kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Fleszarowa Muskat Stanisława - Papuga pana profesora

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :243.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
F

Fleszarowa Muskat Stanisława - Papuga pana profesora .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu F FLESZAROWA-MUSKAT STANISŁAWA Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 74 stron)

Stanisława Fleszarowa-Muskat І То była najpiękniejsza chwila każdego popołudnia. Pan Kowalczyk - dozorca wszechpotężnie panujący na podwórzu - stawał po obiedzie w bramie, żeby wypalić papierosa. Nie opuszczali wtedy swoich posterunków przy oknach, a Marek, który mieszkał nad samą bramą, musiał się głęboko wychylać, by móc zobaczyć, czy pan Kowalczyk zaczyna już ziewać. Bo właśnie to ziewanie pana dozorcy skupiało uwagę wszystkich chłopców. Czekali na nie i Romek, i Jacek, nie licząc Florka i Zbyszka, którzy mieszkali w sąsiednim domu i nie mogli widzieć prześlicznie i najszerzej na świecie otwartych ust pana Kowalczyka, ale zawiadamiał ich o tym gwizdany sygnał, jakim porozumiewano się między podwórkami. Teraz więc, kiedy zabrzmiał przeciągły gwizd, Florek dotknął palcami powierzchni piłki, żeby sprawdzić, czy jest dostatecznie twarda. Pozwolił to samo uczynić Zbyszkowi, ale nie ruszali się jeszcze z miejsca, nadsłuchując. 3 Tymczasem pan Kowalczyk rozziewywał się na dobre. Jeszcze się bronił przed nachodzącym go snem, jeszcze walczył, ale już było widać, że nie zwycięży. Ziewnięcia, na początku ciche, prawie bezgłośne, stawały się teraz jakąś melodyjką, wyśpiewywaną wśród głębokich westchnień, poobiednią arią pana dozorcy, przy której milkły wróble na jedynym zdobiącym podwórze drzewie, a wrony, gubiąc krakania, odlatywały na pobliski komin starej fabryki. Pan Kowalczyk doszedłszy do najwyższego tonu, najgłębszego, rozmarzonego już nadzieją snu westchnienia, obrzucał zamglonym spojrzeniem podwórze, jakby widokiem panującego na nim porządku udzielał sobie rozgrzeszenia - i

człapiąc ciężkimi butami sunął powolutku w stronę swojej dozorcówki. Teraz trzeba było tylko opanować nerwy, nie dać się ponieść podnieceniu. Można już było zejść na podwórze, ale cicho, na palcach, bez dudnienia piętami po schodach, bez krzyków i nawoływań, bo pan Kowalczyk pierwszy sen miewał lekki, byle co mogło go spłoszyć, a wtedy znów trzeba by długo czekać, żeby się zaczął rozziewywać od początku. Panowała więc na obydwu podwórzach cisza i cierpliwość wielka, aż wysłany pod drzwi dozorcówki zwiad wracał z wieścią: „Pan dozorca chrapie!" Triumfalny gwizd przywoływał Florka i Zbyszka z drugiego podwórka, wtedy już można było wyznaczać bramki i auty, i zaczynało się wspaniałe, 4 najfajniejsze ze wszystkiego na świecie -granie. Najpierw oczywiście ściągało się kurtki i swetry (co to za granie w kurtkach i swetrach), choćby nawet potem i tydzień trzeba było w łóżku poleżeć, to i tak opłacało się dla takiej przyjemności. Na wszystkich prawdziwych meczach kurtki i swetry leżały zawsze obok, na specjalnie w tym celu przygotowanym kamieniu przy trzepaku. Pan Kowalczyk nie lubił tego kamienia, dziwił się zawsze, skąd się tam wziął, a gdy go - zasapawszy się porządnie - usuwał z podwórka, dziwił się jeszcze bardziej znajdując go wkrótce w tym samym miejscu. Była to więc dodatkowa przyjemność przedme-czowa - to ściąganie marynarek i pulowerów, to wzdychanie z gorąca, choćby nawet w kątach podwórza leżał śnieg. Ale mogli się tym wszystkim cieszyć tylko ci, którzy nie mieli młodszych sióstr, którzy nie przeżywali hańby bezustannego ich towarzystwa nawet w chwilach tak męskich jak mecz, jak gonitwa za piłką od bramki do bramki. Jolka siadywała sobie w kucki na brzegu boiska i zawsze miała coś do powiedzenia w najmniej odpowiednich momentach. Kiedy więc teraz Marek zawijał rękawy koszuli, żeby dać do poznania chłopakom, że wciąż jeszcze jest mu za gorąco, narysowała patykiem na ziemi duży kapiący kran i zawołała do brata: - Będziesz smarkał! Marek oczywiście nie słyszał (nie można słyszeć czegoś takiego), więc powtórzyła jeszcze głośniej: - Będziesz smarkał! Z nosa będzie ci leciało! 5 - Idź do domu! - zasyczał Marek przez zęby, przebiegając w pogoni za

piłką obok siostry. - Co się tu pętasz między chłopakami? - A gdzie mam być? - odwrzasnęła już z nutką płaczu w głosie, już gotowa się bronić najskuteczniejszą bronią wszystkich młodszych sióstr. - Gdzie mam być? - Idź do domu, dobrze? - Marek! Grasz czy nie? - wołali chłopcy. - Gram! - krzyknął kopnąwszy piłkę. A Jolka przełknęła ostatnią łzę i ucichła, ale nie na długo. Lubiła się przyglądać grze - kiedy na boisku robiło się gorąco, kiedy kurz wzbijał się spod splątanych nóg, kiedy wreszcie wybuchała sprzeczka i tylko ona - jako jedyny widz i świadek - mogła ją rozsądzić. - Bramka! Chłopaki, bramka! - obwieścił z triumfem Romek. - Guzik, nie bramka! - zapienił się Florek. -Przeszła obok! - Przeszła obok! - potwierdził Zbyszek. Jacek już schodził z boiska. - Ja nie gram! - powiedział. - Ja іііе gram! Widziałem, że była bramka. - Ja też! - krzyknął Marek. - Ja też! - Przeszła obok! - upierał się Zbyszek. Jolka zerwała się z kucek i wpadła między chłopców. - Przeszła obok! - zawołała. -Widziałam! Przeszła obok o dwa koty. - Осо? 6 - O dwa koty. Taka miara. - Idź do domu! -wrzasnął Marek. Teraz on miał łzy w oczach, z wściekłości i upokorzenia przed kolegami. - Powiem mamie, że wciąż mi łazisz po piętach. Jolka pociągnęła nosem, niebezpiecznie wysunęła dolną wargę. - A z kim mam się bawić? - Marek! - zawołał Jacek. - Znowu marudzisz! Teraz gra przeniosła się pod lewą bramkę. Zakotłowało się tam, zakłębiło, nogi pomieszały się ze sobą tak, że już nie można było rozpoznać, która do kogo należy... Wtedy piłka śmignęła nad głowami i uderzyła w rękę Zbyszka. - Rzut wolny! - zawołali chłopcy. - Marek strzela. - Chłopaki, uwaga! - krzyknął Florek. Jolka, choć zła na brata, choć obmyślająca przed chwilą zemstę, poczuła jednak dumę patrząc, jak kroczy ku piłce, najpierw powoli i z namysłem, potem coraz szybciej i szybciej, żeby w końcu dopaść jej w biegu i podnieść nogę do błyskawicznego strzału. - Teraz będzie gol! Murowany gol! - zdążył krzyknąć Jacek.

A potem był już tylko brzęk szyby i cichsze odgłosy pękania szkła, spadającego na kamienne płyty przed bramą, tupot uciekających nóg i... nagła cisza wypełniła podwórze. Pan Kowalczyk, kiedy się już rozespał, miał sen mocny. Podczas powstania - jak mówili ludzie 7 w kamienicy - potrafił spać nawet, gdy padały bomby, ale brzęk wybijanej szyby zrywał go na nogi natychmiast i natychmiast rzucał we właściwą stronę. Kiedy więc pan Kowalczyk stanął w progu swojej dozorcówki, zastał jeszcze w bramie uciekającą Jolkę. Biegła szybko, ale już nie miała nadziei na dogonienie chłopców. - No tak! -Pan Kowalczyk był od razu pewien, że to ta największa szyba nad bramą. To mu nawet sprawiało pewną satysfakcję. - To już druga w tym tygodniu! I oczywiście od razu w nogi! Nie widziałaś, kto zbił szybę? Jolka pokręciła tylko głową, przełykając ślinę. Pan Kowalczyk patrzył na nią groźnie i spytał po raz drugi, podnosząc głos: - Zastanów się, na pewno widziałaś! - Nie - szepnęła Jolka. - Musiałaś widzieć! Byłaś przecież na podwórzu. - Nie widziałam - sapnęła Jolka przez łzy, które już dusiły ją w gardle. - Zobaczysz, powiem mamie - to na pewno Marek. - Nieee! -rozbeczała się Jolka na dobre, aż echo zadudniło w bramie. Pan Kowalczyk nie miał jednak zamiaru rezygnować z jedynego świadka wybicia szyby, i to w dodatku tej największej. Przytrzymał Jolkę za ramię. - Nie chcesz powiedzieć, bo się go boisz, ale jak pójdę do waszej matki... 8 - Nie widziałam... nie widziałam... - powtarzała Jolka pochlipując. Tymczasem w wejściu do bramy ukazała się wysoka-,'przygarbiona nieco postać, na widok której pan Kowalczyk zdjął rękę z ramienia Jolki, szybko przygładził zwichrzone snem włosy i zapiął pod szyją kołnierzyk koszuli. - Dzień dobry panu profesorowi! - zawołał. -Już ze spacerku? Profesor przystanął i uśmiechnąłsię. Wokółoczu zrobiło mu się mnóstwo zmarszczek, ale - dziwna rzecz - profesor stał się przez to młodszy, sprawiał wrażenie chłopca, którego coś bardzo cieszy. - Zanosi się na deszcz i... mój Klemens nie lubi, kiedy mnie zbyt długo nie ma w domu. Ale co tu się dzieje? - Spoważniał i zmarszczki znikły nagle wraz z uśmiechem. - Dlaczego ta mała płacze? Jolka chlipnęła głośniej; lubiła być ośrodkiem zainteresowania.

Pan Kowalczyk westchnął potężnie, aż mu zagrało coś w gardle. - Nie widzi pan profesor? Znowu szyba wybita w klatce schodowej. Położyłem się na chwilę po obiedzie, bo to człowiek nachodzi się po tych schodach przez cały dzień...-pan Kowalczykzawiesiłna chwilę głos, oczekując, że w oczach profesora ukaże się błysk zrozumienia dla jego ciężkiej pracy -... i już od razu zaczęli grać w piłkę. No i proszę! -wzniósł rękę i potrząsnął nią w kierunku okien. -Druga szyba w tym tygodniu! Profesor wyglądał na zmartwionego. o - Nie wiadomo, kto wybił? - Szukaj wiatru w polu! Kiedy wybiegłem, to już nikogo nie było. Tylko ta mała, ale nie chce nic powiedzieć, boi się brata. Bo to na pewno on wybił - król naszego podwórza. Jolka znów zachlipała głośniej - trochę ze wstydu przed starszym panem, trochę z prawdziwego strachu przed Markiem. - No, cicho, cicho - powiedział profesor miękko. -Nie płacz. - Nic nie widziałam! - To się jeszcze okaże! - Pan Kowalczyk nie wzruszał się tak łatwo. - Będą musieli płacić wszyscy lokatorzy. Wszyscy lokatorzy, którzy mają dzieci. A wtedy - znów potrząsnął dłonią nad głową Jolki -jak się ojcowie do waszych tyłków dobiorą... - Panie Kowalczyk! - szepnął profesor. - A co, panie profesorze? - Dozorca zamiast ściszyć, podniósł jeszcze głos. Może miał nadzieję, że winowajca siedzi gdzieś w kącie i go słyszy? -Inaczej, jaki bytu był porządek?! Trzeba ojców bić po kieszeni, to oni z kolei biją po tyłkach. Inaczej dzieciaka nie wychowasz. - Drogi pani Kowalczyk... drogi panie Kowalczyk... - powtarzał profesor coraz bardziej bezradnie. - Pan profesor usłyszy - dozorca nie pozwolił sobie przerwać - jaki tu w kamienicy będzie płacz przed wieczorem, niech no tylko obejdę wszystkie mieszkania. - Nasz tatuś jest na delegacji - powiedziała 10 Jolka nieco weselszym tonem. Profesor chyba się leciutko uśmiechnął, a może tylko taksie jej zdawało. - Dlategoście się tak rozpuścili! - dłoń pana Kowalczyka znowu zatrzepotała nad głową Jolki. -Najgorzej, jak chłopa w domu nie ma, panie profesorze. Ale tym razem - zwrócił się znowu do Jolki -to mama będzie musiała wziąć się do was! Tak gładko to wam nie ujdzie. Druga szyba w

tym tygodniu! Jolka znowu pociągnęła nosem. - Ja nic nie widziałam - chlipnęła. Profesor położył dłoń na jej głowie i zapytał cicho: - A... ile kosztuje taka szyba? - Kupę pieniędzy! - zawołał dozorca. - Kupę pieniędzy, panie profesorze! Sto złotych, jak obszył! Ja zawsze mówię, że w domach, gdzie są dzieci, nie powinno się wstawiać takich dużych szyb. Wybijanie małych kalkulowałoby się taniej. - No, tak - szepnął profesor. - Oczywiście. -Zdjął dłoń z głowy Jolki, sięgnął do kieszeni na piersi i dobywszy z niej cieniutki portfel, szperał palcami w jego wnętrzu. - O wiele taniej! - powtórzył pan Kowalczyk, wciąż niczego nie rozumiejąc. -W takich sprawach inżynierowie powinni radzić się dozorców. Profesor nic już nie odrzekł, jego palce znalazły wreszcie ukryty w ostatniej przegródce portfela, starannie na pół złożony, banknot stuzłotówki. Wyjął go, rozprostował i podał zdziwionemu dozorcy. 11 - Proszę, ma pan tutaj sto złotych, panie Kowalczyk. Dozorca wciąż niczego nie rozumiał. Cofnął się o dwa kroki i nie przyjmował pieniędzy. - Ale za co?... Dlaczego pan...? Z jakiej racji... panie profesorze... dzieci pan nie ma... Starszy pan wciąż trzymał banknot, dłoń mu nieco zadrżała. - Ano, właśnie - powiedział cicho. - Nie, nie - dozorca nie przestawał się cofać, potrząsając głową - nie mogę przyjąć. Pan profesor z tej swojej renty... Starszy pan machnął ręką. - Wie pan, że dorabiam lekcjami. Niech pan mi sprawi tę przyjemność, panie Kowalczyk. I nie będzie pan już musiał chodzić do lokatorów... - Ale dlaczego... z jakiej racji?-powtarzał wciąż dozorca. Trzymał jednak stozłotówkę w palcach, a profesor pogładziwszy jeszcze raz Jolkę po głowie szedł już w stronę schodów. Przystanął, jakby się nad czymś zastanawiał, stał tak chwilę, a potem powoli odwrócił głowę. - Widzi pan - powiedział cicho i nie patrzył ani na Jolkę, ani na pana Kowalczyka - mój syn także lubił grać w piłkę na podwórzu. Boże drogi -uśmiechnął się leciutko - ile pieniędzy ja się napła-ciłem za te wybite szyby! Ale to było dawno -szepnął po długiej chwili - bardzo dawno... I

powiem panu -teraz podniósł wzrok i patrzył dozorcy prosto w oczy - powiem panu, że królowie podwórek nie zawsze są tacy źli... 12 - Ale to dużo pieniędzy! - Pan Kowalczyk wciąż nie mógł się pogodzić z tym, co się wydarzyło. -Dużo pieniędzy, panie profesorze! Naprawdęto nie ma sensu. - To ma jakiś sens, panie Kowalczyk. - Profesor uśmiechnął się jeszcze raz i znowu wokół jego oczu utworzyła się siateczka drobniutkich zmarszczek.-Na pewno linie mówmy już o tym, bardzo proszę. Dozorca wciąż jednak nie wyglądał na przekonanego. - Jak pan profesor uważa - bąknął. - Ale kiedy się chłopaki dowiedzą, że pan za nich płaci, dopiero zacznie się zabawa. Profesor postawił już nogę na pierwszym stopniu schodów, ale zatrzymał się jeszcze na chwilę. - A ja myślę, że będzie inaczej - powiedział powoli.- Myślę, że będzie inaczej. No,idę-położył dłoń na poręczy - bo Klemens już na pewno pióra wyrywa sobie z rozpaczy. Szedł powoli ku górze, a Jolka i pan Kowalczyk nie spuszczali z niego wzroku, ażzginął im z oczu na zakręcie schodów. Po długiej chwili Jolka odważyła się zapytać: - To już nie pójdzie pan na skargę do mamy? Pan Kowalczyk machnął ręką: - Słyszałaś przecież! - I odchodząc dodał z nadzieją w głosie: - Ale niech no tylko to się powtórzy! Jolka długo jeszcze stała w bramie, bo przed chwilą zdarzyło się zbyt wiele, aby mogło się od razu pomieścić między dwoma jasnymi warkoczy- 13 kami, które miała ciasno związane czerwoną wstążeczką powyżej uszu, czerwonych teraz z przejęcia tak samo jak wstążka. У II Na najwyższym piętrze, tuż przy wejściu na strych, stała stara kanapa, usunięta z mieszkania przez któregoś z lokatorów. Na niej to odbywała się narada. Rozmawiali ściszonymi głosami, niezbyt patrząc sobie w oczy. Właściwie nie wiadomo dlaczego, ale jakoś nie mieli na to ochoty. - Przecież on nie wie, że to my... że to ja... -szepnął Marek. - Pewnie, że nie.-Jackowi zrobiło się żal przyjaciela. - Nic nie widział. - Powiemy, że to tamci - bąknął Romek. - Ci z drugiego podwórka.

- Komu powiesz? - Dozorcy. Marek spojrzał na niego z politowaniem: - A on tylko czeka, żeby z tobą rozmawiać! Już na pewno łazi po piętrach i zbiera pieniądze od lokatorów. - Z kina nici - mruknął Jacek ponuro. - Dlaczego? - Jak ojciec zapłaci za szybę, to już nie da na kino w niedzielę. - Ja ci dam na kino - powiedział Marek po długiej chwili. Patrzył w okno, w zakurzoną szybę, 15 przez którą nie było nic a nic widać. - Ty? - No, ja... -Wzruszył ramionami i dodałciszej:-Przecież to ja wybiłem szybę. Chłopcy zaczęli go poklepywać po plecach. - Nie wygłupiaj się, to się mogło każdemu przytrafić. - Ale przytrafiło się akurat mnie.-Marek szperał w kieszeniach i wydłubał z nich wreszcie prześliczna, dziesięciozłotówkę. Małą. Z Kopernikiem. -Masz na kino! - szepnął. - Nie chcę. Nie wezmę!-Jacek odwrócił głowę. - Masz! - A skąd ty wziąłeś pieniądze? - Co cię to obchodzi? - Głos Marka stawał się coraz wyższy. - Dostałem od matki. Żebym sobie schował. Bierz! - krzyknął. Jacek wciąż nie wyciągał ręki po lśniący mały pieniądz. Na schodach rozległo się tupanie i na zakręcie ostatniego podestu ukazała się zdyszana Jolka. Łapiąc oddech obwieściła triumfalnie: - A ja coś wiem! Ja coś widziałam! - Cicho bądź! - ofuknął ją Marek. - Nie wtrącaj się do chłopaków. Idź do domu! - Nie chcę! -Jolka szukała już dla siebie miejsca na kanapie. - Ja coś widziałam! Ja coś wiem! -powtórzyła. - Jolka! -westchnął Marek. Nie wiedział już, czy krzyczeć, czy prosić.-Idź do domu! Nie łaź wciąż za nami! 16 - A za kim mam łazić?-szepnęła Jolka, natych- ! miast gotowa do płaczu. - Poszukaj sobie kogoś. Nie ma dziewczynek? - Nie^ma. Wiesz, że w naszej kamienicy nie ma... - Ja ci na to nic nie

poradzę. A chłopcy mają swoje sprawy. Zmiataj! Jolka jednak już siedziała w rogu kanapy i wydłubywała palcami włosie, wydostające się przez dziurę w czerwonym aksamicie. - Wyjdę na ulicę i przejedzie mnie tramwaj -szepnęła mściwie. Marek był bez litości. - Daj mi spokój! - mruknął. - Albo wpadnę pod samochód... - Jolka! - Marek znowu podniósł głos, ale zniżył go zaraz w obawie przed panem Kowalczykiem, który przecież mógł ich szukać po kamienicy. -Jolka! - powtórzył ciszej. - Zobaczysz, że powiem mamie. Powiem, że włóczysz się wciąż za mną. - Czy wszystkie młodsze siostry są takie nudne? - zapytał Jacek. - Nie, tylko moja-westchnął Marek. Jolka odwróciła wreszcie ku nim głowę. Warkoczyki zakołysały się gwałtownie. - Teraz to wam już nic nie powiem! -krzyknęła. -Wiem coś, ale nie powiem. - Dobra, dobra... - Marek wcale nie był ciekaw i to było najgorsze. - Schowaj dla siebie - powiedział i zwrócił się do Jacka: - No, bierz forsę! - Poczekaj, właściwie nie wiemy, czy on już zaczął chodzić po piętrach. I! - Może jeszcze nie zaczął - Jacek patrzył na kolegów, jakby miał jakiś świetny pomysł- i mamy czas na działanie. - Co masz na myśli? - zapytał Marek powoli. Jacek powiódł po twarzach kolegów triumfującym wzrokiem. - Możemy do tego nie dopuścić. Romek popatrzył na niego niedowierzająco. - W jaki sposób? - zapytał. - Ostatecznie pan Kowalczyk mógłby powiedzieć w Administracji Domów, że to... że przeciąg wybił szybę. Zaległa długa cisza, w której słychać było tylko darcie aksamitu przez bezustannie czynne paluszki Jolki. - Mógłby tak powiedzieć, ale nie zechce - odezwał się Marek. Romek był też tego zdania. - Szkoda gadać-nie zechce. - Możemy wymyślić coś takiego, żeby zechciał... - powiedział Jacek tajemniczo. - Wiem coś, ale nie powiem - odezwała się znowu Jolka. - Cicho bądź! - krzyknął Marek, nie odwracając ku niej głowy. - Co

możemy wymyślić? Jacek milczał przez chwilę. Chłopcy, a nawet Jolka, nie zdejmowali oczu z jego twarzy. - Podrzucimy mu kartkę z ostrzeżeniem! - obwieścił. - Z czym? - nie zrozumiał Romek. - Z ostrzeżeniem. Że spotka go coś nieprzyjem- 18 nego, jeśli nie powie w ADM-ie, że to przeciąg wybił szybę. Romek pokręcił głową z powątpiewaniem. - Pan Kowalczyk nie boi się nieprzyjemnych rzeczy. Ma do czynienia z samymi nieprzyjemnymi - albo śnieg zawali ulicę przed domem, albo na schodach ktoś nabrudzi. Przyzwyczaił się. - Wyjdę na ulicę i przejedzie mnie motocykl -szepnęła Jolka, ale Marek tego nawet nie usłyszał. Zamyślił się, a chłopcy czekali na to, co powie. - Na pewno jest coś, czego by się bał... - zaczął. - Już wiem! - przerwał mu Jacek. - Napiszemy panu Kowalczykowi, że znikną kwiaty ze skrzynek w jego oknie. Romek pokręcił głową. - Ja bym tego nie mógł zrobić. - Dlaczego? - krzyknął Jacek, aż Marek musiał go uciszyć syknięciem. - Bo moja mama... moja mama bardzo lubi kwiaty pana Kowalczyka. Mówi,żęto najładniejsze okno w całej kamienicy. Jacek się roześmiał. - E tam, takie babskie gadanie. - Babskie nie babskie - Romek zaczerwienił się troszeczkę - ale gadanie mojej mamy. Ja tego nie zrobię! Jacek odwrócił się obrażony. Teraz on, jak Jolka w przeciwległym rogu kanapy, wynalazł sobie dziurę w czerwonym aksamicie. - Z tobą zawsze tak. Mięczak! - Ty sam jesteś mięczak! -Romekczerwieniłsię 19 coraz bardziej. - Niszczenie kwiatów sobie wymyśliłeś! Bohater! - Panowie! Spokojnie - odezwał się Marek pojednawczo. - Słyszałeś, kto zaczyna! - Romek też już miał jakąś dziurę w kanapie, którą można się było zająć. - Wyjdę na ulicę i pogryzie mnie wściekły pies! -zawołała Jolka rezygnując z szeptu. Patrzyła na brata z triumfującym oczekiwaniem. Ale on był okropny, wcale się nie przejął. - Uspokój się! - powiedział. - Skąd weźmiesz wściekłego psa? Teraz

wszystkie psy są szczepione przeciwko wściekliźnie. Jolka odwróciła się obrażona. - Wiem coś, ale nie powiem! Nie powiem! -powtórzyła prawie z rozpaczą. - Panowie! Ja mam pomysł! - powiedział wreszcie Marek. - Uważam, że ten z kwiatami jest najlepszy -mruknął Jacek. - Ostatecznie to ja wybiłem szybę - powiedział Marek z godnością - i mam chyba prawo... - Co to ma do rzeczy? - Pozwól mu mówić - zawołał Romek. - Posłuchajcie! - Marek miał prawie pewność, że wymyślił coś wspaniałego. - Napiszemy panu Kowalczykowi, że posmarujemy smołą ogony wszystkim jego gołębiom. - Gołębiom?-zdziwił się Romek. - Co? To też ci się nie podoba? - wykrzywił się Jacek. 20 - O... owszem, tylko jak je złapiemy? - W nocy - powiedział Marek - kiedy śpią na strychu. - A skąd Weźmiemy smołę? Marek wszystko przewidział. - Naprzeciwko smarują dach. Gołąb z ogonem w smole w ogóle nie będzie mógł latać. - Klawo! - zgodził się Jacek. - Piszmy, tylko szybko! - Papier masz? - Mam. - A ołówek? - Ja mam ołówek - Romek szperał w kieszeniach spodni i znalazł w nich wreszcie krótki ogryzę к ołówka. - To ma być ołówek? - Ale pisze! - No, dobra! Ale litery mają być drukowane. - Dlaczego drukowane? - Żeby nikt nie poznał, kto napisał tę kartkę. - Dobrze, mogą być drukowane. Co mam pisać? Marek się zastanowił. - Pisz: Szanowny Panie Dozorco! - A adres? - Po co ci adres? - Ja nie chcę! - odezwała się nagle Jolka. - Nie przeszkadzaj! - Marek potrząsnął dłonią w jej kierunku. - Czego nie

chcesz? - Ja nie chcę! Ja się nie zgadzam! Chłopcy popatrzyli na nią zdziwieni. - Na co się nie zgadzasz? - Żebyście wysmarowali smołą ogony gołębiom pana Kowalczyka. - Co cię to obchodzi? Jolka przez długą chwilę połykała łzy, ale tym razem były to prawdziwe łzy i naprawdę dusiły ją w gardle. - A co by było, gdyby on posmarował Wąsalską? Romek i Jacek nie mogli zrozumieć,o co chodzi. - Jaką Wąsalską? Nie znamy żadnej Wąsalskiej. - Mógłby wysmarować smołą Wąsalską - szeptała Jolka, a łzy ciekły już jej po policzkach -i Wąsalską by zdechła, na pewno by zdechła, a właśnie ma małe. - Jolka chwyciła warkoczyki i rozmazywała nimi łzy po zaczerwienionych policzkach. - Co by się stało z małymi Wąsalskiej? -zaszlochała. Jacek spojrzał pytająco na Marka. - O czym ona mówi? Co to za Wąsalską? - Można zwariować! - szepnął Romek. - I jak ona się wyraża: Wąsalską by zdechła. - To nasza kotka-wyjaśnił Marek.-Jolka wciąż ją inaczej nazywa. I widocznie dzisiaj jest Wąsalską. Jolka wciąż tarła warkoczykami mokre od łez policzki. - Nie pozwolę wysmarować smołą Wąsalskiej! - powtarzała. - Nie pozwolę! - Ale kto o tym mówi? - Markowi wreszcie zrobiło się jej żal (starsi bracia także czasem się wzruszają). - Uspokój się, przecież my tych gołębi nawet palcem nie ruszymy. Tylko tak napiszemy-żeby pan Kowalczyk się przestraszył. 22 # - Nie chcę! Nie chcę!-szlochała Jolka. Czerwone wstążki u warkoczyków były jużzupełnie mokre. - To ja już lepiej wam powiem - szepnęła. Marek przestał ją gładzić po plecach. - Co nam powiesz? O co chodzi? - Przecież od początku chciałam wam powiedzieć, ale krzyczeliście na mnie... - O co chodzi, do licha? Mówże wreszcie! -krzyknął Marek, zapominając o tym, że nie wolno podnosić głosu, że się przecież ukrywają przed panem Kowalczykiem. - Mów! - Ten pan zapłacił już za szybę - szepnęła Jolka, pociągając jeszcze bardzo

mokrym nosem. Teraz chłopcy pytali jeden przez drugiego: - Jaki pan? - Za naszą szybę? Jolka wytrzymała długą chwilę z wyjaśnieniem. - Pan profesor z trzeciego piętra - powiedziała, gdy cię uciszyli - dał panu Kowalczykowi za szybę całe sto złotych. - I on wziął? - Z początku nie chciał, ale wziął. I nie będzie już zbierał pieniędzy od lokatorów. - Kto to powiedział? - Pan profesor. Żeby już nie chodził po mieszkaniach i nie zbierał pieniędzy. Po to mu dał te sto złotych. - I ty to widziałaś? * - Widziałam. - Dlaczego od razu nie powiedziałaś? - krzyknął Jacek. 24 _ Przecież chciałam powiedzieć...-skrzywiła się do płaczu Jolka. - No, dobrze, dobrze, tylko nie płacz! - przestraszył się Jacek. Nie miał siostry i bardzo bał się płaczących dziewczynek. - A wyście od razu chcieli kwiaty... - zaczął Romek. - Oj, cicho! Musisz wszystko przypominać! -Jacek nie wiedział, gdzie podziać oczy. - Pan profesor z trzeciego piętra... - szepnął Marek opuściwszy głowę. - Sama widziałam! - zawołała już zupełnie uspokojona Jolka. Starała się teraz rozprostować i wygładzić mokre wstążki swoich warkoczyków. - Ale przecież ja... - mówił Marek bardziej do siebie niż do kolegów. - Ja... - Co, ty? - przerwał mu Romek. - Wszystko załatwione. Słyszałeś. - Ja... ja nie mogę się na to zgodzić -szepnął Marek. Chłopcy wciąż nie mogli zrozumieć, o co mu chodzi. - Musisz zaraz podziękować - powiedział Jacek. - Mogę pójść z tobą do pana profesora. - Dajcie mi spokój! - krzyknął Marek. - Nigdzie nie idę! - Co cię ugryzło? Co ci się stało? - Nic. Nigdzie nie idę. - To siedź sobie tutaj do jutra - obrazili się chłopcy. - My idziemy do domu. - No, to idźcie! 25

Ruszyli się z kanapy, ale bardzo powoli. - Wyjdziesz jeszcze wieczorem? - Nie wiem. - No, to cześć! - powiedział Jacek wyraźnie obrażonym głosem. - Cześć - prawie pytająco mruknął Romek. Wciąż jeszcze myśleli, że Marek ich zatrzyma, że wyjaśni powód swego złego humoru. Ale to Jolka stanęła u wylotu schodów i zagrodziła sobą przejście. - Nie teraz - szepnęła. - Musicie poczekać. - Dlaczego? - Bo Łapeczkówna idzie po schodach. - Kto? - Łapeczkówna. Bądźcie cicho przez chwilę, to usłyszycie. Chłopcy wstrzymali oddech i kiedy tak stali nie-poruszeni, z dołu dobiegło leciutkie plaskanie malutkich, miękkich łapek o drewniane stopnie schodów. Jolka przechyliła się przez poręcz. - Kici! Kici! -zawołała. - Miau! - odpowiedziała natychmiast Łapeczkówna. Miauczała już teraz przez cały czas, biegła po schodach jakby na kocim klaksonie, nie milkła ani na chwilę, bo jeśli pani ją wołała, trzeba było natychmiast dać znać, że się słyszy i że się biegnie. - Dlaczego nie możemy teraz iść? - zapytał Jacek. - Bo Miaumiaulińska by się przestraszyła i uciekła. Musicie zaczekać, aż tu przyjdzie. 26 _ Zwariować można - szepnął Romek. Kotka na szczęście ukazała się na zakręcie schodów. Biegła tuż przy ścianie miaucząc bez przerwy, ale gdy zobaczyła chłopców, zatrzymała się i umilkła. - Kić! Kić! - zawołała Jolka. Kotka posunęła się naprzód, ale powoli i nie spuszczała z chłopców czujnych oczu. Była cała bura, tylko końce łap, krawat i plamkę na czole miała białe. No i wąsy. Wąsy i brwi, które zawsze były lśniące i czyste, jakby Wąsalska dopiero co wyszła od kociego fryzjera. Teraz, pokonawszy ostatnie stopnie schodów, dopadła uszczęśliwiona do nóg Jolki i otarła się o nie puszystym futrem. - Teraz musicie już iść - powiedziała Jolka. - Jak to „musimy"? Przecież sami chcieliśmy.

- Ale teraz musicie. - Jak się rozmyślimy, to nie pójdziemy! -Chłopcy mieli ochotę się kłócić. - Musicie - powiedziała Jolka - bo Łapeczkówna chce spać. - To co z tego? - Ale ona chce spać tutaj, na kanapie. Ona tutaj przychodzi odpoczywać. - Po czym? - „Po czym"? - obraziła się Jolka. Wzięła Łape-czkównę na ręce i posadziła na kanapie.-Ty jesteś w domu sam? - zapytała Jacka. - Sam - potwierdził chłopak zdziwiony. - Nie masz siostry ani brata? - Nie, przecież już powiedziałem. 27 - No, widzisz. A twoja mama ma dużo roboty? - Pewnie, że dużo! - A Romek ma tylko brata? - Co się pytasz, jak wiesz. - Pewnie, że wiem. I nas jest też tylko dwoje w domu, tylko Marek i ja, a nasza mama jest wciąż zmęczona. - Wszystkie mamy są zmęczone - westchnął Jacek. - Wszystkie - potwierdził Romek. -A co ma powiedzieć Łapeczkówna, jak ma pięcioro dzieci? - Jolka powiodła rozbłysłym spojrzeniem po twarzach chłopców. - Pięcioro dzieci! -powtórzyła, pewna że zrobi to na nich wrażenie. Ale chłopcy byli innego zdania. - Jak ty możesz kotkę porównywać... - A co to ma do rzeczy? - obruszyła się Jolka. -Kocikowska musi dzieci nakarmić, umyć, pobawić się z nimi. Nawet w ogon pozwala się gryźć. Nie ma minuty spokoju, bo one przecież nigdy wszystkie naraz nie śpią i zawsze każde chce czego innego. Więc żeby odpocząć, przychodzi tutaj na kanapę. - Dobrze, niech śpi - wzruszył się Jacek. - Zwariować można! - machnął ręką Romek i juz zbiegając po schodach rzucił w stronę Marka: -Nie wyjdziesz dzisiaj? - Powiedziałem ci już, że nie wiem - odpowiedział Marek, nie podnosząc głowy. Poczekał, aż kroki chłopców umilkły na schodach, i dotknął ramienia siostry. - Jolka, pożycz sto złotych! Nie - zawahał się - 28 ziewięcdziesiąt. Bo dziesięć mam.

jolka układała Łapeczkównę w rogu kanapy, yła to czynnośćwymagająca dużej staranności. _ Na co ci? - zapytała dopiero po chwili. - Co się pytasz „na co"? Masz? Jolka wyprostowała się i wydęła wargi. _ A chodzić z sobą to mi nie pozwalasz. _ Teraz pozwolę. Masz? - Mówisz, że się chłopaki śmieją. - Bo się śmieją, ale jak im przyłożę, to się przestaną śmiać. Masz? Jolka dotknęła palcami warkoczyków, koniec jednego z nich włożyła do ust. - Czy dziewczynki nie mogą się bawić z chłopcami? - Mogą - przyznał pośpiesznie Marek.-Tylko... chłopcy tego bardzo nie lubią. Masz pieniądze? - A dlaczego nie lubią? Czy to nie wszystko jedno - chłopiec czy dziewczynka? - Oczywiście, że wszystko jedno. Pytam, czy masz pieniądze? - Nie mam - odpowiedziała Jolka po długiej chwili. - Jak to-nie masz? Nie masz nic w skarbonce? - Mam dwadzieścia złotych. - No to już jest coś! - ucieszył się Marek. -Mamy trzydzieści złotych! Ale skąd wziąć resztę? Jolka zamyśliła się. - Może by kto kupił małe Futerkowskiej? - Co takiego? - Małe Futerkowskiej. Mama i tak mówi, że nie 29 ma zamiaru zrobić z domu kocińca. Może kto kupi? - Nikt nie kupi - jeszcze ślepe. - Ale mogą dać zadatek. - Kto ci da zadatek za takie kocie kundle? - Kocie kundle?! - obraziła się Jolka. - Dzieci Futerkowskiej! - A co?-wzruszył ramionami Marek.-Futerko-wska to przybłęda, zwykły dachowiec. Nie syjamka ani angora. - Futerkowska jest najrasowsza z najrasow-szych! - zawołała Jolka. - Tylko jeszcze nikt nie odkrył takiej rasy. - No więc na razie nie dostaniemy grosza za jej dzieci. - Marek milczał długo. - Może mama pożyczy? - powiedział wreszcie. - Kogo? Ogonkowską?-ożywiła się Jolka.-Już raz pożyczała tej pani z

dołu na myszy, ale za darmo. Może teraz mogłaby zażądać... Marek zerwał się z kanapy, aż kotka podskoczyła do góry i spojrzała na niego z wyrzutem, bo właśnie zaczynała już drzemkę. - Nie denerwuj mnie! I skończ już z tą Futerkowska, Wąsalską, Łapeczkówną i Ogonkowską, bo naprawdę zwariować można! Myślę, że może mama pożyczyłaby resztę pieniędzy. - Tobie? - Mnie. Przestań się wciąż pytać. Pożyczy, jak myślisz? - A teraz ty się pytasz. - No, pytam się - czy pożyczy? - Nie wiem - zamyśliła się Jolka. A po chwili 30 szepnęła: -Jeszcze się wcale nie zapytałeś, czyja с pożyczę moje dwadzieścia złotych. Marek znowu przysiadł na kanapce i zapatrzył si< w brudną szybę okna. - Jak nie chcesz, to nie pożyczaj. - Nie musisz się od razu obrażać. -Jolka przysunęła się do niego, skubnęła go za rękaw. - Na mecz mnie weźmiesz? Marek stłumił westchnienie. - Wezmę. - To możesz mi w ogóle nie oddawać tych dwudziestu złotych. - Jeszcze mi ich nie dałaś. - Ale zaraz ci dam. Jak tylko przyjdziesz do domu. - Wąsalską tu zostawiasz? - Tak, przecież musi się przespać. Jolka pogładziła mruczący cicho kłębek ciepłego futra i zbiegła za bratem ze schodów. Drzwi były zamknięte, trzeba było zadzwonić. W mieście zawsze drzwi są zamknięte. Dzieciom na wsi jest dobrze! - myśleli nieraz. - Drzwi mają zawsze otwarte, nikt nawet nie zauważa, kiedy wracają do domu. Tutaj, w mieście, czekanie na progu już robiło z każdego winowajcę, ujawniało zabłocone buty, potargane spodnie, poplamione ręce. Czekając na otwarcie drzwi widziało się siebie oczyma mamy, która za chwilę miała stanąć w progu i surowym wzrokiem spojrzeć na wracających do domu. Była to chwila okropnej szczerości z samym sobą. Marek błyskawicznie wytarł buty o tył 32 ogawek od spodni, żeby przynajmniej z przodu L nlądać jako tako i od razu nie przyznawać mamie ^acji, gdy załamie ręce na jego widok.

Sprawdziło i i ę wszystko jak najdokładniej. Tyle rece mamy były mokre, bo właśnie kończyła zmywanie naczyń. Widok załamywanych mokrych rąk powiększa uczucie winy, bo w dodatku przerwali mamie pracę. - Nareszcie! - powiedziała wpuszczając ich do środka. - Jak ty wyglądasz? - jęknęła na widok Marka. - Grałem w piłkę - przyznał się od razu w obawie, że Jolka i tak to wyśpiewa. Za bardzo się pośpieszył; zapomniał, że obiecał jej zabranie na mecz, w takich momentach zawsze trzymała z nim sztamę. - Ile razy mam mówić, że na podwórzu grać nie wolno? - Mama oglądała go całego, jakby stał na wystawie w sklepie, a jej oczy były niebieskimi żaróweczkami oświetlającymi go od stóp do głów. - Już zapomniałeś, jaka była awantura kilka dni temu? - Ojej, niesie nie stało...-zaczął, ale zaraz urwał i chyłkiem, plecami przy samej ścianie posuwał się w stronę łazienki. - Umyj się porządnie! -krzyknęła za nim mama. I to już było niepotrzebne, bo przecież sam miał zamiar to zrobić, i buty wyczyścić, i spodnie, i wy-szczotkować włosy, żeby lśniły jak futro na grzbiecie Ogonkowskiej. Sama Jolka to powiedziała, kiedy przyniosła mu do łazienki dwadzieścia złotych. 33 - Na mecz mnie weźmiesz? - zapytała jeszcze raz. - Jak powiedziałem, że wezmę - to wezmę! -mruknął niewyraźnie, bo czyścił teraz zabłocony tył spodni, o czym na początku zapomniał. Kiedy pojawił się w kuchni, pewny był efektu, ale mama nawet na niego nie spojrzała. Przecierała szklanki płócienną ściereczką, przyglądając się im pod światło. - Ciekawa jestem, kiedy wy odrobicie lekcje -powiedziała. - Ja już odrobiłam! - pochwaliła się Jolka. - Jakie tam lekcje w drugiej klasie - Marek roześmiał się pogardliwie, nie przeczuwając, że teraz wszystko obróci się przeciwko niemu. - Ale ty to już mógłbyś o swoich pomyśleć -powiedziała mama, wstawiając do kredensu ostatnią szklankę. - Historię przerobiłeś? - Pani nic nie zadała. - To się okaże w sobotę na wywiadówce. Żeby nie mieć dobrego stopnia z historii, to już naprawdę wstyd! - Mamusiu! - westchnął Marek. - To wszystko było tak dawno!

Mama przyjrzała mu się uważnie. - Coś ty powiedział? - Że to było tak dawno... Kogo to może obchodzić? - Radzę ci, nie mów o tym nikomu. - O czym? - Że tak myślisz. 34 _ Dlaczego? _ O, Boże! Nie mam czasu ci tego tłumaczyć. Ojciec niedługo wróci i nareszcie zajmie się tobą. Historia ci niepotrzebna! Chciałbyś całe dnie spędzać na graniu w piłkę. - Całe, nie - szepnął Marek - tylko popołudnia. Mama znowu załamała ręce, ale tym razem były to już ręce suche i natarte gliceryną. Mama siedziała przy stole, rozglądała się za papierosami i Markowi się zdawało, że miała ochotę się uśmiechnąć. To go ośmieliło. - Mamusiu...-zaczął. - Co znowu? Jolka oparła łokcie na stole i ssąc koniec lewego warkoczyka czekała na to, co miało nastąpić. - Czy... czy... - wyjąkał Marek - mogłabyś mi pożyczyć siedemdziesiąt złotych? - Ile? - Mama miała zamiar zapalić papierosa, ale włożyła z powrotem zapałkę do pudełka. - Siedemdziesiąt - powtórzył Marek pokornie. - Na co ci tyle pieniędzy?-" - Potrzebuję... kolega... kolega potrzebuje... -plątał się Marek. - Odda mi, stopniowo... będzie zbierał makulaturę i odda... - A dlaczego twój kolega nie zwróci się do swojej matki o pieniądze? - Bo... bo wyjechała. - Ojciec też? - Właśnie... ojciec też... - Dziwne - pokręciła głową mama. - A z kim on został, ten kolega? Sam? 35 - No, z... - Marek zaczerpnął tchu - z babcią... - Ty coś kręcisz. Powiedz koledze, żeby poprosi babcię. - Ale babcia w Radomiu - odezwała się Jolka. Mama po raz drugi miała zamiar zapalić papiero sa, ale znowu schowała zapałkę do pudełka.

- Jak to w Radomiu? Przecież to nasza babcia w Radomiu. - No właśnie mówię - szepnęła Jolka. Marek spojrzał na nią z ukosa. - Niech mamusia nie słucha, co ona bredzi. - To ty bredzisz! - Mama zapaliła wreszcie papierosa i przez długą chwilę patrzyła na nich w milczeniu. Chyba była smutna. I to było najgorsze, tego nie można było wytrzymać. - Mamusiu! -zaczęła Jolka cicho. - Wyjmij warkocz z buzi!-przerwała jej matka.-A w ogóle dajcie mi święty spokój! Chwilami mam ochotę pójść na górę i położyć się na kanapie obok Wąsalskiej. W biurze miałam dziś urwanie głowy. Potem - zakupy i obiad... Nawet chleba nie kupiliście, musiałam schodzić jeszcze raz do sklepu. Ach, żeby ten ojciec wreszcie wrócił i zajął się wami! Jolka ożywiła się, przysunęła się do matki, czekając tak jak Miaumiaulińska na sposobny moment, żeby dostać się na kolana. - Wszyscy mówią, że jak tatuś wróci z Marago... - Z Maroka, na litość boską! Tyle razy ci mówiłam! - ... z Maroka, jak skończy budować te domy-to będziemy mieli samochód. 36 - Kto „wszyscy"? _ Wszyscy w kamienicy. Samochód albo domek ednorodzinny w Podkowie Leśnej. Tym razem mama naprawdę się uśmiechnęła. - Nie wiem, czy będziemy mieli samochód i do-nek jednorodzinny, ale na pewno ja będę miała nieco więcej spokoju. - Mamusiu, ja muszę wyjść na chwilę-odezwał się Marek. - O, proszę! Dokąd to? - Niedaleko, na trzecie piętro. - Na trzecie piętro? - zdziwiła się mama. - Do kogo? - Ojej, do tego pana profesora. Mama złagodniała. - Nie wiedziałam, że go znasz. Zaprosił cię? - Prawie... - Marek opuścił głowę i zaczął kręcić i tak już ledwie trzymający się guzik przy marynarce. -Zaraz wrócę. - Prawie... - powtórzyła mama, kiedy był już w drzwiach. - Co to znaczy „prawie"? Jolka znowu ssała warkoczyk, tym razem prawy. Zamyśliła się i powiedziała: - Bo pan profesor jeszcze nie wie, że go zaprosił. III

Tak, pan profesor wcale jeszcze tego nie wiedział. I nie spodziewał się żadnych wizyt, bo długo nie odpowiadał na dzwonek i Marek musiał po raz 37 trzeci nacisnąć guzik, żeby usłyszeć wreszcie zbliża jące się do drzwi kroki. Pan profesor był w długim szlafroku, przepasa nym jedwabnym sznurem, w ręku trzymał otwart książkę. Marek jeszcze słowa nie zdołał wykrztusić gdy z głębi mieszkania krzyknął ktoś kilka razy: - Dobry wieczór! Dobry wieczór! Pan profesor się uśmiechnął. - Wejdź! Bardzo proszę! - Dobry wieczór! - szepnął Marek. - Ja tylko n chwileczkę. - Ależ proszę. - Profesor wciąż się uśmiechał. Wejdź bliżej! Marek przestąpił próg pokoju i znowu usłyszał: - Dobry wieczór! Dobry wieczór! - Dobry wieczór! - odpowiedział speszony, bo pokój był pusty. - Dobry wieczór! - odezwał się znowu nieco zachrypnięty głos. - Dobry wieczór! - szepnął Marek jeszcze raz. Profesor przyglądał mu się rozbawiony. Wskazał wreszcie zawieszony w rogu pokoju metalowy drążek, na którym siedział nieduży, bardzo kolorowy i ruchliwy ptak. - To Klemens, moja papuga. Przestań jej odpowiadać, bo nie skończycie z tym „dobry wieczór" do jutra. - Przepraszam... - Klemens lubi gości, to dlatego. Siadaj. - Profesor podsunął Markowi krzesło. - No, z czym przychodzisz? 38 - Postoję - szepnął Marek. - Ja chciałem... ją muszę... - Spokojnie, tylko spokojnie. - Profesor ujął gc za ramiona i przemocą, ale bardzo łagodnie posadził na krześle. - Mówię ci, usiądź! Wiesz, Klemens lubi gości, ale nerwowi go płoszą. - Dobry wieczór! - odezwał się natychmiasl Klemens. Marek przysiadł na brzegu krzesła i przyglądałsi^ uparcie czubkom swoich butów, które-choć teraz czyste i lśniące - nie zasługiwały na tyle uwagi. - Ja chciałem... -zająknąłsię.-Pan... pan profesor zapłacił panu Kowalczykowi sto złotych za szybę... Sto złotych... Ja właśnie muszę... - Spokojnie! - powtórzył profesor. - Tylko się nie denerwuj! Na pewno nie ma powodu do zdenerwowania. O co chodzi? - To ja wybiłem tę szybę! - wyrzucił wreszcie z siebie Marek.

Profesor nie spuszczał z jego twarzy uśmiechniętych oczu. - Zdarza się - powiedział. - Przecież nienaumy-ślnie? - Nie, skąd?! - Marek uniósł się na krześle. -4 Strzelałem karnego, chłopaki krzyczeli: „Gol! Gol!" Ja się zapuściłem i... tego... nie było bramki, tylko okno... - Nie denerwuj się! - Profesor znów posadził swego gościa przemocą, lecz bardzo łagodnie, na krześle. - Powiedziałem ci: zdarza się. Grunt, że nienaumyślnie. 40 _ Tylko że pan Kowalczyk w ogóle nie pozwala qrać w piłkę na podwórzu - szepnął Marek. - Ma rację. - Ale na plac zabaw daleko, a na podwórzu tylko się skrzykniemy i już gramy... Profesor pokiwał głową. - Ja to doskonale rozumiem. - Tylko się skrzykniemy - powtórzył Marek. Oczy profesora ośmielały go. Stary pan należał do ludzi, którym można wszystko powiedzieć, przed którymi słowa nie grzęzły w gardle. I rozumiał. Od razu wszystko rozumiał. Więc Marek ośmielił się tak dalece, że sięgnął do kieszeni... - Co to... Co to jest? - szepnął profesor. - Trzydzieści złotych... na razie trzydzieści złotych... Właśnie chciałem prosić... że ja sto... stopniowo... co tydzień... Makulaturę będę zbierał... na kinie będę oszczędzał... - Ale co to ma znaczyć? - profesor cofnął się zdumiony. - Co to za pjeniądze? Marek wyprostował się. - Przecież ja muszę zwrócić panu profesorowi te sto złotych. Muszę! W pokoju zapanowała cisza, którą przerywał tylko łopot skrzydeł Klemensa podskakującego na drążku. Profesor milczał długo. Wreszcie zapytał: - Musisz? - Muszę - cicho odpowiedział Marek - przecież to ja zbiłem szybę. Dlaczego pan profesor się uśmiecha? - Dlaczego się uśmiecham? - Profesor wstał 41 i przeszedł się po pokoju. - Bo się cieszę, że pan Kowalczyk nie miał racji.

- Pan dozorca? W czym nie miał racji? Założył się z panem profesorem? - Prawie. Ale to głupstwo. To taka nasza mała tajemnica. Po prostu mamy odmienne zdanie w pewnej sprawie. - Bitwa pod Płowcami! - odezwała się nagle papuga. - Bitwa pod Płowcami! - Uspokój się, Klemens! - powiedział profesor. -Wiemy, że była bitwa pod Płowcami. Klemens sfrunął z drążka i usiadł na oparciu fotela. Przechylił głowę, powiódł dokoła rozbłysłym okiem i wrzasnął jeszcze raz: - Bitwa pod Płowcami! Profesor delikatnie pogładził go po lśniącym grzbiecie. - Sza, Klemens! Już słyszeliśmy. I wiemy wszystko o bitwie pod Płowcami, prawda? - 0... oczywiście - bąknął Marek niezbyt pewnie. - Ale dlaczego on... dlaczego papuga... - Dlaczego Klemens wykrzykuje nazwę tej bitwy? To pozostałość z czasów okupacji. Bo ja mam Klemensa jeszcze sprzed wojny. - To ile on ma lat?- Marek przyjrzał się papudze z respektem. - Trzydzieści, a może więcej. Papugi żyją bardzo długo. Otóż podczas okupacji... - Profesor znowu usiadł w fotelu, a Klemens usadowił mu się na ramieniu - ... podczas okupacji organizowałem komplety tajnego nauczania. Klemens zawsze 42 przysłuchiwał się lekcjom. Słyszał, jak wbijałem w głowy uczniów tę nazwę i w końcu sam się jej nauczył. _ Tylko tej jednej? _ Poczekaj, jeszcze usłyszysz. Ale najważniejsze jest to, że dzięki temu właśnie uratował mi życie. - Uratował panu życie...? - powtórzył Marek z przejęciem. - Klemens...? W jaki sposób? Profesor-pogładził jeszcze raz lśniący grzbiet papugi. - Zaraz się dowiesz, ale zdaje się, że ktoś puka? - Zobaczę! - Marek zerwał się z krzesła. - Czy mam otworzyć? - Oczywiście, otwórz! Marek przekręcił zatrzask, otworzył drzwi, ale miał ochotę zaraz je zamknąć. - Jolka! -szepnął.-Znowu za mną łazisz? Idź do domu!

Jolka wsadziła lewy warkoczyk w uchyloną szparę. - No, co? - powiedziała z pretensją. - Też przyszłam! - Zobaczysz, że nie zabiorę cię na mecz! - Dwadzieścia złotych wziąłeś! - parsknęła Jolka w szparę. - Cicho! Pożyczę i ci oddam! - Od kogo pożyczysz? Mama ci nie da... - Co się tam dzieje w przedpokoju? - zawołał Profesor. - To moja siostra... - Marek miał ochotę zapaść się pod podłogę ze wstydu. - Wciąż lata za mną! 43 Musiała przyjść aż tutaj. Idź do domu - powtórzył do Jolki. - Ależ dlaczego? - profesor stał już w drzwiach. - Proszę, niech wejdzie. - Dobry wieczór! Dobry wieczór! - zawołał Klemens. - Dobry wieczór! - szepnęła Jolka, mrużąc oczy przed światłem. - Dlaczego za mną łazisz? - Marek nie mógł opanować złości. Jolka wysunęła niebezpiecznie dolną wargę. - Powiedziałeś, że nie będziesz już na mnie krzyczał. - Na pewno już nie będzie - odezwał się profesor i podprowadził Jolkę do małego stołeczka, który stał przed fotelem. - Chcesz tu usiąść? - Chcę! - westchnęła Jolka z zachwytem. - Przeszkodziłaś w momencie - zawołał Marek, wciąż nie pogodzony z jej obecnością - kiedy pan profesor opowiadał, jak Klemens uratował mu życie. Oczy Jolki zrobiły się okrągłe jak dwa zielone agresty. - Kto? Ten papug? - Nie papug, tylko papuga - poprawił Marek. - Jak Klemens, to chyba papug. Pamiętasz, na początku też myśleliśmy, że Wąsalska to Wąsalski -dopóki nie miał małych. Teraz profesor miał oczy okrągłe, ale nie jak agresty, tylko jak dwa małe jasnoniebieskie jeziorka; wypłowiałe od starości. 44 - Przepraszam, o co chodzi? ~ Myśleliśmy na początku - Jolka zaczerpnęła oddechu - że nasza Futerkowska to Futerkowski. Ale teraz ma kocfąta, więc już wiemy, jak ją nazywać. Jak Klemens będzie miał papużęta... - Przestań wreszcie gadać! - zawołał Marek. Profesor się uśmiechnął.

- To bardzo interesujące. - Widzisz! -Jolka z triumfem spojrzała na brata. - A ty na mnie krzyczysz. - Bo pan profesor jest uprzejmy. - Bracia mogą też być uprzejmi - powiedział profesor. - To nawet robi większe wrażenie. - Na kim? - szepnęła Jolka. - Na wszystkich. A największe na młodszych siostrach, bo są do tego nie przyzwyczajone. Marek kręcił się na krześle. - Ale pan profesor miał właśnie opowiedzieć. - Już opowiadam... - Profesor zaczął znowu krążyć po pokoju. Zamyślił się. Marek i Jolka, a także oczywiście i Klemens, wodzili za nim oczyma. Od drzwi do biurka, wokół stołu i znów od drzwi do biurka i wokół stołu. - No więc była okupacja - powiedział cicho. - Wiecie, co to była okupacja? - Wiemy - powiedział Marek, prawie urażony PYtaniem. - To byli Niemcy w Warszawie i w całej Polsce -dodała Jolka. - Tak - pokiwał głową profesor. - Tak było. Mieszkałem wtedy wraz z żoną i synem na Święto- 45 Musiała przyjść aż tutaj. Idź do domu - powtórzył do Jolki. - Ależ dlaczego? - profesor stał już w drzwiach. - Proszę, niech wejdzie. - Dobry wieczór! Dobry wieczór! - zawołał Klemens. - Dobry wieczór! - szepnęła Jolka, mrużąc oczy przed światłem. - Dlaczego za mną łazisz? - Marek nie mógł opanować złości. Jolka wysunęła niebezpiecznie dolną wargę. - Powiedziałeś, że nie będziesz już na mnie krzyczał. - Na pewno już nie będzie - odezwał się profesor i podprowadził Jolkę do małego stołeczka, który stał przed fotelem. - Chcesz tu usiąść? - Chcę! - westchnęła Jolka z zachwytem. - Przeszkodziłaś w momencie - zawołał Marek, wciąż nie pogodzony z jej obecnością - kiedy pan profesor opowiadał, jak Klemens uratował mu życie. Oczy Jolki zrobiły się okrągłe jak dwa zielone agresty. - Kto? Ten papug? - Nie papug, tylko papuga - poprawił Marek. - Jak Klemens, to chyba papug. Pamiętasz, na początku też myśleliśmy, że Wąsalska to Wąsalski -dopóki nie miał małych. Teraz profesor miał oczy okrągłe, ale nie jak agresty, tylko jak dwa małe jasnoniebieskie jeziorka; wypłowiałe od starości.