James Ellroy
Sześć tysięcy
gotówką
The Cold Six Thousand
Tłumaczenie
Violetta Dobosz
Billowi Stonerowi
CZĘŚĆ I
EKSTRADYCJA
22-25 listopada 1963
1.
Wayne Tedrow Jr.
(Dallas, 22 listopada 1963)
Wysłali go do Dallas, żeby zabił czarnego alfonsa o nazwisku Wendell Durfee. Nie był
pewien, czy da radę. Wysłała go Rada Zarządców Kasyn. Opłacili mu bilet lotniczy w
pierwszej klasie. Nadszarpnęli swój fundusz łapówkowy. Posmarowali mu. Podsypali sześć
kawałków gotówką.
Nikt nie powiedział:
Zabij tego smolucha. Załatw to, jak należy. Weź honorarium.
Lot przebiegał gładko. Stewardesa serwowała drinki. Dostrzegła pistolet. Stała się
upierdliwa. Zaczęła zadawać głupie pytania.
Powiedział, że pracuje w Wydziale Policji Las Vegas. Dowodzi sekcją wywiadowczą.
Kompletuje akta i zdobywa informacje.
Spodobało jej się. O mało co nie zemdlała.
- Kotku, a co będziesz robił w Dallas?
Powiedział jej.
Pewien Murzyn dźgnął nożem rozdającego przy grze w oczko. Rozdający stracił oko.
Murzyn prysnął do Wielkiego D. Spodobało jej się. Przyniosła mu whisky z wodą sodową.
Pewne szczegóły pominął.
To rozdający sprowokował napaść. Rada wydała wyrok - śmierć za napad z bronią w
ręku drugiego stopnia.
Odprawa przed podróżą. Porucznik Buddy Fritsch:
„Nie muszę ci mówić, czego oczekujemy, synu. I nie muszę dodawać, że twój ojciec też
tego chce.”
Stewardesa zaczęła odgrywać gejszę. Nastroszyła swoje wysoko upięte włosy.
- Jak się nazywasz?
- Wayne Tedrow.
Zapiała z zachwytu. - No to musisz być Junior!
Spojrzał na nią obojętnie. Zaczął pitolić byle co. Ziewnął.
Nie przestawała się do niego łasić. Wprost uwielbiaaaała jego tatusia. Latał z nią
mnóstwo razy. Wiedziała, że jest szychą wśród mormonów. Tak baaaardzo chciałaby się
dowiedzieć więcej.
Wayne opowiedział o Waynie Seniorze.
Był przewodniczącym związku zawodowego pomocy kuchennych. Zaniżał swoje
dochody. Miał szmal. Miał wpływy. Kolportował prawicowe ulotki. Zadawał się z grubymi
rybami. Znał J. Edgara Hoovera.
Pilot włączył interkom. Lądowanie w Dallas - o czasie.
Stewardesa nastroszyła fryzurę. - Założę się, że masz rezerwację w Adolphusie.
Wayne zapiął pas. - Czemu tak sądzisz?
- Cóż, twój tatuś mówił mi, że zawsze się tam zatrzymuje.
- Ja też mam się tam zatrzymać. Nikt mnie nie pytał o zdanie, ale tam właśnie zaklepali
mi pokój.
Stewardesa przykucnęła. Podciągnęła jej się spódnica. Wyszła podwiązka.
- Twój tatuś mówił, że mają tam, w hotelu, milutką restauracyjkę, i... no, cóż...
Samolot wpadł w turbulencję. Wayne kiepsko to zniósł. Spocił się. Zamknął oczy.
Ujrzał Wendella Durfee.
Stewardesa dotknęła go. Wayne otworzył oczy.
Zobaczył jej pryszcze. Zobaczył popsute zęby. Poczuł zapach jej szamponu.
- Chyba się troszkę wystraszyłeś, Waynie Juniorze.
„Junior” przepełnił miarę.
- Daj mi święty spokój. Nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz, i nie zamierzam
oszukiwać żony.
*
13:50
Wylądowali. Wayne wysiadł pierwszy. I tupnął parę razy, by przywrócić krążenie w
nogach.
Ruszył do terminalu. Jakieś uczennice blokowały przejście. Jedna płakała. Jedna
certoliła się z paciorkami różańca.
Ominął je. Kierując się znakami, ruszył po bagaż. Dokoła snuli się ludzie. Wyglądali
jak rozmemłani frajerzy.
Czerwone oczy. Buuu. Baby z chusteczkami przy nosach.
Wayne zatrzymał się przy odbiorze bagażu. Obok przemknęły jakieś dzieciaki. Strzeliły
z kapiszonów. Ryknęły śmiechem.
Podszedł jakiś facet - południowy wsiok - wysoki i tłusty. Na głowie miał stetsona. Na
nogach wielkie kowbojki. Przy pasie czterdziestkę piątkę inkrustowaną masą perłową.
- Jeśli pan jest sierżant Tedrow, to jestem Maynard D. Moore z Wydziału Policji Dallas.
Podali sobie ręce. Moore żuł tytoń. Moore cuchnął tanią kolońską. Jakaś kobieta minęła
ich - buuu-uuu-uuu - jeden wielki czerwony nos.
Wayne spytał: - Co się dzieje?
Moore się uśmiechnął. - Jakiś ćwok stuknął prezydenta.
*
Większość sklepów była pozamykana. Flagi powiewały w połowie masztów. Jacyś
zbuntowani kolesie powciągali swoje na samą górę.
Moore wiózł Wayne’a. Moore miał plan: wpadnijmy do hotelu / zameldujmy cię /
znajdźmy tego kunta kinte.
John F. Kennedy - nie żyje.
Obiekt miłości jego żony. Przedmiot obsesji macochy. JFK sprawiał, że Janice miała
mokre majtki. Janice powiedziała o tym Wayne’owi Seniorowi. I Janice zapłaciła za to. Przez
to Janice utykała. I popisywała się siniakami na udach.
Nie żyje znaczyło, że nie żyje. Ale Wayne nie chwytał. Docierało to do niego jak przez
mgłę.
Moore żuł tytoń. Potem splunął przez okno. Słychać było wystrzały. Radość na
zadupiu.
Moore powiedział: - Niektórzy wcale się nie smucą.
Wayne wzruszył ramionami. Minęli billboard - JFK i ONZ.
- Nie jesteś rozmowny. Muszę powiedzieć, że jak na razie to nie jest z ciebie
najweselszy partner od ekstradycji, jakiego miałem.
Wystrzelił jakiś pistolet. Blisko. Wayne sięgnął do kabury.
- Hej! Aleś się spietrał, chłopcze!
Wayne zaczął grzebać przy krawacie. - Chcę to już mieć z głowy.
Moore przejechał na czerwonym świetle. - Wszystko w swoim czasie. Jestem pewien,
że już niedługo pan Durfee przywita się z naszym upadłym bohaterem.
Wayne zamknął okno. Pochwycił zapach kolońskiej Moore’a.
Moore powiedział: - Byłem ostatnio w Vegas. Prawdę mówiąc, wiszę na dziś całkiem
sporo markierowi w Pustynnej Wydmie.
Wayne wzruszył ramionami. Minęli przystanek autobusowy. Jakaś kolorowa
dziewczyna szlochała.
- Słyszałem o twoim tatusiu. Słyszałem, że niezła z niego szyszka w Newadzie.
Jakaś ciężarówka przejechała na czerwonym świetle. Kierowca pomachał piwem i
rewolwerem.
- Mnóstwo ludzi gada o moim ojcu. Wszyscy powtarzają, że go znają, i zaczyna to już
brzmieć jak zdarta płyta.
Moore uśmiechnął się. - Hejże, chyba wyczuwam tu lekkie spięcie.
Pozostałości po przejeździe kawalkady Transparent w oknie: Dallas kocha Jacka i
Jackie.
- O tobie też słyszałem. Słyszałem, że masz skłonności, które nie za bardzo podobają się
twojemu tatusiowi.
- Na przykład?
- Powiedzmy, że lubisz czarnuchów. Powiedzmy, że niańczysz Sonny’ego Listona, jak
przyjeżdża do Vegas, bo Wydział Policji boi się, że koleś wpakuje się w jakieś szambo z
gorzałą i białymi babkami, a ty go lubisz, za to nie lubisz tych miłych makaroniarzy, którzy
dbają o czystość w twoim mieście...
Wóz wpadł w dziurę. Wayne rąbnął o deskę rozdzielczą.
Moore gapił się na Wayne’a. Wayne na niego. Mocowali się na spojrzenia. Moore
przejechał na czerwonym. Wayne mrugnął pierwszy.
Moore też mrugnął. - Nieźle się w ten weekend zabawimy.
*
W hotelowym holu znać było klasę. Grube dywany. Faceci zahaczali o nie obcasami
kowbojek.
Ludzie pokazywali na ulicę - patrz patrz patrz - ta kawalkada przejeżdżała obok hotelu.
JFK tu machał. JFK dostał tu w pobliżu.
Ludzie gadali. Nieznajomi wspierali nieznajomych. Faceci w teksańskich garniturach.
Kobiety odstrojone à la Jackie.
Przy recepcji roiło się od tych, którzy chcieli się zameldować. Moore coś ściemnił. I
zaprowadził Wayne’a do baru.
Tylko miejsca stojące - w barze tłumy.
Na stoliku stał telewizor. Barman podkręcił dźwięk. Moore przepchnął się do budki
telefonicznej. Wayne ruszył w stronę odbiornika.
Ludzie jazgotali. Faceci w kapeluszach. Wszyscy w kowbojkach na wysokich obcasach.
Wayne stanął na palcach. I wyciągał szyję ponad rondami kapeluszy.
Obraz podskoczył i znieruchomiał. Zakłócenia głosu i harmider na ekranie. Gliny. Jakiś
chudy cieć. Słowa: „Oswald” / „broń” / „zwolennik komu...”
Jakiś koleś wymachiwał karabinem. Pchali się dziennikarze. Ujęcie panoramiczne. I
znów ten chudy cieć. Zestrachany i posiniaczony.
Hałas w barze był okropny. Dym gęsty. Wayne zachwiał się na palcach.
Jakiś gość wzniósł toast: - Za Oswalda. Powinni mu dać...
Wayne stanął na całych stopach. Popchnęła go jakaś kobieta - miała mokre policzki i
rozmazany tusz do rzęs.
Wayne podszedł do budki telefonicznej. Moore rozmawiał przy uchylonych drzwiach.
Powiedział: Słuchaj, facet...
Powiedział: Niańczę jakiegoś smarkacza przy okazji jednej bzdurnej ekstradycji.
„Bzdurnej” przesądziło.
Wayne dźgnął Moore’a. Moore się obrócił. Podniosły się nogawki jego spodni.
Kurwa - noże w cholewkach. Kastet w skarpecie.
Wayne powiedział: - Wendell Durfee, pamiętasz?
Moore wyprostował się nagle. Moore’a sparaliżowało. Wayne podążył za jego
spojrzeniem.
Zobaczył telewizor. Zobaczył ujęcie. Zobaczył obrazek: „Zastrzelony policjant J.D.
Tippit”.
Moore się gapił. Moore drżał. Moore dygotał.
Wayne powiedział: - Wendell Durf...
Moore popchnął go. I wybiegł na zewnątrz.
*
Rada zarezerwowała mu duuuży apartament. Chłopiec hotelowy snuł opowieści. JFK
uwielbiał ten apartament. Posuwał tutaj babki. Ava Gardner obciągnęła mu na tarasie.
Dwa salony. Dwie sypialnie. Trzy telewizory. Fundusz łapówkowy. Sześć kawałków
gotówką. Załatw tego czarnucha, chłopcze.
Wayne przechadzał się po apartamencie. Żywa historia. JFK uwielbiał Dallas i tutejsze
cipki.
Włączył telewizory. Nastawił na trzy różne kanały. Oglądał przedstawienie w trzech
inscenizacjach. Chodził między odbiornikami. Poznawał historię.
Chudym cieciem był Lee Harvey Oswald. Cieć zastrzelił JFK i Tippita. Tippit pracował
w Wydziale Policji Dallas. Tutejsze gliny były bardzo ze sobą zżyte. Moore pewnie go znał.
Oswald był za czerwonymi. Oswald kochał Fidela. Oswald pracował w magazynie
podręczników. Sprzątnął prezydenta w przerwie na lunch.
Policja z Dallas go miała. W tutejszej kwaterze wrzało. Gliny. Pismaki. Fotografowie i
cała reszta.
Wayne rzucił się na kanapę. Zamknął oczy. Ujrzał Wendella Durfee. Otworzył oczy.
Ujrzał Lee Oswalda.
Wyłączył dźwięk. Wyciągnął ze swego portfela zdjęcia.
Oto jego matka - jeszcze w Peru w Indianie.
Rzuciła Wayne’a Seniora. Pod koniec ’47. Wayne Senior ją bił. Nieraz pogruchotał jej
kości.
Spytała raz Wayne’a, kogo kocha najbardziej. Odpowiedział: „Tatusia”. Uderzyła go w
twarz. Płakała. Przepraszała.
Ten cios przesądził. Został z Waynem Seniorem.
Odwiedził matkę - w maju ’54 - wpadł do niej po drodze do wojska. Powiedziała: „Nie
bierz udziału w głupich wojnach”. I jeszcze: „Nie ziej nienawiścią jak Wayne Senior”.
Zerwał z nią. Zdecydowanie / permanentnie / na zawsze.
A oto i jego macocha.
Wayne Senior puścił kantem mamę Wayne’a. I ruszył w konkury do Janice. I zabrał ze
sobą Wayne’a. Wayne miał wtedy trzynaście lat. Wayne był napalony. Wayne ślinił się na
widok Janice.
Janice Lukens Tedrow sprawiała, że na salonach wrzało. Grała znudzoną żonę. Grała
dobrze w golfa. Grała w tenisa.
Wayne Senior bał się jej ognia. Patrzyła, jak Wayne wzrasta. Jego żar rozpalał żar w
niej samej. Zostawiała otwarte drzwi. Lubiła, kiedy patrzył. Wayne Senior to wiedział. I
wcale o to nie dbał.
No i teraz jego żona.
Lynette Sproul Tedrow. Przycupnięta na jego kolanie. Zakończenie studiów w Brigham
Young.
On jest oszołomiony. Właśnie uzyskał dyplom z chemii - uniwersytet Brigham Young,
rok 1959 - z wyróżnieniem. Rwał się do działania. Wstąpił do Wydziału Policji Las Vegas.
Pieprzyć wyróżnienie.
Poznał Lynette w Little Rock. Jesienią 1957. W liceum Central High zniesiono
segregację. Wsioki z Południa. Kolorowe szczeniaki. Osiemdziesiąta Druga Dywizja
Powietrznodesantowa.
Włóczą się jacyś biali chłoptasie. Biali chłoptasie wyrywają kanapkę kolorowemu.
Lynette daje mu swoją. Chłoptasie atakują. Kapral Wayne Tedrow Jr. odpiera atak.
Pokonuje ich. Dźga jednego dupka. Dupek drze się: „Mamusiu!”.
Lynette leci na Wayne’a. Ma siedemnaście lat. On dwadzieścia trzy. Jest studentką
college’u.
Pieprzyli się na polu golfowym. Zmoczyły ich zraszacze. Opowiedział o wszystkim
Janice.
A ona: - Szybko wam poszło z Lynette. I pewnie walka podobała wam się tak samo jak
seks.
Janice go znała. Janice była dla niego prywatną wyrocznią.
Wayne wyjrzał przez okno. W dole snuły się ekipy telewizyjne. Ich furgonetki
parkowały w dwóch rzędach wzdłuż krawężnika. Przeszedł przez apartament. Wyłączył
telewizory. Trzej Oswaldowie znikli.
Wyciągnął swoje akta. Same kopie: WPLV / Biuro szeryfa Dallas.
Durfee, Wendell. Płeć: mężczyzna / czarny / ur. 6.06.1927 / Clark County, Newada. 190
cm / 80 kg.
„Jeździ cadillacami.”
„Nosi krzykliwe stroje.”
„Spłodził 13 nieślubnych dzieci.”
„Stręczy Murzynki, białe, homoseksualistów i meksykańskich transwestytów.”
Dwadzieścia dwa aresztowania za stręczycielstwo. Czternaście wyroków. Dziewięć
odsiadek za nie płacone alimenty. Pięć przypadków niestawienia się na rozprawę po
zwolnieniu za kaucją.
Uwagi gliniarzy: Wendell jest bystry / Wendell jest tępy / Wendell pociachał tamtego
gościa w Binion’s.
Gość był opłacony. Gość przypieprzył się do Wendella pierwszy. Taka była polityka
Rady. Wydział Policji Las Vegas ją egzekwował.
„Znane kontakty w okręgu Dallas”:
Marvin Duquesne Settle / czarny mężczyzna / areszt Stanu Teksas.
Fenton „Duke” Price / czarny mężczyzna / areszt Stanu Teksas.
Alfonzo John Jefferson / czarny mężczyzna / Wilmington Road 4219, Dallas 8, Teksas.
„Partner do hazardu Wendella Durfee.” Na zwolnieniu warunkowym z więzienia okręgowego
(nr 92.04 w rejestrze Stanu Teks.): 14.09.1960 - 14.09.1965. Zatrudniony: Rozlewnia napoju
Dr. Pepper. Uwaga: „Zobowiązany spłacać grzywnę przez okres zwolnienia warunkowego w
każdy trzeci piątek (wypłata w Dr. Pepper) na ręce kuratora okręgowego.”
Donnell George Lundy / czarny mężczyzna / areszt Stanu Teksas.
Manuel „Bobo” Herrara / latynos / areszt Stanu Tek...
Zadzwonił telefon. Wayne chwycił słuchawkę.
- Tak?
- To ja, synu. Twój nowy serdeczny kumpel.
Wayne sięgnął do kabury. - Gdzie jesteś?
- Teraz akurat w żadnym szczególnym miejscu. Ale spotkajmy się o ósmej.
- Gdzie?
- W klubie Carousel. Przyjedź tam i znajdziemy tego palanta. Wayne się rozłączył. I
poczuł, że go skręca.
Wendell, jak ja cię nie chcę zabić...
2.
Ward J. Littell
(Dallas, 22 listopada 1963)
Jest limuzyna. Czeka na pasie startowym. Najnowszy model czarnego wozu FBI.
Samolot podkołował do auta. Minął stojącego Air Force One. Żołnierze piechoty morskiej
pełnili wartę w szeregach po obu stronach wyjścia.
Pilot wyłączył silnik. Samolot zarzucił ogonem. Ze stukotem opadły schodki.
Littell wysiadł. Uszy mu się odetkały. Skurcze w nogach ustąpiły. Działali
błyskawicznie. Poprzestawiali dla niego plan lotów. Wsadzili go w mało luksusową
awionetkę dla dwóch osób.
Zadzwonił do niego pan Hoover - D.C. do L.A.
Powiedział: „Zastrzelono prezydenta. Chcę, żeby pan tam poleciał i monitorował
śledztwo”.
Zamach miał miejsce o 12:30. Teraz była 16:10. Pan Hoover zadzwonił o 12:40. Pan
Hoover otrzymał wiadomość i zadzwonił natychmiast.
Littell podbiegł. Kierowca limuzyny otworzył drzwi. Miękka tylna kanapa.
Przyciemniane szyby. Lotnisko Love Field widoczne jedynie w odcieniach szarości.
Niewyraźne sylwetki ludzi. Bagażowi. Dziennikarze i czarterowe samoloty.
Kierowca ruszył. Littell spostrzegł pudełko na kanapie. Otworzył. Opróżnił.
Odznaka agenta specjalnego - sztuk jedna. Legitymacja FBI ze zdjęciem - sztuk jedna.
Używana przez FBI trzydziestka ósemka w kaburze - sztuk jedna.
Jego stare zdjęcie. Jego stara broń. Zdał je jeszcze w sześćdziesiątym. Pan Hoover go
wtedy wyeliminował. Miał teraz swoje insygnia - nowe i stare - i gładko wrócił na dawne
stanowisko.
Pan Hoover przechował rzeczone insygnia. W Dallas. Pan Hoover przewidział zamach.
Znał lokalizację. Przeczuwał ramy czasowe. Był biernie współwinny. Wyczuwał
zaangażowanie Littella. Wyczuwał potrzebę Littella, by sprawę wyciszyć.
Littell wyjrzał przez okno. Ciemne szyby zniekształcały jak beczka śmiechu. Chmury
implodowały. Budynki się chwiały. Ludzie pulsowali.
Przywiózł ze sobą radio. Słuchał podczas lotu. Znał podstawowe fakty:
Zatrzymany jeden podejrzany - jakiś pajac - urobiony lewicowiec. Guy Banister go
podstawił. Pajac zabił gliniarza. Jednego z dwóch podstawionych, by zabić jego. Etap numer
dwa się nie powiódł. Drugi gliniarz spieprzył zadanie.
Littell założył kaburę. I przyglądał się swej legitymacji.
Gliniarz / prawnik wtedy. Prawnik Mafii teraz. Od Hoovera-wroga, do sojusznika-
Hughesa. Jednoosobowa firma prawnicza i trzech klientów:
Howard Hughes / Jimmy Hoffa / Carlos Marcello.
Zadzwonił do Carlosa. O dziesiątej rano czasu LA. Carlos był szczęśliwy. Bo wygrał
sprawę o unieważnienie nakazu deportacji wydanego przez Bobby’ego K.
Bobby procesował się z Carlosem w Nowym Orleanie. Carlos miał Nowy Orlean w
kieszeni. Carlos był tam nietykalny dla każdej ławy przysięgłych.
Klan Kennedych i ta ich nieposkromiona pycha...
Ława przysięgłych uniewinnia Carlosa. Bobby się wścieka. Jack ginie godzinę później.
Wymarłe ulice. Migające okna budynków. Tysiące włączonych telewizorów.
To był jego show.
To on sporządził plan. Pete Bondurant mu pomógł. Carlos wszystko zatwierdził i
podstawił ekipę Guya Banistera. Guy udoskonalił jego plan. Guy go zmienił. Guy wszystko
spieprzył.
Pete też był w Dallas. Pete się ożenił. Pete był w hotelu Adolphus. Guy B. też tu był.
Guy B. był gdzieś w pobliżu.
Littell liczył okna. Wszystkie zniekształcone przez ciemne szyby. Smugi i zygzaki. Jego
myśli się rozbiegały. I zbiegły się w końcu:
Pogadać z Petem. Zabić Oswalda. Postarać się, by śledztwo wskazało na sprawstwo
samotnego strzelca.
Limuzyna wjechała do centrum Dallas. Littell przypiął odznakę.
Oto i Dealey Plaza. Niedaleko jest komenda Wydziału Policji. Rozejrzeć się za:
Magazynem podręczników / szyldem Hertza / greckimi kolumnami.
Są...
Kolumny. Szyld. Żałobnicy na skrzyżowaniu Houston i Elm. Sprzedawca hot dogów.
Szlochające zakonnice.
Littell zamknął oczy. Kierowca skręcił w prawo. Stanął na początku podjazdu.
Zahamował ostro. Tylne szyby zjechały.
Ktoś zakaszlał. I spytał: - Pan Littell?
Littell otworzył oczy. I ujrzał podziemny garaż. Ujrzał smarkatego fedzia. Smarkaty
fedzio był cały spięty.
- Sir, jestem agent specjalny Burdick... Hm, szef mówił, że powinien pan pójść prosto
na górę i zobaczyć świadków.
Littell chwycił swoją aktówkę. Spluwa wbijała mu się w biodro. Wysiadł. Rozprostował
się. Przetarł okulary.
Burdick trzymał się blisko. Burdick go drażnił. Wsiedli do windy towarowej. Burdick
wcisnął 3. Drugie piętro.
- Sir, muszę powiedzieć, że to jakiś obłęd. Mamy ludzi, którzy twierdzą, że było dwóch
strzelców, że trzech, że czterech, nie potrafią nawet ustalić, skąd padły...
- Odizolowaliście ich?
- No... nie.
- Kto ich przesłuchuje?
Chłoptaś się zająknął. I przełknął głośno ślinę.
- Jakie instytucje, chłopcze?
- No cóż, my, Wydział Policji Dallas, Biuro Szeryfa i...
Drzwi się otworzyły. Wtargnął zgiełk. Pokój odpraw pękał w szwach.
Littell się rozejrzał. Burdick stał się nerwowy. Littell miał go gdzieś.
Świadkowie też byli nerwowi. Świadkowie mieli plakietki z nazwiskami. Świadkowie
tkwili przycupnięci na jednej ławie.
Trzydzieści parę osób. Rozgadanych. Przejętych. Fałszujących fakty.
Boksy o czarnych ścianach. Gliniarze i cywile - zadekowani w dziuplach przesłuchań.
Nerwowi gliniarze i zszokowani cywile.
Czterdzieści biurek. Czterdzieści telefonów. Czterdziestu gadających głośno stróżów
prawa. Gdzieniegdzie odznaki na garniturach. Poprzewracane kosze na śmieci.
Międzyagencyjny chaos i...
- Sir, czy możemy....
Littell podszedł. Littell spojrzał na ławę. Świadkowie się wiercili. Świadkowie palili.
Pełne popielniczki podskakiwały.
Widziałem to / widziałem tamto / głowa roztrzaskała mu się na kawałki! Maraton
gadania - totalna fuszerka - zwyczajna partanina z udziałem masy świadków.
Littell szukał typów szczególnych. Porządnych / wiarygodnych świadków.
Cofnął się. Objął wzrokiem ławę. Dojrzał kobietę: ciemnowłosą / atrakcyjną /
trzydziestopięcioletnią na pewno.
Siedziała nieruchomo. Była opanowana. Obserwowała wyjście. Spostrzegła Littella.
Odwróciła wzrok. Nawet nie mrugnęła.
Burdick podszedł z telefonem. I ułożył usta w: On. Littell chwycił za telefon. Kabel się
naprężył.
Pan Hoover rzekł: - Proszę mówić krótko.
Littell zasłonił wolne ucho. Hałas w pomieszczeniu przycichł. - Śledztwo we wstępnej
fazie prowadzone jest bardzo nieudolnie. To jedno, czego na razie mogę być pewien.
- Nie jestem zaskoczony i nie jestem zawiedziony, i jestem całkowicie przekonany, że
Oswald działał na własną rękę. Pańskim zadaniem jest wyeliminowanie nazwisk potencjalnie
kłopotliwych świadków, którzy mogliby tej tezie zaprzeczyć.
Littell odparł: - Tak jest, sir.
Burdick podniósł podkładkę do pisania. Miał do niej przypięte jakieś świstki. Karty z
danymi świadków / wstępne zeznania / prawa jazdy.
Głos w słuchawce się wyłączył. Burdick zabrał telefon. Littell wziął od niego
podkładkę. Jej klips latał prawie luzem, pękał w szwach.
Przejrzał pobieżnie świstki.
Dwuwersowe oświadczenia. Zatrzymane prawka. Zabezpieczenie przed ucieczkami.
Wykluczające się nawzajem informacje: 3 / 4 / 5 / 6 strzałów z 1 / 2 / 3 kierunków.
Parkan. Magazyn podręczników. Trójpasmowy przejazd pod wiaduktem. Strzały z
przodu. Strzały chybione. Strzały z tyłu.
Littell sprawdzał fotki na prawach jazdy.
Świadek nr 6: Strzały z kierunku skrzyżowania Houston i Elm. Świadek nr 9: Strzały z
miejsca w bok od autostrady. Opanowana kobieta: dwa strzały z dwóch kierunków. Jej dane:
Arden Smith / West Mockingbird Lane.
Dym papierosowy był gęsty. Littell zrobił krok w tył. Od dymu zaczął kichać. Wpadł na
biurko. Rzucił kwity. Podszedł do dziupli przesłuchań.
Burdick wlókł się za nim. Hałas w pomieszczeniu wzmógł się. Littell sprawdził dziuple.
Partacka robota - żadnych magnetofonów / żadnych stenotypistek.
Sprawdził dziuplę 1. Chudy gliniarz maglował chudego smarkacza. Smarkacz się śmiał.
Ale jaja. Mój tato głosował na Nixona.
Littell sprawdził dziuplę 2. Gruby gliniarz maglował grubego faceta.
Gliniarz mówił: - Panie Bowers, nie zaprzeczam temu, co mi pan powiedział.
Pan Bowers miał na głowie czapkę kolejarską. Pan Bowers nie mógł spokojnie
usiedzieć.
- No to dziesiąty raz powtarzam, żebym mógł wreszcie iść do domu. Byłem w wieży za
tamtym parkanem na wzgórku. Zobaczyłem dwa podjeżdżające samochody około... cholera...
jakieś pół godziny przed strzelaniną... i dwóch mężczyzn stających przy końcu ogrodzenia, a
potem, jak tylko usłyszałem strzały, ujrzałem błysk światła, dokładnie w tym miejscu, gdzie
stali.
Gliniarz rysował jakieś bohomazy. Pan Bowers strzepnął popiół z papierosa. Littell mu
się przyglądał. Littella ogarnął niepokój.
Nie znał planów dotyczących strzelca. Ale znał się na wiarygodnych świadkach.
Bowers był nieustępliwie pewny swego. Z Bowersa był dobry świadek.
Burdick poklepał Littella po ramieniu. Littell się obrócił. Littell prawie go przewrócił.
- Czego?
Burdick zrobił krok w tył. - Hm, właśnie tak sobie pomyślałem, że Wydział Policji
zgarnął takich trzech gości, włóczęgów chyba, z wagonu kolejowego za tamtym parkanem,
jakieś pół godziny po strzelaninie. Mamy ich w areszcie.
Niepokój Littella wzrósł.
Littell powiedział: - Prowadź.
Burdick ruszył natychmiast. Minęli dziuple. Minęli pokój socjalny. Korytarze się
krzyżowały. Skręcili w lewo. Dotarli do pomieszczenia zamkniętego od frontu drucianą
siatką.
Przez interkom rozbrzmiało: - Agent Burdick proszony do dyżurki.
Burdick rzekł: - Powinienem tam pójść.
Littell potaknął. Burdick nie mógł ustać. I już go nie było. Littell wpatrzył się w siatkę.
Światło było kiepskie. Littell mocno zmrużył oczy.
Zobaczył dwóch meneli. Zobaczył Chucka Rogersa.
Chuck był człowiekiem Pete’a. Mokra robota / CIA. Chuck trzymał się z Guyem B.
Rogers zobaczył Littella. Menele go zignorowali. Rogers się uśmiechnął. Littell dotknął
swojej odznaki. Rogers na migi pokazał strzał z karabinu.
Poruszył ustami. Wyszło: „Bum!”
Littell się wycofał.
Zawrócił. Skręcił w prawo. Znalazł się na skrzyżowaniu korytarzy. Skręcił. Zobaczył
boczne drzwi. Otworzył je. Ujrzał schody i drabiny przeciwpożarowe. Po drugiej stronie
korytarza: toaleta i drzwi oznaczone napisem: „strażnik”.
Drzwi toalety się otworzyły. Wyszedł pan Bowers. Przeciągnął się. Zapiął rozporek.
Poprawił klejnoty.
Ujrzał Littella. Zmrużył oczy. Dostrzegł odznakę.
- FBI, hę?
- Zgadza się.
- No to dobrze, że na pana wpadłem, bo jest coś, o czym zapomniałem powiedzieć
tamtemu gościowi.
Littell uśmiechnął się. - Przekażę.
Bowers podrapał się po karku. - No dobra. Niech mu pan powie, że widziałem paru
gliniarzy, jak wlekli kloszardów z suki i jeden wyglądał dokładnie tak jak jeden z tych gości,
których widziałem przy parkanie.
Littell wyciągnął notatnik.
Pisał. Rozmazał trochę atramentu. Ręka mu drżała. Notes się trząsł.
Bowers powiedział: - Żal mi Jackie.
Littell się uśmiechnął. Bowers się uśmiechnął. Bowers uchylił czapki. Zabrzęczał
monetami. Odszedł. Odszedł baaardzo powooooli.
Littell patrzył za nim.
Bowers kroczył. Bowers skręcił w prawo. Bowers znalazł się w korytarzu głównym.
Littell rozluźnił ręce. Odetchnął.
Podszedł do drzwi pokoju strażnika. Złapał za klamkę. Nacisnął.
Drzwi puściły. Littell wszedł.
Klitka trzy na trzy - kompletnie pusta. Tylko biurko / krzesło / wieszak na klucze.
Papiery - przypięte do korkowej tablicy:
Kartoteki włóczęgów - „Doyle” / „Paolino” / „Abrahams” - bez zdjęć.
Jasna sprawa: Rogers skombinował lewe papiery. Siedział tu pod lewym nazwiskiem.
Jeden klucz na wieszaku - wielki / gruby / mosiężny.
Littell zebrał papiery. Littell schował je do kieszeni. Littell zabrał klucz. Przełknął ślinę.
Wyszedł, jakby nigdy nic. Podszedł do drucianej siatki.
Otworzył drzwi. Rogers przygotował meneli. Zawołał ich. Pokazał: „Teraz cisza”.
Wygłosił krótką mowę.
Oto pojawił się nasz zbawca - róbcie, co wam każę.
Menele stali wtedy blisko siebie. I zaraz rozeszli się. Stanęli przy ścianach.
A Littell odszedł.
Wrócił na główny korytarz. Stanął twarzą do pokoju odpraw. Zasłonił sobą widok na
korytarz. Dał znak Rogersowi. Pokazał ręką. Drzwi przeciwpożarowe - jazda.
Usłyszał kroki. Menele zapiszczeli. I głośno zachichotali. Drzwi pożarowe skrzypnęły.
Jeden menel wrzasnął „Alleluja!”. Drzwi trzasnęły.
Littell poczuł wietrzyk. Oblał się zimnym potem. Tętno mu oszalało. Poszedł do pokoju
odpraw. Nogi mu dygotały, kolana miał jak z waty. Ocierał się o biurka. Wpadał na ściany.
Wpadał na gliniarzy.
Ława dla świadków spowita była w dym. Dymiło dwadzieścia papierosów. Arden
Smith znikła.
Littell rozejrzał się. Przebiegł wzrokiem po biurkach. Zobaczył dokumenty świadków.
Wziął je do ręki. Sprawdził oświadczenia i prawa jazdy. Papiery Arden Smith - też
znikły.
Zajrzał do dziupli. Zajrzał w korytarze. Wyjrzał przez okno.
Jest Arden Smith. Na ulicy. Idzie szybko. Odchodzi.
Przeszła przez Houston. Weszła na jezdnię, nie bacząc na samochody. Skierowała się na
Dealey Plaza.
Littell zamrugał.
I zgubił ją. Zasłonili ją żałobnicy opłakujący Jacka.
3.
Pete Bondurant
(Dallas, 22 listopada 1963)
Apartament dla nowożeńców. Jebadełko pierwsza klasa.
Złocona tapeta. Amorki. Różowe dywaniki i fotele. Narzuta na łóżko ze sztucznego
futra - różowiutka jak pupa niemowlaka.
Pete przyglądał się śpiącej Barb.
Nogi nagle jej zjechały. Kopnęła zamaszyście. Skopała pościel. Barbara Jane Lindscott
Jahelka Bondurant.
Przywiózł ją tu zawczasu. Zamknął apartament na cztery spusty. Powyłączał
wiadomości. Lecz ona w końcu się obudzi. Usłyszy wiadomość. Będzie wiedzieć.
Pieprzyłam się z Jackiem w sześćdziesiątym drugim. Było krótko i nijako. Zapluskwiłeś
niektóre pokoje. Nagrałeś głosy. Miałeś to na taśmie.
Szantaż nie wypalił. Twoi kumple się przegrupowali. Zamiast szantażować, zabiliście
Jacka.
Pete przesunął fotel. Zyskał świeży widok. Barb się przekręciła. Jej włosy zafalowały.
Nie kochała Jacka. Służyła mu tylko własnym ciałem. Zgodziła się na szantaż. Na
śmierć by się nie zgodziła.
18:10.
Jack powinien już nie żyć. Podobnie jak pajac Guya. Chuck Rogers miał gdzieś ukryty
samolot. Ekipa powinna już być w drodze.
Barb się skrzywiła. Pete’a rozbolała głowa. Zaraz łyknął aspirynę i popił szkocką.
Miewał paskudne bóle głowy - chroniczne - zaczęły się od szantażu Jacka. Szantaż nie
wypalił. Pete świsnął trochę mafijnej heroiny. Pomógł mu jeden gość z CIA.
Kemper Cathcart Boyd.
Byli ze sobą très blisko. Mieli kontakty z Mafią. Znali Sama G. Pracowali dla Carlosa
M. Pracowali dla Santo Trafficante. Wszyscy nienawidzili komuchów. Wszyscy kochali
Kubę. Wszyscy nienawidzili Brodacza.
Kasa i terytorium - dwie pieczenie przy jednym ogniu. Stuknijmy Brodacza. Otwórzmy
na nowo nasze kasyna.
Santo i Sam zaczęli grać na dwa końce. Zaczęli podlizywać się Castro. Kupili herę od
Brata Raula.
Carlos pozostał czysty. Nie olał la Causa.
Pete i Boyd świsnęli prochy. Sam i Santo ich przycykali. Do Pete’a dotarły słuchy:
przez tę ich kradzież szlag trafił interes z Fidelem.
Carlos się do tego nie mieszał. Biznes to biznes. Prawo Mafii było ponad wszelkimi
wielkimi sprawami.
Wszyscy oni nienawidzili Bobby’ego. Wszyscy nienawidzili Jacka. Jack orżnął ich na
Zatoce Świń. Jack robił naloty na kubańskie obozy uchodźców. Jack podlizywał się
Brodaczowi.
Bobby deportował Carlosa. Bobby gnębił Mafię na très wielką skalę. Carlos
nienawidził Jacka i Bobby’ego - molto bravissimo.
Nienawidził ich także Ward Littell. Ward przeszmuglował Carlosa z powrotem. Ward
został jego totumfackim. Ward poprowadził jego proces o deportację.
Ward powiedział: stuknijmy Jacka. Carlosowi się spodobało. Carlos pogadał z Santo i
Samem.
Im też się spodobało.
Santo i Sam mieli własne plany. Powiedzieli: stuknijmy Pete’a i Boyda. Chcemy
odzyskać herę. Chcemy zemsty.
Ward pogadał z Samem i Carlosem. Ward wstawił się za Petem. Chłopcy unieważnili
swój morderczy plan.
A haczyk: Darujemy wam życie. Będziecie nam dłużni. Sprzątniecie Wielkiego Jacka
K.
Guy Banister opracowywał swój plan zamachu. Jego plan przypominał plan Littella.
Plany zamachu mnożyły się na potęgę. Jack wkurzał mucho gorących głów. Dupek miał
przechlapane.
Guy miał pchnięcie. Guy znał Carlosa. Guy znał kubańskich uchodźców. Guy znał
grube ryby ze szmalem. Guy urobił jednego frajera. Guy uprzedził plan Littella.
Poszedł ze swoim do Carlosa. Carlos go zatwierdził. Carlos udaremnił plan Warda. Ich
przygotowania spaliły na panewce. Zmienili się ludzie. Niektórzy z chłopaków Pete’a i
Warda dołączyli do ekipy Guya.
Zaczęły mnożyć się usterki - last-minute - Pete i Boyd musieli je usuwać.
Santo i Sam nie mogli ścierpieć Boyda. Odnowili swój wyrok śmierci. Kemper Boyd -
mort sans doute1
.
Barb się poruszyła. Pete wstrzymał oddech. Aspiryna zaczynała działać. Ból głowy
zelżał.
Santo i Sam jemu darowali życie. Carlos go polubił. Kochał la Causa. A obaj Chłopcy
mieli plany. Plany, w które Pete mógł się wpasować.
Pracował dla Howarda Hughesa - od 1952 do 1960 roku. Stręczył mu dziwki.
Dostarczał prochy. Robił za goryla.
Ward Littell był teraz prawnikiem Hughesa. A Hughes chciał wykupić Las Vegas.
1
Mort sans doute (fr.) - martwy bez odwołania (wszystkie przypisy tłumaczki).
Hughes pragnął całego Vegas Strip. Hughes pragnął wszystkich hoteli i kasyn.
Hughes miał plan wykupu. Mówił, że to potrwa sporo lat. Chłopcy też mieli plan:
Sprzedajmy mu Las Vegas. Ale zróbmy Howarda Hughesa na szaro. Nasze ekipy dalej
będą tam pracować. Oskubiemy Hughesa do czysta. Vegas wciąż będzie należeć do nas.
Ward należał do Carlosa. I dostał przyszłe zadanie: wynegocjować kontrakt tak, żeby
wyszło na nasze.
Pete należał do Chłopców. Chłopcy zaproponowali:
Jedź do Vegas. Pracuj z Wardem. Przygotuj grunt dla kontraktu z Hughesem. Znasz się
na mokrej robocie. Znasz się na heroinie. Może uchylimy nasz zakaz handlu prochami. Może
pozwolimy ci sprzedawać czarnuchom.
Może cię nie zabijemy. Może nie zabijemy twojej królowej twista.
Barb nie zabrała swoich ciuchów do hotelu. Niebieskie cekiny i zieleń. Mieli dwa
występy dziś wieczór. Jego żona i trio jej eks-męża.
Jakaś smutna knajpa. Smutna Barb. Zadedykujmy jeden numer Jackowi.
Wiadomość o akcji poprzedziła akcję. Chłopcy z Mafii gadali. Chłopcy wiedzieli. Hesh
Ryskind zameldował się w Adolphusie. Hesh miał raka. Hesh przyjechał, by zobaczyć i
umrzeć.
Hesh widział kawalkadę. Hesh umarł o 13:00. Kopnął w kalendarz w tym samym czasie
co Jack.
Pete dotknął łóżka. Różowa pościel, a na niej rude włosy - krzykliwe zderzenie
kolorów.
Rozległ się dzwonek u drzwi - melodia „Eyes of Texas” w tonacji B-dur. Barb się nie
obudziła. Pete podszedł. Uchylił drzwi.
Kurwa mać - przyszedł Guy Banister.
Guy się pocił. Guy był po sześćdziesiątce. Guy był po dwóch zawałach.
Pete wyszedł na korytarz. Zamknął za sobą drzwi. Guy pomachał szklanką z whisky i
wodą sodową.
- Chodź. Wynająłem pokój w głębi korytarza.
Pete poszedł za nim. Chodnik na podłodze się elektryzował. Guy otworzył drzwi, po
czym zamknął je na zasuwkę.
Złapał za flaszkę - whisky marki Old Crow - Pete zaraz mu ją odebrał.
- Powiedz mi, że obaj nie żyją i przyszedłeś po mnie nie dlatego, że coś się spieprzyło.
Guy zamieszał whisky w szklance. - Król John Pierwszy nie żyje, ale mój chłoptaś zabił
gliniarza i został aresztowany.
Podłoga zaczęła się zapadać. Pete zaparł się w niej nogami.
- Gliniarza, który miał zabić jego?
Guy wpatrywał się we flaszkę. Pete oddał mu ją.
- Zgadza się. Tippita. Mój chłoptaś wyciągnął spluwę i stuknął go na Oak Cliff.
- A czy twój chłoptaś wie, jak się nazywasz?
Guy odkorkował flaszkę. - Nie, kontaktowałem się z nim przez łącznika.
Pete walnął w ścianę. Posypał się tynk. Guy rozlał gorzałę.
- Ale twój chłoptaś wie, jak się nazywa łącznik. Łącznik wie, jak ty się nazywasz, a
prędzej czy później twój chłoptaś zacznie sypać nazwiskami. Popraw mnie, kurwa, jeśli się
mylę.
Guy nalał sobie drinka. Ręka mu drżała. Pete usiadł okrakiem na krześle. Ból głowy
powrócił. Zapalił papierosa. Jego ręka też drżała.
- Musimy go zabić.
Guy starł to, co rozlał. - Tippit miał wsparcie, ale chciał iść sam. To była robota dla
dwóch, a teraz musimy za to zapłacić.
Pete ścisnął oparcie krzesła. Szczeble zadrżały. Jeden się wyłamał.
- Nie mów mi, co trzeba było zrobić. Powiedz lepiej, jak dobierzemy się do twojego
chłoptasia.
Guy usiadł na łóżku. Guy wyciągnął się wygodnie.
- Zleciłem tę robotę wsparciu Tippita.
Pete rzekł: - I?
- Facet ma dostęp do aresztu i jest do tej roboty dostatecznie wredny, a na dodatek wisi
trochę kasy rozdającym z kasyn, co oznacza, że ma dług u Mafii.
Pete rzekł: - Jest jakieś „ale”. Na razie za różowo mi to wygląda.
- Cóż...
- Cóż, cholera, co?
- Cóż, facet jest uparty i nie chce tego zrobić, a do tego jest udupiony robotą jako
wsparcie jakiegoś gliny z Vegas.
Pete strzelił knykciami. - Przekonamy go.
- Nie wiem. To twardziel.
Pete pstryknął papierosem. Trafił prosto w Guya. Guy zaskowytał. Zgasił niedopałek.
Przypalił poduszkę.
Pete zakaszlał. - Ciebie pierwszego Carlos stuknie, jak twój chłoptaś zacznie mówić.
Włączył się gdzieś telewizor - piętro niżej. Dźwięk niósł się po ścianach: „Naród w
żałobie” / „dzielna pierwsza dama”.
Guy powiedział: - Boję się.
- To twój, kurwa, pierwszy sensowny komentarz.
- Ale go dostaliśmy. Przez nas świat stanął na głowie.
Stary pierdoła aż się zaczerwienił. Krople potu i durne uśmiechy.
- Opowiedz resztę.
- Co powiesz na toast za zastrzelonego...
- Co powiesz o Rogersie i naszym zawodowym strzelcu?
Guy zakaszlał. - No dobra, do rzeczy. Pan Hoover, jak tylko dotarła do niego
wiadomość, przysłał tu Littella, a ja sam widziałem go w Wydziale Policji. Gliniarze podczas
łapanki zgarnęli Rogersa, ale Littell go wypuścił i zniszczył dokumentację. Rogers miał lewe
papiery, więc zdaje się, że tu jesteśmy czyści.
Usterki / poprawki...
- Ten zawodowiec. Udało mu się zwiać?
- Spokojna głowa. Dostał się do McAllen i przekroczył granicę. Zostawił wiadomość u
mnie w domu w Nowym Orleanie, a ja zadzwoniłem tam i wiem, że wszystko jest cacy.
- A co z Rog...
- Siedzi w motelu w Fort Worth. Littell mówił, że świadkowie są zakręceni, opowiadają
różne historie, a panu Hooverowi jak diabli zależy na udowodnieniu, że to robota mojego
chłoptasia. Według Littella powinniśmy się przejmować tylko jednym gościem...
Pete rzekł: - Mówże. Nie męcz mnie tak.
- W porządku. Littell powiedział, że jeden kolejarz prawie rozpoznał Rogersa, więc
moim skromnym zdaniem powinniśmy go załatwić.
Pete pokręcił głową. - To będzie za bardzo podejrzane. Lepiej niech wraca do roboty,
jakby się nic nie stało.
- No to trochę go nastraszę.
- Nie ty. Niech ten od wsparcia to załatwi. Każ mu udawać gliniarza.
Telewizor ryczał: „Naród opłakuje” / „samotny zabójca”.
Guy założył ręce. - Jest jeszcze jedna sprawa.
- Gadaj już.
- No dobra. Rozmawiałem z naszym zawodowym strzelcem. Uważa, że możliwe jest, iż
Jack Ruby się we wszystkim połapał.
Ruby: poborca haraczy / alfons / dawny kapuś Littella / właściciel lokalu ze strip...
- Trzymałem tę całą ekipę w kryjówce w Oklahomie. No i Rogers zadzwonił do
Ruby’ego i załatwił coś dla rozrywki. Zawodowiec powiedział, że Ruby pojawił się z dwiema
panienkami i jakimś sługusem i widział karabiny na tyłach... Zaczekaj, jeszcze się tak nie
podniecaj - powiedziałem temu od wsparcia, żeby przycisnął Ruby’ego i sprawdził, co wie.
Pokój gdzieś odpłynął. Wymiary się zniekształciły. Pete wziął się w garść.
Guy powiedział: - Może trzeba będzie ich stuknąć.
Pete powiedział: - Nie.
Guy znów się zaczerwienił. Jakby miał trzeciego zawału dostać.
- Nie? Ty, wielki gość, mówisz nie? Wielki gość mówi nie, jakby nie wiedział, że
Chłopcy gadają, a gadają, że stracił ochotę na Życie...
Pete wstał. Pete wyłamał sobie kciuki. Pete wyciągnął ręce. Pete chwycił za szczeble
krzesła, szarpnął. Pete rozwalił krzesło w drzazgi.
Guy zlał się w spodnie. Guy, kurwa, nie wytrzymał. Plama się powiększała. Z krocza
mu ciekło. Pomoczył pościel.
Pete wyszedł. Korytarz jakoś się tak rozpływał. Ściany pomagały utrzymać równowagę.
Wracał do apartamentu. Zatrzymał się trzy metry przed drzwiami. Usłyszał telewizor.
Usłyszał, jak Barb szlocha. Usłyszał, jak ciska krzesłami o ściany.
4.
(Dallas, 22 listopada 1963)
Psie odchody na wybiegu. Striptizerka próbująca ominąć gówna. Witamy w klubie
Carousel.
Gliniarze klaskali. Gliniarze pohukiwali. Gliniarze rządzili tą spelunką. Klub został
zamknięty dla zwykłych śmiertelników. Właściciel kochał Jackie. Właściciel kochał JFK.
Popłaczmy więc. Przetrwajmy jakoś tę gehennę. Okażmy trochę szacunku.
Wystarczyła odznaka. Właściciel kochał gliniarzy. Sługa uniżony - Jack Ruby.
Wayne wszedł. I rzucił nazwisko Maynarda Moore’a. Ruby go posadził. Gliniarze z
Dallas byli wysocy. To przez te buty na obcasach. Wayne miał ponad metr osiemdziesiąt. A
przy tutejszych czuł się jak karzeł.
Estrada przylegała do wybiegu. Grał saksofon i jakiś bęben. Dwie striptizerki się
rozbierały. Blondynka przypominała Lynette. Brunetka przypominała Janice.
Moore się spóźniał. W klubie było głośno. Combo grało „Night Train”. Wayne sączył
7-upa. Muzyka go wkurwiała. Łomot bębna wywoływał obrazy.
Bum - załatwia Wendella Durfee. Bum - podrzuca mu spluwę.
Obok niego zakołysała się striptizerka. Miała cieliste majteczki. Prześwitywało przez
nie odrastające owłosienie. Jakiś gliniarz strzelił jej gumką. Zachwiała się i poleciała w jego
stronę.
Ruby krzątał się po lokalu. Oczyszczał popielniczki. Rzucał kości. Zganiał psa z
wybiegu. Nalewał drinki. Podawał ogień. I wylewał żale.
Jakiś dupek zabił jego prezydenta. Dupek-bitnik podobno. A jemu samemu księgowa
prysła. Przerżnęła jego kasę. Wykiwała go. Ale jego przyjaciół nie wykiwa.
Wisiał kasę urzędowi skarbowemu. Arden mówiła, że mu pomoże. Arden była
cuchnącą pizdą. Arden kłamała i kradła. Arden miała fałszywy adres. A jakiś bitnik zastrzelił
jego bohatera.
Wszedł Maynard Moore.
Zapiał z zachwytu. Zawył z rozkoszy. Rzucił kapeluszem. Kapelusz złapała striptizerka.
Moore podszedł do Ruby’ego. Ruby dalej pieprzył swoje. Wskoczył pomiędzy nich
pies. Moore go złapał. Pocałował. Pociągnął za ogon.
Ruby się skrzywił. Chłopcze - to boli!
Moore upuścił psa. I wziął się za Ruby’ego. Popchnął go. Pstryknął w mezuzę. Zrzucił
mu kapelusz.
Wayne patrzył. Moore urabiał Ruby’ego.
Szarpnął za jego krawat. Strzelił szelkami. Dźgnął palcem w pierś. Ruby się zwijał.
Ruby wpadł na automat z gumkami.
Moore się do niego ciskał. Ruby wyciągnął chusteczkę i otarł czoło.
Wayne podszedł. Zaszedł od tyłu Moore’a.
- Pete jest w mieście. Ludziom nie spodoba się to, co możesz wiedzieć, a ty chyba
wisisz nam parę przysług.
Wayne zakasłał. Moore się obrócił. Ruby ścisnął łańcuszek od mezuzy.
Moore się uśmiechnął. - Wayne, to jest Jack. Jack jest jankesem, ale i tak go lubimy.
*
Moore miał jakąś pilną sprawę w Piano. Wayne się zgodził. Pieprzyć to. Co się
odwlecze... Odłóżmy Wendella D na później.
Ruchu praktycznie nie było. Wiatr hulał. Moore jechał swoją prywatną furą. Chevrolet
409 - chromowane rury i felgi - autostradą baaaardzo szyyyybko.
Wayne trzymał się drążka przy desce rozdzielczej. Moore żłopał wódę. Spaliny kłuły w
oczy.
Radio wyło na cały głos. Jakiś kaznodzieja nawracał:
John F-jak-Fiutek Kennedy kochał Czerwonego Papieża. Sprzedał duszę Narodom
Zżydowionym. Niech Bóg błogosławi Lee H-jak-Herosa Oswalda.
Wayne ściszył. Moore ryknął śmiechem.
- Masz niską odporność na prawdę. W przeciwieństwie do twojego tatusia.
Wayne uchylił trójkątną szybkę po swojej stronie. - Czy wszyscy gliniarze z Wydziału
są tacy jak ty, czy może w twoim przypadku zrezygnowali z testu na inteligencję?
Moore mrugnął. - Wydział Policji w Dallas jest bardzo na prawo. Jest u nas trochę ludzi
z Klanu i trochę od Johna Bircha2
. Tak jak w tych ulotkach kolportowanych przez twojego
tatulka. „Wybierasz czerwień czy błękit biel i czerwień?”
Wayne wyczuł nadciągający deszcz. - On na swoich ulotkach zarabia tylko pieniądze. I
nie zobaczysz go ubranego w białe prześcieradło w żadnym Pierdziuchowie w stanie Teksas.
- Z pewnością nie, co wcale mu się nie chwali.
Deszcz spadł. Deszcz ustał. Wayne odleciał. Spaliny łaskotały w gardle. Samochód
warczał monotonnie. Wayne znów przeżywał cały ten niedawny szajs.
Zachodnie Vegas: napaść pierwszego stopnia / osiem zgłoszeń. Biały mężczyzna bije
kolorowe dziwki.
Podrywał je. Zabierał do domu. Bił je i cykał fotki - a Wydział Policji Las Vegas miał
to gdzieś.
On nie miał tego gdzieś. Powiedział Wayne’owi Seniorowi. Wayne Senior go wyśmiał.
Moore zjechał z autostrady. Kręcił się teraz po bocznych uliczkach. Włączył długie
światła. Odczytywał nazwy ulic. Wjechał na nieutwardzoną drogę.
Zahaczał o chodniki. Czytał nazwiska na skrzynkach pocztowych. Znalazł tę skrzynkę.
Stanął.
Wayne zmrużył oczy. Dostrzegł nazwisko: „Bowers”.
Wayne się przeciągnął. Moore się przeciągnął. Moore chwycił torebkę śniadaniową.
- To zajmie mi najwyżej dwie minuty.
Wayne ziewnął. Moore wysiadł. Wayne też wysiadł i oparł się o samochód.
Dom był obskurny. Trawnik wyschnięty. Ze ścian łuszczyła się farba i sypał tynk.
Moore wszedł na werandę. I zadzwonił. Otworzył jakiś mężczyzna. Moore pokazał
odznakę. I wepchnął tamtego do środka. I kopniakiem zamknął drzwi.
Wayne przeciągnął się, żeby pozbyć się skurczy. I zaczął oglądać samochód. Butem
2
Stowarzyszenie Johna Bircha (John Birch Society) - faszyzująca organizacja powstała w latach
pięćdziesiątych w Stanach Zjednoczonych.
James Ellroy Sześć tysięcy gotówką The Cold Six Thousand Tłumaczenie Violetta Dobosz
Billowi Stonerowi
CZĘŚĆ I EKSTRADYCJA 22-25 listopada 1963 1. Wayne Tedrow Jr. (Dallas, 22 listopada 1963) Wysłali go do Dallas, żeby zabił czarnego alfonsa o nazwisku Wendell Durfee. Nie był pewien, czy da radę. Wysłała go Rada Zarządców Kasyn. Opłacili mu bilet lotniczy w pierwszej klasie. Nadszarpnęli swój fundusz łapówkowy. Posmarowali mu. Podsypali sześć kawałków gotówką. Nikt nie powiedział: Zabij tego smolucha. Załatw to, jak należy. Weź honorarium. Lot przebiegał gładko. Stewardesa serwowała drinki. Dostrzegła pistolet. Stała się upierdliwa. Zaczęła zadawać głupie pytania. Powiedział, że pracuje w Wydziale Policji Las Vegas. Dowodzi sekcją wywiadowczą. Kompletuje akta i zdobywa informacje. Spodobało jej się. O mało co nie zemdlała. - Kotku, a co będziesz robił w Dallas? Powiedział jej. Pewien Murzyn dźgnął nożem rozdającego przy grze w oczko. Rozdający stracił oko. Murzyn prysnął do Wielkiego D. Spodobało jej się. Przyniosła mu whisky z wodą sodową. Pewne szczegóły pominął. To rozdający sprowokował napaść. Rada wydała wyrok - śmierć za napad z bronią w ręku drugiego stopnia. Odprawa przed podróżą. Porucznik Buddy Fritsch: „Nie muszę ci mówić, czego oczekujemy, synu. I nie muszę dodawać, że twój ojciec też tego chce.” Stewardesa zaczęła odgrywać gejszę. Nastroszyła swoje wysoko upięte włosy. - Jak się nazywasz?
- Wayne Tedrow. Zapiała z zachwytu. - No to musisz być Junior! Spojrzał na nią obojętnie. Zaczął pitolić byle co. Ziewnął. Nie przestawała się do niego łasić. Wprost uwielbiaaaała jego tatusia. Latał z nią mnóstwo razy. Wiedziała, że jest szychą wśród mormonów. Tak baaaardzo chciałaby się dowiedzieć więcej. Wayne opowiedział o Waynie Seniorze. Był przewodniczącym związku zawodowego pomocy kuchennych. Zaniżał swoje dochody. Miał szmal. Miał wpływy. Kolportował prawicowe ulotki. Zadawał się z grubymi rybami. Znał J. Edgara Hoovera. Pilot włączył interkom. Lądowanie w Dallas - o czasie. Stewardesa nastroszyła fryzurę. - Założę się, że masz rezerwację w Adolphusie. Wayne zapiął pas. - Czemu tak sądzisz? - Cóż, twój tatuś mówił mi, że zawsze się tam zatrzymuje. - Ja też mam się tam zatrzymać. Nikt mnie nie pytał o zdanie, ale tam właśnie zaklepali mi pokój. Stewardesa przykucnęła. Podciągnęła jej się spódnica. Wyszła podwiązka. - Twój tatuś mówił, że mają tam, w hotelu, milutką restauracyjkę, i... no, cóż... Samolot wpadł w turbulencję. Wayne kiepsko to zniósł. Spocił się. Zamknął oczy. Ujrzał Wendella Durfee. Stewardesa dotknęła go. Wayne otworzył oczy. Zobaczył jej pryszcze. Zobaczył popsute zęby. Poczuł zapach jej szamponu. - Chyba się troszkę wystraszyłeś, Waynie Juniorze. „Junior” przepełnił miarę. - Daj mi święty spokój. Nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz, i nie zamierzam oszukiwać żony. * 13:50 Wylądowali. Wayne wysiadł pierwszy. I tupnął parę razy, by przywrócić krążenie w nogach. Ruszył do terminalu. Jakieś uczennice blokowały przejście. Jedna płakała. Jedna certoliła się z paciorkami różańca. Ominął je. Kierując się znakami, ruszył po bagaż. Dokoła snuli się ludzie. Wyglądali jak rozmemłani frajerzy.
Czerwone oczy. Buuu. Baby z chusteczkami przy nosach. Wayne zatrzymał się przy odbiorze bagażu. Obok przemknęły jakieś dzieciaki. Strzeliły z kapiszonów. Ryknęły śmiechem. Podszedł jakiś facet - południowy wsiok - wysoki i tłusty. Na głowie miał stetsona. Na nogach wielkie kowbojki. Przy pasie czterdziestkę piątkę inkrustowaną masą perłową. - Jeśli pan jest sierżant Tedrow, to jestem Maynard D. Moore z Wydziału Policji Dallas. Podali sobie ręce. Moore żuł tytoń. Moore cuchnął tanią kolońską. Jakaś kobieta minęła ich - buuu-uuu-uuu - jeden wielki czerwony nos. Wayne spytał: - Co się dzieje? Moore się uśmiechnął. - Jakiś ćwok stuknął prezydenta. * Większość sklepów była pozamykana. Flagi powiewały w połowie masztów. Jacyś zbuntowani kolesie powciągali swoje na samą górę. Moore wiózł Wayne’a. Moore miał plan: wpadnijmy do hotelu / zameldujmy cię / znajdźmy tego kunta kinte. John F. Kennedy - nie żyje. Obiekt miłości jego żony. Przedmiot obsesji macochy. JFK sprawiał, że Janice miała mokre majtki. Janice powiedziała o tym Wayne’owi Seniorowi. I Janice zapłaciła za to. Przez to Janice utykała. I popisywała się siniakami na udach. Nie żyje znaczyło, że nie żyje. Ale Wayne nie chwytał. Docierało to do niego jak przez mgłę. Moore żuł tytoń. Potem splunął przez okno. Słychać było wystrzały. Radość na zadupiu. Moore powiedział: - Niektórzy wcale się nie smucą. Wayne wzruszył ramionami. Minęli billboard - JFK i ONZ. - Nie jesteś rozmowny. Muszę powiedzieć, że jak na razie to nie jest z ciebie najweselszy partner od ekstradycji, jakiego miałem. Wystrzelił jakiś pistolet. Blisko. Wayne sięgnął do kabury. - Hej! Aleś się spietrał, chłopcze! Wayne zaczął grzebać przy krawacie. - Chcę to już mieć z głowy. Moore przejechał na czerwonym świetle. - Wszystko w swoim czasie. Jestem pewien, że już niedługo pan Durfee przywita się z naszym upadłym bohaterem. Wayne zamknął okno. Pochwycił zapach kolońskiej Moore’a. Moore powiedział: - Byłem ostatnio w Vegas. Prawdę mówiąc, wiszę na dziś całkiem
sporo markierowi w Pustynnej Wydmie. Wayne wzruszył ramionami. Minęli przystanek autobusowy. Jakaś kolorowa dziewczyna szlochała. - Słyszałem o twoim tatusiu. Słyszałem, że niezła z niego szyszka w Newadzie. Jakaś ciężarówka przejechała na czerwonym świetle. Kierowca pomachał piwem i rewolwerem. - Mnóstwo ludzi gada o moim ojcu. Wszyscy powtarzają, że go znają, i zaczyna to już brzmieć jak zdarta płyta. Moore uśmiechnął się. - Hejże, chyba wyczuwam tu lekkie spięcie. Pozostałości po przejeździe kawalkady Transparent w oknie: Dallas kocha Jacka i Jackie. - O tobie też słyszałem. Słyszałem, że masz skłonności, które nie za bardzo podobają się twojemu tatusiowi. - Na przykład? - Powiedzmy, że lubisz czarnuchów. Powiedzmy, że niańczysz Sonny’ego Listona, jak przyjeżdża do Vegas, bo Wydział Policji boi się, że koleś wpakuje się w jakieś szambo z gorzałą i białymi babkami, a ty go lubisz, za to nie lubisz tych miłych makaroniarzy, którzy dbają o czystość w twoim mieście... Wóz wpadł w dziurę. Wayne rąbnął o deskę rozdzielczą. Moore gapił się na Wayne’a. Wayne na niego. Mocowali się na spojrzenia. Moore przejechał na czerwonym. Wayne mrugnął pierwszy. Moore też mrugnął. - Nieźle się w ten weekend zabawimy. * W hotelowym holu znać było klasę. Grube dywany. Faceci zahaczali o nie obcasami kowbojek. Ludzie pokazywali na ulicę - patrz patrz patrz - ta kawalkada przejeżdżała obok hotelu. JFK tu machał. JFK dostał tu w pobliżu. Ludzie gadali. Nieznajomi wspierali nieznajomych. Faceci w teksańskich garniturach. Kobiety odstrojone à la Jackie. Przy recepcji roiło się od tych, którzy chcieli się zameldować. Moore coś ściemnił. I zaprowadził Wayne’a do baru. Tylko miejsca stojące - w barze tłumy. Na stoliku stał telewizor. Barman podkręcił dźwięk. Moore przepchnął się do budki telefonicznej. Wayne ruszył w stronę odbiornika.
Ludzie jazgotali. Faceci w kapeluszach. Wszyscy w kowbojkach na wysokich obcasach. Wayne stanął na palcach. I wyciągał szyję ponad rondami kapeluszy. Obraz podskoczył i znieruchomiał. Zakłócenia głosu i harmider na ekranie. Gliny. Jakiś chudy cieć. Słowa: „Oswald” / „broń” / „zwolennik komu...” Jakiś koleś wymachiwał karabinem. Pchali się dziennikarze. Ujęcie panoramiczne. I znów ten chudy cieć. Zestrachany i posiniaczony. Hałas w barze był okropny. Dym gęsty. Wayne zachwiał się na palcach. Jakiś gość wzniósł toast: - Za Oswalda. Powinni mu dać... Wayne stanął na całych stopach. Popchnęła go jakaś kobieta - miała mokre policzki i rozmazany tusz do rzęs. Wayne podszedł do budki telefonicznej. Moore rozmawiał przy uchylonych drzwiach. Powiedział: Słuchaj, facet... Powiedział: Niańczę jakiegoś smarkacza przy okazji jednej bzdurnej ekstradycji. „Bzdurnej” przesądziło. Wayne dźgnął Moore’a. Moore się obrócił. Podniosły się nogawki jego spodni. Kurwa - noże w cholewkach. Kastet w skarpecie. Wayne powiedział: - Wendell Durfee, pamiętasz? Moore wyprostował się nagle. Moore’a sparaliżowało. Wayne podążył za jego spojrzeniem. Zobaczył telewizor. Zobaczył ujęcie. Zobaczył obrazek: „Zastrzelony policjant J.D. Tippit”. Moore się gapił. Moore drżał. Moore dygotał. Wayne powiedział: - Wendell Durf... Moore popchnął go. I wybiegł na zewnątrz. * Rada zarezerwowała mu duuuży apartament. Chłopiec hotelowy snuł opowieści. JFK uwielbiał ten apartament. Posuwał tutaj babki. Ava Gardner obciągnęła mu na tarasie. Dwa salony. Dwie sypialnie. Trzy telewizory. Fundusz łapówkowy. Sześć kawałków gotówką. Załatw tego czarnucha, chłopcze. Wayne przechadzał się po apartamencie. Żywa historia. JFK uwielbiał Dallas i tutejsze cipki. Włączył telewizory. Nastawił na trzy różne kanały. Oglądał przedstawienie w trzech inscenizacjach. Chodził między odbiornikami. Poznawał historię. Chudym cieciem był Lee Harvey Oswald. Cieć zastrzelił JFK i Tippita. Tippit pracował
w Wydziale Policji Dallas. Tutejsze gliny były bardzo ze sobą zżyte. Moore pewnie go znał. Oswald był za czerwonymi. Oswald kochał Fidela. Oswald pracował w magazynie podręczników. Sprzątnął prezydenta w przerwie na lunch. Policja z Dallas go miała. W tutejszej kwaterze wrzało. Gliny. Pismaki. Fotografowie i cała reszta. Wayne rzucił się na kanapę. Zamknął oczy. Ujrzał Wendella Durfee. Otworzył oczy. Ujrzał Lee Oswalda. Wyłączył dźwięk. Wyciągnął ze swego portfela zdjęcia. Oto jego matka - jeszcze w Peru w Indianie. Rzuciła Wayne’a Seniora. Pod koniec ’47. Wayne Senior ją bił. Nieraz pogruchotał jej kości. Spytała raz Wayne’a, kogo kocha najbardziej. Odpowiedział: „Tatusia”. Uderzyła go w twarz. Płakała. Przepraszała. Ten cios przesądził. Został z Waynem Seniorem. Odwiedził matkę - w maju ’54 - wpadł do niej po drodze do wojska. Powiedziała: „Nie bierz udziału w głupich wojnach”. I jeszcze: „Nie ziej nienawiścią jak Wayne Senior”. Zerwał z nią. Zdecydowanie / permanentnie / na zawsze. A oto i jego macocha. Wayne Senior puścił kantem mamę Wayne’a. I ruszył w konkury do Janice. I zabrał ze sobą Wayne’a. Wayne miał wtedy trzynaście lat. Wayne był napalony. Wayne ślinił się na widok Janice. Janice Lukens Tedrow sprawiała, że na salonach wrzało. Grała znudzoną żonę. Grała dobrze w golfa. Grała w tenisa. Wayne Senior bał się jej ognia. Patrzyła, jak Wayne wzrasta. Jego żar rozpalał żar w niej samej. Zostawiała otwarte drzwi. Lubiła, kiedy patrzył. Wayne Senior to wiedział. I wcale o to nie dbał. No i teraz jego żona. Lynette Sproul Tedrow. Przycupnięta na jego kolanie. Zakończenie studiów w Brigham Young. On jest oszołomiony. Właśnie uzyskał dyplom z chemii - uniwersytet Brigham Young, rok 1959 - z wyróżnieniem. Rwał się do działania. Wstąpił do Wydziału Policji Las Vegas. Pieprzyć wyróżnienie. Poznał Lynette w Little Rock. Jesienią 1957. W liceum Central High zniesiono segregację. Wsioki z Południa. Kolorowe szczeniaki. Osiemdziesiąta Druga Dywizja
Powietrznodesantowa. Włóczą się jacyś biali chłoptasie. Biali chłoptasie wyrywają kanapkę kolorowemu. Lynette daje mu swoją. Chłoptasie atakują. Kapral Wayne Tedrow Jr. odpiera atak. Pokonuje ich. Dźga jednego dupka. Dupek drze się: „Mamusiu!”. Lynette leci na Wayne’a. Ma siedemnaście lat. On dwadzieścia trzy. Jest studentką college’u. Pieprzyli się na polu golfowym. Zmoczyły ich zraszacze. Opowiedział o wszystkim Janice. A ona: - Szybko wam poszło z Lynette. I pewnie walka podobała wam się tak samo jak seks. Janice go znała. Janice była dla niego prywatną wyrocznią. Wayne wyjrzał przez okno. W dole snuły się ekipy telewizyjne. Ich furgonetki parkowały w dwóch rzędach wzdłuż krawężnika. Przeszedł przez apartament. Wyłączył telewizory. Trzej Oswaldowie znikli. Wyciągnął swoje akta. Same kopie: WPLV / Biuro szeryfa Dallas. Durfee, Wendell. Płeć: mężczyzna / czarny / ur. 6.06.1927 / Clark County, Newada. 190 cm / 80 kg. „Jeździ cadillacami.” „Nosi krzykliwe stroje.” „Spłodził 13 nieślubnych dzieci.” „Stręczy Murzynki, białe, homoseksualistów i meksykańskich transwestytów.” Dwadzieścia dwa aresztowania za stręczycielstwo. Czternaście wyroków. Dziewięć odsiadek za nie płacone alimenty. Pięć przypadków niestawienia się na rozprawę po zwolnieniu za kaucją. Uwagi gliniarzy: Wendell jest bystry / Wendell jest tępy / Wendell pociachał tamtego gościa w Binion’s. Gość był opłacony. Gość przypieprzył się do Wendella pierwszy. Taka była polityka Rady. Wydział Policji Las Vegas ją egzekwował. „Znane kontakty w okręgu Dallas”: Marvin Duquesne Settle / czarny mężczyzna / areszt Stanu Teksas. Fenton „Duke” Price / czarny mężczyzna / areszt Stanu Teksas. Alfonzo John Jefferson / czarny mężczyzna / Wilmington Road 4219, Dallas 8, Teksas. „Partner do hazardu Wendella Durfee.” Na zwolnieniu warunkowym z więzienia okręgowego (nr 92.04 w rejestrze Stanu Teks.): 14.09.1960 - 14.09.1965. Zatrudniony: Rozlewnia napoju
Dr. Pepper. Uwaga: „Zobowiązany spłacać grzywnę przez okres zwolnienia warunkowego w każdy trzeci piątek (wypłata w Dr. Pepper) na ręce kuratora okręgowego.” Donnell George Lundy / czarny mężczyzna / areszt Stanu Teksas. Manuel „Bobo” Herrara / latynos / areszt Stanu Tek... Zadzwonił telefon. Wayne chwycił słuchawkę. - Tak? - To ja, synu. Twój nowy serdeczny kumpel. Wayne sięgnął do kabury. - Gdzie jesteś? - Teraz akurat w żadnym szczególnym miejscu. Ale spotkajmy się o ósmej. - Gdzie? - W klubie Carousel. Przyjedź tam i znajdziemy tego palanta. Wayne się rozłączył. I poczuł, że go skręca. Wendell, jak ja cię nie chcę zabić... 2. Ward J. Littell (Dallas, 22 listopada 1963) Jest limuzyna. Czeka na pasie startowym. Najnowszy model czarnego wozu FBI. Samolot podkołował do auta. Minął stojącego Air Force One. Żołnierze piechoty morskiej pełnili wartę w szeregach po obu stronach wyjścia. Pilot wyłączył silnik. Samolot zarzucił ogonem. Ze stukotem opadły schodki. Littell wysiadł. Uszy mu się odetkały. Skurcze w nogach ustąpiły. Działali błyskawicznie. Poprzestawiali dla niego plan lotów. Wsadzili go w mało luksusową awionetkę dla dwóch osób. Zadzwonił do niego pan Hoover - D.C. do L.A. Powiedział: „Zastrzelono prezydenta. Chcę, żeby pan tam poleciał i monitorował śledztwo”. Zamach miał miejsce o 12:30. Teraz była 16:10. Pan Hoover zadzwonił o 12:40. Pan Hoover otrzymał wiadomość i zadzwonił natychmiast. Littell podbiegł. Kierowca limuzyny otworzył drzwi. Miękka tylna kanapa. Przyciemniane szyby. Lotnisko Love Field widoczne jedynie w odcieniach szarości. Niewyraźne sylwetki ludzi. Bagażowi. Dziennikarze i czarterowe samoloty.
Kierowca ruszył. Littell spostrzegł pudełko na kanapie. Otworzył. Opróżnił. Odznaka agenta specjalnego - sztuk jedna. Legitymacja FBI ze zdjęciem - sztuk jedna. Używana przez FBI trzydziestka ósemka w kaburze - sztuk jedna. Jego stare zdjęcie. Jego stara broń. Zdał je jeszcze w sześćdziesiątym. Pan Hoover go wtedy wyeliminował. Miał teraz swoje insygnia - nowe i stare - i gładko wrócił na dawne stanowisko. Pan Hoover przechował rzeczone insygnia. W Dallas. Pan Hoover przewidział zamach. Znał lokalizację. Przeczuwał ramy czasowe. Był biernie współwinny. Wyczuwał zaangażowanie Littella. Wyczuwał potrzebę Littella, by sprawę wyciszyć. Littell wyjrzał przez okno. Ciemne szyby zniekształcały jak beczka śmiechu. Chmury implodowały. Budynki się chwiały. Ludzie pulsowali. Przywiózł ze sobą radio. Słuchał podczas lotu. Znał podstawowe fakty: Zatrzymany jeden podejrzany - jakiś pajac - urobiony lewicowiec. Guy Banister go podstawił. Pajac zabił gliniarza. Jednego z dwóch podstawionych, by zabić jego. Etap numer dwa się nie powiódł. Drugi gliniarz spieprzył zadanie. Littell założył kaburę. I przyglądał się swej legitymacji. Gliniarz / prawnik wtedy. Prawnik Mafii teraz. Od Hoovera-wroga, do sojusznika- Hughesa. Jednoosobowa firma prawnicza i trzech klientów: Howard Hughes / Jimmy Hoffa / Carlos Marcello. Zadzwonił do Carlosa. O dziesiątej rano czasu LA. Carlos był szczęśliwy. Bo wygrał sprawę o unieważnienie nakazu deportacji wydanego przez Bobby’ego K. Bobby procesował się z Carlosem w Nowym Orleanie. Carlos miał Nowy Orlean w kieszeni. Carlos był tam nietykalny dla każdej ławy przysięgłych. Klan Kennedych i ta ich nieposkromiona pycha... Ława przysięgłych uniewinnia Carlosa. Bobby się wścieka. Jack ginie godzinę później. Wymarłe ulice. Migające okna budynków. Tysiące włączonych telewizorów. To był jego show. To on sporządził plan. Pete Bondurant mu pomógł. Carlos wszystko zatwierdził i podstawił ekipę Guya Banistera. Guy udoskonalił jego plan. Guy go zmienił. Guy wszystko spieprzył. Pete też był w Dallas. Pete się ożenił. Pete był w hotelu Adolphus. Guy B. też tu był. Guy B. był gdzieś w pobliżu. Littell liczył okna. Wszystkie zniekształcone przez ciemne szyby. Smugi i zygzaki. Jego myśli się rozbiegały. I zbiegły się w końcu:
Pogadać z Petem. Zabić Oswalda. Postarać się, by śledztwo wskazało na sprawstwo samotnego strzelca. Limuzyna wjechała do centrum Dallas. Littell przypiął odznakę. Oto i Dealey Plaza. Niedaleko jest komenda Wydziału Policji. Rozejrzeć się za: Magazynem podręczników / szyldem Hertza / greckimi kolumnami. Są... Kolumny. Szyld. Żałobnicy na skrzyżowaniu Houston i Elm. Sprzedawca hot dogów. Szlochające zakonnice. Littell zamknął oczy. Kierowca skręcił w prawo. Stanął na początku podjazdu. Zahamował ostro. Tylne szyby zjechały. Ktoś zakaszlał. I spytał: - Pan Littell? Littell otworzył oczy. I ujrzał podziemny garaż. Ujrzał smarkatego fedzia. Smarkaty fedzio był cały spięty. - Sir, jestem agent specjalny Burdick... Hm, szef mówił, że powinien pan pójść prosto na górę i zobaczyć świadków. Littell chwycił swoją aktówkę. Spluwa wbijała mu się w biodro. Wysiadł. Rozprostował się. Przetarł okulary. Burdick trzymał się blisko. Burdick go drażnił. Wsiedli do windy towarowej. Burdick wcisnął 3. Drugie piętro. - Sir, muszę powiedzieć, że to jakiś obłęd. Mamy ludzi, którzy twierdzą, że było dwóch strzelców, że trzech, że czterech, nie potrafią nawet ustalić, skąd padły... - Odizolowaliście ich? - No... nie. - Kto ich przesłuchuje? Chłoptaś się zająknął. I przełknął głośno ślinę. - Jakie instytucje, chłopcze? - No cóż, my, Wydział Policji Dallas, Biuro Szeryfa i... Drzwi się otworzyły. Wtargnął zgiełk. Pokój odpraw pękał w szwach. Littell się rozejrzał. Burdick stał się nerwowy. Littell miał go gdzieś. Świadkowie też byli nerwowi. Świadkowie mieli plakietki z nazwiskami. Świadkowie tkwili przycupnięci na jednej ławie. Trzydzieści parę osób. Rozgadanych. Przejętych. Fałszujących fakty. Boksy o czarnych ścianach. Gliniarze i cywile - zadekowani w dziuplach przesłuchań. Nerwowi gliniarze i zszokowani cywile.
Czterdzieści biurek. Czterdzieści telefonów. Czterdziestu gadających głośno stróżów prawa. Gdzieniegdzie odznaki na garniturach. Poprzewracane kosze na śmieci. Międzyagencyjny chaos i... - Sir, czy możemy.... Littell podszedł. Littell spojrzał na ławę. Świadkowie się wiercili. Świadkowie palili. Pełne popielniczki podskakiwały. Widziałem to / widziałem tamto / głowa roztrzaskała mu się na kawałki! Maraton gadania - totalna fuszerka - zwyczajna partanina z udziałem masy świadków. Littell szukał typów szczególnych. Porządnych / wiarygodnych świadków. Cofnął się. Objął wzrokiem ławę. Dojrzał kobietę: ciemnowłosą / atrakcyjną / trzydziestopięcioletnią na pewno. Siedziała nieruchomo. Była opanowana. Obserwowała wyjście. Spostrzegła Littella. Odwróciła wzrok. Nawet nie mrugnęła. Burdick podszedł z telefonem. I ułożył usta w: On. Littell chwycił za telefon. Kabel się naprężył. Pan Hoover rzekł: - Proszę mówić krótko. Littell zasłonił wolne ucho. Hałas w pomieszczeniu przycichł. - Śledztwo we wstępnej fazie prowadzone jest bardzo nieudolnie. To jedno, czego na razie mogę być pewien. - Nie jestem zaskoczony i nie jestem zawiedziony, i jestem całkowicie przekonany, że Oswald działał na własną rękę. Pańskim zadaniem jest wyeliminowanie nazwisk potencjalnie kłopotliwych świadków, którzy mogliby tej tezie zaprzeczyć. Littell odparł: - Tak jest, sir. Burdick podniósł podkładkę do pisania. Miał do niej przypięte jakieś świstki. Karty z danymi świadków / wstępne zeznania / prawa jazdy. Głos w słuchawce się wyłączył. Burdick zabrał telefon. Littell wziął od niego podkładkę. Jej klips latał prawie luzem, pękał w szwach. Przejrzał pobieżnie świstki. Dwuwersowe oświadczenia. Zatrzymane prawka. Zabezpieczenie przed ucieczkami. Wykluczające się nawzajem informacje: 3 / 4 / 5 / 6 strzałów z 1 / 2 / 3 kierunków. Parkan. Magazyn podręczników. Trójpasmowy przejazd pod wiaduktem. Strzały z przodu. Strzały chybione. Strzały z tyłu. Littell sprawdzał fotki na prawach jazdy. Świadek nr 6: Strzały z kierunku skrzyżowania Houston i Elm. Świadek nr 9: Strzały z miejsca w bok od autostrady. Opanowana kobieta: dwa strzały z dwóch kierunków. Jej dane:
Arden Smith / West Mockingbird Lane. Dym papierosowy był gęsty. Littell zrobił krok w tył. Od dymu zaczął kichać. Wpadł na biurko. Rzucił kwity. Podszedł do dziupli przesłuchań. Burdick wlókł się za nim. Hałas w pomieszczeniu wzmógł się. Littell sprawdził dziuple. Partacka robota - żadnych magnetofonów / żadnych stenotypistek. Sprawdził dziuplę 1. Chudy gliniarz maglował chudego smarkacza. Smarkacz się śmiał. Ale jaja. Mój tato głosował na Nixona. Littell sprawdził dziuplę 2. Gruby gliniarz maglował grubego faceta. Gliniarz mówił: - Panie Bowers, nie zaprzeczam temu, co mi pan powiedział. Pan Bowers miał na głowie czapkę kolejarską. Pan Bowers nie mógł spokojnie usiedzieć. - No to dziesiąty raz powtarzam, żebym mógł wreszcie iść do domu. Byłem w wieży za tamtym parkanem na wzgórku. Zobaczyłem dwa podjeżdżające samochody około... cholera... jakieś pół godziny przed strzelaniną... i dwóch mężczyzn stających przy końcu ogrodzenia, a potem, jak tylko usłyszałem strzały, ujrzałem błysk światła, dokładnie w tym miejscu, gdzie stali. Gliniarz rysował jakieś bohomazy. Pan Bowers strzepnął popiół z papierosa. Littell mu się przyglądał. Littella ogarnął niepokój. Nie znał planów dotyczących strzelca. Ale znał się na wiarygodnych świadkach. Bowers był nieustępliwie pewny swego. Z Bowersa był dobry świadek. Burdick poklepał Littella po ramieniu. Littell się obrócił. Littell prawie go przewrócił. - Czego? Burdick zrobił krok w tył. - Hm, właśnie tak sobie pomyślałem, że Wydział Policji zgarnął takich trzech gości, włóczęgów chyba, z wagonu kolejowego za tamtym parkanem, jakieś pół godziny po strzelaninie. Mamy ich w areszcie. Niepokój Littella wzrósł. Littell powiedział: - Prowadź. Burdick ruszył natychmiast. Minęli dziuple. Minęli pokój socjalny. Korytarze się krzyżowały. Skręcili w lewo. Dotarli do pomieszczenia zamkniętego od frontu drucianą siatką. Przez interkom rozbrzmiało: - Agent Burdick proszony do dyżurki. Burdick rzekł: - Powinienem tam pójść. Littell potaknął. Burdick nie mógł ustać. I już go nie było. Littell wpatrzył się w siatkę. Światło było kiepskie. Littell mocno zmrużył oczy.
Zobaczył dwóch meneli. Zobaczył Chucka Rogersa. Chuck był człowiekiem Pete’a. Mokra robota / CIA. Chuck trzymał się z Guyem B. Rogers zobaczył Littella. Menele go zignorowali. Rogers się uśmiechnął. Littell dotknął swojej odznaki. Rogers na migi pokazał strzał z karabinu. Poruszył ustami. Wyszło: „Bum!” Littell się wycofał. Zawrócił. Skręcił w prawo. Znalazł się na skrzyżowaniu korytarzy. Skręcił. Zobaczył boczne drzwi. Otworzył je. Ujrzał schody i drabiny przeciwpożarowe. Po drugiej stronie korytarza: toaleta i drzwi oznaczone napisem: „strażnik”. Drzwi toalety się otworzyły. Wyszedł pan Bowers. Przeciągnął się. Zapiął rozporek. Poprawił klejnoty. Ujrzał Littella. Zmrużył oczy. Dostrzegł odznakę. - FBI, hę? - Zgadza się. - No to dobrze, że na pana wpadłem, bo jest coś, o czym zapomniałem powiedzieć tamtemu gościowi. Littell uśmiechnął się. - Przekażę. Bowers podrapał się po karku. - No dobra. Niech mu pan powie, że widziałem paru gliniarzy, jak wlekli kloszardów z suki i jeden wyglądał dokładnie tak jak jeden z tych gości, których widziałem przy parkanie. Littell wyciągnął notatnik. Pisał. Rozmazał trochę atramentu. Ręka mu drżała. Notes się trząsł. Bowers powiedział: - Żal mi Jackie. Littell się uśmiechnął. Bowers się uśmiechnął. Bowers uchylił czapki. Zabrzęczał monetami. Odszedł. Odszedł baaardzo powooooli. Littell patrzył za nim. Bowers kroczył. Bowers skręcił w prawo. Bowers znalazł się w korytarzu głównym. Littell rozluźnił ręce. Odetchnął. Podszedł do drzwi pokoju strażnika. Złapał za klamkę. Nacisnął. Drzwi puściły. Littell wszedł. Klitka trzy na trzy - kompletnie pusta. Tylko biurko / krzesło / wieszak na klucze. Papiery - przypięte do korkowej tablicy: Kartoteki włóczęgów - „Doyle” / „Paolino” / „Abrahams” - bez zdjęć. Jasna sprawa: Rogers skombinował lewe papiery. Siedział tu pod lewym nazwiskiem.
Jeden klucz na wieszaku - wielki / gruby / mosiężny. Littell zebrał papiery. Littell schował je do kieszeni. Littell zabrał klucz. Przełknął ślinę. Wyszedł, jakby nigdy nic. Podszedł do drucianej siatki. Otworzył drzwi. Rogers przygotował meneli. Zawołał ich. Pokazał: „Teraz cisza”. Wygłosił krótką mowę. Oto pojawił się nasz zbawca - róbcie, co wam każę. Menele stali wtedy blisko siebie. I zaraz rozeszli się. Stanęli przy ścianach. A Littell odszedł. Wrócił na główny korytarz. Stanął twarzą do pokoju odpraw. Zasłonił sobą widok na korytarz. Dał znak Rogersowi. Pokazał ręką. Drzwi przeciwpożarowe - jazda. Usłyszał kroki. Menele zapiszczeli. I głośno zachichotali. Drzwi pożarowe skrzypnęły. Jeden menel wrzasnął „Alleluja!”. Drzwi trzasnęły. Littell poczuł wietrzyk. Oblał się zimnym potem. Tętno mu oszalało. Poszedł do pokoju odpraw. Nogi mu dygotały, kolana miał jak z waty. Ocierał się o biurka. Wpadał na ściany. Wpadał na gliniarzy. Ława dla świadków spowita była w dym. Dymiło dwadzieścia papierosów. Arden Smith znikła. Littell rozejrzał się. Przebiegł wzrokiem po biurkach. Zobaczył dokumenty świadków. Wziął je do ręki. Sprawdził oświadczenia i prawa jazdy. Papiery Arden Smith - też znikły. Zajrzał do dziupli. Zajrzał w korytarze. Wyjrzał przez okno. Jest Arden Smith. Na ulicy. Idzie szybko. Odchodzi. Przeszła przez Houston. Weszła na jezdnię, nie bacząc na samochody. Skierowała się na Dealey Plaza. Littell zamrugał. I zgubił ją. Zasłonili ją żałobnicy opłakujący Jacka. 3. Pete Bondurant (Dallas, 22 listopada 1963) Apartament dla nowożeńców. Jebadełko pierwsza klasa. Złocona tapeta. Amorki. Różowe dywaniki i fotele. Narzuta na łóżko ze sztucznego
futra - różowiutka jak pupa niemowlaka. Pete przyglądał się śpiącej Barb. Nogi nagle jej zjechały. Kopnęła zamaszyście. Skopała pościel. Barbara Jane Lindscott Jahelka Bondurant. Przywiózł ją tu zawczasu. Zamknął apartament na cztery spusty. Powyłączał wiadomości. Lecz ona w końcu się obudzi. Usłyszy wiadomość. Będzie wiedzieć. Pieprzyłam się z Jackiem w sześćdziesiątym drugim. Było krótko i nijako. Zapluskwiłeś niektóre pokoje. Nagrałeś głosy. Miałeś to na taśmie. Szantaż nie wypalił. Twoi kumple się przegrupowali. Zamiast szantażować, zabiliście Jacka. Pete przesunął fotel. Zyskał świeży widok. Barb się przekręciła. Jej włosy zafalowały. Nie kochała Jacka. Służyła mu tylko własnym ciałem. Zgodziła się na szantaż. Na śmierć by się nie zgodziła. 18:10. Jack powinien już nie żyć. Podobnie jak pajac Guya. Chuck Rogers miał gdzieś ukryty samolot. Ekipa powinna już być w drodze. Barb się skrzywiła. Pete’a rozbolała głowa. Zaraz łyknął aspirynę i popił szkocką. Miewał paskudne bóle głowy - chroniczne - zaczęły się od szantażu Jacka. Szantaż nie wypalił. Pete świsnął trochę mafijnej heroiny. Pomógł mu jeden gość z CIA. Kemper Cathcart Boyd. Byli ze sobą très blisko. Mieli kontakty z Mafią. Znali Sama G. Pracowali dla Carlosa M. Pracowali dla Santo Trafficante. Wszyscy nienawidzili komuchów. Wszyscy kochali Kubę. Wszyscy nienawidzili Brodacza. Kasa i terytorium - dwie pieczenie przy jednym ogniu. Stuknijmy Brodacza. Otwórzmy na nowo nasze kasyna. Santo i Sam zaczęli grać na dwa końce. Zaczęli podlizywać się Castro. Kupili herę od Brata Raula. Carlos pozostał czysty. Nie olał la Causa. Pete i Boyd świsnęli prochy. Sam i Santo ich przycykali. Do Pete’a dotarły słuchy: przez tę ich kradzież szlag trafił interes z Fidelem. Carlos się do tego nie mieszał. Biznes to biznes. Prawo Mafii było ponad wszelkimi wielkimi sprawami. Wszyscy oni nienawidzili Bobby’ego. Wszyscy nienawidzili Jacka. Jack orżnął ich na Zatoce Świń. Jack robił naloty na kubańskie obozy uchodźców. Jack podlizywał się
Brodaczowi. Bobby deportował Carlosa. Bobby gnębił Mafię na très wielką skalę. Carlos nienawidził Jacka i Bobby’ego - molto bravissimo. Nienawidził ich także Ward Littell. Ward przeszmuglował Carlosa z powrotem. Ward został jego totumfackim. Ward poprowadził jego proces o deportację. Ward powiedział: stuknijmy Jacka. Carlosowi się spodobało. Carlos pogadał z Santo i Samem. Im też się spodobało. Santo i Sam mieli własne plany. Powiedzieli: stuknijmy Pete’a i Boyda. Chcemy odzyskać herę. Chcemy zemsty. Ward pogadał z Samem i Carlosem. Ward wstawił się za Petem. Chłopcy unieważnili swój morderczy plan. A haczyk: Darujemy wam życie. Będziecie nam dłużni. Sprzątniecie Wielkiego Jacka K. Guy Banister opracowywał swój plan zamachu. Jego plan przypominał plan Littella. Plany zamachu mnożyły się na potęgę. Jack wkurzał mucho gorących głów. Dupek miał przechlapane. Guy miał pchnięcie. Guy znał Carlosa. Guy znał kubańskich uchodźców. Guy znał grube ryby ze szmalem. Guy urobił jednego frajera. Guy uprzedził plan Littella. Poszedł ze swoim do Carlosa. Carlos go zatwierdził. Carlos udaremnił plan Warda. Ich przygotowania spaliły na panewce. Zmienili się ludzie. Niektórzy z chłopaków Pete’a i Warda dołączyli do ekipy Guya. Zaczęły mnożyć się usterki - last-minute - Pete i Boyd musieli je usuwać. Santo i Sam nie mogli ścierpieć Boyda. Odnowili swój wyrok śmierci. Kemper Boyd - mort sans doute1 . Barb się poruszyła. Pete wstrzymał oddech. Aspiryna zaczynała działać. Ból głowy zelżał. Santo i Sam jemu darowali życie. Carlos go polubił. Kochał la Causa. A obaj Chłopcy mieli plany. Plany, w które Pete mógł się wpasować. Pracował dla Howarda Hughesa - od 1952 do 1960 roku. Stręczył mu dziwki. Dostarczał prochy. Robił za goryla. Ward Littell był teraz prawnikiem Hughesa. A Hughes chciał wykupić Las Vegas. 1 Mort sans doute (fr.) - martwy bez odwołania (wszystkie przypisy tłumaczki).
Hughes pragnął całego Vegas Strip. Hughes pragnął wszystkich hoteli i kasyn. Hughes miał plan wykupu. Mówił, że to potrwa sporo lat. Chłopcy też mieli plan: Sprzedajmy mu Las Vegas. Ale zróbmy Howarda Hughesa na szaro. Nasze ekipy dalej będą tam pracować. Oskubiemy Hughesa do czysta. Vegas wciąż będzie należeć do nas. Ward należał do Carlosa. I dostał przyszłe zadanie: wynegocjować kontrakt tak, żeby wyszło na nasze. Pete należał do Chłopców. Chłopcy zaproponowali: Jedź do Vegas. Pracuj z Wardem. Przygotuj grunt dla kontraktu z Hughesem. Znasz się na mokrej robocie. Znasz się na heroinie. Może uchylimy nasz zakaz handlu prochami. Może pozwolimy ci sprzedawać czarnuchom. Może cię nie zabijemy. Może nie zabijemy twojej królowej twista. Barb nie zabrała swoich ciuchów do hotelu. Niebieskie cekiny i zieleń. Mieli dwa występy dziś wieczór. Jego żona i trio jej eks-męża. Jakaś smutna knajpa. Smutna Barb. Zadedykujmy jeden numer Jackowi. Wiadomość o akcji poprzedziła akcję. Chłopcy z Mafii gadali. Chłopcy wiedzieli. Hesh Ryskind zameldował się w Adolphusie. Hesh miał raka. Hesh przyjechał, by zobaczyć i umrzeć. Hesh widział kawalkadę. Hesh umarł o 13:00. Kopnął w kalendarz w tym samym czasie co Jack. Pete dotknął łóżka. Różowa pościel, a na niej rude włosy - krzykliwe zderzenie kolorów. Rozległ się dzwonek u drzwi - melodia „Eyes of Texas” w tonacji B-dur. Barb się nie obudziła. Pete podszedł. Uchylił drzwi. Kurwa mać - przyszedł Guy Banister. Guy się pocił. Guy był po sześćdziesiątce. Guy był po dwóch zawałach. Pete wyszedł na korytarz. Zamknął za sobą drzwi. Guy pomachał szklanką z whisky i wodą sodową. - Chodź. Wynająłem pokój w głębi korytarza. Pete poszedł za nim. Chodnik na podłodze się elektryzował. Guy otworzył drzwi, po czym zamknął je na zasuwkę. Złapał za flaszkę - whisky marki Old Crow - Pete zaraz mu ją odebrał. - Powiedz mi, że obaj nie żyją i przyszedłeś po mnie nie dlatego, że coś się spieprzyło. Guy zamieszał whisky w szklance. - Król John Pierwszy nie żyje, ale mój chłoptaś zabił gliniarza i został aresztowany.
Podłoga zaczęła się zapadać. Pete zaparł się w niej nogami. - Gliniarza, który miał zabić jego? Guy wpatrywał się we flaszkę. Pete oddał mu ją. - Zgadza się. Tippita. Mój chłoptaś wyciągnął spluwę i stuknął go na Oak Cliff. - A czy twój chłoptaś wie, jak się nazywasz? Guy odkorkował flaszkę. - Nie, kontaktowałem się z nim przez łącznika. Pete walnął w ścianę. Posypał się tynk. Guy rozlał gorzałę. - Ale twój chłoptaś wie, jak się nazywa łącznik. Łącznik wie, jak ty się nazywasz, a prędzej czy później twój chłoptaś zacznie sypać nazwiskami. Popraw mnie, kurwa, jeśli się mylę. Guy nalał sobie drinka. Ręka mu drżała. Pete usiadł okrakiem na krześle. Ból głowy powrócił. Zapalił papierosa. Jego ręka też drżała. - Musimy go zabić. Guy starł to, co rozlał. - Tippit miał wsparcie, ale chciał iść sam. To była robota dla dwóch, a teraz musimy za to zapłacić. Pete ścisnął oparcie krzesła. Szczeble zadrżały. Jeden się wyłamał. - Nie mów mi, co trzeba było zrobić. Powiedz lepiej, jak dobierzemy się do twojego chłoptasia. Guy usiadł na łóżku. Guy wyciągnął się wygodnie. - Zleciłem tę robotę wsparciu Tippita. Pete rzekł: - I? - Facet ma dostęp do aresztu i jest do tej roboty dostatecznie wredny, a na dodatek wisi trochę kasy rozdającym z kasyn, co oznacza, że ma dług u Mafii. Pete rzekł: - Jest jakieś „ale”. Na razie za różowo mi to wygląda. - Cóż... - Cóż, cholera, co? - Cóż, facet jest uparty i nie chce tego zrobić, a do tego jest udupiony robotą jako wsparcie jakiegoś gliny z Vegas. Pete strzelił knykciami. - Przekonamy go. - Nie wiem. To twardziel. Pete pstryknął papierosem. Trafił prosto w Guya. Guy zaskowytał. Zgasił niedopałek. Przypalił poduszkę. Pete zakaszlał. - Ciebie pierwszego Carlos stuknie, jak twój chłoptaś zacznie mówić. Włączył się gdzieś telewizor - piętro niżej. Dźwięk niósł się po ścianach: „Naród w
żałobie” / „dzielna pierwsza dama”. Guy powiedział: - Boję się. - To twój, kurwa, pierwszy sensowny komentarz. - Ale go dostaliśmy. Przez nas świat stanął na głowie. Stary pierdoła aż się zaczerwienił. Krople potu i durne uśmiechy. - Opowiedz resztę. - Co powiesz na toast za zastrzelonego... - Co powiesz o Rogersie i naszym zawodowym strzelcu? Guy zakaszlał. - No dobra, do rzeczy. Pan Hoover, jak tylko dotarła do niego wiadomość, przysłał tu Littella, a ja sam widziałem go w Wydziale Policji. Gliniarze podczas łapanki zgarnęli Rogersa, ale Littell go wypuścił i zniszczył dokumentację. Rogers miał lewe papiery, więc zdaje się, że tu jesteśmy czyści. Usterki / poprawki... - Ten zawodowiec. Udało mu się zwiać? - Spokojna głowa. Dostał się do McAllen i przekroczył granicę. Zostawił wiadomość u mnie w domu w Nowym Orleanie, a ja zadzwoniłem tam i wiem, że wszystko jest cacy. - A co z Rog... - Siedzi w motelu w Fort Worth. Littell mówił, że świadkowie są zakręceni, opowiadają różne historie, a panu Hooverowi jak diabli zależy na udowodnieniu, że to robota mojego chłoptasia. Według Littella powinniśmy się przejmować tylko jednym gościem... Pete rzekł: - Mówże. Nie męcz mnie tak. - W porządku. Littell powiedział, że jeden kolejarz prawie rozpoznał Rogersa, więc moim skromnym zdaniem powinniśmy go załatwić. Pete pokręcił głową. - To będzie za bardzo podejrzane. Lepiej niech wraca do roboty, jakby się nic nie stało. - No to trochę go nastraszę. - Nie ty. Niech ten od wsparcia to załatwi. Każ mu udawać gliniarza. Telewizor ryczał: „Naród opłakuje” / „samotny zabójca”. Guy założył ręce. - Jest jeszcze jedna sprawa. - Gadaj już. - No dobra. Rozmawiałem z naszym zawodowym strzelcem. Uważa, że możliwe jest, iż Jack Ruby się we wszystkim połapał. Ruby: poborca haraczy / alfons / dawny kapuś Littella / właściciel lokalu ze strip... - Trzymałem tę całą ekipę w kryjówce w Oklahomie. No i Rogers zadzwonił do
Ruby’ego i załatwił coś dla rozrywki. Zawodowiec powiedział, że Ruby pojawił się z dwiema panienkami i jakimś sługusem i widział karabiny na tyłach... Zaczekaj, jeszcze się tak nie podniecaj - powiedziałem temu od wsparcia, żeby przycisnął Ruby’ego i sprawdził, co wie. Pokój gdzieś odpłynął. Wymiary się zniekształciły. Pete wziął się w garść. Guy powiedział: - Może trzeba będzie ich stuknąć. Pete powiedział: - Nie. Guy znów się zaczerwienił. Jakby miał trzeciego zawału dostać. - Nie? Ty, wielki gość, mówisz nie? Wielki gość mówi nie, jakby nie wiedział, że Chłopcy gadają, a gadają, że stracił ochotę na Życie... Pete wstał. Pete wyłamał sobie kciuki. Pete wyciągnął ręce. Pete chwycił za szczeble krzesła, szarpnął. Pete rozwalił krzesło w drzazgi. Guy zlał się w spodnie. Guy, kurwa, nie wytrzymał. Plama się powiększała. Z krocza mu ciekło. Pomoczył pościel. Pete wyszedł. Korytarz jakoś się tak rozpływał. Ściany pomagały utrzymać równowagę. Wracał do apartamentu. Zatrzymał się trzy metry przed drzwiami. Usłyszał telewizor. Usłyszał, jak Barb szlocha. Usłyszał, jak ciska krzesłami o ściany. 4. (Dallas, 22 listopada 1963) Psie odchody na wybiegu. Striptizerka próbująca ominąć gówna. Witamy w klubie Carousel. Gliniarze klaskali. Gliniarze pohukiwali. Gliniarze rządzili tą spelunką. Klub został zamknięty dla zwykłych śmiertelników. Właściciel kochał Jackie. Właściciel kochał JFK. Popłaczmy więc. Przetrwajmy jakoś tę gehennę. Okażmy trochę szacunku. Wystarczyła odznaka. Właściciel kochał gliniarzy. Sługa uniżony - Jack Ruby. Wayne wszedł. I rzucił nazwisko Maynarda Moore’a. Ruby go posadził. Gliniarze z Dallas byli wysocy. To przez te buty na obcasach. Wayne miał ponad metr osiemdziesiąt. A przy tutejszych czuł się jak karzeł. Estrada przylegała do wybiegu. Grał saksofon i jakiś bęben. Dwie striptizerki się rozbierały. Blondynka przypominała Lynette. Brunetka przypominała Janice. Moore się spóźniał. W klubie było głośno. Combo grało „Night Train”. Wayne sączył 7-upa. Muzyka go wkurwiała. Łomot bębna wywoływał obrazy. Bum - załatwia Wendella Durfee. Bum - podrzuca mu spluwę.
Obok niego zakołysała się striptizerka. Miała cieliste majteczki. Prześwitywało przez nie odrastające owłosienie. Jakiś gliniarz strzelił jej gumką. Zachwiała się i poleciała w jego stronę. Ruby krzątał się po lokalu. Oczyszczał popielniczki. Rzucał kości. Zganiał psa z wybiegu. Nalewał drinki. Podawał ogień. I wylewał żale. Jakiś dupek zabił jego prezydenta. Dupek-bitnik podobno. A jemu samemu księgowa prysła. Przerżnęła jego kasę. Wykiwała go. Ale jego przyjaciół nie wykiwa. Wisiał kasę urzędowi skarbowemu. Arden mówiła, że mu pomoże. Arden była cuchnącą pizdą. Arden kłamała i kradła. Arden miała fałszywy adres. A jakiś bitnik zastrzelił jego bohatera. Wszedł Maynard Moore. Zapiał z zachwytu. Zawył z rozkoszy. Rzucił kapeluszem. Kapelusz złapała striptizerka. Moore podszedł do Ruby’ego. Ruby dalej pieprzył swoje. Wskoczył pomiędzy nich pies. Moore go złapał. Pocałował. Pociągnął za ogon. Ruby się skrzywił. Chłopcze - to boli! Moore upuścił psa. I wziął się za Ruby’ego. Popchnął go. Pstryknął w mezuzę. Zrzucił mu kapelusz. Wayne patrzył. Moore urabiał Ruby’ego. Szarpnął za jego krawat. Strzelił szelkami. Dźgnął palcem w pierś. Ruby się zwijał. Ruby wpadł na automat z gumkami. Moore się do niego ciskał. Ruby wyciągnął chusteczkę i otarł czoło. Wayne podszedł. Zaszedł od tyłu Moore’a. - Pete jest w mieście. Ludziom nie spodoba się to, co możesz wiedzieć, a ty chyba wisisz nam parę przysług. Wayne zakasłał. Moore się obrócił. Ruby ścisnął łańcuszek od mezuzy. Moore się uśmiechnął. - Wayne, to jest Jack. Jack jest jankesem, ale i tak go lubimy. * Moore miał jakąś pilną sprawę w Piano. Wayne się zgodził. Pieprzyć to. Co się odwlecze... Odłóżmy Wendella D na później. Ruchu praktycznie nie było. Wiatr hulał. Moore jechał swoją prywatną furą. Chevrolet 409 - chromowane rury i felgi - autostradą baaaardzo szyyyybko. Wayne trzymał się drążka przy desce rozdzielczej. Moore żłopał wódę. Spaliny kłuły w oczy. Radio wyło na cały głos. Jakiś kaznodzieja nawracał:
John F-jak-Fiutek Kennedy kochał Czerwonego Papieża. Sprzedał duszę Narodom Zżydowionym. Niech Bóg błogosławi Lee H-jak-Herosa Oswalda. Wayne ściszył. Moore ryknął śmiechem. - Masz niską odporność na prawdę. W przeciwieństwie do twojego tatusia. Wayne uchylił trójkątną szybkę po swojej stronie. - Czy wszyscy gliniarze z Wydziału są tacy jak ty, czy może w twoim przypadku zrezygnowali z testu na inteligencję? Moore mrugnął. - Wydział Policji w Dallas jest bardzo na prawo. Jest u nas trochę ludzi z Klanu i trochę od Johna Bircha2 . Tak jak w tych ulotkach kolportowanych przez twojego tatulka. „Wybierasz czerwień czy błękit biel i czerwień?” Wayne wyczuł nadciągający deszcz. - On na swoich ulotkach zarabia tylko pieniądze. I nie zobaczysz go ubranego w białe prześcieradło w żadnym Pierdziuchowie w stanie Teksas. - Z pewnością nie, co wcale mu się nie chwali. Deszcz spadł. Deszcz ustał. Wayne odleciał. Spaliny łaskotały w gardle. Samochód warczał monotonnie. Wayne znów przeżywał cały ten niedawny szajs. Zachodnie Vegas: napaść pierwszego stopnia / osiem zgłoszeń. Biały mężczyzna bije kolorowe dziwki. Podrywał je. Zabierał do domu. Bił je i cykał fotki - a Wydział Policji Las Vegas miał to gdzieś. On nie miał tego gdzieś. Powiedział Wayne’owi Seniorowi. Wayne Senior go wyśmiał. Moore zjechał z autostrady. Kręcił się teraz po bocznych uliczkach. Włączył długie światła. Odczytywał nazwy ulic. Wjechał na nieutwardzoną drogę. Zahaczał o chodniki. Czytał nazwiska na skrzynkach pocztowych. Znalazł tę skrzynkę. Stanął. Wayne zmrużył oczy. Dostrzegł nazwisko: „Bowers”. Wayne się przeciągnął. Moore się przeciągnął. Moore chwycił torebkę śniadaniową. - To zajmie mi najwyżej dwie minuty. Wayne ziewnął. Moore wysiadł. Wayne też wysiadł i oparł się o samochód. Dom był obskurny. Trawnik wyschnięty. Ze ścian łuszczyła się farba i sypał tynk. Moore wszedł na werandę. I zadzwonił. Otworzył jakiś mężczyzna. Moore pokazał odznakę. I wepchnął tamtego do środka. I kopniakiem zamknął drzwi. Wayne przeciągnął się, żeby pozbyć się skurczy. I zaczął oglądać samochód. Butem 2 Stowarzyszenie Johna Bircha (John Birch Society) - faszyzująca organizacja powstała w latach pięćdziesiątych w Stanach Zjednoczonych.