kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Eugenides Jeffrey - Intryga małżeńska

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
E

Eugenides Jeffrey - Intryga małżeńska .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu E EUGENIDES JEFFREY Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 266 stron)

Dla ziomali z akademika, Steviego i Moo Moo

Są ludzie, którzy nigdy by nie byli zakochani, gdyby nie ­słyszeli o miłości. François de La Rochefoucauld I możesz zadać sobie pytanie: „Jak ja się tu znalazłem?”. I możesz sobie powiedzieć: „To nie jest mój piękny dom”. I możesz sobie powiedzieć: „To nie jest moja piękna żona”. Talking Heads

ZAKOCHANY SZALENIEC

Najpierw rzut oka na jej książki. Były tam powieści Edith Wharton, ułożone nie według tytułów, lecz chronologicznie według daty wydania; były wszystkie dzieła Henry’ego Jamesa z serii Modern Library, prezent od ojca na dwudzieste pierwsze urodziny; studenckie lektury w miękkich oprawach, z pozaginanymi stronami, sporo Dickensa, odrobina Trollope’a, a także solidne porcje Jane Austen, George Eliot i znamienitych sióstr Brontë. Całe mnóstwo czarno-białych broszurowych wydań z serii New Directions, głównie poezja takich twórców jak H.D. lub Denise Levertov. Były też powieści Colette, które czytała po kryjomu. Oraz pierwsze wydanie Par, należące do matki – Madeleine zaglądała do tej książki ukradkiem w szóstej klasie, teraz zaś wykorzystywała jej fragmenty do pracy dyplomowej na temat intrygi małżeńskiej w literaturze. Krótko mówiąc, była to średniej wielkości, wciąż jednak przenośna biblioteczka reprezentująca właściwie wszystko, co Madeleine przeczytała na studiach, kolekcja tylko na pozór przypadkowo dobranych tekstów, których tematyka powoli się zawężała jak test osobowości tak wyrafinowany, że nie da się oszukiwać, przewidując implikacje poszczególnych pytań, i pogubiwszy się, można zrobić tylko jedno – wyjawić całą prawdę. A potem czekasz na wynik, licząc na coś w rodzaju „artystyczna dusza” lub „pasjonatka”, uznając, że pogodzisz się z „wrażliwa”, w głębi ducha obawiając się „egocentryczki” i „nudziary”, w końcu jednak poznajesz werdykt, który jest niejednoznaczny i sprawia, że myślisz o nim różnie w zależności od dnia, godziny lub aktualnego chłopaka: „niepoprawna romantyczka”. Książki te znajdowały się w pokoju, w którym leżała Madeleine, z głową pod poduszką, w dniu uroczystego rozdania dyplomów. Przeczytała każdą z nich, często po kilka razy, czasem zakreślając fragmenty, to wszystko jednak teraz w żaden sposób jej nie pomagało. Madeleine starała się nie zwracać uwagi na pokój i wszystko, co się w nim mieściło. Miała nadzieję, że z powrotem zapadnie się w nicość, w której bezpiecznie spędziła ostatnie trzy godziny. Każdy wyższy stopień przytomności zmuszał ją do zmierzenia się z pewnymi nieprzyjemnymi faktami, takimi jak ilość i różnorodność alkoholu wlanego w siebie poprzedniej nocy oraz to, że położyła się spać ze szkłami kontaktowymi. Wiedziała, że myśli o tych szczegółach przywołają z pamięci powody, dla których w ogóle tak dużo wypiła, a tego z całą pewnością nie chciała. I tak Madeleine poprawiła poduszkę, odcinając się od porannego światła, i próbowała znów zasnąć. Ale bez skutku. Bo w tejże chwili, na drugim końcu mieszkania, zadzwonił dzwonek u drzwi. Początek czerwca, Providence w stanie Rhode Island, słońce, na niebie od prawie dwóch godzin, oświetla bladą zatokę i kominy zakładów Narragansett Electric, wschodzi niczym słońce na pieczęci Uniwersytetu Browna zdobiącej wszystkie flagi i transparenty rozwieszone w całym kampusie, słońce o roztropnym obliczu, reprezentujące wiedzę. Ale to słońce – nad Providence – biło na głowę słońce symboliczne, ponieważ założyciele uniwersytetu w swym baptystycznym pesymizmie postanowili ukazać światło wiedzy w wianuszku chmur, sugerując, że ignorancja nie została jeszcze w królestwie człowieczym rozproszona, natomiast prawdziwe słońce w tym momencie przebijało się przez warstwę chmur, posyłając rozszczepione promienie światła i dając nadzieję tabunom rodziców, którzy mokli i marzli przez cały weekend, że ta nietypowa jak na tę porę roku pogoda nie zepsuje uroczystości. Wszędzie na College Hill, w geometrycznych ogrodach georgiańskich rezydencji, na przesyconych wonią magnolii podwórzach przed gmachami w stylu wiktoriańskim, na ceglanych chodnikach biegnących pod czarnym żelaznym ogrodzeniem, jak z dowcipu rysunkowego Charlesa Addamsa lub z historii Lovecrafta; przed pracowniami Rhode Island School of Design, gdzie jeden ze studentów malarstwa, przepracowawszy całą noc, słuchał na cały regulator Patti Smith; odbijając się od instrumentów (tuba i trąbka, w tej kolejności) dwóch członków orkiestry uniwersyteckiej, którzy stawili się wcześnie w umówionym miejscu i rozglądali się nerwowo, zachodząc w głowę, gdzie podziewa

się cała reszta; rozjaśniając kocie łby bocznych uliczek wiodących w dół do zanieczyszczonej rzeki, słońce oświetlało każdą gałkę u drzwi, każde skrzydło owada i źdźbło trawy. I wespół z nagle rozlewającym się światłem, niczym wystrzał z pistoletu startowego, bodziec do rozpoczęcia wszelkiej aktywności, dzwonek w mieszkaniu Madeleine na trzecim piętrze hałaśliwie i nieustępliwie dzwonił. Sygnał ten dotarł do niej bardziej jak wrażenie niż dźwięk, wstrząs elektryczny przebiegający po plecach. Jednym ruchem Madeleine ściągnęła poduszkę z głowy i usiadła na łóżku. Wiedziała, kto wciska dzwonek. Rodzice. Zgodziła się zjeść z Altonem i Phyllidą śniadanie o siódmej trzydzieści. Ustalili to przed dwoma miesiącami, w kwietniu, i oto przybyli, o wyznaczonej porze, jak to zwykle oni – przejęci, solidni. W tym, że Alton i Phyllida przyjechali z New Jersey na rozdanie dyplomów, że przybyli uczcić nie tylko jej sukces, ale i własny, rodzicielski, nie było nic złego ani nieoczekiwanego. Problem tkwił w tym, że Madeleine pierwszy raz w swoim życiu nie chciała w tym brać udziału. Nie była z siebie dumna. Nie była w nastroju do świętowania. Straciła wiarę w znaczenie tego dnia i we wszystko, co sobą reprezentował. Rozważała możliwość pozostania w łóżku. Wiedziała jednak, że jeśli nie otworzy drzwi, zrobi to jedna ze współlokatorek, a wtedy będzie musiała tłumaczyć, gdzie zniknęła na noc i z kim. Dlatego też Made­leine ześlizgnęła się z łóżka i niechętnie stanęła na nogach. Z początku wydawało się, że pozycja pionowa nie sprawia jej problemów. W głowie, jakby była wydrążona, czuła dziwną lekkość. Ale po chwili krew, spływając z czaszki jak piasek w klepsydrze, dotarła do zwężenia i jej potylica eksplodowała bólem. W trakcie tego ataku, jak wściekłe źródło bólu, rozdzwonił się znowu domofon. Wyszła z sypialni i podreptała boso do drzwi. Pacnęła przycisk mówienia, żeby uciszyć dzwonek. – Słucham. – Co się dzieje? Nie słyszysz dzwonka? – Głos Altona, był jak zawsze głęboki i władczy, chociaż dobiegał z maleńkiego głośniczka. – Przepraszam – powiedziała Madeleine. – Brałam prysznic. – Akurat! Może byś nas tak wpuściła? Madeleine wolała tego nie robić. Musiała się najpierw umyć. – Ale ja już schodzę – rzuciła. Tym razem przytrzymała przycisk zbyt długo, odcinając odpowiedź Altona. Wcisnęła go znowu i powiedziała: „Tato?”, ale w tym czasie Alton też musiał mówić, bo gdy wcisnęła odsłuch, rozległy się tylko trzaski. Madeleine skorzystała z tej przerwy w łączności, by oprzeć czoło o futrynę. Przyjemny, chłodny dotyk drewna. Przyszła jej do głowy myśl, że jeśli nadal będzie przyciskać twarz do kojącego drewna, może wyleczy ból głowy, a jeśli uda jej się przyciskać czoło do futryny do końca dnia, jednocześnie będąc w stanie jakoś opuścić mieszkanie, może przetrzyma śniadanie z rodzicami, przemaszeruje w pochodzie absolwentów, odbierze dyplom i skończy studia. Odsunęła twarz i znów wcisnęła przycisk. – Tato? Odezwał się jednak głos Phyllidy. – Maddy? Co tam się dzieje? Wpuść nas. – Moje współlokatorki jeszcze śpią. Zaraz schodzę. Przestańcie już dzwonić. Odsunęła rękę od przycisków i stała, piorunując spojrzeniem domofon, jak gdyby chciała go zastraszyć. A że nie wydał już dźwięku, ruszyła w głąb przedpokoju. Była w połowie drogi do łazienki, gdy wyrosła przed nią Abby. Współlokatorka ziewnęła, przeczesując dłonią długie

włosy, po czym uśmiechnęła się znacząco na widok Madeleine. – A ty – zapytała – gdzieżeś wczoraj przepadła? – Przyjechali moi rodzice – odpowiedziała Madeleine. – Muszę iść z nimi na śniadanie. – No już, opowiadaj. – Nie ma o czym. Spóźnię się. – Jakim więc cudem masz na sobie to samo co wczoraj? Zamiast odpowiedzieć, Madeleine spojrzała na siebie. Dziesięć godzin wcześniej, gdy pożyczyła od Olivii czarną sukienkę Betsey Johnson, wydawało jej się, że wygląda w niej dobrze. Teraz jednak miała wrażenie, że sukienka jest za ciepła i klei się do ciała, gruby skórzany pasek wyglądał jak gadżet sadomaso, a blisko rąbka widać było plamę, nad której pochodzeniem wolała się nie zastanawiać. Tymczasem Abby zapukała do pokoju Olivii i otworzyła drzwi. – No ładnie! A taka niby była załamana – powiedziała. – Obudź się! Musisz to zobaczyć. Droga do łazienki była wolna. Odczuwała palącą, wręcz fizjologiczną potrzebę skorzystania z prysznica. W wersji minimum musiała umyć zęby. Ale już było słychać głos Olivii. Wkrótce nie jedna, ale dwie współlokatorki zaczną ją przesłuchiwać. Rodzice za chwilę znowu wcisną przycisk domo­fonu, mogła być tego pewna. Jak najciszej wymknęła się z powrotem do przedpokoju. Wsunęła na nogi pozostawione przy drzwiach mokasyny, przy­gniatając je piętami, i uciekła na korytarz, starając się nie stracić równowagi. Na końcu kwiecistego chodnika czekała winda. Czekała – zdała sobie teraz sprawę Madeleine – ponieważ zostawiła otwarte drzwi, gdy wytoczyła się z niej kilka godzin wcześniej. Teraz starannie je domknęła, wcisnęła parter i staromodne ustrojstwo szarpnęło i zaczęło zjeżdżać przez mrok wnętrza budynku. Akademik Madeleine, neoromański zamek nazwany Narragansett, który oplatał róg biegnących w dół ulic Benefit i Church, został wzniesiony na przełomie wieków. Wśród zachowanych oryginalnych detali – witrażowego świetlika, mosiężnych kinkietów, marmurowego holu – była winda. Skonstruowana z wygiętych metalowych prętów niczym gigantyczna klatka dla ptaków, wciąż działała, co graniczyło z cudem, poruszała się jednak powoli i w tym czasie Madeleine usiłowała się ogarnąć. Przeczesała dłonią włosy i poprawiła je palcami. Palcem wskazującym oczyściła przednie zęby. Starła z oczu drobinki tuszu do rzęs i zwilżyła językiem wargi. Na koniec, mijając balustradę na pierwszym piętrze, zerknęła na własne odbicie w lusterku zamontowanym na tylnej ścianie kabiny. Jedną z fajnych rzeczy, kiedy ma się dwadzieścia dwa lata lub gdy jest się Madeleine Hanna, jest to, że trzy tygodnie romantycznych zawirowań uwieńczonych nocą nieprawdopodobnego pijaństwa nie czynią żadnych widocznych spustoszeń. Oprócz podpuchniętych oczu Madeleine pozostawała tą samą ładną, ciemnowłosą dziewczyną co zwykle. Symetryczność jej twarzy – prosty nos, kości policzkowe i szczęka jak u Katharine Hepburn – była niemal matematyczna w swej precyzji. Jedynie nieznaczne zmarszczenie brwi świadczyło o lekkim zatroskaniu, które, jak uważała, stanowiło nieodłączną część jej osobowości. Dostrzegła rodziców czekających na dole. Byli uwięzieni między drzwiami zewnętrznymi i drzwiami do holu, Alton w kurtce z pomarszczonego materiału, Phyllida w granatowym żakiecie, z dopasowaną torebką ze złotymi sprzączkami. Przez jedną sekundę Madeleine poczuła chęć zatrzymania windy i pozostawienia rodziców w przedsionku pośród całej tej kampusowej makulatury – plakatów nowofalowych zespołów o nazwach w rodzaju Wretched Misery lub Clits, pornograficznych rysunków w stylu Egona Schielego, dzieła studenta Rohde Island School of Design z pierwszego piętra, oraz wojowniczych kserówek, które w swym podtekście

przekazywały, że zdrowe, patriotyczne wartości wyznawane przez pokolenie jej rodziców leżą teraz na śmietniku historii zastąpione nihilistyczną, postpunkową wrażliwością, dla samej Madeleine niezrozumiałą, chętnie jednak wprawiłaby rodziców w oburzenie, udając, że rozumie – ale winda zatrzymała się na parterze i Madeleine rozsunęła drzwi, wychodząc im na spotkanie. Alton przestąpił próg pierwszy. – Proszę! – powiedział z zapałem. – Nasza absolwentka! Rzucił się w jej stronę, jakby pruł przez kort do siatki, i zamknął ją w uścisku. Madeleine zesztywniała w obawie, że może wyczuć od niej alkohol albo, co gorsza, woń seksu. – Nie wiem, dlaczego nie chcesz nam pokazać swojego pokoju – poskarżyła się Phyllida, podchodząc w drugiej kolejności. – Tak się cieszyłam na spotkanie z Abby i Olivią. Bardzo byśmy chcieli zaprosić je później na kolację. – Nie zostajemy na kolację – przypomniał jej Alton. – Moglibyśmy zostać. Wszystko zależy od tego, co ma w planach Maddy. – Nie, inaczej się umawialiśmy. Plan był taki, żeby spotkać się z Maddy przy śniadaniu i wyjechać zaraz po uroczystości. – Twój ojciec i jego plany – burknęła do Madeleine Phyllida. – Masz zamiar w tej sukience pójść na odebranie dyplomu? – Nie wiem – odparła Madeleine. – Nie mogę się przyzwyczaić do tych wywatowanych ramion, które noszą teraz wszystkie dziewczyny. Są takie męskie. – Mam ją od Olivii. – Wyglądasz na skonaną, Mad – zauważył Alton. – Pewnie w nocy balangowałaś, co? – Niespecjalnie. – Nie możesz włożyć czegoś swojego? – spytała Phyllida. – Będę miała na sobie togę, mamo – wyjaśniła Madeleine i żeby uprzedzić ewentualną inspekcję, minęła ich i wyszła przez przedsionek na dwór. Słońce przegrało bitwę z chmurami i zniknęło. Pogoda nie była teraz lepsza niż w weekend. Piątkowa zabawa została odwołana z powodu ulewy. Msza dla absolwentów w niedzielę przebiegała w ciągłym deszczu. Teraz, w poniedziałek, przestało wprawdzie padać, ale temperatura pasowała raczej do dnia świętego Patryka. Gdy czekała, aż rodzice dołączą do niej na chodniku, przypomniała sobie, że w nocy, ściśle biorąc, nie doszło do stosunku. Zawsze jakieś pocieszenie. – Siostra bardzo cię przeprasza – przekazała Phyllida, wychodząc – ale musi zabrać Ryszarda Lwie Serce na USG. Ryszard Lwie Serce był dziewięciotygodniowym siostrzeńcem Madeleine. Wszyscy inni nazywali go Richardem. – Co mu jest? – spytała Madeleine. – Jedna z nerek podobno jest za mała. Lekarze chcą się jej przyjrzeć. Jeśli chcesz znać moje zdanie, te ultradźwięki zawsze znajdą coś, czym potem trzeba się martwić. – A jeśli już o badaniach mowa – wtrącił Alton. – Muszę sobie zrobić USG kolana. Phyllida zignorowała go. – W każdym razie Allie jest zdruzgotana, że nie może przyjechać. Blake tak samo. Ale mają nadzieję, że ty i twój nowy przyjaciel odwiedzicie ich latem, po drodze na Cape Cod. Przy Phyllidzie trzeba było się mieć na baczności. Tu niby opowiada o Ryszardzie Lwie Serce i jego za małej nerce, a już udało jej się przeskoczyć na temat nowego chłopaka Madeleine Leonarda (którego Phyllida i Alton jeszcze nie poznali) oraz Cape Cod (gdzie, jak oświadczyła Madeleine, planowała z nim zamieszkać). W zwykły dzień, gdy jej mózg pracował normalnie,

Madeleine wyprzedzałaby matkę o krok, ale tego dnia mogła najwyżej puścić jej słowa mimo uszu. Na szczęście Alton zmienił temat. – Więc gdzie byś poleciła zjeść śniadanie? Madeleine odwróciła się i spojrzała z roztargnieniem w stronę Benefit Street. – Jest jedno miejsce, tędy. Poprowadziła ich chodnikiem. Chodzenie – poruszanie się – było chyba dobrym pomysłem. Prowadziła ich wzdłuż szeregu staroświeckich, ładnie utrzymanych budynków z historycznymi tabliczkami i wielkiego akademika z dwuspadowym dachem. Podczas gdy w Providence szalały korupcja, przestępczość i mafia, z College Hill trudno było to dostrzec. Poniżej, w oddali, majaczyły ponuro centrum miasta i padające lub upadłe zakłady włókiennicze. Tutaj wąskie uliczki o nazwach takich, jak Prospect, Benevolent, Hope i Meeting, w tym wiele brukowanych, prowadziły obok okazałych rezydencji lub okrążały purytańskie cmentarze pełne wąskich jak bramy niebios nagrobków, a wszystkie biegły od zielonego kampusu na szczycie jak strumienie wypływające ze źródła. To fizyczne wzniesienie sugerowało wyższość intelektualną. – Czy te chodniki z płytek nie są śliczne? – zachwycała się Phyllida, maszerując za Madeleine. – Kiedyś mieliśmy takie na naszej ulicy. Są dużo ładniejsze. Ale potem gmina zastąpiła je betonem. – Za co oczywiście zapłaciliśmy my – wtrącił Alton. Lekko kulał, zamykając stawkę. Prawą nogawkę ciemnografitowych spodni rozpychała opaska na kolano, którą nosił na korcie tenisowym i poza nim. Alton od dwunastu lat z rzędu był klubowym mistrzem w swojej kategorii wiekowej, jednym z tych starszych facetów z opaską na łysiejącej głowie, z nierównym forhendem i żądzą mordu w oczach. Madeleine przez całe życie próbowała go pokonać, ale bez skutku. Było to tym bardziej irytujące, że teraz już grała od niego lepiej. Ale gdy tylko wygrywała seta, Alton zaczynał ją zastraszać, zachowywać się złośliwie, kwestionować decyzje sędziego, aż w końcu robiła błędy. Madeleine martwiła się, że jest w tym coś symbolicznego, że jest skazana na życie zastraszonej przez mniej zdolnych mężczyzn. W rezultacie mecze tenisowe Madeleine z ojcem nabrały dla niej tak wielkiego znaczenia osobistego, że spinała się, gdy tylko zaczynali grać, co miało przewidywalne skutki. A Alton triumfował po wygranej, robił się cały czerwony i ożywiony, jak gdyby o zwycięstwie zadecydował wyłącznie jego talent. Na rogu Benefit i Waterman Street przeszli za kościołem baptystów z białą iglicą. W ramach przygotowań do uroczystości na trawniku ustawiono głośniki. Mężczyzna w muszce, który wyglądał na dziekana do spraw studenckich, w napięciu palił papierosa i przyglądał się pękowi balonów przywiązanych do kościelnego ogrodzenia. Tymczasem Phyllida dogoniła Madeleine i wzięła ją pod rękę, by pokonać nierówny chodnik, którego płyty wypychały od spodu korzenie sękatych platanów rosnących rzędem przy krawężniku. Jako mała dziewczynka Madeleine uważała, że matka jest ładna, ale to było dawno temu. Z czasem twarz Phyllidy stała się bardziej nalana, a policzki zaczynały jej zwisać jak u wielbłąda. Konserwatywne stroje, które nosiła – stroje filantropki lub ambasadorki – zwykle maskowały jej figurę. Moc Phyllidy kryła się w jej włosach. Były kosztownie ułożone w gładką kopułę, niczym muszla koncertowa do wystawiania tej granej od wielu lat sztuki zwanej jej twarzą. Madeleine nie pamiętała, żeby Phyllida kiedyś zamilk­ła z wrażenia albo nie dostosowała się do wymagań etykiety. W gronie rówieśników Madeleine lubiła stroić sobie żarty z jej oficjalnego stylu, często jednak łapała się na tym, że porównuje maniery innych ludzi z zachowaniem Phyllidy i to porównanie wypadało na korzyść matki. I w tym momencie Phyllida spoglądała na Madeleine z wyrazem twarzy odpowiednim do obecnej chwili: zachwycona uroczystym charakterem tego dnia, gotowa do zadania

inteligentnych pytań napotkanym profesorom Madeleine i wymiany uprzejmości z rodzicami innych absolwentów. Krótko mówiąc, była otwarta na wszystko i wszystkich, w pełni gotowa do wielkiej towarzysko-akademickiej fety, co w Madeleine tylko pogłębiało wrażenie nieprzygotowania zarówno do tego dnia, jak i do reszty życia. Nie zatrzymywała się jednak; przecięła Waterman Street i wspięła się po schodkach Carr House, szukając schronienia i kawy. Kawiarnię dopiero co otwarto. Chłopak za kontuarem, w okularach w stylu Elvisa Costella, czyścił ekspres do kawy. Przy stoliku pod ścianą dziewczyna o sztywnych różowych włosach paliła papierosa goździkowego i czytała Niewidzialne miasta. Ze sprzętu stereo na lodówce leciało Tainted Love. Phyllida, przyciskając do piersi torebkę, przystanęła, żeby obejrzeć studenckie prace na ścianach: sześć obrazów piesków cierpiących na choroby skóry, w kołnierzach ochronnych. – Ciekawe, co? – skwitowała tolerancyjnie. – La bohème – dodał Alton. Madeleine posadziła rodziców przy stoliku pod wykuszowym oknem, jak najdalej od różowowłosej dziewczyny, i podeszła do kontuaru. Chłopakowi zajęło trochę czasu, nim ją obsłużył. Zamówiła trzy kawy – dużą dla siebie – i bajgle. Gdy bajgle się podgrzewały, przyniosła rodzicom kawę. Alton, który nie umiał wysiedzieć przy śniadaniu bez czegoś do czytania, ściągnął już z pobliskiego stolika i przeglądał zostawiony przez kogoś „Village Voice”. Phyllida otwarcie przyglądała się różowowłosej. – Myślisz, że jest jej wygodnie? – zapytała ściszonym głosem. Madeleine odwróciła się i zauważyła, że poszarpane czarne dżinsy dziewczyny spina kilkaset agrafek. – Nie wiem, mamo. Może podejdź do niej i zapytaj. – Jeszcze mnie dziabnie. – Według tego artykułu – rzekł Alton, czytając tygodnik – homoseksualizm pojawił się dopiero w dziewiętnastym wieku. Został wynaleziony. W Niemczech. Kawa była gorąca i zbawiennie dobra. Sącząc ją, Madeleine zaczęła się czuć odrobinę mniej koszmarnie. Po kilku minutach poszła po bajgle. Były trochę przypalone, ale nie chciała czekać na nowe, zabrała je więc do stolika. Obejrzawszy swojego bajgla z kwaśną miną, Alton zaczął go zawzięcie oskrobywać plastikowym nożem. – No więc poznamy dzisiaj Leonarda? – spytała Phyllida. – Nie wiem – odpowiedziała Madeleine. – Jest coś, o czym chciałabyś nam powiedzieć? – Nie. – Wciąż planujecie zamieszkać razem tego lata? Madeleine zdążyła już ugryźć pierwszy kęs. I jako że odpowiedź na pytanie matki była skomplikowana – ściśle rzecz biorąc, Madeleine i Leo­nard nie planowali zamieszkać razem, ponieważ zerwali ze sobą przed trzema tygodniami; Madeleine nie traciła jednak nadziei na pojednanie, a pamiętając, ile wysiłku kosztowało ją oswojenie rodziców z jej zamiarem, nie chciała wszystkiego zaprzepaścić, przyznając, że plan został odwołany – cieszyła się, że może wskazać pełne usta, co uratowało ją przed odpowiedzią. – Cóż, jesteś już dorosła – ciągnęła Phyllida. – Możesz robić, co chcesz. Chociaż muszę powiedzieć, tak między nami, że wcale tego nie pochwalam. – Już o tym wspominałaś – wciął się Alton.

– Bo to jest wciąż fatalny pomysł! – zawołała Phyllida. – Nie chodzi mi o przyzwoitość. Mówię o problemach praktycznych. Jeśli wprowadzisz się do Leonarda – czy jakiegokolwiek chłopaka – i to on ma pracę, od razu stawiasz się w niekorzystnej sytuacji. A jeśli nie będzie się wam układać? Co wtedy ze sobą zrobisz? Nie będziesz miała gdzie mieszkać. I nie będziesz miała zajęcia. To, że analiza matki była jak najbardziej prawidłowa, że sytuacja, przed jaką ostrzegała ją Phyllida, była dokładnie tą, w której Madeleine już się znalazła, nie skłoniło jej do przytaknięcia. – Ty rzuciłaś pracę, gdy się poznaliśmy – Alton wytknął Phyllidzie. – I dlatego wiem, o czym mówię. – Możemy zmienić temat? – poprosiła w końcu Madeleine, przełknąwszy kęs. – Oczywiście, skarbie. Nie będę już do tego wracać. Jeśli zmienisz plany, zawsze możesz wrócić do domu. Twój ojciec i ja przyjmiemy cię z otwartymi ramionami. – Ja nie – rzucił Alton. – Wcale jej nie chcę. Powrót do rodzinnego domu to zawsze fatalny pomysł. Nie wracaj. – Nie martw się – odparła Madeleine. – Nie zamierzam. – Wybór należy do ciebie – stwierdziła Phyllida. – Gdybyś jednak wróciła do domu, możesz zająć poddasze. Dzięki temu będziesz mog­ła przyjeżdżać i wyjeżdżać, kiedy tylko zechcesz. Madeleine ze zdziwieniem złapała się na tym, że rozważa tę propozycję. A może by tak powiedzieć rodzicom wszystko, zwinąć się w kulkę na tylnej kanapie samochodu i pozwolić im zawieźć się do domu? Mog­łaby wprowadzić się do swojego dawnego pokoju, z łóżkiem w kształcie sań i tapetą z reprodukcjami z Madeline. Mogłaby zostać starą panną, jak Emily Dickinson, i pisać wiersze pełne myślników i błyskotliwości, nigdy nie przybierając na wadze. Z tego rozmarzenia wyrwała ją Phyllida. – Maddy? – zwróciła się do niej. – Czy to nie twój kolega Mitchell? Madeleine obróciła się na krześle. – Gdzie? – To chyba Mitchell. Po drugiej stronie ulicy. Rzeczywiście, przy kościele siedział po turecku na świeżo skoszonej trawie „kolega” Madeleine Mitchell Grammaticus. Poruszał ustami, jak gdyby mówił do siebie. – Może go zaprosisz, żeby się do nas przysiadł? – zaproponowała Phyllida. – Teraz? – Czemu nie? Chętnie się spotkam z Mitchellem. – Prawdopodobnie czeka na rodziców – wyjaśniła Madeleine. Phyllida pomachała, chociaż Mitchell stał za daleko, by mógł ją zauważyć. – Co on tam robi, na tej trawie? – spytał Alton. Cała trójka wpatrywała się w Mitchella siedzącego w pozycji półlotosu po drugiej stronie ulicy. – Jeśli ty go nie zaprosisz, ja to zrobię – oznajmiła w końcu Phyllida. – No dobrze – ustąpiła Madeleine. – Dobrze. Już idę. Zrobiło się cieplej, ale zmiana była niewielka. W oddali gromadziły się czarne chmury. Madeleine zeszła po schodkach Carr House i przecięła ulicę. Ktoś w sąsiednim kościele wypróbowywał głośniki, powtarzając pedantycznie: „Sussex, Essex i Kent. Sussex, Essex i Kent”. Transparent rozwieszony nad wejściem do kościoła ogłaszał: „Absolwenci 1982”. Pod transparentem, na trawie, siedział Mitchell. Jego usta wciąż poruszały się bezgłośnie, gdy jednak zauważył nadchodzącą Madeleine, znieruchomiały raptownie. Madeleine zatrzymała się kilka kroków od niego.

– Przyjechali moi rodzice – poinformowała go. – Dzisiaj – odpowiedział spokojnie Mitchell – do wszystkich przyjechali rodzice. – Chcą się z tobą przywitać. Mitchell uśmiechnął się nieznacznie na te słowa. – Pewnie nie wiedzą, że ze mną nie rozmawiasz. – Nie wiedzą – przyznała Madeleine. – Zresztą teraz… rozmawiam. – Z przymusu czy w ramach zmiany polityki? Nieszczęśliwa Madeleine przestąpiła z nogi na nogę, marszcząc nos. – Słuchaj. Mam potwornego kaca. Prawie nie spałam tej nocy. Moi rodzice są tutaj od dziesięciu minut i już doprowadzają mnie do szału. Gdybyś więc był łaskaw pójść tam i się przywitać, byłabym wdzięczna. Wielkie, wrażliwe oczy Mitchella zamrugały dwa razy. Miał na sobie klasyczną koszulę z gabardyny, ciemne wełniane spodnie i znoszone półbuty. Madeleine nigdy nie widziała go w szortach ani w tenisówkach. – Przepraszam – powiedział. – Za tamto wtedy. – W porządku – rzuciła Madeleine, odwracając spojrzenie. – Nic nie szkodzi. – Po prostu zachowałem się idiotycznie, jak to ja. – Ja też. Nastała chwila ciszy. Madeleine poczuła na sobie spojrzenie Mi­tchella i skrzyżowała przed sobą ręce. A oto, co się stało: pewnej grudniowej nocy, zaniepokojona przebiegiem swego życia uczuciowego, Madeleine wpadła na Mitchella na terenie kampusu i zaprowadziła go do siebie. Potrzebowała męskiego zainteresowania, zaczęła więc z nim flirtować, choć nie do końca przyznawała się do tego przed samą sobą. W jej pokoju Mitchell wziął z biurka słoiczek z żelem rozgrzewającym i spytał ją, do czego służy. Madeleine wyjaśniła, że ludziom o sportowym trybie życia czasem robią się zakwasy. Rozumiała wprawdzie, że Mitchell prawdopodobnie nigdy nie doświadczył czegoś podobnego, skoro przesiaduje tylko w bibliotekach, ale powinien uwierzyć jej na słowo. W tym momencie Mitchell podszedł do niej od tyłu i maznął ją za uchem odrobiną żelu. Madeleine zerwała się jak oparzona, krzyknęła na Mitchella i starła maź T-shirtem. Chociaż miała pełne prawo się zezłościć, wiedziała też (już wtedy), że wykorzystuje ten incydent jako pretekst do pozbycia się Mitchella z pokoju i zatuszowania tego, że z nim flirtowała. Najgorsze w tym wszystkim było to, jak bardzo Mitchell się przejął: wyglądał, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Powtarzał ciągle, że przeprasza, że tylko się wygłupiał, kazała mu jednak wyjść. W następnych dniach, odtwarzając w myślach tamto zdarzenie, Madeleine miała coraz większe wyrzuty sumienia. Mało brakowało, a zadzwoniłaby do Mitchella i go przeprosiła, wcześniej jednak dostała od niego list, niezmiernie szczegółową, przekonująco uargumentowaną, psychologicznie wnikliwą, umiarkowanie wrogą czterostronicową epistołę, w której nazwał ją „podpuszczalską” i stwierdził, że jej zachowanie tamtego wieczoru było „erotycznym odpowiednikiem chleba i igrzysk, tylko bez chleba”. Następnym razem, gdy się na siebie natknęli, Madeleine udawała, że go nie zna, i od tamtej pory ze sobą nie rozmawiali. Teraz, przed kościołem baptystów, Mitchell spojrzał na nią i powiedział: – Dobra. Chodźmy się przywitać z twoimi rodzicami. Phyllida pomachała do nich, gdy znaleźli się na schodkach. Kokieteryjnym głosem zarezerwowanym dla ulubionego kolegi Madeleine zawołała: – Wiedziałam, że to ty tam siedzisz. Wyglądałeś jak swamin! – Gratulacje, Mitchell! – dodał Alton, serdecznie ściskając dłoń Mi­tchella. – Wielki dzień dzisiaj. Jeden z ważniejszych w życiu. Nowe pokolenie przejmuje stery.

Zaprosili Mitchella, żeby się przysiadł, i spytali, czy chciałby coś zjeść. Madeleine podeszła z powrotem do kontuaru po kawę zadowolona, że Mitchell zajął sobą rodziców. Gdy go obserwowała, ubranego w strój starca, jak rozmawia z Altonem i Phyllidą, pomyślała sobie jak już tyle razy wcześniej, że Mitchell jest bystrym, rozsądnym, podobającym się rodzicom chłopakiem, w którym powinna się zakochać, a potem za niego wyjść. To, że nigdy się nie zakocha w Mitchellu ani za niego nie wyjdzie, właśnie ze względu na jego doskonałość, było jednym z sygnałów w dniu, w którym aż się od nich roiło, że jej sprawy sercowe są pogmatwane. Gdy wróciła do stolika, nikt nie zwracał na nią uwagi. – I co, Mitchell – pytała Phyllida – co planujesz po studiach? – Ojciec zadaje mi to samo pytanie – odpowiedział. – Z jakiegoś powodu uważa, że absolwenci religioznawstwa nie są zbyt poszukiwani na rynku. Madeleine uśmiechnęła się po raz pierwszy tego dnia. – Widzicie? Mitchell też nie ma jeszcze nic na oku. – Właściwie to mam – rzekł Mitchell. – Nie masz – Madeleine nie dawała się przekonać. – Mówię poważnie. Wyjaśnił, że on i jego współlokator Larry Pleshette obmyślili sposób na recesję. Jako absolwenci kierunków humanistycznych wchodzący na rynek pracy w okresie gdy stopa bezrobocia wynosiła dziewięć i pół procent, postanowili, po długim namyśle, wyjechać z kraju i jak najdłużej do niego nie wracać. Pod koniec lata, po uzbieraniu odpowiedniej kwoty, zamierzali przewędrować z plecakami Europę. Po zwiedzeniu wszystkiego, co jest w Europie do obejrzenia, plano­wali polecieć do Indii i zostać tam, dopóki nie skończą im się pieniądze. Cała wyprawa miała potrwać osiem lub dziewięć miesięcy, może nawet cały rok. – Wybierasz się do Indii? – spytała Madeleine. – I to jest niby to coś, czym masz zamiar się zająć? – Będziemy prowadzić badania – odparł Mitchell. – Z profesorem Hughesem. – Hughesem, tym od teatrologii? – Oglądałam niedawno w telewizji program o Indiach – poinformowała Phyllida. – Strasznie przygnębiający. Jaka tam nędza! – To dla mnie plus, proszę pani – rzekł Mitchell. – Nędza mi służy. Phyllida, która nie mogła się oprzeć tego typu żartom, zrezygnowała z dostojnej miny, tryskając wesołością. – W takim razie to idealne miejsce dla ciebie! – Może ja też gdzieś wyjadę – zagroziła Madeleine. Nikt nie zareagował. Alton za to spytał Mitchella: – Na co trzeba się zaszczepić przed podróżą do Indii? – Na cholerę i tyfus. Gamma-globulina jest nieobowiązkowa. Phyllida pokręciła głową. – Twoja matka pewnie się zamartwia. – Gdy byłem w wojsku – kontynuował Alton – szczepili nas na milion różnych rzeczy. Nie mówili nawet na co. – Jeśli chodzi o mnie, to chyba przeniosę się do Paryża – oznajmiła donośniejszym głosem Madeleine. – Zamiast szukać pracy. – Mitchell – zwróciła się do niego Phyllida – powiedziałabym, że Indie to dla ciebie idealne miejsce, biorąc pod uwagę twoje zainteresowanie religioznawstwem. Mają tam wszystko. Hindusów, muzułmanów, sikhów, zaratusztrian, dżinistów, buddystów. Do wyboru, do koloru. Religia zawsze mnie fascynowała. Czego nie można powiedzieć o moim mężu, niewiernym

Tomaszu. Alton puścił oczko. – Nie wierzę w istnienie niewiernego Tomasza. – Znasz może Paula Moore’a, biskupa Moore’a, z katedry Świętego Jana w Nowym Jorku? – Phyllida spytała Mitchella, cały czas absorbując jego uwagę. – Cudowny przyjaciel. Może miałbyś ochotę go poznać? Chętnie byśmy cię przedstawili. Gdy jesteśmy w mieście, zawsze chodzę na nabożeństwa w katedrze. Byłeś tam kiedyś? Ach. Jak by tu ją opisać? Jest po prostu… no, po prostu boska! Phyllida przysunęła dłoń do gardła, napawając się swym bon motem, Mitchell natomiast uprzejmie, a nawet przekonująco się zaśmiał. – À propos dygnitarzy kościelnych – wtrącił Alton – opowiadałem ci już, jak spotkałem dalajlamę? To było podczas balu charytatywnego w hotelu Waldorff. Przyszło chyba ze trzysta osób, jeśli nie więcej. W każdym razie, gdy w końcu dopchaliśmy się do dalajlamy, spytałem go: „Dolly Lamo, jest pan może spokrewniony z Dolly Parton?”. – Co za wstyd! – zawołała Phyllida. – Tato – wtrąciła się Madeleine – spóźnicie się. – Co? – Musicie już iść, jeśli chcecie zająć dobre miejsca. Alton zerknął na zegarek. – Mamy jeszcze godzinę. – Tam się zbierają tłumy – podkreśliła Madeleine. – Powinniście już iść. Alton i Phyllida spojrzeli na Mitchella, jak gdyby liczyli na jego radę. Madeleine kopnęła go pod stołem, a on błyskawicznie odpowiedział: – Rzeczywiście robi się tłoczno. – Gdzie najlepiej stanąć? – spytał Alton, znów zwracając się do Mi­tchella. – Przy bramie Van Wickle’a. Na szczycie College Street. Będziemy przez nią przechodzić. Alton wstał od stolika. Uścisnąwszy dłoń Mitchellowi, pochylił się, żeby pocałować Madeleine w policzek. – Do zobaczenia później, absolwentko rocznik 1982. – Gratulacje, Mitchell – powiedziała Phyllida. – Miło cię było spotkać. I pamiętaj, gdy już będziesz na tej swojej wielkiej wyprawie, koniecznie wysyłaj matce mnóstwo listów. W przeciwnym razie będzie odchodzić od zmysłów. – Zwróciła się też do Madeleine: – Przed uroczystością mogłabyś się przebrać. Na tej sukience jest wyraźna plama. Po tych słowach Alton i Phyllida, w swej krzykliwej aurze rodzicielskości – krepa, torebka, spinki do mankietów, perły – przecięli beżową ceglaną przestrzeń Carr House i wyszli na ulicę. W tej samej chwili, jak gdyby zaznaczając ich wyjście, zaczęła się nowa piosenka: wysoki głos Joego Jacksona szybował nad rytmem automatu perkusyjnego. Chłopak za kontuarem podkręcił głośność. Madeleine oparła głowę o blat, zasłaniając włosami twarz. – Już nigdy nie wypiję ani kropli alkoholu – oznajmiła. – Słynne ostatnie słowa. – Nie masz pojęcia, co się ostatnio ze mną działo. – Skąd mam wiedzieć? Przecież ze mną nie rozmawiasz. Nie odrywając policzka od blatu, Madeleine rzekła żałosnym głosem: – Jestem bezdomna. Kończę studia i nie mam gdzie mieszkać.

– Tak, jasne. – To prawda! Najpierw miałam się przenieść z Abby i Olivią do Nowego Jorku. Potem wszystko wskazywało na to, że zamieszkam na Cape Cod, więc im powiedziałam, żeby sobie znalazły nową współlokatorkę. A teraz nie wyjeżdżam na Cape i nie mam się gdzie podziać. Matka chce, żebym się wprowadziła z powrotem do domu, ale wolałabym się raczej zabić. – Ja na lato wracam do domu – poinformował Mitchell. – Do Detroit. Ty przynajmniej jesteś blisko Nowego Jorku. – Jest już czerwiec, a ja nie dostałam odpowiedzi ze studiów magisterskich – kontynuowała Madeleine. – Mieli mnie powiadomić miesiąc temu! Mogłabym zadzwonić do biura rekrutacji, ale nie dzwonię, bo się boję, że mnie odrzucili. Póki żyję w nieświadomości, mam jeszcze nadzieję. Minęła chwila, nim Mitchell znów się odezwał. – Możesz pojechać ze mną do Indii – rzekł. Madeleine otworzyła jedno oko i zobaczyła przez szparę we włosach, że Mitchell nie do końca żartuje. – Nie chodzi nawet o studia magisterskie – powiedziała. Zrobiła głęboki wdech. – Leonard i ja zerwaliśmy ze sobą – wyznała. Wypowiedzenie tego, nazwanie smutku, sprawiło jej sporą przyjemność, była więc zaskoczona chłodem jego reakcji. – Po co mi o tym mówisz? – spytał. Podniosła głowę i odgarnęła włosy z twarzy. – Nie wiem. Chciałeś wiedzieć, co się dzieje. – Ściśle mówiąc, nawet o to nie pytałem. – Myślałam, że może cię to obchodzić – powiedziała Made­leine. – Skoro się przyjaźnimy. – Racja – rzekł Mitchell sarkastycznym nagle tonem. – Nasza wspaniała przyjaźń! Nasza „przyjaźń” nie jest prawdziwa, bo funkcjonuje tylko na twoich warunkach. To ty wyznaczasz reguły, Madeleine. Jeśli postanawiasz, że nie chcesz ze mną rozmawiać przez trzy miesiące, nie rozmawiamy. Potem postanawiasz, że jednak chcesz rozmawiać, bo jestem ci potrzebny do zabawiania rodziców, a więc znowu ze sobą rozmawiamy. Przyjaźnimy się, kiedy tego chcesz, i jesteśmy tylko przyjaciółmi, bo nie chcesz niczego więcej. A ja muszę się na wszystko godzić. – Przepraszam – rzekła Madeleine, czując się zmaltretowana i niemile zaskoczona. – Po prostu nie pociągasz mnie pod tym względem. – A właśnie! – zawołał Mitchell. – Nie pociągam cię fizycznie. Dobra, w porządku. Ale kto powiedział, że ty pociągasz mnie intelektualnie? Madeleine zareagowała, jakby dostała w twarz. Była wściekła, urażona i rozjuszona, wszystko naraz. – Ale z ciebie… – próbowała wymyślić coś naprawdę okropnego – ale z ciebie bęcwał! – Miała nadzieję, że nie straci nad sobą panowa­nia, ale ścisnęło ją w piersi i ku własnemu przerażeniu wybuchnęła ­płaczem. Mitchell wyciągnął rękę, żeby dotknąć jej ramienia, ale Madeleine ją z siebie strząsnęła. Wstała i starając się nie wyglądać jak ktoś, kto płacze z wściekłości, otworzyła drzwi i zeszła po schodkach na Waterman Street. Mając przed sobą udekorowany kościół, skręciła w dół, w stronę rzeki. Chciała zostawić kampus za sobą. Wrócił ból głowy, czuła pulsowanie w skroniach i gdy spojrzała do góry na burzowe chmury gromadzące się nad miastem niczym zapowiedź dalszych przykrości, zadała sobie pytanie, dlaczego wszyscy są dla niej tacy okropni. Miłosne problemy Madeleine zaczęły się w czasie, gdy tak zwana French theory, którą

studiowała, zdekonstruowała samo pojęcie miłości. „Semiotyka 211” była kursem dla zaawansowanych prowadzonym przez literaturoznawczego renegata. Michael Zipperstein przybył na Uniwersytet Browna trzydzieści dwa lata wcześniej jako tak zwany nowy krytyk. Wpajał zasady starannej analizy i interpretacji wolnej od biograficznych naleciałości trzem pokoleniom studentów, aż w 1975 roku wziął urlop naukowy i wybrał się do Paryża, gdzie na przyjęciu poznał Rolanda Barthes’a i przy cassoulet nawrócił się na nową wiarę. Teraz Zipperstein prowadził dwa kursy w ramach nowo utworzonego programu studiów semiotycznych: „wstęp do teorii semiotyki” w semestrze zimowym oraz „semiotyka 211” w semestrze letnim. Higienicznie łysy, z siwą bezwąsą brodą marynarza, Zipperstein upodobał sobie swetry francuskich rybaków i sztruksowe spodnie w szerokie prążki. Zasypywał studentów lekturami: poza wszystkimi wielkimi semiotyki – takimi jak Derrida, Eco, Barthes – studenci z „semiotyki 211” musieli się zmagać z istną mozaiką lektur uzupełniających, do których należało wszystko od Sarrasine Balzaca do numerów „Semiotext(e)” i skopiowanych wybranych tekstów E.M. Ciorana, Roberta Walsera, Claude’a Lévi-Straussa, Petera Handkego i Carla van Vechtena. Żeby dostać się na ten kurs, trzeba było przejść z Zippersteinem rozmowę w cztery oczy, podczas której zadawał banalne pytania osobiste, na przykład o ulubioną potrawę albo rasę psów, a potem robił enigmatyczne uwagi w stylu Warhola. Ten ezoteryczny wywiad, a także godne guru łysina i broda Zippersteina dawały studentom poczucie, że zostali duchowo zweryfikowani i teraz – przynajmniej przez dwie godziny w czwartkowe popołudnia – należą do krytycznoliterackiej elity uniwersytetu. Tego właśnie pragnęła Madeleine. Wcześniej wybrała literaturoznawstwo z najprostszego i najbanalniejszego z powodów: uwielbiała czytać. Uniwersytecki „spis kursów literatury brytyjskiej i amerykańskiej” był dla Madeleine tym, czym katalog Bergdorfa Goodmana dla jej współlokatorek. Pozycja w rodzaju „literatura brytyjska 274: Euphues Lyly’ego” wprawiała Madeleine w taki stan podniecenia, w jaki Abby wprawiłyby nowe kowbojki marki Fiorucci. Kurs „literatura amerykańska 450A – Hawthorne i James” przepełniał Madeleine nadzieją na wiele grzesznych godzin w łóżku całkiem jak Olivię włożenie spódnicy z lycry i skórzanej kurtki przed wyprawą do Danceterii. Już w dzieciństwie w domu w Prettybrook Madeleine wkraczała do biblioteki, gdzie półki z książkami wznosiły się wyżej, niż mogła sięgnąć – nowo zakupione tomy takie jak Love Story lub Myra Breckinridge, wokół których unosiła się aura czegoś zakazanego, a także sędziwe, oprawione w skórę wydania Fieldinga, Thackeraya i Dickensa – i zatrzymywała ją tam apodyktyczna obecność tych wszystkich potencjalnych lektur. Mogła godzinami oglądać grzbiety książek. Skatalogowanie przez nią rodzinnych zbiorów dorównywało precyzją klasyfikacji dziesiętnej Deweya. Madeleine doskonale wiedziała, gdzie co stoi. Regały przy kominku mieściły ulubione tytuły Altona, biografie amerykańskich prezydentów i brytyjskich premierów, wspomnienia awanturniczych sekretarzy stanu, powieści o żegludze morskiej i szpiegach Williama F. Buckleya juniora. Książki Phyllidy zapełniały półki z lewej strony, na ścianie prowadzącej do salonu, ­recenzowane w „The New York Review of Books” powieści i zbiory esejów, a także albumowe wydawnictwa na temat angielskich ogrodów i chinoiserie. Nawet teraz w pensjonatach lub nadmorskich hotelach półka pełna zapomnianych książek zawsze przykuwała jej uwagę. Przesuwała palcami po zasolonych okładkach. Rozdzielała lepkie od morskiego powietrza strony. Nie miała ani krztyny współczucia dla tanich kryminałów i książek sensacyjnych w miękkich oprawach. Jej serce krwawiło dopiero na widok porzuconego, naznaczonego licznymi kółkami po kawie tomu w twardej oprawie, bezobwolutowego wydania Dial Press z 1931 roku. Jej przyjaciele mogli nawoływać ją z plaży, gdy zaczynał się piknik, ona jednak siadała na łóżku i czytała przez chwilę, żeby stara smutna książka poczuła się trochę lepiej. W ten sposób przeczytała Hiawathę Longfellowa. Przeczytała

Jamesa Fenimore’a Coopera. Przeczytała H.M. Pulham, Esquire Johna P. Marquanda. Jednak czasem niepokoiło ją to, co te zatęchłe stare książki z nią wyprawiają. Niektórzy studiowali literaturę w ramach przygotowań do studiów prawniczych. Inni zostawali dziennikarzami. Najbardziej łebski chłopak z programu dla wyróżniających się studentów Adam Vogel, dziecko wykładowców, zamierzał zrobić doktorat i zostać na uczelni. Była jeszcze spora grupa tych, którzy wybierali filologię angielską drogą eliminacji. Jako że nie mieli wystarczająco sprawnej lewej półkuli, żeby wybrać nauki ścisłe, historia była zbyt sucha, filozofia za trudna, geologia nadmiernie ukierunkowana na ropę naftową, a matematyka nazbyt matematyczna – jako że nie mieli zdolności muzycznych, artystycznych, brakowało im motywacji finansowej i w ogóle nie byli znów aż tak bystrzy, próbowali zdobyć dyplom, robiąc to samo co w pierwszej klasie podstawówki: czytając historyjki. W literaturze specjalizo­wali się ci, którzy nie wiedzieli, jaki wybrać kierunek dalszego kształcenia. Na pierwszym roku Madeleine zapisała się na kurs o nazwie „intryga małżeńska – wybrane powieści Austen, Eliot i Jamesa”. Prowadził go K. McCall Saunders. Saunders był siedemdziesięciodziewięcioletnim profesorem z Nowej Anglii. Miał pociągłą, końską twarz i charkotliwy śmiech, który obnażał jego olśniewającą sztuczną szczękę. Metoda pedagogiczna Saundersa polegała na tym, że odczytywał na głos wykłady, które spisał dwadzieścia lub trzydzieści lat wcześniej. Madeleine pozostała na jego zajęciach, bo było jej żal profesora Saundersa i ponieważ lista lektur okazała się tak dobra. Zdaniem Saundersa forma powieści osiągnęła apogeum wraz z rozwojem intrygi małżeńskiej i nigdy się nie podniosła po jej zaniku. W czasach kiedy życiowy sukces zależał od mariażu, a mariaż zależał od pieniędzy, powieściopisarze mieli o czym pisać. Wielkie dzieła epickie traktowały o wojnach, powieść zaś o małżeństwie. Równość płci, korzystna dla kobiet, dla powieści już tak korzystna nie była. A rozwód całkowicie ją zgubił. Jakie miałoby znaczenie, za kogo wyjdzie Emma, gdyby mogła później wnieść o separację? W jaki sposób na związek małżeński Isabel Archer i Gilberta Osmonda wpłynęłoby istnienie umowy majątkowej? W opinii Saundersa małżeństwo przestało cokolwiek znaczyć i taki sam los spotkał powieść. Gdzie można było teraz znaleźć intrygę małżeńską? Nigdzie. Trzeba by sięgnąć po literaturę historyczną. Albo powieści spoza kręgu kultury Zachodu, powstałe w tradycyjnych społeczeństwach. Powieści afgańskie, indyjskie. Trzeba by literacko cofnąć się w czasie. Praca semestralna Madeleine nosiła tytuł: „Tryb pytający: propozycje małżeńskie i (ściśle ograniczona) sfera kobiecości”. Zrobiła na Saundersie tak duże wrażenie, że poprosił Madeleine, by się z nim spotkała. W swoim gabinecie, w którym unosiła się woń starości, wyraził opinię, że z tekstu Madeleine mogłaby po rozwinięciu powstać świetna praca dyplomowa, zaproponował też swoją pomoc w roli promotora. Madeleine uśmiechnęła się uprzejmie. Profesor Saunders specjalizował się w okresach, które ją interesowały, od regencji po erę wiktoriańską. Był uroczy, miał szeroką wiedzę i z małego zainteresowania jego dyżurami jasno wynikało, że nikt inny nie chce u niego pisać pracy, Madeleine odpowiedziała więc, że owszem, bardzo by chciała napisać pracę dyplomową pod jego kierunkiem. Jako motto wykorzystała fragment Barchester Towers Trollope’a: „W miłości nie ma szczęścia, chyba że w finale angielskiej powieści”. Planowała zacząć od Jane Austen. Po krótkim przejrzeniu Dumy i uprzedzenia, Perswazji oraz Rozważnej i romantycznej, z których wszystkie w gruncie rzeczy były komediami kończącymi się weselem, Madeleine zamierzała w dalszej kolejności zająć się powieścią wiktoriańską, gdzie sprawy się komplikowały i stawały o wiele bardziej mroczne. Miasteczko Middlemarch i Portret damy nie kończyły się ślubem. Zaczynały się od tradycyjnych elementów intrygi małżeńskiej – zalotów, oświadczyn, nieporozumień – ale po uroczystościach ślubnych ciągnęły się dalej. Powieści te śledziły losy swych odważnych i

inteligentnych bohaterek, Dorothei Brooke i Isabel Archer, w rozczarowujących latach po ślubie i właśnie w nich intryga małżeńska osiągnęła najwyższe szczyty wyrazu artystycznego. W roku 1900 po intrydze małżeńskiej nie było już śladu. Madeleine planowała na zakończenie przedyskutować krótko jej upadek. W Siostrze Carrie Dreisera autor serwuje bohaterce nieślubny związek z Drouetem, nieważny ślub z Hurstwoodem, a następnie ucieczkę, by zostać aktorką – a to wszystko już w roku 1900! Madeleine pomyślała, że w zakończeniu nawiąże do wymiany żon u Updike’a. Marne echa intrygi małżeńskiej: uparte nazywanie tego procederu „wymianą żon”, a nie „mężów”. Jak gdyby kobieta wciąż była rzeczą, którą można sobie przekazywać z rąk do rąk. Profesor Saunders zasugerował, żeby Madeleine dokładnie się zapoznała z tłem historycznym. Posłusznie więc czytała o narodzinach industrializmu i modelu tak zwanej rodziny nuklearnej, o powstaniu klasy średniej i ustawie o sprawach małżeńskich z 1857 roku. Szybko jednak znudziło ją pisanie. Powątpiewała w oryginalność swej pracy. Odnosiła wrażenie, jak gdyby bezmyślnie powtarzała argumenty wymieniane przez Saundersa podczas zajęć z intrygi małżeńskiej. Spotkania ze starym profesorem były zniechęcające i polegały na tym, że Saunders przerzucał wręczone sobie kartki, omawiając swoje uwagi naniesione na czerwono na marginesie. Wtem pewnej niedzieli, przed przerwą zimową, przy kuchennym stole zmaterializował się Whitney, chłopak Abby, czytając książkę pod tytułem O gramatologii. Gdy Madeleine spytała, o czym jest, Whitney dał jej do zrozumienia, że idea, jakoby książka była „o czymś”, to właśnie coś, przeciw czemu autor występuje, a jeśli już miałaby o czymś być, to z pewnością o tym, że należy przestać myśleć w ten sposób o książkach – że są o czymś. Madeleine powiedziała, że zrobi kawę. Whitney poprosił, żeby i jemu zaparzyła. Studia nie odzwierciedlały prawdziwego świata. W prawdziwym świecie, żeby komuś zaimponować, rzucało się nazwiskami znanych osób. Na uniwersytecie rzucano nazwiskami mało komu znanymi. I tak w okresie po rozmowie z Whitneyem Madeleine zaczęła coraz częściej słyszeć w ustach studentów nazwisko Derrida. Słyszała też inne: Lyotard, Foucault, Deleuze i Baudrillard. To, że do większości tych studentów czuła instynktowną niechęć – były to dzieciaki z zamożnych rodzin w martensach na nogach, obwieszone anarchistycznymi symbolami – sprawiało, że Madeleine powątpiewała w słuszność ich entuzjazmu. Wkrótce jednak zauważyła, że Derridę czyta też David Koppel, bystry i utalentowany poeta. A Pookie Ames, która czytała tandetne książki dla „Paris Review” i którą Madeleine lubiła, zapisała się na kurs profesora Zippersteina. Madeleine zawsze miała słabość do egzaltowanych profesorów, takich jak Sears Jayne, którzy popisywali się przed studentami, recytując afektowanym głosem Harta Crane’a lub Anne Sexton. Whitney zachowywał się, jakby profesor Jayne był pośmiewiskiem. Madeleine nie zgadzała się z nim. Ale też po bitych trzech latach kursów literatury Madeleine nie dysponowała solidną krytyczną metodologią, którą mogłaby się posługiwać wobec czytanych tekstów. Wypowiadała się o książkach w sposób mętny i niesystematyczny. Czuła się zażenowana tym, co mówią inni studenci na zajęciach. I tym, co sama mówiła. „Wydawało mi się”… „Interesujące, w jaki sposób Proust”… „Podobało mi się to, jak Faulkner”… I kiedy Olivia, wysoka i szczupła, o długim, arystokratycznym nosie charta perskiego, wparadowała pewnego dnia, ściskając w ręku O gramatologii, Madeleine wiedziała, że coś, co do tej pory było marginalne, teraz weszło do głównego nurtu. – Jaka jest ta książka? – Nie czytałaś? – A pytałabym, gdybym ją przeczytała?

Olivia skrzywiła się. – Coś nas dzisiaj ugryzło? – Przepraszam. – Wygłupiam się. Jest świetna. Derrida jest teraz absolutnie moim bogiem! Niemal z dnia na dzień czytanie autorów takich jak Cheever czy Updike, którzy pisali o przedmieściach, gdzie podobnie jak większość jej przyjaciół wychowywała się Madeleine, stało się przedmiotem drwin. Przedkładano nad nich markiza de Sade, który pisał o rozdziewiczaniu analnym panienek w osiemnastowiecznej Francji. Ceniono markiza wyżej, ponieważ w jego szokujących scenach erotycznych chodziło nie o seks, ale o politykę. Były zatem antyimperialistyczne, antyburżuazyjne, antypatriarchalne i piętnowały wszystko, przeciwko czemu powinna występować inteligentna młoda feministka. Do trzeciego roku studiów Madeleine wciąż grzecznie zapisywała się na kursy takie jak „wiktoriańskie fantasy – od Phantastes do Wodnych dzieci”, ale na ostatnim roku nie była już w stanie dłużej ignorować kontrastu między smętnymi i znudzonymi studentami na zajęciach z Beowulfa a czytelnikami Maurice’a Blanchota w akademiku. W pójściu na studia w materialistycznych latach osiemdziesiątych brakowało pewnego radykalizmu. Semiotyka była pierwszą rzeczą, która trąciła rewolucją. Wyznaczała granicę; tworzyła wybrańców; była wyrafinowana i europejska; zajmowała się kontrowersyjnymi tematami, torturami, sadyzmem, hermafrodytyzmem – seksem i władzą. Madeleine zawsze była w szkole lubiana. Po latach „bycia lubianą” wykształciła się w niej odruchowa umiejętność oddzielania tego, co fajne, od tego, co niefajne, nawet w podgrupach takich jak filologia angielska, gdzie koncepcja „fajności” nie była zbyt rozpowszechniona. Skoro dramat epoki restauracji ją przygnębiał, jeśli od analizy Words­wortha czuła się nieatrakcyjna i poplamiona atramentem, pozostawała inna możliwość. Można było uciec od K. McCalla Saundersa i starej nowej krytyki. Można było zbiec do nowego imperium Derridy i Umberta Eco. Można było się zapisać na „semiotykę 211” i dowiedzieć, o czym wszyscy mówią. Grupa „semiotyki 211” była ograniczona do dziesięciu studentów. Z tej dziesiątki ośmioro zaliczyło wcześniej „wstęp do teorii semiotycznej”, co było widoczne na pierwszych zajęciach. Zanim Madeleine weszła do sali, zostawiwszy za sobą zimową pogodę, wokół stołu rozsiadło się już osiem osób w czarnych T-shirtach i podartych czarnych dżinsach. Kilka osób odcięło żyletką kołnierze lub rękawy koszulek. W twarzy jednego ze studentów było coś odpychającego – wyglądał jak niemowlę z zarostem – i dopiero po pełnej minucie Madeleine uzmysłowiła sobie, że chłopak ma zgolone brwi. Wszyscy w sali wyglądali tak upiornie, że naturalny, zdrowy wygląd Madeleine wydawał się podejrzany niczym głos oddany na Reagana. Dlatego też odetchnęła z ulgą, gdy zjawił się rosły chłopak w puchowej kurtce i wysokich butach i zajął miejsce obok. Miał ze sobą kubek kawy na wynos. Zipperstein poprosił studentów, żeby się przedstawili i wyjaśnili, dlaczego wybrali te zajęcia. Pierwszy odezwał się chłopak bez brwi. – Hmm, dobrze. Właściwie to trudno mi się przedstawić, bo kwestia towarzyskich prezentacji jest w ogóle mocno problematyczna. No bo jeśli powiem, że nazywam się Thurston Meems i że wychowałem się w Stamfordzie w stanie Connecticut, czy będziecie wiedzieć, kim jestem? No dobrze. Mam na imię Thurston i pochodzę ze Stamfordu w Connecticut. Wybrałem ten kurs, bo zeszłego lata przeczytałem O gramatologii i wymiękłem. Gdy przyszła kolej na sąsiada Madeleine, cichym głosem poinformował, że studiuje dwa kierunki, biologię i filozofię, i że nigdy jeszcze nie był na kursie semiotyki, że rodzice dali mu na imię Leonard, że posiadanie imienia zawsze jest bardzo przydatne, zwłaszcza gdy cię wołają na kolację, i że jeśli ktoś chce się do niego zwracać po imieniu, będzie reagował na „Leonard”.

Leonard już się nie odezwał. Do końca zajęć siedział odchylony do tyłu na krześle z wyciągniętymi długimi nogami. Gdy już dopił kawę, sięgnął do prawego buta i ku zdziwieniu Madeleine wydobył z niego pudełko z tytoniem do żucia. Dwoma zaplamionymi palcami umieścił w ustach prymkę. Przez dwie następne godziny, mniej więcej co minuta, dyskretnie, acz słyszalnie, wypluwał tytoń do kubka. Co tydzień Zipperstein zadawał jedną ciężką lekturę z teorii i jedną pozycję literacką. Dobierane były w sposób ekscentryczny, jeśli nie absolutnie przypadkowy. (Co na przykład Kurs językoznawstwa ogólnego de Saussure’a miał wspólnego z 49 idzie pod młotek Pynchona?) Co do samego Zippersteina, nie prowadził zajęć, ale raczej je obserwował zza weneckiego lustra swej niezgłębionej osobowości. Prawie się nie odzywał. Od czasu do czasu zadawał pytania, żeby pobudzić studentów do dyskusji, i często stawał przy oknie, przez które wyglądał w kierunku zatoki Narragansett, jak gdyby myślał o swym drewnianym slupie w suchym doku. Trzy tygodnie po rozpoczęciu kursu, w lutowy dzień z tumanami śniegu i szarym niebem, mieli przeczytać książkę samego Zippersteina Powstawanie znaków, a także Pełnię nieszczęścia Petera Handkego. Zawsze było nieco krępujące, gdy profesorowie zadawali do przeczytania własne książki. Nawet Madeleine, która miała problemy ze zrozumieniem wszystkich tekstów, dostrzegła, że wkład Zippersteina na tym polu był wtórny i drugorzędny. Gdy przyszło do omawiania Powstawania znaków, wszyscy wydawali się nieco onieśmieleni, odetchnęli więc z ulgą, gdy po przerwie zajęli się pozycją literacką. – A więc – zaczął Zipperstein, mrugając powiekami za okrągłymi drucianymi okularami – co sądzicie o książce Handkego? Po krótkiej ciszy odezwał się Thurston. – Totalnie mroczna i przygnębiająca – powiedział. – Wspaniała. Thurston miał przebiegłe spojrzenie i krótkie, ułożone żelem włosy. Jego bezbrwiowość w połączeniu z bladą karnacją nadawała superinteligentny wyraz jego twarzy: była jak unoszący się w powietrzu, oddzielony od ciała mózg. – Zechcesz rozwinąć? – poprosił Zipperstein. – Cóż, panie profesorze, jest to temat bliski memu sercu: samobójstwo. – Pozostali studenci zachichotali, gdy Thurston z coraz większym zapałem rozwijał temat. – Ta książka ma rzekomo charakter autobiograficzny. Uważam jednak, podobnie jak Barthes, że akt pisania jest już sam w sobie fikcjonalizacją, nawet jeśli tematem są autentyczne zdarzenia. Bart. A więc tak się go wymawia. Madeleine z ulgą odnotowała to, że się nie wygłupiła. Tymczasem Thurston mówił dalej. – No więc matka Handkego popełnia samobójstwo, a Handke siada, żeby o tym napisać. Chce być jak najbardziej obiektywny, chce być całkowicie… bezwzględny! – Thurston stłumił uśmiech. Chciałby być osobą, która na samobójstwo matki zareaguje bezwzględnością na najwyższym literackim poziomie. Jego delikatną, młodą twarz rozświetlało zadowolenie. – Samobójstwo jest tropem literackim – oświadczył. – Zwłaszcza w literaturze niemieckiej. Mamy Cierpienia młodego Wertera. Mamy Klei­sta. O, coś mi właśnie zaświtało. – Podniósł palec. – Pełnia nieszczęścia. Nieszczęście, cierpienie. Według mojej teorii Handke czuł ciężar tradycji i ta książka była jego próbą wyrwania się na wolność. – Co rozumiesz przez wolność? – spytał Zipperstein. – Odejście od tej całej germańskiej samobójczej tradycji spod znaku Sturm und Drang. Śnieg wirujący za oknem wyglądał jak płatki mydła albo drobiny popiołu, jak coś bardzo czystego bądź bardzo brudnego. – Trafne skojarzenie z tytułem Goethego – stwierdził Zipper­stein. – Ale zdaje się, że

bardziej przyczynił się do tego tłumacz niż Handke. W oryginale jego książka nosi tytuł Wunschloses Unglück. Thurston uśmiechnął się – albo był zadowolony, że Zipperstein poświęca mu całą uwagę, albo śmieszne wydawało mu się brzmienie niemieckiego tytułu. – To gra słów od wyrażenia wunschlos glücklich, które znaczy osiągnąć szczęście, o jakim nawet się nie marzyło. Tylko że tutaj Handke dokonuje sprytnego odwrócenia. To poważny i dziwnie ujmujący tytuł. – A więc tytuł Handkego znaczy „nieszczęście, o jakim nawet się nie marzyło” – powiedziała Madeleine. Zipperstein spojrzał na nią po raz pierwszy. – W pewnym sensie. Jak mówiłem, coś się zagubiło w tłumaczeniu. A ty co sądzisz? – O książce? – spytała Madeleine i natychmiast zdała sobie sprawę, jak głupio to zabrzmiało. Zamilkła, czując w uszach pulsowanie krwi. Ludzie czerwienili się w dziewiętnastowiecznych angielskich powieściach, nigdy zaś we współczesnych austriackich. Nim cisza stała się krępująca, na ratunek przyszedł jej Leonard. – Mogę coś powiedzieć? – spytał. – Gdybym miał pisać o samobójstwie matki, wątpię, czy zależałoby mi na tym, żeby moja książka była nowatorska. – Pochylił się i oparł łokcie o blat. – No bo czy nie odstręczyła was ta bezwzględność Handkego? Ta książka nie wydała się wam trochę bezduszna? – Lepsza taka niż ckliwa – stwierdził Thurston. – Tak sądzisz? Dlaczego? – Bo czytaliśmy już ckliwe opisy nieżyjących rodziców. Milion razy. Straciły wszelką moc oddziaływania. – Przeprowadzam teraz mały eksperyment myślowy – powiedział Leonard. – Powiedzmy, że moja matka targnęła się na życie. I wyobraźmy sobie, że napisałem o tym książkę. Dlaczego chciałem to zrobić? – Zamknął oczy i odchylił się do tyłu na krześle. – Po pierwsze, byłby to sposób poradzenia sobie z bólem po jej stracie. Po drugie, może chciałbym odmalować portret matki. Żeby pozostała żywa w mojej pamięci. – I myślisz, że to powszechna reakcja – wtrącił Thurston. – Że ponieważ ty reagujesz w pewien sposób na śmierć rodzica, Handke musi zachować się tak samo. – Chcę powiedzieć, że jeśli matka odbiera sobie życie, nie jest to trop literacki. Serce Madeleine zdążyło się już uspokoić. Z zainteresowaniem przysłuchiwała się dyskusji. Thurston kiwał głową w sposób, który wcale nie oznaczał zgody. – No dobra. Prawdziwa matka Handkego odebrała sobie życie. Umarła w prawdziwym świecie i Handke odczuwał prawdziwy ból czy coś takiego. Ale nie o tym jest ta książka. Książki nie są o „prawdziwym życiu”, tylko o innych książkach. – Thurston ułożył z ust coś w rodzaju instrumentu dętego i wydmuchał kilka pogodnych ­dźwięków. – Moja teoria jest następująca: z literackiego punktu widzenia Handke próbował tu zmierzyć się z problemem, jak pisać o czymś, nawet o czymś prawdziwym i bolesnym, jak samobójstwo, kiedy wszystko, co na ten temat napisano, pozbawia cię jakiejkolwiek oryginalności wyrazu. To, co mówił Thurston, wydawało się Madeleine zarówno wnikliwe, jak i potwornie niewłaściwie. Może i miał rację, ale nie powinno tak być. – „Literatura popularna – zażartował Zipperstein, proponując tytuł eseju – albo poganianie martwego konia. Próżny wysiłek”. Po grupie przetoczył się spazm wesołości. Madeleine spojrzała na Leonarda i zauważyła,

że się jej przygląda. Gdy zajęcia dobiegły końca, zebrał książki i wyszedł. Potem zaczęła widywać Leonarda w różnych miejscach. Pewnego popołudnia w zimowej mżawce maszerował przez trawnik bez czapki. W kawiarni Mutt & Geoff’s zajadał rozlatującą się potężną kanapkę. Innego dnia rano czekał na autobus na South Main. Za każdym razem Leonard był sam, wyglądał na opuszczonego i nieuczesanego jak duży chłopiec bez mamy. Jednocześnie sprawiał wrażenie starszego od większości studentów na uczelni. Był to ostatni semestr Madeleine, czas kiedy powinna się dobrze bawić, a było wręcz odwrotnie. Nigdy nie myślała o sobie, że jest seksualną desperatką. Wolała uważać swoją obecną samotność za coś korzystnego i oczyszczającego umysł. Ale gdy zauważyła, że zastanawia się, jak by to było całować się z chłopakiem żującym tytoń, zaczęła się martwić, że oszukuje samą siebie. Patrząc wstecz, Madeleine doszła do wniosku, że jej studenckie życie uczuciowe nie spełniło jej oczekiwań. Jennifer Boomgaard, jej współlokatorka z pierwszego roku, już w pierwszym tygodniu pobiegła do studenckiej przychodni, żeby dopasowano jej krążek maciczny. Nieprzyzwyczajona do dzielenia pokoju z kimkolwiek, a zwłaszcza z nieznajomą, Madeleine uważała Jenny za osobę zbyt bezpośrednią. Nie chciała oglądać krążka Jennifer, przywodzącego jej na myśl nieugotowane ­ravioli, a już na pewno nie miała zamiaru dotykać żelu plemnikobójczego, który Jenny chciała wycisnąć jej na dłoń. Madeleine była zszokowana, gdy Jennifer zaczęła chodzić na prywatki z zainstalowanym już krążkiem, gdy włożyła go na mecz drużyn Browna i Harvardu i gdy zostawiła go pewnego ranka na minilodówce w pokoju. Tamtej zimy, gdy do kampusu zawitał pastor Desmond Tutu na wiecu przeciwko apartheidowi, Madeleine spytała Jennifer po drodze na spotkanie ze słynnym duchownym: „Włożyłaś krążek?”. Następne cztery miesiące przemieszkały w pokoju pięć i pół na cztery i pół metra, nie zamieniwszy ze sobą ani słowa. Chociaż Madeleine nie przyjechała na studia seksualnie niedoświadczona, jej krzywa nowych doświadczeń na pierwszym roku przypominała płaską linię. Nie licząc jednorazowego obściskiwania się z Urugwajczykiem o imieniu Carlos, studentem inżynierii w sandałach, w przyćmionym świetle wyglądającego jak Che Guevara, jedynym chłopakiem, któremu pozwoliła się dotknąć, był uczeń ostatniej klasy liceum odwiedzający kampus w weekend wstępnej rekrutacji. Zauważyła Tima w kolejce w stołówce Ratty, gdy przesuwał tacę po metalowym kontuarze i wyraźnie się trząsł. Granatowa marynarka, którą miał na sobie, była na niego za duża. Spędził cały dzień, chodząc po kampusie, i nikt nie odezwał się do niego słowem. Teraz umierał z głodu, ale nie był pewien, czy może skorzystać ze studenckiej stołówki. Tim wydawał się jedyną osobą w Brownie bardziej zagubioną niż Madeleine. Pomogła mu odnaleźć się w stołówce, a potem zabrała go na obchód po kampusie. W końcu około dwudziestej drugiej trzydzieści wylądowali w pokoju Madeleine. Tim miał oczy o długich rzęsach i ładne rysy drogiej bawarskiej lalki, małego księcia lub jodłującego pastuszka. Jego granatowa marynarka leżała na podłodze, a bluzka Madeleine była rozpięta, gdy w drzwiach pojawiła się Jennifer Boomgaard. „Oj, przepraszam” – rzuciła, ale cały czas tam stała, uśmiechając się do podłogi, jak gdyby już cieszyła się z tego, jak szybko ta pikantna ploteczka rozejdzie się po akademiku. Gdy w końcu wyszła, Madeleine usiadła i poprawiła ubranie, a Tim podniósł marynarkę i wrócił do swojego liceum. Na Boże Narodzenie, gdy pojechała do domu na święta, pomyślała, że waga w łazience rodziców jest popsuta. Zeszła z niej, żeby ją wyskalo­wać, po czym znów się zważyła i waga ponownie wskazała ten sam ­wynik. Stanąwszy przed lustrem, Madeleine ujrzała chomika o zmartwionym spojrzeniu. – Nikt się ze mną nie umawia, bo jestem gruba – spytał chomik – czy jestem gruba, bo

nikt się ze mną nie umawia? – Ja tam nie przytyłam na pierwszym roku – oznajmiła triumfująco jej siostra, gdy Madeleine zeszła na śniadanie. – Ale też nie opychałam się jak wszystkie moje koleżanki. Przyzwyczajona do docinków Alwyn, Madeleine nie zwracała na nią uwagi, w milczeniu obierając i zjadając pierwszego z pięćdziesięciu siedmiu grejpfrutów, którymi się żywiła do Nowego Roku. Przechodząc na dietę, można sobie wmówić, że kontroluje się swoje życie. Do stycznia Madeleine zrzuciła trzy kilo i gdy skończył się sezon squasha, wróciła do świetnej formy, a jednak nadal nie poznała nikogo, kto by się jej spodobał. Koledzy ze studiów sprawiali wrażenie albo wyjątkowo niedojrzałych, albo przedwcześnie postarzałych, brodaci jak terapeuci, ogrzewający kieliszki nad świeczkami przy dźwiękach A Love Supreme Coltrane’a. Dopiero na trzecim roku Madeleine zaczęła z kimś chodzić na poważnie. Billy Bainbridge był synem Dorothy Bainbridge, której wuj był właścicielem jednej trzeciej gazet w Stanach Zjednoczonych. Billy miał zarumienione policzki, blond loki i bliznę na prawej skroni, która dodawała mu jeszcze więcej uroku. Mówił łagodnym głosem i ładnie pachniał, jak mydło Ivory. Jego nagie ciało było niemal bezwłose. Billy nie lubił mówić o swojej rodzinie. Madeleine wzięła to za oznakę dobrego wychowania. Został przyjęty na Uniwersytet Browna dzięki temu, że był dzieckiem absolwentów, i czasem się martwił, że samodzielnie by się nie dostał. Seks z Billym był błogi, przytulny, doskonały. Chciał zostać filmowcem. Lecz film, który nakręcił na kurs reżyserski, ukazywał przez dwanaście brutalnych minut, jak Billy rzuca w kamerę przypominającym fekalia surowym ciastem czekoladowym. Madeleine zaczęła się zastanawiać, czy jest jakiś powód tego, że nigdy nie wspomina o swojej rodzinie. O czymś jednak wspominał, i to coraz częściej. Obrzezanie. Billy przeczytał w czasopiśmie o medycynie alternatywnej artykuł krytyczny wobec tej praktyki i zrobił on na nim wielkie wrażenie. – Jeśli się nad tym zastanowić, to naprawdę dziwaczne, że coś takiego robi się małemu dziecku – przekonywał. – Obcina się kawałek fiutka? Jaka jest różnica między tym, że dzikie plemię, powiedzmy: w Papui-Nowej Gwinei, przebija sobie nosy kośćmi, a odcięciem niemowlakowi napletka? Kość w nosie jest dużo mniej inwazyjna. Madeleine słuchała go, starając się przybrać zatroskany wyraz twarzy, i miała nadzieję, że Billy szybko porzuci ten temat. Ale mijały tygodnie, a on wciąż do niego wracał. – Lekarze w tym kraju po prostu robią to z automatu – skarżył się. – Nie pytali moich rodziców. A w końcu nie jestem żydem ani nic takiego. Szydził z argumentów związanych ze zdrowiem i higieną. – Może to miało jakiś sens trzy tysiące lat temu na pustyni, kiedy nie można było się umyć pod prysznicem. Ale teraz? Pewnej nocy, gdy leżeli nadzy w łóżku, Madeleine zauważyła, że Billy bada swojego penisa, rozciągając go. – Co robisz? – spytała. – Szukam blizny – odpowiedział ponurym tonem. Przepytywał swych europejskich przyjaciół, Henryka Nienaruszonego i Oliviera z Napletkiem: – Czy jest superwrażliwy? Billy był przekonany, że został pozbawiony doznań. Madeleine starała się nie brać tego do siebie. Poza tym wtedy już pojawiły się w ich związku nowe problemy. Billy miał w zwyczaju wpatrywać się głęboko w oczy Madeleine, jakby chciał przejąć nad nią kontrolę. Miał też dziwną

sytuację mieszkaniową. Mieszkał poza kampusem z atrakcyjną, muskularną dziewczyną o imieniu Kyle, która sypiała z co najmniej trzema osobami, w tym z Fatimą Shirazi, siostrzenicą szacha Iranu. Na ścianie swojego salonu Billy namalował słowa: ZABIJ OJCA. Według niego o to właśnie chodziło w studiowaniu: żeby zabić ojca. – Kto jest twoim ojcem? – zapytał Madeleine. – Virginia Woolf? Czy Sontag? – W moim przypadku – odparła Madeleine – moim ojcem jest naprawdę mój ojciec. – Więc musisz go zabić. – Kto jest twoim ojcem? – Godard – odpowiedział. Billy mówił o wynajęciu z Madeleine domu na lato w Guanajuato. Powiedział, że gdy on będzie kręcił film, ona może pisać powieść. Jego wiara w nią i jej zdolności pisarskie (chociaż właściwie nie podjęła jeszcze żadnych prób literackich) sprawiała jej taką przyjemność, że zaczęła odnosić się do tego pomysłu przychylnie. A potem pewnego dnia podeszła pod drzwi domu Billy’ego i już miała zabębnić palcami w okno, gdy coś kazało jej zajrzeć do środka. W rozgrzebanej pościeli dostrzeg­ła zwiniętego Billy’ego w pozycji Johna Lennona z okładki „Rolling Stone’a” przy Kyle leżącej na wznak z rozrzuconymi rękami i nogami. Oboje byli nadzy. Sekundę później w obłoku dymu zmaterializowała się Fatima, również naga, posypując pudrem dla dzieci swą lśniącą perską skórę. Uśmiechnęła się do swych łóżkowych partnerów, ukazując zęby jak nasiona w królewskiej purpurze dziąseł. Za następnego chłopaka nie można było winić wyłącznie jej samej. Nigdy by nie poznała Dabneya Carlisle’a, gdyby nie zapisała się na warsztaty aktorskie, a nie zapisałaby się na nie, gdyby nie jej matka. ­Phyllida chciała kiedyś zostać aktorką. Jej rodzice sprzeciwiali się jednak tym planom. Jak to ujęła Phyllida: „Aktorstwo nie jest czymś, czym parają się członkowie naszej rodziny, a zwłaszcza kobiety”. Od czasu do czasu, gdy popadała w refleksyjny nastrój, opowiadała córce historię swego największego nieposłuszeństwa. Po skończeniu studiów Phyllida „uciekła” do Hollywood. Nie mówiąc nic rodzicom, poleciała do Los Angeles i zatrzymała się u znajomej z uczelni. Zatrudniła się jako sekretarka w firmie ubezpieczeniowej. Razem ze swoją przyjaciółką Sally Peyton wprowadziła się do parterowego domku w Santa Monica. W ciągu sześciu miesięcy Phyllida wzięła udział w trzech castingach i jednych zdjęciach próbnych i dostawała „mnóstwo zaproszeń”. Raz widziała Jackiego Gleasona, jak wchodził do restauracji z chihuahuą pod pachą. Uzyskała lśniącą opaleniznę, którą nazywała „egipską”. Za każdym razem gdy Phyllida opowiadała o tym okresie swojego życia, wydawało się, jakby mówiła o kimś obcym. Co do Altona, milczał, doskonale wiedząc, że strata Phyllidy była jego zyskiem. Właśnie w pociągu powrotnym do Nowego Jorku w kolejne święta Bożego Narodzenia poznała tego wyprostowanego jak struna podpułkownika, który niedawno przyjechał z Berlina. Phyllida nigdy nie wróciła do Los Angeles. Za to wyszła za mąż. – I urodziłam was – mówiła córkom. Niemożność spełnienia marzeń przez Phyllidę sprawiła, że Made­leine zyskała własne. Życie matki stanowiło jeden wielki kontrprzykład. Reprezentowało niesprawiedliwość, którą życie Madeleine miało naprawić. Dorastanie w tym samym czasie co narodziny wielkiego ruchu społecznego, dojrzewanie w epoce Betty Friedman, demonstracji popierających równouprawnienie i nieśmiertelnych kapeluszy Belli Abzug, definiowanie własnej tożsamości, gdy podlegała ona przedefiniowaniu, było przywilejem równie wielkim jak każda z amerykańskich wolności, o których Madeleine uczyła się w szkole. Pamiętała noc w 1973 roku, gdy jej rodzina zebrała się przed telewizorem, żeby obejrzeć mecz tenisowy Billie Jean King z Bobbym Riggsem. Gdy ona, Alwyn i Phyllida trzymały kciuki za Billie Jean, a Alton kibicował Bobby’emu Riggsowi. Gdy Alton zaczynał narzekać, widząc, jak Billie Jean zmusza Bobby’ego