kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Fleszarowa Muskat Stanisława - Szukając gdzie indziej

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :926.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
F

Fleszarowa Muskat Stanisława - Szukając gdzie indziej .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu F FLESZAROWA-MUSKAT STANISŁAWA Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 363 stron)

Stanisława Fleszarowa Muskat Szukając gdzie indziej

I Stare domy, jak starzy ludzie, lubią szeptać do siebie. Daniel buchał przez całą noc tych wynurzeń trzeszczących schodów, wzdychających okien, pieców, które nawie- dzał wiatr. Nie mógł spać i wmawiał w siebie, że czyta, choć trzymał tylko przed sobą oprawny w szare płótno tom Plutarcha. Zasypiał dotąd znakomicie po przeczytaniu kilku kartek „Żywotów sławnych mężów", jakby z własnych niepokojów leczyły go niespokojne dzieje tamtych odległych ludzi, nadmiernie uczestniczących w życiu i tak mało ratujących z jego bogactwa. Tej nocy jednak zawiódł go nawet Aleksander Wiel- ki. Położył więc wreszcie gruby tom na nocnym stoliku obok listu, który czytał już dwa razy i miał ochotę przeczytać go jeszcze raz, aby wyzbyć się wreszcie zdumienia. Nie dotknął jednak koperty, cofnął rękę, gdy palce zbliżyły się do niej, i leżał z otwar- tymi oczyma, nie gasząc światła, aby nie widzieć jaśniejącego nieba. Dom znowu szeptał, stawał się nocą bardziej rozmowny niż za dnia, kiedy przegadywali go ludzie wciąż wydeptujący progi starego nadleśnictwa. Na strychu i w pokojach gościnnych na górze tłukły się koty, zbyt opite mlekiem, aby czatować na myszy. Daniel wstał nie spojrzawszy na zegarek, poszedł do łazienki i zrobił sobie kąpiel. Był to luksus, którego zażywał od pół roku. Zazdroszczono mu go w całej okolicy. Nie wiadomo która z dwóch inwestycji była większą rewolucją w dziejach Bukomie- rza — owa łazienka i związane z nią przeprowadzenie kanalizacji czy żużlowa droga, którą Daniel kosztem własnego wysiłku i państwowych pieniędzy przeciągnął przez las, łącząc okoliczne wsie. Sam cieszył się jednym i drugim w równym stopniu i my- dląc teraz plecy szorstką rękawicą powtarzał sobie z zaciekłą pretensją: Czego ja chcę? Do diabła, czego ja właściwie chcę? Wiedział, że wróciwszy do pokoju znowu będzie musiał przeczytać list albo bro- nić się, aby go nie czytać. Nie chciał być uległy i słaby, mimo nie przespanej nocy i

kilkunastu lat w Bukomierzu, przez który dopiero od pół roku przebiegały rury kanali- zacyjne i żużlowa droga, bez przenośni gładko prowadząca w świat. Przy goleniu za- ciął się w podbródek, nie tamował jednak krwi i patrzył na małą czerwoną kroplę wol- no ściekającą wzdłuż szyi. — Czego ja chcę? — krzyknął na głos, ale zaraz zaczął gwizdać. W lesie odezwały się ptaki. Podszedł do okna i choć ranny powiew przeleciał mu chłodem po nagiej skórze, wychylił się w szarzejący mrok, w wilgotną od rosy woń igliwia, mchów i ziół obrastających dom. Słuchał przez chwilę, a potem wrócił do lu- stra, chlusnął na twarz kolońską wodę i okręciwszy ręcznik wokół bioder, wyskoczył na korytarz. Nim dotarł do drzwi sypialni, zabłysło światło i ujrzał przed sobą flanelo- wy negliż Maszotki, która spełniała w nadleśnictwie odpowiedzialną funkcję, wywią- zując się z niej chyba z nadmierną dokładnością — prowadziła skromne kawalerskie gospodarstwo, a przy tym nie przestawała się gorszyć kawalerskimi obyczajami, które — tępione, bo tępione — utrzymywały się jakoś w tym domu. Teraz wydała okrzyk grozy i podnosząc dłonie do gwałtownie sczerwieniałych policzków cofała się ku roz- wartym drzwiom kuchni. — Myślałam, że to ktoś obcy! — Aha! — parsknął Daniel. — To tylko obcym pokazuje się pani w nocnych pe- niuarach! — wszedł do swego pokoju i usłyszał za sobą już tylko nowy gderliwy po- mruk i gwałtowne zamknięcie drzwi. Wychylił się na korytarz i krzyknął: — Gołego chłopa pani nie widziała? Maszotka była mężatką i matką trzech synów, którzy porozjeżdżali się gdzieś po świecie, ale od kiedy owdowiała, wróciła jej, zgodnie z jej stanem, panieńska suro- wość, stanowiąca dla Daniela źródło niewyczerpanej uciechy. Teraz jednak zdumiał się, że jest w tak dobrym humorze, bo list leżał na stoliku i trzeba było wreszcie określić stosunek do niego — mógł dać radość i wyzwolenie, ale także utratę i rozstanie. Więc i teraz jeszcze go nie dotknął, otworzył szafę, wyjął czy-

stą koszulę i szukając spinek usiłował zagwizdać nadaną poprzedniego dnia przez tele- wizję piosenkę. — Czego ja chcę? — mruknął znowu. — Czegóż ja, u diabła rosochatego, chcę? Niespodziewanie Maks odezwał się pod samym oknem swoim wysokim głosem. Kiedy głowa osła ukazała się nad parapetem, Daniel podszedł do niego, podrapał go po aksamitnych chrapach i delikatnie popchnął w stronę oświetlonego okna kuchni, z którego dolatywał już zapach mielonej kawy. Kawie musiał towarzyszyć cukier i Maks to wreszcie pojął. Podrzucając zadem i bijąc kopytami o twardy grunt podwó- rza, pognał ku jaśniejącemu na ziemi kwadratowi. Daniel wrócił do toalety. Wyjął z szafy swój zielony mundur i unosząc marynarkę ku światłu sprawdził, czy me dobrały się do niej mole. Nie miał jej na sobie od miesią- ca, dokładnie od ostatniej rozprawy w sądzie o kradzież drzewa. Na szczęście powta- rzały się te okoliczności, zapewniające jego pięknemu uniformowi stałe prze- wietrzanie. Maszotka, zobaczywszy go w kuchni tak uroczystym i pozapinanym na wszystkie błyszczące guziki, zapomniała natychmiast o porannej urazie, którą przeżuwała nad kuchenną płytą. — Znowu? — westchnęła. — Znowu — odpowiedział. Maks stał jeszcze w oknie z wyczekującą mordą, na której lśniła biała sierść. Osi- wiał w ciągu trzydziestoletniego żywota i nie sprecyzowanej służby w Bukomierzu, obejmującej kadencję różnych ludzi, ba! — reżimów nawet. Stąd sceptycyzm Maksa wydawał się w pełni uzasadniony i Daniel miewał wiele wyrozumiałości dla jego spo- sobu bycia. Wyjął z cukiernicy kilka kostek cukru i podał mu na otwartej dłoni. Osioł

zebrał je delikatnie chwytliwymi wargami i już po chwili znowu patrzył w oczy wy- czekująco. — A kto dzisiaj staje? — spytała Maszotka, nakrywając białym obrusem mały sto- lik pod oknem. — Ktoś z Bukomierza? — Nie. Z Rogalów. Któryś Stebka. — Teusz? — przeraziła się kobieta. — Nie pamiętam imienia, ale nie Teusz. — Bo Teusz chodził z moim Toną do szkoły. — Kradną tacy, co i do szkoły chodzili, nawet lepiej. Maszotka znowu się zgorszyła. Ze ściśniętymi brwiami nalewała kawę, ale Daniel tego nie widział, bo odsunąwszy na bok łeb Maksa wychylił się z okna i huknął w stronę gospodarskich zabudowań: — Stanisz! Nie trwało długo, a okienko na szczycie stajni rozwarło się gwałtownie i zaspany głos odpowiedział bez entuzjazmu: — Jo! — Za pół godziny wyjeżdżamy! — Jo! — powtórzono w okienku. — Jeśli nie Teusz, to może Jonk? — odezwała się znów gospodyni. — Może Jonk — potwierdził Daniel prawie pogodnie. — A z czego się pan inżynier cieszy?

— Ja się cieszę? — Daniel przełknął ostatnią porcję jajecznicy i podniósł na ko- bietę najniewinniejsze ze swoich spojrzeń. Był w dobrym humorze, ale chyba nie dla- tego, że któryś z rogalskich Stebków zafasuje dziś ileś tam tygodni odsiadki, nie licząc grzywny, równie bolesnej dla nieskorych do płacenia gospodarzy. A może jednak pod- jął decyzję? — Moja kochana pani Maszotowa — powiedział — u mnie w pokoju na nocnym stoliku leży list, niech pani będzie tak dobra... W sieni trzasnęły o kamienną posadzkę zrzucone z nóg drewniaki, a na progu sta- nął Piątek ze skopcem pełnym mleka. Właściwie Piątkowa, ale ponieważ płeć nie była wrażeniem narzucającym się przy jej wyglądzie, utarło się, że nazywano ją Piątkiem z wszelkimi konsekwencjami gramatyki. — Piątek! — odezwała się gospodyni z naciskiem — na stoliku w pokoju pana in- żyniera leży list. — Przynieść? — zapytał Piątek, stawiając skopiec na stołku. — Bardzo proszę. — Daniel zawsze okazywał Piątkowi należny kobiecie szacu- nek. Może pragnął tą manifestacją pozłościć trochę Maszotkę, traktującą swoją po- mocnicę z namiętną bezwzględnością feudała, któremu pozostał do dyspozycji tylko jeden poddany, a może naprawdę wciąż go wzruszała daleka droga, którą Piątek odbył poprzez białoruskie stepy, Mandżurię i Chiny, a potem którędyś bezsensownie naoko- ło i uparcie ku ojczystemu lepiej. To bukomierskie lepiej na pewno nie było zbyt ja- skrawe i dlatego Daniel uśmiechnął się i powtórzył jeszcze raz: — Bardzo proszę. Piątek pognał do sypialni bijąc stopami w skarpetkach o sosnowe deski wywosko- wanej podłogi. W uchylonych drzwiach ukazał się życzliwie uśmiechnięty na dzień dobry pysk Noego.

Maszotka wysunęła nogą spod stołu blaszaną miskę. — On też jedzie? — spytała. Daniel wniósł oczy do nieba. — Do sądu? Wyżeł sunął przez kuchnię w osobliwym poślizgu prośby i pokory. Widział już prawdopodobnie, że Stanisz zaprzęga konia i cała kokieteria psiej mordy miała w tej chwili jeden określony cel. — Nic z tego, bratku — roześmiał się Daniel, a gospodyni zasunęła znów pod stół blaszaną miskę. Wyżeł przywarował przy nogach pana i drżał cały od nadziei na ocze- kiwaną pieszczotę. Daniel pogładził go wreszcie po białobrązowym łbie, ale z rezer- wą. — Nie wyobrażaj sobie tylko, że pojedziesz. — Ten? — Piątek nadbiegł z listem, ostrożnie niesionym w dwóch palcach. — Tak, przecież leżał tylko jeden. Stanisz zjawił się na progu i pociągnął nosem. — Oczywiście — powiedział Daniel — na pewno zostało jeszcze trochę kawy. — A gdy gospodyni trwała w upartym zamyśleniu przy kuchennej płycie, powtórzył gło- śniej: — Jest tam jeszcze trochę kawy? Maszotka wybrała najmniejszy z kubków wiszących na ścianie i z kamienną twa- rzą napełniła go do trzech czwartych ciemnym płynem. Stanisz skrzywił nie ogoloną gębę. — Ręka się trzęsie pani gospodyni.

— Trzymaj pysk, bo ci zbraknie pary na inną chwilę, smarkaczu! Syna mam jak ty. Jak przyjedzie, to ci pokaże, co się robi z takimi, co nie wiedzą, jak rozmawiać z jego matką. — Stara kobieta sięgnęła teraz do cukiernicy i wyłowiła z niej aluminiową nadszczerbioną łyżeczką jedną jedyną kostkę cukru. Stanisz obserwował ją z denerwu- jącą uwagą, dopóki nie utonęła w jego kawie. — Tylko że go tu nigdy nie widać — parsknął. — Żadnego z nich. Bronk był ostatni raz rok temu nazad. — Może mają ci się meldować po przyjeździe? — Policzki Maszotki zapłonęły ru- mieńcem, ale w oczach pokazały się daremnie hamowane łzy. Nie, o tym nie trzeba jej było przypominać. Do tego nikt nie miał prawa. Nagła cisza w kuchni zwróciła uwagę Daniela. Podniósł oczy znad listu, znad tych kilku zdań, które umiał już prawie na pamięć. — Co się stało? — zapytał po chwili. — Nic — warknęła Maszotka. — Nic. Stanisz chrząknął i zaczął hałaśliwie mieszać niezbyt gęstą słodycz na dnie swojej kawy. Noe przysunął łeb do ręki pana i potarł o nią wilgotnym nosem. — Nie wdzięcz się, jak stara panna — zawołał Daniel. — Nic z tego. — Odsunął psa i wyszedł do biura pustego jeszcze i ciemnego przy zamkniętych okiennicach. Otworzył je w swoim gabinecie, wyjął spod przycisku na biurku wezwanie do sądu i wsunął do kieszeni. Nad niską ścianą młodniaka czerwieniało już niebo. Równa płasz- czyzna obsianego deputatu, ciągnąca się między domem a pierwszą linią świerków, mieniła się szklistym srebrem pod zimną rosą. Czekał, aż oczy przyzwyczają się do tego blasku i czerni sosnowego cienia poza nim — i wtedy zobaczył go, jak każdego ranka. Sięgnął po lornetkę i podniósł ją do oczu. Wspaniały łeb jelenia przybliżył się tak wyraźnie, że poczuł prawie na twarzy gorący oddech z jego rozdętych chrap. Przed chwilą jeszcze musiał sadzić w susach poprzez młodniak, ale teraz stał nieruchomo i

choć wzniesione ostro łyżki świadczyły, że nie rezygnuje z ostrożności, patrzył spo- kojnie w stronę domu, z którego nigdy nie padał strzał. Daniel, czując sztubackie wa- lenia serca w piersi, wiódł lornetką po wspaniałym wieńcu dwunastaka, od uperlonych róż poprzez całą długość mocnych tyk, dorodnie wygiętych ku szerokim koronom, wzniesionym w górę niby rozwarte dłonie. To był ten sam, pojawiał się tu prawie każ- dego ranka. Nie przywodził go żer, stał zawsze w tym samym miejscu, nie przekracza- jąc granicy pola, i patrzył. Daniel opuścił lornetkę poprzez szerokie barki samca ku prostym, żylastym bady- lom, mocno wpartym w ziemię. Potem cofnął się w głąb pokoju i odłożył lornetkę na szafę, w której za oszklonymi drzwiami odsypiała swoją nadużywaną młodość jego myśliwska broń. Stały tam dobrze naoliwione pojedynki i dwururki, sztućce, odziedzi- czone jeszcze po dziadku, dryling i wspaniały winchester, którego nigdy nie używał. Jak zawsze, gdy wyjeżdżał z domu, sprawdził zamknięcie szafy i wrócił do kuchni. — To w ogóle nie jest żaden ze Stebków — powiedział nagle do Maszotki. — To w ogóle nie jest żaden stąd. Twarz kobiety rozjaśniła się. — Tak też sobie pomyślałam. Tak też myślałam, że to nie może być nikt stąd. Dlaczego to zrobił? Nawet kiedy już jechali gładką drogą wśród zmiennego leśne- go pejzażu, a słońce siedziało na czubach najwyższych buków schodzących ku jezio- ru, nie wyjął wezwania, aby wreszcie upewnić się co do nazwiska oskarżonego. Nie dotknął także listu spoczywającego w tej samej kieszeni. Obydwa pisma nie miały żadnego związku, a jednak czuł, że połączyły się ze sobą i wzajemnie udzielały sobie odpowiedzi. — Kiedy będzie samochód? — spytał Stanisz cmokając na konia. Nie lubił dale- kich wypraw do miasta, co innego objazd lasu, wtedy nie trzeba było śpieszyć się na czas i spoglądać na zegarek, jak konduktor autobusu.

— Nie wiem, kiedy będzie samochód — mruknął. Nie wiedział naprawdę, bo stara warszawa, którą dysponował, przy każdym remoncie wykazywała nowe niespodzian- ki, bądź drobne, bądź wyolbrzymione przez warsztat naprawczy. Stanisz jednak po- czuł się zganiony za swoją niechęć do miejskich wypraw. — Wie pan inżynier, z kim ona teraz siedzi? — No? — westchnął Daniel. — Z Piesków Mieczem. Teraz się za niego wzięła. Razem poszli do PGR-u, do Rumianek. — Na zdrowie! Może ten da jej radę. Stanisz pociągnął batem po grzbiecie konia. — Jej nikt nie da rady. Takie ma gorąco w sobie, że każdy się tylko sparzy i pój- dzie. Daniel nic już nie odrzekł, a Stanisz uznał, że jest dostatecznie wytłumaczony ze wszystkich swoich porannych zaniedbań. Przed pół rokiem zostawił żonę z tym jej go- rącem w sobie i przeniósł się na strych nad stajnią, gdzie miał nadzieję znaleźć spokój i zapomnienie. Nie znalazł. Daniel grzmotnął go w plecy, a chłop znowu podniósł bat i popędził konia. Od dłuższego czasu pomykało coś za nimi pośród gęstego poszycia, ciągnącego się po obydwu stronach drogi. Daniel zerkał niekiedy w bok, ale wciąż jeszcze uda- wał, że niczego nie dostrzega. W końcu jednak zrobiło mu się żal. Zagwizdał na psa, a Stanisz przyhamował konia. — Dokazał swego — mruknął. Noe, z uszami po sobie, jakby ich w ogóle nie miał, wsunął się do bryczki i przy- warował u nóg pana. Dopiero powoli odzyskiwał pewność siebie, wznosił się stopnio- wo na przednich łapach, wystawiając na świat ciekawy pysk. Wciąż jeszcze dyszał

ciężko i Daniel, choć zły, musiał go poklepać po grzbiecie. Nie był oczywiście tak sta- ry, jak Maks, ale i jemu sypały się na brodzie siwe kłapcie sierści. Daniel miał go od dziesięciu lat. Obserwował jego szczenięctwo, wspaniały okres męski, a teraz to po- wolne cofanie się sił i zdolności, czyniące z jeleni wsteczników, a u psów przechodzą- ce czasem w złośliwość, czasem w nadmierne, niemal histeryczne okazywanie tkliwo- ści tym, których kochały przez całe życie. Wznosił teraz co chwila na Daniela oczy pełne wdzięczności i uwielbienia, nie przeczuwając, jak złą wybrał ku temu chwilę. Minął ich właśnie czerwony moskwicz ze składanym kajakiem na dachu, a obok młodego człowieka przy kierownicy siedzia- ło coś niewypowiedzianie kolorowego i wiotkiego, coś o długiej, wyzłoconej słońcem a hojnie aż po plecy odsłoniętej szyi, na której głowa wyglądała jak lśniący rudy kwiat. — Ciepło jej! — bąknął Stanisz, wyprowadzając konia znów na środek drogi. Tak, to było w tym liście także. Odzwyczaił się od kobiet, od takich kobiet, do- brze, że od czasu do czasu miał okazję przypomnieć sobie, że gdzieś jeszcze istnieją. De miał lat? Dużo. Przeskoczył już na pewno swoje południe. Na korowinie najstar- szego buka nad jeziorem żłobił co roku poziomą kreskę. Było ich już trzydzieści sie- dem. Jedenaście kresek od góry — oznaczało lata w Bukomierzu. Dlaczego był sam? „Leśnikowi żona potrzebna jak słońce — mawiał dziadek — zastępuje mu gazetę i te- atr, i całe wielkie miasto, w którym by pragnął żyć". Ale skąd taką wziąć? to by dziadka chciał zapytać. Żeby na równi ceniła jego bibliotekę jego oborę, żeby sprzedawszy na targu jajka umiała w księgarni wybrać nowości. Dziadek miał taką. Wszystkie książki odziedziczone po nim kupowała babka w ży- dowskiej księgarni w Kowlu, której właściciel sprowadzał aż z Brześcia, a może z Wilna lub samej Warszawy po trzy egzemplarze co poczytniejszych tytułów — dla pana hrabiego, dla pana doktora i dla pani leśniczyny. Potem jeździła po książki mat- ka, dopóki była w domu, dopóki się z lasu nie wyniosła i tylko imię Daniel, które dała

jedynakowi, łączyło ją z wspomnieniami. I ona nie wytrzymała, choć potem — dla niej — on miał las odzyskać. Nie zdążył. — Żbitka przyjechała — powiedział Stanisz. Wydostali się już z lasu i mijali sto- jącą u jego krawędzi szkołę w Rotach, wyciszoną z dziecięcego gwaru podczas waka- cji. Na lince przeciągniętej wśród drzew rzadkiego sadu suszyła się kolorowa bielizna. — Panna Elżbieta — poprawił Daniel. — Przecież mówię, że Żbitka. Nie miał zamiaru się zatrzymywać, ale na odgłos turkotu bryczki w oknie szkoły uchyliła się biała firanka i ktoś krzyknął nie hamując z radości głosu: — Pan Rysewicz! Wysiadł więc, a Żbitka biegła już po schodach, cała zarumieniona z pośpiechu i podniecenia. — Pan Daniel! — powiedziała ciszej. Dawniej podnosił ją po prostu w górę i całował, ale od kilku lat nie wypadało już tego czynić. Studiowała w Warszawie historię sztuki i choć na pewno całowali ją tam po kątach jacyś chłopcy, on nie miał już do tego prawa. — Znowu wyrosłaś — powiedział. — Nie! To obcasy. — Najwidoczniej nie chciała być już wyższa, zsunęła z nóg obuwie i stanęła na schodach gołą stopą. — Teraz niech pan zobaczy! — Rzeczywiście, jak dawniej, sięgasz mi do brody. — Widzi pan. — Ale co to się stało z oczami, Żbitko? Wyglądasz jak gwiazda filmowa! — Bo nią jestem! Grałam w filmie, nie wierzy pan?

— Ależ wierzę. — No już powiem. Ogłosili, że potrzebują statystki. Zgłosiłam się. I zarobiłam sie- demset złotych za dwa dni. — Wspaniale! — Pewnie, że wspaniale. Zaraz odesłałam mamie jej pieniądze. A oczy kazał mi umalować sam pan Rybkowski, reżyser. Bo ja grałam dziewczynę, która w Zachęcie ogląda nową wystawę obrazów. Ogłosili na naszym wydziale, chodziło im o kogoś, kto umie patrzeć na dzida sztuki. A fotografowali mnie z różnych stron, en face i z profilu. I było takie jedno ujęcie w zbliżeniu, tylko ucho, zarys policzka i rzęsy; wtedy pan Rybkowski mi się przyjrzał i powiedział, żeby mi nie doklejali, że może wystar- czy, jeśli moje własne pociągnie się tuszem i podegnie do góry — dlaczego pan nic nie mówi? — Słucham. — A potem zaczęłam już sobie sama robić, bo to ładnie — zawiesiła głos i czekała potwierdzenia. — Ładnie — powiedział. — Oni wszyscy uznali, że wyglądam ciekawie i reżyser kazał mi dopisać roli, całe trzy zdania. Malarza, który wystawiał te obrazy w Zachęcie, grał Łapicki. I bardzo się denerwował na wernisażu, ale jeszcze nie tak zupełnie, bo na wernisażach nikt nie mówi prawdy ani nikt patrzeniem nie wyraża prawdy, dopiero przez następne dni można się wściec, kiedy się obserwuje miny ludzi, jak tak stoją i wykrzywiają się na płótna. Więc ten malarz tylko bladł i czerwieniał. — Żbitko, tego nie widać na ekranie. — No więc denerwował się okropnie i dlatego było mu przyjemnie, że przynaj- mniej ktoś jeden patrzy na jego obrazy tak ładnie jak ja. A specjalnie lubiłam stawać

przed jedną kompozycją w czerni i bieli — o, widzi pan, to widać na filmie — i jedne- go dnia on podchodzi i odzywa się, kiedy się tego zupełnie nie spodziewałam: „Czy chciałaby pani mieć ten obraz?" Na to ja, a przecież wcale nie wiedziałam, że to ma- larz: „Tak. Bardzo! Jest w nim tyle poszukiwań!" Wtedy on: „Pani pozwoli go sobie ofiarować?" Ja się cofam i mówię: „Ja nie przyjmuję nic od nieznajomych". A on woła: „Ależ my się znamy! I to od jak dawna! Od chwili, kiedy dla pani zacząłem ma- lować ten obraz". I zdejmuje płótno ze ściany i daje mi je, a ja jeszcze przez chwilę wzbraniam się przed przyjęciem. — Płótna zwykle wiszą do końca wystawy. Mógł powiedzieć, że przyśle d je po jej zamknięciu. — To już nie byłoby tego efektu. Co się panu w tym nie podoba? — Ależ wszystko mi się podoba. I co dalej? Żbitka zgarnęła dłonią niezbyt nadające się do demonstracji części bielizny, po- wiewającej na sznurze między nią a Danielem. — Nie wiem. Pan myśli, że tam panu ktoś opowie scenariusz? Kwitek do kasy i cześć. — To chyba najważniejsze? — No niezupełnie. Jakieś małe przeżycie artystyczne by się przydało. Ale oni wszyscy tak się spieszą — spojrzała na niego z ukosa. — Do następnego filmu też mnie pewnie wezmą. Tak asystent powiedział. — Pewnie chciał się z tobą umówić? — Skąd pan wie? — Ogromnie trudno się domyślić. Umówiłaś się? — A jednak to pana interesuje.

— Dla statystyki. — Nie umówiłam się, bo miałam egzamin na karku, a dwa dni już i tak zawaliłam. A wie pan, co on powiedział? Że nie powinnam się nazywać Kąkol, tylko Chaber. Kiedy mnie wywoływał, zawsze krzyczał: „Panna Chaber na plan". — A to jest ładne! Możesz się z nim umówić po wakacjach. Stanisz chrząknął i strzelił biczem. — Na mnie czas. Mam dzisiaj rozprawę w sądzie. — O drzewo? — O drzewo. Pozdrów mamę. — Mama wyjechała do ciotki. Jak się tylko lekcje skończyły. Wstąpi pan, wraca- jąc? — Poczekam, aż mama przyjedzie. Za ładna jesteś. — Tak pan tylko mówi, a nie chce się pan nudzić. To ja pana kiedyś odwiedzę. W sierpniu jadę na obóz do Kazimierza, ale w lipcu obiecałam księdzu z Olszówki, że mu zrekonstruuję ścianę w kaplicy. Ma po mnie przysłać konie. Wstąpię do pana. Od- wiedzimy wtedy buki nad jeziorem. — To co innego, pod czujnym okiem Maszotki nic ci nie będzie grozić. Ani mnie. Zaśmiała się, a kiedy bryczka ruszyła, podniosła dłoń na pożegnanie. — Matka jej nie upilnuje — mruknął Stanisz. Daniel nic nie odrzekł i jechali w milczeniu, przerywanym tylko przez Noego, ob- szczekującego mijane wozy i samochody. Na dachach kilku z nich mknęły znów ku wodom kaszubskich jezior kolorowe kajaki, a obok ich właścicieli siedziały właści- cielki wspaniałych dekoltów i nagich ramion. List w kieszeni dał więc znowu znać o

sobie i Daniel zaklął pod nosem, co jego woźnicę nie wiadomo dlaczego upoważniło do dalszego drążenia tematu. — Nie upilnuje jej Kąkolowa i nie zatrzyma w Rotach. Świata zakosztowała. Jasne, że jej tu nie zatrzyma — pomyślał Daniel z jakąś prawie mściwą pewnością. I, do diabła, co go w końcu mogło obchodzić, że Maszotki nie odwiedzało jej trzech synów, że w rezultacie na świecie miała tylko jego, co go obchodziła jej starość, sta- rość Maksa i Noego, niepewny los Piątka, niepewny los buków nad jeziorem, zwierzy- ny i ptactwa, całe zagrożenie lasu? — Tak to jest — mówił Stanisz. — Co mądrzejszy wyrywa się do miasta. — Urwał, bo pojął swój nietakt w tym stwierdzeniu, ale Daniel go i tak nie słyszał. Ogar- niało go marzenie o okrucieństwie, którego, wiedział, nigdy się nie dopuści. Ale mu- siał myśleć o cierpieniu ludzi i stworzeń z nim związanych, musiał je sobie przynaj- mniej wyobrazić. Wyprostował nogi, a potrącony przy tym Noe podniósł na niego zdziwione oczy. Zawstydziło go to. — No co? Nie wolno mi nawet usiąść wygodnie? Stanisz posunął się na siedzeniu i przyjrzał się Danielowi ze zdziwieniem. Kiedy zajechali do miasta, brakowało kilkunastu minut do dziewiątej. Rozprawa była wyznaczona na dziewiątą, miał więc czas, żeby wpaść na pocztę i raz z tym skoń- czyć. Poprosił o blankiet telegraficzny i wypisał na nim wyraźnie adres przyjaciela w Warszawie. Potem długo pstrykał długopisem, opierając się ciężko o parapet poczto- wego okienka. Mógł się namyślać, nikt nie następował mu na pięty. Tylko oczy urzęd- niczki o wytapirowanym czubie śledziły go z zachęcającą ciekawością. „Nie — napi- sał wreszcie. — Dziękuję". I po namyśle dodał: „Ściskam dłoń, pozdrowienia. Ryse- wicz". Dziewięć złotych dwadzieścia — powiedziała dziewczyna w okienku. A kiedy odliczył pieniądze, obciągnęła sweterek na biuście. — Są już grzyby?

— Teraz? W lipcu? — Daniel roześmiał się i troszeczkę pokrzepiony tym nieśmia- łym dowodem zainteresowania jego osobą wyszedł z urzędu pocztowego. Przed sądem, który był naprzeciwko, gromadzili się ludzie. Dochodziła dziewiąta, ale ponieważ wiedział z praktyki, że żadna rozprawa nie zaczynała się punktualnie, postanowił napić się jeszcze piwa w gospodzie obok. Przed nią, jak i przed barem mlecznym opodal, stał rząd samochodów, skuterów i motocykli o kolorowych tury- stycznych bagażach. Sezon rozpoczynał się i przynajmniej jedna czwarta Warszawy mknęła ku wodom północy. W otwartych wozach grały nie wyłączone radia. Tylko w jednym miał ktoś nastawioną Warszawę i po sygnale odezwał się znajomy głos spike- ra: „Dziś w godzinach porannych mają być wznowione obrady Rady Bezpieczeństwa w ONZ. Do Elisabethville przybyła delegacja..." W niebieskiej octavii, otwartej na przestrzał w obronie przed panującym w wozie gorącem, jakaś dziewczyna w szortach otworzyła także radio. Na cały rynek miasteczka płynął głos Harry'ego Bellafonte. Tymczasem być może o owej godzinie dziewiątej z wielkich lotnisk rozmieszczo- nych na całej kuli ziemskiej odlatywały super constellation, Tu-104, caravelle i boein- gi. Stewardesy odkładały sprawdzone listy pasażerów i wynosiły ze swoich kabin tace obciążone szklankami z pomarańczowym sokiem. W szklankach lód, małe kryształki lodu — Danid przesunął językiem po suchych wargach. Lód, oczywiśde o tym czyta się nieraz w książkach. Kradaste pledy, aparaty fotograficzne lub filmowe, przewie- szone przez ramię — nonsens, któż by się tak męczył w samolode? I teczki. Pełne dziennikarskich notatek, inżynierskich planów, maszynopisów wystąpień na konferen- cjach i zgromadzeniach, tłumaczeń mów, które trzeba zaraz wręczyć przedstawidelom radia na lotnisku. A może po prostu turystyczna trasa — adresy hoteli i restauracji, krawców, fryzjerów i kosmetyczek. W owej dziewiątej godzinie któregoś tam lipca, któregoś tam roku lądowały na lotniskach rozmieszczonych na całej kuli ziemskiej super constellation, Tu-104, cara- velle i bodngi. Stewardesy nakazywały pasażerom zapięcie pasów, a kiedy podwozie

dotykało ziemi, zbiegali po schodach właściciele kraciastych pledów, aparatów foto- graficznych i filmowych, teczek z notatkami... O tej godzinie w wytwórniach filmo- wych klaps rozpoczynał zdjęcia, a w wyciemnionych salach koncertowych wielkie or- kiestry stroiły instrumenty przed codzienną próbą, w jakimś mieście nad jakimś cie- płym morzem przybyłe na festiwal gwiazdy pozwalały się podziwiać tłumom wielbi- cieli w drodze na pierwszy poranny pokaz, amerykańskie turystki wrzucały pieniądze do fontanny przed pałacem Trevi w Rzymie, co miało zapewnić nadzieję na ponowne odwiedzenie Wiecznego Miasta, ktoś patrzył na Paryż z wieży Eiffla, ktoś patrzył na pustynię z wysokości piramidy, ktoś wypluwał pestki z oliwek na Akropolu... Daniel dopchał się do baru w gospodzie i korzystając ze znajomości, bez kolejki dostał swoje piwo. Potem wyszedł, otarł się o głos Sachy Distela i jego gitarę, z radiowego dzienni- ka złapał tylko zapowiedzi końcowe o nowym puczu wojskowym w Ameryce Połu- dniowej i zamieszkach na Cyprze, podszedł do bryczki pozostawionej za rogiem w cieniu kępy starych kasztanów i przykazał Staniszowi, żeby się nigdzie nie oddalał i pilnował psa. W sądzie istotnie wypadło czekać ponad pół godziny. Przez ten czas zapoznał się bliżej ze sprawą, gorliwie informowany przez funkcjonariusza Straży Leśnej, który przyłapał oskarżonych na kradzieży drzewa. Bo było ich dwóch. Jednak Stebka — Alojz — jak się teraz upewnił, zdecydo- wawszy się wreszcie na wyjęcie z kieszeni wezwania. I Hrebczuk, jego najbliższy są- siad, osiadły w poniemieckim gospodarstwie. A więc jeden był stąd, a drugi zza Buga — Daniel ledwo powstrzymał uśmiech — ale obydwaj zauważyli drgnienie jego ust i zawiśli na nich zamyślonymi oczyma. Nie czuli do niego żalu, nie on ich przydybał na kradzieży, nie od niego zależało oddanie sprawy do sądu. Istnienie Straży Leśnej chro- niło leśniczego od nienawiści wszystkich amatorów leśnych bogactw. W tym wypad- ku sprawa była prosta — dwaj sąsiedzi wracali wieczorem do domu przez las. Korzy- stając z późnej pory załadowali na wozy po kilka pni ze świeżego zrębu. Pech chciał, że natrafili na strażnika.

— Czy drewno pochodzi na pewno z nadleśnictwa Bukomierz? — zadał pytanie sędzia. Daniel potwierdził. Numery pniaków i odziomków były te same. Ponadto na nie okorowanym jeszcze drzewie widniała cechówka leśniczego. — Co oskarżeni mają na swoje usprawiedliwienie? To wszystko i sąd, i nadleśniczy znali na pamięć: brak opału, wymagające napra- wy zabudowania gospodarskie, walące się płoty... — Nie dostaliście węgla przy odstawieniu tucznika? — spytał któryś z ławników. Hrebczuk dostał, ale już mu się ten węgiel skończył. — A oskarżony Stebka? — spytał sędzia. — Nic tego roku nie odstawiłem. — Dlaczego? — Chowie aby dla siebie. I o tej godzinie na pasach startowych lotnisk całej kuli ziemskiej stały gotowe do odlotu samoloty: super constellation, boeingi... Zaraz zamkną drzwi i odsuną schodki — o tym czyta się prawie w każdej tłumaczonej współczesnej powieści. W jakimś trzydziesto- piętrowym domu o cicho sunących windach stary minister pochyli się do młodziutkiej sekretarki — kochanie, jest pani najwspanialszym dyktafonem świata. Pierwsza dama Europy wybiera się w długo przygotowywaną podróż za ocean. Towa- rzyszyć jej będą najlepsi agenci paryskiej policji. Albowiem wiele milionów dolarów wart jest uśmiech kobiety nieżyjącej: uśmiech Mony Lizy...

— Aby dla siebie — powtórzył sędzia, zawieszając głos. Na sali było duszno, mu- chy lepiły się do spoconych ciał. — A o przydział drzewa nie mogliście się starać? — spytał. Daniel otworzył długą listę, przygotowany na pytanie sądu. Przed nim odpowiadał przedstawiciel Gromadzkiej Rady Narodowej. — Paweł Hrebczuk i Alojz Stebka — odczytał — otrzymali przydział na kupno drzewa z puli wolnorynkowej ósmego czerwca bieżącego roku. — Czy wykupili je? — teraz zwrócił się do Daniela. — Czy inżynier Rysewicz może to stwierdzić? — Oczywiście. Wykupili je dwunastego czerwca. — No tak — powiedział sędzia. — Tak. Przy drzwiach wszczęło się jakieś zamieszanie, ludzie zaczęli się oglądać i rozstę- pować, dwóch oskarżonych zwróciło także głowy w tym kierunku z obudzoną nagle nadzieją w oczach — i oto Daniel zobaczył, jak wśród ciasno stojących nóg, a potem przez wolną przestrzeń przed sędziowskim stołem sunie ku niemu Noe z owym nie- wypowiedzianym psim olśnieniem na siwiejącej mordzie. Rozpłaszczony prawie na brzuchu dotknął wreszcie nosem znajomych butów i przywierając do nich pyskiem, cichutko zaszczekał. — Sąd udaje się na naradę — rzekł sędzia pośpiesznie. Daniel chwycił psa za obrożę. — Niech go pan zostawi — powiedział kierownik Wydziału Rolnictwa i Leśnic- twa z miejscowego prezydium. — Zaraz ogłoszą wyrok. Nie będą się z tym długo ba- wić. — I westchnął: — Tacy oni teraz są! Na jesieni żona kupiła ziemniaki. Zachciało jej się z rynku, od gospodarza, bo jeden gatunek. I pyta się chłopa, czy się nie rozpa- dają w gotowaniu? Żeby powiedział jak człowiek. W piersi się walił, aż dudniło, że

wspaniała odmiana, że sam dla siebie na zimę zostawił. I co? Czegoś takiego jeszcze- śmy nie mieli. Żona się popłakała, jak zobaczyła w garnku. Kartoflanka! Co dnia jemy na obiad kartoflankę, bo przecież nie wyrzucimy trzech metrów ziemniaków. A chłop na pewno lata do kościoła i nawet mu przez myśl nie przejdzie, żeby się z tego wyspo- wiadać. — Tak — mruknął Daniel, walcząc z Noem, który nie mógł zrozumieć, dlaczego pan nie podziela jego radości z wzajemnego odnalezienia się. — To samo z tym waszym drzewem. Spójrzcie tylko na ich miny — ciągnął dalej nabywca trzech metrów rozgotowujących się ziemniaków. — Mają nam wszystkim za złe, że w ogóle się tu znaleźli. Może byście przynajmniej pomyśleli — szarpnął Steb- kę za łokieć — że to jednak grzech! Stebka powoli odwrócił ku niemu głowę. — Grzech? — powtórzył i powiedział bardziej do siebie niż do niego. — Las pań- stwowy. — Słyszał pan? — kierownik szarpnął z kolei Daniela, wciąż pochylonego nad psem — las państwowy! A moje ziemniaki? W drzwiach ukazał się wysoki sąd i salę zaległa cisza. Wyrok nie odbiegał wyso- kością kary od poprzednich w podobnych sprawach. Daniel, osłaniając swoimi noga- mi psa, który przywarował z tyłu, wpierał w sędziego przepraszające spojrzenie. Po- stanowił przy najbliższej okazji zaprosić go na brydża, kiedy tylko samochód wróci z naprawy. Tymczasem z trudem tłumił w sobie wściekłość na Stanisza, który nie dopil- nował psa. Kiedy jednak wyszedł z sądu, nie zobaczył go w bryczce. Koń przesunął się spory kawałek pod cieniem kasztanów, skubiąc ubogą trawkę. Opodal w jakiejś nie budzącej wątpliwości pozie oczekiwania stała młoda kobieta z walizeczką przy nodze. Daniel zaklął i skierował się ku gospodzie. Dziewczyna w szortach słuchała teraz Paula Anki. Wciąż stała oparta o samochód o pootwieranych drzwiach. Nudziła się,

obserwując przechodniów, a Daniel wydał jej się prawie kimś znajomym, ponieważ widziała go po raz trzeci. — On tam stoi! — wskazała ku drzwiom gospody. Istotnie tkwił tam Stanisz, wsparty o ścianę, z potężnym kuflem w ręce. — Dziękuję. — To już trzeci — powiedziała dziewczyna — liczę, bo mi się także chce pić. Nie podjął kwestii i ruszył ku gospodzie, ale Stanisz dostrzegł go z daleka, bez zbytniego pośpiechu odstawił kufel i wyszedł na schody. Nie mógł mu nawet zrobić awantury, bo dziewczyna się śmiała przy każdym podniesionym słowie. — Do diabła! — syknął. — Nie można cię na minutę zostawić. Pies za mną do sądu wleciał, a ty sobie piwo spokojnie pijesz. — Jak poszedłem na piwo, to go już nie było. Już mi uciekł. — Konia też nie miałeś prawa zostawić samego. — Konia ona pilnuje. — Kto? — Ta, co tam stoi. Chce się zabrać do PGR-u w Rumiankach. Pan Rębisz to jej wujek. — Wszystko już wiesz. — Bo mi powiedziała. Powiedziałem, że jak pan nadleśniczy wróci, to się z panią umówi. — O co się ma ze mną umawiać, do diabła? Chce, niech jedzie. — Że niby nie za darmo. Chciała jechać którymś samochodem, ale żaden nie je- dzie na Rumianki.

— Opłaty to już ty będziesz pobierał. I może nawet w naturze, bo — zdaje się — młoda i ładna? Stanisz coś tam tylko mruknął pod nosem, a dziewczyna podniosła walizeczkę z ziemi i przechyliwszy nieco głowę na lewe ramię, jakby opanowując zdumienie, pa- trzyła na nadchodzącego. — Proszę — powiedział Daniel — może się pani z nami zabrać. — Dziękuję — szepnęła. Głos miała niski, matowy, głos, po którym nie należy się spodziewać, że będzie się go słyszało zbyt często. Siedziała obok Stanisza, a Daniel wciąż nie mogąc się wyzbyć złości, wcisnął się razem z Noem na małe tylne siedzenie, którego używanie projektanci bryczki przewi- dzieli chyba tylko wyłącznie w najkonieczniejszych wypadkach. Miał poza plecami plecy woźnicy i przygodnej pasażerki ciasnego pojazdu, a za to przed sobą, gdy tylko wydostali się z miasta, zieloną przestrzeń pola, a potem las, dwie przepływające wzdłuż skroni ściany lasu. Dogadali się! — pomyślał o Stebce i Hrebczuku, żyjących dotąd na wojennej sto- pie, bo sąsiadowali przez płot i przez miedzę, a ten był stąd, a tamten zza Buga i było między nimi porozumienia, dzieliły ich całe wieki innego czucia i innego myślenia — aż nagle połączyło państwowe drzewo. Dziewczyna nie odzywała się, nie poruszała się prawie także. Wyjął papierosy i przechylił się do tyłu. — Zapali pani? Włosy miała wysoko podcięte, zobaczył więc najpierw nagi kark, małe ucho i drobny, wrażliwy profil.

— Dziękuję. — Odwróciła się nieco i nie podnosząc oczu sięgnęła po papierosa. Dłoń miała szczupłą, pozbawioną jakiejkolwiek biżuterii, palce wąskie i niezbyt czy- ste — odbyła zapewne długą podróż i chyba nie sypialnym wagonem. Musiał jej jesz- cze podać ognia, ale i tym razem nie spojrzała na niego. Daniel uznał swoją rolę za skończoną i z ulgą zaciągnął się dymem. Znowu po- wrócił myślą do sprawy w sądzie i do telegramu, który wysłał rano, a który być może został już doręczony w Warszawie. Wdział zdziwione oczy tego, który go odbierze i przeczyta skąpe słowa odpowiedzi. Sam się dziwił, a przecież to on je napisał. Zapew- ne życie mogło wyglądać zupełnie inaczej, o tym można się było dowiedzieć z każde- go tygodnika, z książek i filmów, z prawdziwych lub fikcyjnych odtworzeń cudzych, zawsze ciekawszych losów. Ale mogło wyglądać również i tak, nie dało się temu za- przeczyć. Chciał zapytać dziewczynę, siedzącą poza nim w nieruchomym milczeniu, czy myśli czasem o wielkich dworcach lotniczych i o facetach, którzy z aparatami fotogra- ficznymi przez ramię, z teczkami kryjącymi preteksty ich podróży przepychają się przez obrotowe drzwi w bezustannym pośpiechu? Postanowił zrezygnować na dziś z Plutarcha i znaleźć sobie coś takiego, ten sam czas nawinięty na inną szpulę — ona także musiała o tym myśleć. Zbliżali się do szkoły w Rotach i Stanisz odwrócił nagle głowę. — Stajemy tutaj? — Nie. Kto ci kazał? Przez ogród, od drzewa do drzewa, wionął biały obłok. Ale nim dotarł do płotu, bryczka potoczyła się dalej i tylko lekkie odchylenie głowy w tę stronę, mały obrót ra- mion dziewczyny siedzącej na przednim siedzeniu odnotował ten fakt.