. Nowakowski mieszka u rodziny żony przy ulicy Bohaterów Monte Cassino. – Bardzo przyzwoite pomieszczenie na posterunek – pochwaliłem. – To od niedawna. Dopiero pięć lat jak dyrektor wybudował – wyjaśnił Królczyk – przedtem gnieździliśmy się w dwóch pokoikach na rynku. – A dużo macie teraz ludzi w areszcie? – Ii, nikogo. Spokojne strony. Dobrze pan porucznik trafił. Tu przynajmniej ludzie zza Wilna. Znad Naroczy. Bo jezioro podobne. Można cały dzień rybki łapać. Mamy też służbową motorówkę. Stoi na przystani LOK. Obsługuje ją Mamoń. – „Spokojna praca” i „czasem na weselu nożami się porzną''. Akurat dla mnie, któremu widziały się wielkie sprawy, ciekawe

śledztwa. Aż się roześmiałem. Królczyk wziął mój śmiech za objaw zadowolenia, bo dorzucił: – Mieszkam tu i pracuje już osiemnaście lat i nie wiem, czy zdarzyło się choć dziesięć nocy, które bym nie przespał w domu, na własnym łóżku. Oczywiście nie licząc tych, kiedy miałem nocny dyżur. Tu dyrektor lepiej pilnuje, niż milicja. On się nie patyczkuje. Jak mu ktoś podpadnie, od razu precz z fabryki i wyjeżdżaj z Wisajn. – Co za dyrektor? – Zapytałem. – Nie wiecie komendancie? – Zdziwił się sierżant. – Adam Sodyr, dyrektor fabryki aparatów elektroautomatycznych „Elektron". Miasteczko jest bardzo ładne. Leży na półkolistym brzegu dużego jeziora. Podobno miało wiele zniszczeń z czasu wojny, ale teraz tego nie widać. Królczyk, krótko określił „dyrektor odbudował". W małej zatoczce nad jeziorem znajduje się fabryka „Elektron”. Trzy duże hale fabryczne i trochę mniejszych budynków. Fabryka zatrudnia ponad siedmiuset mieszkańców Wisajn i ich okolic. Nietrudno zgadnąć, że ten, jak na miejscowe stosunki, wielki zakład przemysłowy jest jedyną racja bytu Wisajn. Bez fabryki miasto ani by się nie odbudowało, ani nie rozwijało. Po prostu zeszłoby do rzędu osady lub większej wsi, liczącej kilkaset głów. Dosadnie scharakteryzował to Królczyk – kogo dyrektor wystawi za bramę, ten może z Wisajn wyjeżdżać. Nie znajdzie tu już żadnej pracy. Po pierwsze dlatego, że poza fabryką w ogóle jej nie ma, po drugie, że nikt takiego wypędka nie przyjmie, aby nie narazić się zarządowi fabryki, od której wszyscy w większym czy mniejszym stopniu są zależni. Chociaż wiec nominalnie w miasteczku Istnieją rozmaite władze państwowe i społeczne z miejską radą narodową na czele, faktycznie o wszystkim decyduje dyrektor „Elektronu”. Na wysokim cyplu, wrzynającym się w Jezioro, wznosi się budowla z czerwonej cegły, z niewielką wieżyczką, zakończoną stożkowym daszkiem także z czerwonej dachówki. To „zamek” – poinformował mnie Królczyk – a zabudowania pamiętają

jeszcze krzyżackie czasy. Stare zamkowe mury nie potrafiły oprzeć się pociskom nowoczesnej artylerii, gdy w roku 1945 hitlerowcom przyszło do głowy wykorzystać zamek jako punkt oporu, mający zatrzymać ofensywę Armii Radzieckiej. Postrzelaną ruiną zaopiekowała się fabryka, odbudowała ją i przerobiła na miejscowy dom kultury. Tam odbywają się teraz wszystkie zabawy taneczne i tam też, zawijający od czasu do CZASU teatr objazdowy z Białegostoku lub Olsztyna, występuję w jedynej większej sali. Jaka istnieje w miasteczku. Na zamku mieści się również przyjemna kawiarenka. Jest niepisanym prawem, że każdy kto ma jakieś znaczenie w Wisajnach, musi przynajmniej raz na tydzień pokazać się w tej kawiarence. Po to, aby go wszyscy mogli obejrzeć i żeby później mogli poplotkować na jego temat. Oczywiście i on sam plotkuje również na temat swoich bliźnich. Pierwszy wieczór spędziłem naturalnie w domu sierżanta. Nie mogłem się wymówić od tego zaproszenia. Dla pani Królczykowej był to ewenement towarzyski o wybitnym znaczeniu – mogła pokazać świeżo upieczonego komendanta posterunku wszystkim swoim znajomym. Gdybym nie przyszedł, mój zastępca nigdy by mi tego nie darował. Na przyjęciu było kilkanaście osób, cala elita miejscowego towarzystwa, z wyjątkiem inżynierów z fabryki, którzy, jak to natychmiast ktoś z goryczą powiedział, „trzymają się osobno i nie zadają się z byle kim”. Nie muszę dodawać, że w czasie wydanego na moją cześć przyjęcia oglądano mnie niczym małpę w klatce, w ogrodzie zoologicznym. Nic dziwnego, że czułem się trochę nieswojo i byłem nieco małomówny, chociaż z natury rzeczy jestem towarzyskim, wesołym, młodym człowiekiem. Gdy już przestano mnie obserwować, rozmowa potoczyła się wokół aktualnych, miejscowych tematów, a przede wszystkim wokół fabryki i jej dyrektora. W ten sposób, zadając kilka niby przypadkowych pytań, dowiedziałem się historii „Elektronu” i jego kierownika, a właściwie niekoronowanego króla Wisajn. Musze przyznać że dyrektor Adam Sodyr jest naprawdę ciekawą i nieprzeciętną

postacią. Gdyby urodził się przed siedmioma wiekami byłby albo krzyżowcem, albo jednym z błędnych rycerzy. Nieco później wyrósłby na atamana kozackiego, organizującego z Siczy zuchwałe wyprawy pod mury Konstantynopola. Na swoje nieszczęście czy szczęście, dyrektor Sodyr urodził się znacznie później, bo w początkach dwudziestego wieku. Lata studenckie miał ponoć burzliwe i nieraz nawet otarł się o sanacyjne wiezienie. Mimo to udało mu się skończyć Politechnikę Warszawską na dwa czy też trzy lata przed wojną. Już w czasie studiów błysnął wielkimi zdolnościami i zmysłem organizacyjnym. Był, jak to się mówi, „urodzonym przywódcą”. Wybuch wojny zastał go na granicy polsko-niemieckiej, gdzieś pod Krotoszynem, na stanowisku dowódcy baterii artylerii konnej. Cofając się, podporucznik Sodyr nie tylko nie stracił ani jednej armaty, nie tylko rozbił kilka czołgów hitlerowskich i zadał ciężkie straty przeciwnikowi, ale nawet zdołał doprowadzić do Warszawy znacznie większy oddział niż ten, którym dowodził na początku. Po prostu zbierał żołnierzy z rozproszonych z rozbitych pułków. Po kampanii wrześniowej przyszła niewola i pobyt w jednym z oflagów. Był tam jednak tylko ponad rok. Po zuchwałej ucieczce Sodyr trafił z powrotem do Warszawy, a tutaj do konspiracji. Skończyło się to aresztowaniem, pobytem na Pawiaku i transportem do Oświęcimia. Znowu ucieczka w czasie transportu do innego obozu. Teraz trafia do partyzantki na Lubelszczyźnie, aby później w Wojsku Polskim przebyć, tym razem w przeciwnym kierunku, prawie ten sam szlak, którym kiedyś wycofywał się ze twoją baterią. Kampanię kończy ciężką raną, otrzymaną przy zdobywaniu Kołobrzegu. Po kilkumiesięcznym pobycie w szpitalu inżynier Sodyr wychodzi z wojska i zaczyna pracować w PKPG w Warszawie, przy placu Trzech Krzyży. Ale papierkowa robota szybko przestaje mu się podobać. W czasie jednej z podróży służbowych Adam trafia do Wisajn. Wtedy, w roku 1946, w Wisajnach było zaledwie około czterystu mieszkańców-. Fabryka, dawne zakłady zbrojeniowe,

przedstawiała rozpaczliwy widok. Czego nie wywieźli uciekający hitlerowcy, to zostało wyszabrowane przez oficjalnych i przez działających na własną rękę szabrowników. Zostały tylko puste hale. Sodyr tym się nie zraził i jakimś cudem zdołał przekonać właściwe władze w Warszawie o konieczności odbudowy fabryki i uzyskać pierwsze, zresztą bardzo skromne kredyty. Zdobywa jakieś maszyny i zwerbowawszy kilku pracowników, otwiera w jednej z hal warsztat naprawy samochodów Nie znam przepisów finansowych, toteż trudno mi zorientować się, jakim sposobem Sodyr mógł całe zyski szybko rosnącej fabryki przeznaczać na jej rozbudowę i bogatsze wyposażenie, a później nawet na odbudowę miasteczka dla zapewnienia mieszkań swoim pracownikom Podejrzewam, że nie oglądając się na żadne konsekwencje zbrojny w swój wysoki stopień wojskowy – a wyszedł z wojska jako podpułkownik – i odznaczenia bojowe, wydawał pieniądze nie pytając o zgodę swoich bezpośrednich zwierzchników. W tamtych czasach taka partyzantka mogła ujść bezkarnie. Później fabryka zaniechała remontu samochodów. Prowadziła jednak produkcję części zamiennych, przechodząc jednocześnie na coraz bardziej skomplikowaną wytwórczość. Sodyr w lot wyczuł koniunkturę eksportową. W końcu fabryka zaczęła produkować specjalne urządzenia elektronowe, oparte zresztą o wynalazek kilku miejscowych inżynierów z Sodyrem na czele. Zakład zyskał rangę jednego z głównych eksporterów tej branży i w konsekwencji pozycja jego kierownika jeszcze bardziej się umocniła. Teraz z jego zdaniem liczyli się nie tylko w Wisajnach, ale także w kilku ministerstwach w Warszawie. Nieraz też proponowano mu wysokie stanowisko w stolicy. Mówiło się po cichu w Wisajnach, że odmówił nominacji na podsekretarza stanu. Zresztą wcale mu się nie dziwię. Tutaj był absolutnym władcą i fabryki i miasta, i okolicy. W Warszawie byłby tylko jednym z urzędników, a to nie mogło zadowolić ambicji tego człowieka. Prawie całą załogę fabryki, nie licząc oczywiście personelu niewykwalifikowanego, dyrektor zebrał pośród swoich

znajomych, przyjaciół i towarzyszy z wojska, konspiracji i partyzantki. Wyszukiwał potrzebnych sobie ludzi w całej Polsce i, jednych kusząc wysoką pensją, innych ładnym mieszkaniem, trzecich urokami jezior mazurskich, ścigał do Wisajn. Rezultat był spodziewany – stał się dla nich czymś w rodzaju półboga. Tylko on miał u nich autorytet, tylko jego polecenia wykonywali bez dyskusji. Trzeba jednak przyznać, że dyrektor dbał o swoich ludzi. W razie konieczności potrafił walczyć o nich jak lew. Dbał również o ,,swoje” miasto. Wisajny szybko podźwignęły się ze zniszczeń wojennych. Przybył duży szpital i dom kultury, o którym już wspomniałem. Nawet posterunek MO wybudowany został przez fabrykę, bo pewnego dnia dyrektor oświadczył, że to po prostu wstyd, aby milicja gnieździ się w dwóch pokoikach czynszowej kamienicy na rynku. Od samego początku Sodyr był radnym miejskim. Reprezentanci tego miasta, tak zależnego od fabryki, bez większych dyskusji uchwalali wszystkie wnioski i propozycje swego radnego. Jeśli było trzeba, robotnicy stawali do pracy w czynie społecznym. Wiedzieli, że to im się opłaci. Kierownik fabryki wynagradzał ich, wypłacając jakąś premię, wywojowaną w Warszawie. Obecnie dyrektora nie ma w Wisajnach. Wyjechał do Paryża na wystawę elektroniki. Pod nieobecność przełożonego, dyrektorskie obowiązki pełnił inżynier Jakub Paszkowski, zresztą kolega Sodyra z Politechniki. ROZDZIAŁ II Zabawa na zamku ... 16 sierpnia Nie otwierałem mojego zeszytu przez dziesięć dni. Ani nie działo się w Wisajnach nic ciekawego, ani nie miałem czasu zająć się pamiętnikiem. Bo chociaż nie było zdarzeń godnych

uwagi, a areszt milicyjny świecił pustką, to kierownik posterunku nie miał chwili wytchnienia, nieustannie konferując i uczestnicząc w zebraniach. Nikt by nie przypuszczał, ile się w takim małym miasteczku traci czasu na debatowanie. Tu „zabezpiecz”, tam „zadziałaj”, gdzie indziej „bądź do dyspozycji” i „czuwaj na posterunku”. Całe szczęście, że dyrektor Sodyr nieobecny, bo gdy go nie ma, w „Elektronie" nic się nie dzieje. Przynajmniej więc fabryka zostawiła mnie w spokoju. Nieoceniony sierżant Królczyk udzielił mi bezcennej rady – słuchać i wszystko obiecywać, a załatwiać we własnym zakresie, tak jak uznam za stosowne. Dzięki tej metodzie zdobyłem, jak się dowiedziałem, opinię w miasteczku „niegłupiego faceta”, z którym można się dogadać. Zaraz po przyjeździe sierżant poinformował mnie, że w następną sobotę odbędzie się „na zamku” wielka zabawa i dodał, że jako komendant posterunku muszę wziąć w niej udział, niejako z urzędu. Nigdy nie stroniłem od tańców i dlatego ten obowiązek nie wydał mi się zbyt uciążliwy. Przeciwnie, ciekawy byłem jak taka zabawa wygląda w Wisajnach. Kiedy nadszedł już dzień „hulanki i swawoli”, zauważyłem, że przez rynek przejechał piękny, czarny samochód zagranicznej marki. Prawie wszyscy, których wóz mijał, zdejmowali czapki i kłaniali się. Czytałem kiedyś jakiś reportaż z Etiopii. Tam również, gdy cesarz Haile Selassie przejeżdża ulicami Addis Abeby, mieszkańcy zdejmują nakrycia głowy. Od razu przeto domyśliłem się, że pan dyrektor Sodyr powrócił ze swoich zagranicznych wojaży. I nie pomyliłem się, bo moje przypuszczenia wkrótce potwierdził Królczyk. Na zabawę poszedłem w cywilnym ubraniu. Tylko sierżant wypucował do glansu swoje buty i, w odprasowanym i odczyszczonym mundurze ze wszystkimi orderami i odznaczeniami, poprowadził swoją magnifikę z miną godną przedstawiciela władzy. A obok nich ja w skromnym, czarnym garniturze, białej koszuli i krawacie, chociaż panował potworny upał.

Sam zamek i zabawa sprawiły mi miła niespodziankę. Pomieszczenia domu kultury, mimo grubych murów, są wewnątrz zupełnie nowoczesne, zaprojektowane z głową i urządzone przez kogoś, kto zna się na tych rzeczach. Na zabawie spotkałem wszystkich których zdążyłem już poznać oraz ich rodziny, żony i dorosłe dzieci. Spostrzegłem też wiele osób jeszcze mi nieznanych. Królczyk, będący jak zwykle moim cicerone, objaśnił że to „inteligencja techniczna” z fabryki, która zazwyczaj trzyma się nieco z dala od reszty mieszkańców miasteczka. Szczególną moją uwagę zwróciła bardzo przystojna kobieta – wysoka brunetka o zielonych oczach i regularnych rysach, jak gdyby pożyczonych od jakiegoś greckiego posągu W jej towarzystwie znajdował się niski, łysawy mężczyzna o dość mocno zaznaczonym brzuszku, starszy od zielonookiej damy o dobre dziesięć lat. – Kto to fest? – zapytałem pani Królczykowej. – Już porucznik ją zauważył – roześmiała się moja towarzyszka – niech pan się pilnuje! Podobno lubi młodych przystojnych chłopców. Wcale się nie dziwię, bo wątpię czy z męża ma wiele pociechy. To pani Irena Salicka, żona dyrektora naszego szpitala. Sama jest lekarzem i ordynatorem na internie. – Czy dyrektora szpitala również Sodyr ściągną\'7d do Wisajn? – Oczywiście! To jego kolega szkolny. Mało tego, można powiedzieć, że nawet jego spadkobierca. Pani doktor przez siedem lat była narzeczoną Adama Sodyra. – Słowo „narzeczona” Królczykowa wypowiedziała ze szczególnym akcentem. – Piękna kobieta – zauważyłem. – Dawniej była leszcze piękniejsza, chociaż i teraz, mimo że dobiega pięćdziesiątki, nic jej nie brakuje. Aż dziw że dyrektor Sodyr rzucił ją po tylu latach tego związku i ożenił się z osobą starszą i dużo od niej brzydszą. Skorzystał z tego doktor Salicki i szybko poprowadził do ołtarza swój „spadek". Wszystko to działo się zaraz po wojnie. Do Wisajn przyjechali dopiero przed pięciu laty, gdy pod pozorem budowy izby chorych fabryka

wystawiła prawdziwy szpital. Doktor Salicki to znakomity chirurg, a jego żona też jest doskonałym lekarzem. Prócz nich dwojga mamy w miasteczku jeszcze jedno lekarskie małżeństwo. Młodzi ludzie, niedawno po studiach. Syn jakiegoś kolegi dyrektora z okresu pobytu w oflagu, z żoną. Ona ma teraz urlop macierzyński, a doktor zapewne na dyżurze w szpitalu, więc są nieobecni na zabawie. Orkiestra, też fabryczna, muszę oddać jej sprawiedliwość nie próżnowała i grała bardzo dobrze. Lubię tańczyć, poprosiłem więc panią Królczykową raz i drugi. Ale ile razy można tańczyć z żoną swojego podwładnego? Dlatego rozglądałem się po sali ciekawie, szukając odpowiedniej partnerki. Wreszcie z boku pod ściana zauważyłem pewną dziewczynę, która spodobała mi się bardziej od innych. Była to dość przystojna szatynka ubrana skromnie, ale gustownie, w prostej jasnoniebieskiej sukience przybranej czymś białym i z białymi klipsami w uszach. Widać było, że dziewczyna nie ma powodzenia, bo nie zauważyłem, aby już z kimś tańczyła. – Kto to Jest? – zapytałem sierżanta. – Gdzie? Tam pod ścianą? To pielęgniarka z naszego szpitala. Nazywa się Kosakowska. Coś dla porucznika, Samotna mieszka przy szpitalu, nikt r nią nie chodzi. Tylko że biedna jak mysz kościelna! Przedstawić ją porucznikowi? – Dam sobie rade – powiedziałem 1 gdy muzyka zaczęła na nowo grać, ukłoniłem się przed dziewczyna i poprosiłem do tańca. Była nieco zdziwiona, nawet się zarumieniła lecz chętnie przyjęła moje zaproszenie. Tańczyła lekko i zgrabnie. Od razu dowiedziałem się, że ma na imię Marysia i że nie przyszła by tutaj, gdyby jej pan doktor Salicki nie kazał. Jest na zabawie w zasadzie służbowo. Ma biały fartuch i torbę z opatrunkami w szatni. Na wszelki wypadek, gdyby doszło do jakiejś rozróby. – Bo – tłumaczyła – kiedy dyrektora nie ma w miasteczku, to niektórzy mogą trochę się zapomnieć i po pijanemu sięgnąć do noża. – Musimy się razem trzymać – zażartowałem – bo i ja jestem tutaj służbowo.

Dziewczyna oczywiście doskonale wiedziała, kim jestem i odpowiedziała, że istnieje zasadnicza różnica. Mnie wszyscy się boja a jej potrzebują jedynie wtedy, gdy jeden drugiemu łeb rozbije. – Ależ dyrektor Sodyr dzisiaj przyjechał – powiedziałem. – Przyjechał? – Marysia była zaskoczona. – To dziwne, że nie ma go na zabawie, bo zwykle żadnej nie opuszcza. Zauważyłem, że pani Królczykowa była nieco zdziwiona sprowadzeniem do naszego stolika mojej partnerki. Nic jednak nie powiedziała i nie okazała niezadowolenia. Widocznie pielęgniarka ze szpitala, to w Wisajnach nieco niższy szczebel drabiny społecznej, niż pani sierżantowa MO. Ale ponieważ ja, jako oficer i zwierzchnik jej męża reprezentowałem z kolei ten wyższy szczebel, przeto musiała uznać, że to się wyrównuje. Gdy po raz trzeci poprosiłem Marysie do tańca, powiedziała; – Niech pan więcej ze mną nie tańczy. – Dlaczego? – Jeśli będę tańczyła jedynie z panem, od razu powiedzą, że się puszczam albo łapię męża. Roześmiałem się serdecznie. – To tutaj wszyscy tacy moralni? – Dużo by można powiedzieć na ten temat. Mężczyznom nie szkodzi opinia uwodzicieli. Dziewczyny i mężatki, jeśli to robią, to w taki sposób, aby nikt nie widział. Na takiej zabawie, jak ta wyglądają niczym fortece nie do zdobycia. – Każdą fortecę można zdobyć. Tego mnie w wojsku nauczono. – Tak, ale po długim oblężeniu. – Jak długo mam panią oblegać? Po jakiejś godzinie sala przeżyła małą sensację. Dyrektor Sodyr zjawił się na zabawie. Kto żyw biegi go powitać i uścisnąć dyrektorską rękę. Nie byłem zainteresowany w tym wyścigu, stałem z boku i przyglądałem się przybyłemu. Adam Sodyr był naprawdę imponującym mężczyzną. Wysoki, o włosach gęsto przetykanych srebrnymi nitkami i dziwnie młodych, pałających oczach – i mógł mimo swojego wieku, a dobiegał chyba sześćdziesiątki – przewrócić w głowie niejednej

młodej dziewczynie. Ruchy miał sprężyste, cerę opaloną, prawie taką jak Hindusi. Ubrany był bez zarzutu, w ciemny, świetnie skrojony garnitur, śnieżnobiałą nylonową koszulę i gustownie dobrany krawat W każdym ruchu, w każdym geście, czy słowie tego człowieka wyczuwało się niesłychaną pewność siebie i niejako wrodzone przyzwyczajenia do wydawania rozkazów. Teraz otoczony wianuszkiem pięknych kobiet z wyciągającymi się zewsząd na powitanie rękami, miał dla wszystkich miłe słowa. Każdemu coś powiedział, do każdego się uśmiechnął. Ktokolwiek był w pobliżu dyrektora, mógł później przysięgać, że Sodyr cieszył się wyłącznie ze spotkania z nim. Nie wiem jak tam z wiedzą i nauką kierownika „Elektronu", ale musiałem przyznać, że aktor z niego pierwszorzędny. I to aktor umiejący zdobywać tłum. Z momentem jego przybycia zabawa od razu się ożywiła. A on nawet nie tańcząc, a tylko rzucając odpowiednie spojrzenia sprawił, że od tej chwili żadna z kobiet nie siedziała i nie mogła skarżyć się na brak powodzenia. Obserwując to, udało mi się namówić Marysię na następny taniec. Zauważyłem, że podczas niego spojrzenie dyrektora spoczęło na nas. a potem Sodyr zamienił parę słów z kierownikiem szkoły, który mnie znał. Zapewne rozmawiali na mój temat. Udawałem, że nie zwracam na to uwagi i spokojnie tańczyłem dalej, a gdy orkiestra przestała grać, wróciłem z Marysią do stolika. Przerwa trwała krótko. Już za chwilę rozległy się tony angielskiego walca, a obok naszego stolika wyrosła postać dyrektora. Skłonił się uprzejmie przed moją partnerką i poprosił dziewczynę do tańca. Fakt, że sam dyrektor poprosił do tańca jakaś tam pielęgniarkę, był nie małą sensacją dla sali. Tańczyło bardzo mało par, wszyscy woleli przyglądać się, co jeszcze bardziej deprymowało Marysię. Za to Sodyr tańczył konkursowo. Angielski walc, jak wytłumaczyła mi nieoceniona sierżantowa, stanowił jego popisowy numer. Specjalnie dla dyrektora orkiestra grała go na wszystkich zabawach.

– A gdzież jest pani dyrektorowa? – zapytałem. – Jak to? Pan nie wie? – zdziwiła się Królczykowa. – Przecież żona Sodyra umarła przeszło trzy lata temu. Na raka. Bardzo się biedaczka męczyła przed śmiercią. Dyrektor robił co mógł, żeby ją ratować. Sprowadzał z całego świata lekarstwa. Nawet z Japonii jakieś zastrzyki. Majątek kosztowało i nie nie pomogło. Salicki ją operował, ale bez powodzenia. Nastąpiły przerzuty i śmierć. – Dzieci nie mieli? – Tylko jedną córkę. Studiuje chemię. Teraz jest za granicą, w Bułgarii. Ojciec bardzo ją kocha. Gdy skończył się taniec, dyrektor odprowadził Marysię do naszego stolika, pocałował panią Królczykową w rękę, serdecznie przywitał się z sierżantem, a wyciągając do mnie dłoń, powiedział: – Strasznie się cieszę poruczniku, że jest pan naszym nowym komendantem. Tu potrzeba było kogoś młodego i energicznego. Może nie dlatego, że źle się dzieje, ale dlatego, żeby milicja miała należny autorytet. To jest gwarancją spokoju i bezbieczeństwa dla wszystkich. No, chodźcie ze mną poruczniku, zapoznam was z moimi ludźmi. Nie pytając wcale o zgodę, ujął mnie lekko pod rękę i w ten sposób obeszliśmy salę, kierując się do kąta inteligencji technicznej. – Kochani – powiedział głośno – muszę wam przedstawić porucznika Henryka Gawrysia, syna mojego serdecznego przyjaciela, starego Gawrysia. Razem z jego ojcem przelewaliśmy krew na Wale Pomorskim i zdobywaliśmy Kołobrzeg. Zostały nam po tym pamiątki i na mundurze i na ciele. Jeszcze dziś, kiedy zbiera się na burzę, ta przeklęta blizna mnie boli. Nigdy mój ojciec nie wspominał, że ma takiego przyjaciela z wojska, Adama Sodyra. Test jednak faktem, że po słowach dyrektora wszystkie ręce wyciągnęły się do mnie, wszystkie kobiety obdarzyły mnie możliwie najbardziej czarownymi uśmiechami, a ci panowie, którzy jeszcze niedawno wcale mnie nie zauważali, lub udawali, że nie dostrzegają mojej osoby,

uśmiechali się przyjaźnie. Adam Sodyr umiał dbać o swoją legendę. W pewnym momencie pan Adam powiedział: – Pozwólcie, poruczniku, że razem zjemy kolację. Chciałbym pana lepiej poznać. Niech pan przeprosi tego poczciwego Królczyka i przysiądzie się do mojego stołu. Oczywiście zapraszam również tę miłą dziewczynę, którą pan tak emablował. – Jednakże nie bardzo mi wypada stamtąd odejść. Razem przyszliśmy... – Och. głupstwo. Ja to załatwię. – Dyrektor podszedł do sierżantostwa, zamienił parę słów z Królczykiem, powiedział jakiś komplement jego żonie, tak że oboje byli niesłychanie dumni i zadowoleni, po czym uprowadził Marysię i mnie do przygotowanego stolika. – Proszę podawać – polecił. Nie wydał żadnych dyspozycji co do potraw i napojów. Kelner o nic nie pytał, ale musiał dobrze znać dyrektorskie gusty, bo wkrótce na stole pojawił się łosoś, a w wiaderku butelka białego francuskiego wina. – Wódki prawie nie pijam lecz jeśli państwo pozwolą, to każe podać jarzębiak. Oczywiście podziękowaliśmy. Dyrektor bardzo ciekawie opowiadał o Paryżu i o wielkiej wystawie przemysłu elektronicznego, którą właśnie zwiedzał. Umiał również bawić moją towarzyszkę najnowszymi sensacyjkami z wielkich paryskich domów mody. Nawet na serwetce narysował szkic najnowszej paryskiej „linii” na nadchodzący jesienny sezon. Dziewczyna była oczarowana takim towarzyszem i czułem, że w porównaniu z dyrektorem dużo tracę w jej oczach, chociaż byłem od niego o co najmniej trzydzieści lat młodszy. – Widzę – zauważył w pewnej chwili – że tutaj młodzież aż się pali, aby panią poprosić do tańca. Niech pani nie będzie zbyt okrutna i nie odmawia tym młodym ludziom. – Przecież nikt mnie nie prosił – Marysię bardzo zdziwiły słowa naszego gospodarza. Ten nie zrobił najmniejszego gestu, lecz zanim dziewczyna

skończyła mówić, już przed jej krzesłem stało aż trzech młodych inżynierów, czy techników, proszących ją do tańca. Dziwne. Przed tym dość długo jedliśmy, piliśmy i rozmawiali, a w tym czasie nikt nawet nie zbliżył się do naszego stołu. – Poruczniku – powiedział dyrektor, gdy zostaliśmy we dwóch – przyjdźcie do mnie w najbliższych dniach. Najlepiej któregoś wieczora do mojego mieszkania. Musimy poważnie porozmawiać. Obawiam się, że szykuje się tu wielka sprawa. – Jaka? – dyrektor zaintrygował mnie tymi słowami. – Nie mam Jeszcze pewności. Podejrzewam Jednak milionowa aferę, związaną ze szpiegostwem. – W fabryce? – Tak, w fabryce. Wśród moich najbliższych przyjaciół. Rozdział III Wypadek, czy zbrodnia? ...18 sierpnia. Ani sobotnia zabawa, ani niedziela nie pozostawiły żadnych śladów w naszym areszcie. Za to w poniedziałek rano otrzymaliśmy meldunek, że dwoje wczasowiczów biwakujących w namiocie nad jeziorem zostało doszczętnie okradzionych. Poza kajakiem i namiotem zabrano im dosłownie wszystko. Natychmiast nadałem telefonogramy do sąsiednich posterunków, żeby zwrócili uwagą przede wszystkim na pasażerów autobusów i autostopowiczów. Na pewno złodzieje będą chcieli jak najszybciej wynieść się z tych okolic. Potem razem z Mamoniem pojechałem motorówką na miejsce kradzieży. Zastałem tam dwoje młodych ludzi, zrozpaczonych, tylko w kostiumach kąpielowych. Wyjechali na spacer DO jeziorze kajakiem i kiedy wrócili, nie mogli w ogóle znaleźć swojego obozowiska. Mówili, że w pobliżu biwakowało również trzech młodych ludzi – jeden miał gitarą. Ale chłopcy ci opuścili to miejsce w przeddzień kradzieży.

Uzupełniłem więc swój poprzedni meldunek, prosząc o szczególne baczenie na trójkę młodych ludzi, z których jeden ma gitarę, i załatwiłem z kierownikiem LOK, że okradzionym pożyczy po parze dresów. Sam musiałem dać im sto złotych, bo nie mieli za co kupić jedzenia W parę godzin później telefonowano z Ełku, że trójka złodziejaszków ujęła została na dworcu, gdy wsiadali do pociągu. Przy zatrzymanych znaleziono prawie wszystkie skradzione rzeczy. Takie to są moje sukcesy i takie to mam wielkie sprawy. ...wtorek 19 sierpnia. Dzisiejsze zdarzenie notuję dopiero późnym wieczorem. Miałem wiele roboty i później nie byłem w stanie wziąć się do swoich bazgrot. Dzień zaczął się spokojnie. Pracowaliśmy z sierżantem nad zestawieniami statystycznymi jakich nam nasza kochana Komenda Wojewódzka MO nie szczędzi, kiedy nagle wpadł do pokoju kapral Nowakowski. Już od progu rzucił: – Wiecie, jakiś wypadek w ,,Elektronie”. W tej chwili karetka pogotowia wiozła do szpitala dyrektora Sodyra. Podobno nie żyje. Od razu przypomniałem sobie jego słowa, wypowiedziane do mnie w sobotę na zabawie: ...„obawiam się, że tu szykuje się wielka sprawa... milionowa afera... Może nawet szpiegostwo...” – Nie żyje? – powtórzył Królczyk, – A co mu się stało? – Nie wiem Mówił mi o tym aptekarz, bo miał telefon z fabryki, że dyrektora wyniesiono z gabinetu i karetka pogotowia natychmiast zabrała go do szpitala Kiedy nieśli go przez biuro to wyglądał jak trup. W twarzy ant kropelki krwi. – Jeżeli w gabinecie – powiedziałem – to chyba nie wypadek To raczej zbrodnia. Złapałem za telefon i usiłowałem połączyć się z fabryką. – Pójdę do szpitala – zadecydowałem – na miejscu najlepiej się dowiem.

Wziąłem pas z pistoletem, obciągnąłem mundur, włożyłem czapkę i wyszedłem na ulicę. Co krok zaczepiano mnie i komunikowano nadzwyczajna nowinę. Wszyscy twierdzili, że Sodyr nie żyje. Umarł w swoim gabinecie. Ktoś nawet powiedział, że od rana była w fabryce bardzo burzliwa narada. Gdy się skończyła i jej uczestnicy opuścili pokój dyrektora, weszła tam sekretarka, która znalazła swojego szefa już nieżywego. Było to w kilka minut po zebraniu. Wreszcie dotarłem do szpitala. – Obywatel w takiej sprawie? – zapytał mnie odźwierny – Proszę zawołać pielęgniarką Marię Kosakowską. – Pielęgniarki w szpitalu kawalerów nie przyjmują – powiedział kostyczny staruszek i chciał przede mną zamknąć drzwi. – Proszę natychmiast zawołać obywatelkę Kosakowska – powtórzyłem już ostrzejszym tonem jestem tutaj służbowo. – Akurat służbowo – kłócił się portier – znam ja dobrze takie służbowe interesy. Wy młodzi zawsze macie służbowe sprawy do dziewczyn. Kosakowska kończy dyżur o szóstej wieczorem. Proszę wtedy przyjść, to ja zawołam. – Mam was aresztować za opór władzy? – traciłem panowanie nad sobą. – Mnie aresztować? Spróbuj tylko – odźwierny również się zaperzył. – Jeżeli natychmiast nie zawołacie obywatelki Kosakowskiej, to pójdziecie ze mną i zobaczycie jak wygląda milicyjny areszt – starałem się mówić możliwie spokojnym tonem, chociaż przyznaję nie bardzo to się udawało. W każdym razie zrobiło pewne wrażenie na portierze, bo nieco zmiękł: – To może ja zadzwonię do dyrektora szpitala, że pan porucznik przyszedł? – Macie natychmiast zawołać obywatelkę Kosakowska – powtórzyłem. Tym razem już nie oponował, tylko znikł za drzwiami, prowadzącymi na korytarz szpitalny. Za chwilę wrócił. – Siostra Kosakowska zaraz przyjdzie – powiedział – jedna z salowych poszła ją poszukać.

Usiadłem na ławeczce i zdjąwszy czapkę ocierałem chusteczką pot z czoła. Niedługo potem zjawiła się Marysia. Bardzo ładnie wyglądała w śnieżnobiałym fartuchu i w białym czepeczku z paskiem. Gdy mnie zobaczyła, dziewczyna aż zbladła. – Przecież prosiłam pana. Przerwałem jej w pół słowa. – Obywatelko Kosakowska – powiedziałem najbardziej urzędowym tonem widząc, że portier pilnie podsłuchuje naszą rozmowę – chciałem wam zadać kilka pytań. Chodzi o dyrektora Sodyra. – O dyrektora? Dlaczego? – Co się dzieje z dyrektorem? Czy to prawda, że nie żyje? – Nie żyje? – dziewczyna roześmiała się. – Jak widzę, przyjaciele szybko go uśmiercili. Dyrektor jest na oddziale chirurgicznym i na ile się orientuje, jego życiu nie zagraża specjalne niebezpieczeństwo. – Co to był za wypadek? – Nie było żadnego wypadku. Po prostu dostał nagłego ataku kamicy. – To znaczy? – nigdy nie byłem zbyt mocny w terminach lekarskich i nie zrozumiałem. – Kamienie żółciowe. Dyrektor ma ostre zapalenie woreczka żółciowego W sobotę za dużo wypił i dostał ataku – pomyślałem, a ja szukałem już tajemniczej zbrodni. – Ale przecież przywieziono go z fabryki nieprzytomnego – powiedziałem głośno. – To często zdarza się przy tego rodzaju chorobie, że chory pod wpływem ostrego bólu traci przytomność. – A jak teraz się czuje? – Dostał zastrzyk na znieczulenie bólu. Pan doktór Salicki twierdzi, że konieczna jest natychmiastowa operacja. Prosi dwóch lekarzy z Ełku, żeby przyjechali DO południu na konsylium. Nie miałem nic więcej do roboty. Podziękowałem Marysi za informacje i poprosiłem, aby o szóstej wieczorem zadzwoniła

do mnie na posterunek i powtórnie poinformowała o aktual- nym stanie zdrowia dyrektora oraz o wynikach konsylium. Byłem zły, że zachowałem się jak smarkacz, a nie jak kierownik posterunku MO. Może pod wpływem alkoholu dyrektor chciał po prostu zaintrygować młodego człowieka? Przecież zanim usiedliśmy razem przy stoliku, Sodyr pił dużo wina i wódki, krążąc po sali. On żartował a ja narobiłem niepotrzebnego alarmu. Po jakiego diabła leciałem do szpitala? Teraz całe miasteczko będzie się śmiało, że komendant milicji myślał o morderstwie popełnionym na dyrektorze i pognał do szpitala łapać morderców. Nie ma nic gorszego, jak śmieszność, a ja ośmieszyłem się na początku mojej kariery w Wisajnach. Marysia dotrzymała słowa. Punkt szósta odezwał się telefon. Powiedziała, że stan zdrowia Sodyra uległ dużej poprawie Atak już minął. Jednak lekarze są zdania, że nie należy dyrektora wypuszczać ze szpitala, lecz nieco podleczyć i operować woreczek żółciowy. W przeciwnym razie ataki będą wracały coraz częściej. Chory zgodził się z tą koncepcją i wyraził zgodę na zabieg. Mają operować za tydzień lub dziesięć dni. Zabiegu dokona doktor Salicki, który słynie jako doskonała chirurg. Udało m' się namówić dziewczynę na spotkanie. Zgodziła się przyjść o siódmej do kawiarni na Zamku. Ale od razu uprzedziła że zjawi się tam z koleżanka, „żeby nie było żadnych plotek”. Trudno musiałem to zaakceptować. Gdy zjawiłem się na Zamku wszystkie stoliki były zajęte. Obsiedli je przeważnie pracownicy „Elektronu”. Na szczęście, dzięki sobotniej prezentacji przez dyrektora Sodyra, uznano,mnie za jednego z ."towarzystwa” tak że kłaniano mi się wokół, a dwaj młodzi inżynierowie siedzący na tarasie, uprzejmym ruchem zaprosili, abym do nich przysiadł. – To świetnie że pan porucznik był w szpitalu – powiedział jeden z nich natychmiast po przywitaniu – ja tam za złamany grosz nie wierzę lekarzom. Bardzo dobrze. Niech wiedzą, że oficjalna władza czuwa nad zdrowiem naszego dyrektora. A jak z nim jest? – Dyrektor czuje się lepiej. To był atak kamieni żółciowych.

Badało go kilku lekarzy. Orzekli, że konieczna jest operacja. – Ciekawe – zauważył jeden z moich towarzyszy. – Sodyr nigdy nie uskarżał się na kamienie. A przecież lubi i dobrze zjeść i jeszcze lepiej popić. – Właśnie dlatego w końcu zachorował. Za wszystko w życiu trzeba płacić. A nie można powiedzieć, żeby dyrektor mało brał z uciech tego świata – dorzucił drugi. – Myślę, że to skutek tej narady. Podobno Sodyr strasznie się zdenerwował. Zawsze taki spokojny i opanowany, tym razem krzyczał, że mimo dźwiękoszczelnych drzwi słychać go było aż w pokoju sekretarki. – Jakiej narady? – zapytałem na pozór niewinnie. – Mieli dzisiaj naradę w gabinecie dyrektora. Był tam jego zastępca inżynier Paszkowski, główny elektryk inżynier Walicki kierownik oddziału elektronowych aparatów samosterujących – inżynier Lempke. – To chyba cała „góra” fabryki? – Niezupełnie. Sadząc ze stanowisk wezwanych, narada dotyczyła tylko aparatów. W skład dyrekcji wchodzą ponadto – dyrektor handlowy, dyrektor finansowy, czyli inaczej mówiąc główny księgowy, i kierownicy pozostałych trzech oddziałów. A poza tym udział w obradach zwykle bierze przewodniczący rady zakładowej i sekretarz POP – pouczał mnie młody inżynier, nie domyślając się nawet, że moje pytania nie są podyktowane ciekawością laika, lecz mają głęboki podkład. – Tak – zgodził się przyjaciel – narada musiała dotyczyć tylko aparatów samosterujacych. Podobno ostatnio bardzo zwiększył się odsetek braków. – Nieprawda – zaprzeczył kolega– – W gotowych aparatach prawie nie ma braków. W częściach też ich liczba nie zwiększyła się. Tylko przy produkcji półprzewodników rzeczywiście jest bardzo dużo braków. Ale to dlatego że ostatnio płytki są zbyt kruche Nie ma to zresztą najmniejszego znaczenia dla produkcji. Płytek można robić dziesięć razy tyle. a ich wyrób jest mało kosztowny. Wiem dobrze, bo przecież sam pracuję przy tych aparatach. – To dlaczego dyrektor tak się zdenerwował?

– Na naradach technicznych tej piątki często dochodzi do bardzo ostrej wymiany zdań. Wszyscy są przyjaciółmi, wszyscy znają się od lat i wszyscy razem opracowali ten swój wynalazek. Ale to wcale nie znaczy, że gdy chodzi o problemy naukowe, jeden drugiemu musi ustąpić lub zgodzić się z jego wywodami dlatego, że ma on tytuł dyrektora. W tej chwili do kawiarni weszła Marysia z koleżanką równie młodą, dość przyjemnie wyglądającą dziewczyną. Zapytałem inżynierów czy można zaprosić do ich stolika te dwie panie. Naturalnie nie mieli nic przeciwko temu, lecz jeden z nich wkrótce pożegnał się z nami, bo czekał go nocny dyżur w fabryce, ponieważ niektóre doświadczenia w laboratorium wymagają ciągłości prac. Zostaliśmy we czwórkę. Wróciłem do siebie i teraz piszę te notatki. Nieustannie myślę o słowach dyrektora. Czy to naprawdę była narada produkcyjna, czy też sprawców tej wielkiej afery, wspomnianej przez Sodyra, należy szukać wśród ludzi, którzy doprowadzili go do takiego zdenerwowania, że skończyło się atakiem kamicy? Postawiłem znak zapytania, bo ta sprawa nie jest, wbrew pozorom, dla mnie skończona. Czyżbym aż tak się mylił? ROZDZIAŁ IV A jednak zbrodnia .. 22 sierpnia Znowu parę dni zwykłej, codzienne! pracy. W sprawie dyrektora Sodyra nic nowego. Marysia dzwoni do mnie codziennie i informuje o jego zdrowiu. Chory czuje się dobrze i zdradza wielkie chęci ucieczki ze szpitala. Ale doktor Salicki nadal uważa, że operacja jest konieczna i tylko czeka, żeby jego przyjaciel nabrał więcej sił i żeby minął stan zapalny woreczka żółciowego. Nikogo nawet nie dopuszcza do dyrektora, by oszczędzić mu jakichkolwiek wzruszeń czy zdenerwowania. W