kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Fleszarowa Muskat Stanisława - Zatoka śpiewających traw

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
F

Fleszarowa Muskat Stanisława - Zatoka śpiewających traw .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu F FLESZAROWA-MUSKAT STANISŁAWA Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 252 stron)

STANISŁAWA FLESZAROWA-MUSKAT: Zatoka śpiewających traw Wydawnictwo MorskieGdańsk 1989.

Opracowanie graficzneJoanna Remus Copyright by Stanisława Pleszarowa-Muskat Gdańsk 1967 ISBN 83-215-8303-2 Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1989Wydanie III. Nakład 149750 + 250 egz. I rzut119750+250 egz. II rzut 30000 egz. Ark. wyd. 13,66. Ark. druk. 15,5. Papier offsetIII kl. 70 g. Przekazano do drukarni wgrudniu 1988 r. Podpisano do druku w październiku 1989 r. Zakłady Graficzne wGdańsku, ul. Trzy Lipy 3śarn. nr 205/89W-3 Z okien pociągu widać było zielone, skrzące się jeszczezimną rosą wzgórza. Na nich owce. Jak w Bieszczadachczy Karkonoszach. A przecieŜ za kilkadziesiąt minutoczom podróŜnych miała ukazać się zatoka, morski brzeg,zarosły tutaj trzciną i szuwarami, niby podmokły brzegjeziora dopiero daleko poza nim rozpoczynał się ównieopisany błękit wody, która ściąga na siebie barwę nieba. Dziś morzebędzie intensywnie niebieskie pomyślała Dorota, chowając stopy jak najgłębiej pod ławkę. Młodyczłowiek siedzący naprzeciwko spał zrozbrajającąswobodą. Miał długie nogi koszykarza z pierwszej ligi,trudno było znaleźć miejsce na nie w ciasnym przedziale. Śpiący wsunął głowę jak mógłnajgłębiej wpodniesionykołnierz popelinowej kurtki, ręce zanurzył w kieszeniespodni prawie po łokcie, długiminogami wciąŜ dotykał nógDoroty, które były dla niego wtej chwili poprostu ciepłem. Kim jest? pomyślała, walcząc takŜe z nagłą sennością. Jest nikim,śpi. Obokniego spało jeszcze dwóchmęŜczyzn, tak jak on wtulonych w drewnianą ławkę,i młoda dziewczyna w czerwonym' swetrze. Przy ramieniu Doroty pochrapywała jakaś starsza pani, którąkaŜdewłasne głośniejsze chrapnięcie natychmiast wybijało zesnu i wprawiało w zakłopotanie. Dorota nie dawała jejodczuć, Ŝe -to zauwaŜa. Sama będę tak chrapać pomyślała juŜ po tygodniu dojeŜdŜania tutaj. Godzina była wczesna. Dochodziło wpół do siódmej. Wstała o piątej,Ŝeby zdąŜyć na pociąg,niespała zresztąprawie przez całąnoc. Oparła czoło o szybę dygocącąw nieszczelnym "oknie. Trzy owce odwróciły się brudnymi zadami od toczącego się potorachhuku i trzasku.

Pilnujący ich chłopiec wyrwał spod siebie worek i zaczął nim powiewać niczym batystowąchustką. Młody człowiek w - popelinowej kurtce nieotwierającoczu balansował wciąŜ długimi kończynami ku ciepłymkolanom Doroty. Wysunęła nogispodławki i pozwoliła mu się o nie oprzeć. W drugimprzedziale toczyłsię przyciszony dialog: WciąŜ im powtarzam: chceciemieć szpital, chceciemieć sąd, chceciemieć szkoły, dajcie ludziom mieszkania. Słusznie. Budujcie, mówię im co dnia. Świętemu by sięsprzykrzyło tutaj dojeŜdŜać. ' A pan bysięprzeniósł tu nastałe? Ja? Dlaczego ja? " Adla kogo te domy? Przez chwilętrwała cisza. Ja mam w Gdyni mieszkanie. Nie rzucę przecieŜ mieszkania. I dzieci się kształcą. Widzi pan westchnął drugi głos tak to jest. Znów kilkaowiec tuŜ przy kolejowej skarpie, zadumanych, obojętnych. Chłopiec, który ich strzegł, nie podniósł ręki, odwrócił tylko trochęgłowę i nim minął go ostatni wagon, połoŜył się wzdłuŜnasypu. Zdecydowała się nie wczoraj ani przed tygodniem,alejuŜ wtedy, przed rokiem,kiedy postanowiła pomóc Wiktorowi w badaniu morskich traw, morszczynu i widlika. JuŜ wtedy było rzeczą jasną, Ŝeczeka ją to małe miastonad zatoką: agar-agaru niemoŜna było produkować w Gdańsku. Ten kierunek badań nadał swojej pracowni sam profesor; zbliŜał się czas, kiedy głodnaludzkość będzie. w końcu jeśćmorze,nie tylko rybę wszystko, co sięnadaje do zjedzenia. Ale agar-agar wymyślili oni i wytrwali przy nim, choć to nie było takieproste. Zagraniczne patenty strzegły tajemnicy, kosztowała nimniej, niwięcej tylko prawie pół miliona dolarów rocznieza import, bez którego nie mogły sięobejść fabryki farmaceutyczne i spoŜywcze. Ptasie mleczko! mówiła tym,którzy niczego nie rozumieli. Agar-agar potrzebny jestdo produkcji ptasiego mleczka! To pomagało. Tonajłatwiej przemawiało dowyobraźni. Tylko w domu nie musiała zabiegać o zdobycie przy chylności dla swoich poczynań. BoŜe, jakŜe cierpieli przezwszystkie lata studiów nad tą jej chemią spoŜywczą, kuchenną nieomal, jak się jej wstydzili ojciec, kapitanŜeglugiwielkiej, matka, lekarz specjalistachorób morskich, Zygmunt, świeŜo upieczony konstruktor okrętów,cała ta świetnie zgrana, morska paczka, szczęśliwa teraz,Ŝe oto i córka marnotrawna wraca na rodzinne morskiełono. Największą radość sprawiła ojcu.

Kiedy razem z Wiktorem pracowali nadswoimdoświadczeniem w fabryceŜelatyny aŜ wSłupsku, nie mogącbliŜej uzyskać gościnyw Ŝadnymz laboratoriów ojciec przyjeŜdŜał do niej,choć niełatwobyło mu znaleźć czas na tepodróŜe podczaskrótkiego pobytu na lądzie. Potem, kiedy im się wreszcieudało i kiedy nastąpił okres długiego oczekiwania na zainteresowanie ich wynalazkiem tych, od których wszystkozaleŜało, którzy mogliz ich pracy uczynić rewelacjęlubunicestwićją w pierwszym stadium, kiedy trzeba byłopo prostu uwierzyć idać trochę pieniędzy ojciec częstodzwonił z morza i miał wtedy sameniespodzianki,jakieś nadzwyczajne rzeczy wyszperane w sklepach Adenui Djakarty, Hongkongu i Kobe. Rozumiała coto znaczy,zbierało jej się napłacz, kiedy wciąŜ nie mogła przekazać mu radosnej nowiny. Ale w końcu i to przyszło. Agar-agarem zainteresował się sam wicepremier. Nad Zatokąmiał powstać zakład doświadczalny, wyposaŜonyw niezbędną aparaturę; mieli ją skompletować i rozpocząć produkcję, znalazły się pieniądze na wszystko. Ojciec dowiedział się otym w drodze powrotnejdo kraju. Zadzwoniła do niego,kiedywyszedł zKolonii. Byłszczęśliwy, to wynikało z kaŜdego słowa. Zaraz nazajutrz po przyjeździe zaprosił ją na kolację. Po raz pierwszyw Ŝyciu na kolację we dwoje. Miała to być kolacja w sopockim GrandHotelu, wsaliz widokiem na morze, na hotelową plaŜę, pustą o tej porze roku. Ale rozmyślili się wpół drogi nie chcieli,Ŝeby to była jedna zowych niedzielnych wypraw doGrand Hotelu, naktóre ojciec zabierał ichpodczas kaŜdego pobytu na lądzie. Powinna to byćprawdziwamęska kolacja w jakimś lokalu wNowym Porcie,kolacja,w której miała uczestniczyć jako kompan, ktoś ,,z branŜy", w Ŝadnym wypadku jako dziewczyna.

Po długich poszukiwaniach udało im się znaleźć coś odpowiedniego. JuŜ po otwarciu drzwi owiał ich aromatdostatecznie podejrzany, aby mogli się poczuć usatysfakcjonowani przygodą. Pojęcia nie miałem, Ŝe w ogóle istnieje coś takiego mówił ojciec, rozglądającsię po"lokalu",zanim w kotarze za bufetem ukazałsię gospodarz. Skłonił się w ichkierunku, prócz nich nie byłoŜadnych gości. Co pan tam madobrego? Dla pana moŜe być wszystko, kapitanieodparł, obmiatając serwetką kontuar. Ojciec drgnął, a ona nie mogła opanować zgorszonego zdumienia a więc bywał tu, dlaczego się od rftzu do tego nie przyznał? Uspokójsię szepnął. On na pewno mówi tak do wszystkich. Przez dłuŜszy czasprzyglądała się z podejrzliwą uwagą konferowaniu obydwu męŜczyzn. Wszystko, to znaczy co? Na przykład śledzie, kapitanie. Cojeszcze? Jestem z damą. Damy lubią śledzie, kapitanie. Ale tylko w pewnym okresie, mistrzu, tylko w pewnym okresie. MoŜe być bigos gospodarz jeszcze raz obmiótł powiewem serwetki kontuar albo golonka. Z grochem? Zgrochem, kapitanie. Zjesz golonkę? zapytał ojciec z pokornąjakąś nieśmiałością. Zjem, oczywiście. A jadłaś juŜ kiedy? TO okropne, jak ja nic o was niewiem. Nie jadłam. No to widzisz! Zjeszz ojcem pierwszy raz. ŚwieŜa przynajmniej? ŚwieŜa, kapitanie. Co do tego? Eksportowa. Ojciec skrzywił się. Powiedziałem juŜ, Ŝe jestem z damą. Widzę, kapitanie. MoŜe być rum. Jaki? Kubański. Dobrze, niech będzierum.

Dwie setki, kapitanie? Flaszka. Cukier, dwie szklanki i dzbanek gorącejwody. Kotara rozwiała się i pochwili za kontuarem nie byłonikogo. Śmierdzi tu powiedział ojciec. Ale ja lubię, jaktak śmierdzi. Ja teŜ. Nie wietrzone nigdy dostateczniewnętrze, dym, trochę wilgoci, alkohol, wspomnienie po ludziach. Poszliw morze, okrąŜyli kilka razy ziemię, moŜe niektórzy juŜnie Ŝyją. A tutajsą ich oddechy. Ich oddechy są wszędzie. - Tak, ale tutaj teŜ. Zapalisz? Wiesz, Ŝe nie palę. To wiedziałem, ale myślałem, Ŝe moŜe dziś. Nie powinieneśmnienamawiać. Nienamawiam cię. Mamie powiemy jednak, Ŝe byliśmy w Grand Hotelu. Oczywiście. Jeśli zapyta. Wiktora takŜe mogłeś zaprosić nakolację. Tak ci na tymzaleŜy? Roześmiałasię. śonaty i ma dwoje dzieci! Ale onjest takŜe twórcąpolskiego agar-agaru. To juŜ na przyszły raz, na mój następny powrótz rejsu. A teraz zjemy kolację tylko wedwoje. Tataz córką absolutnie szczęśliwy tataz córką,chciałem clpowiedzieć. PołoŜyła dłońna ramieniuojca, pogładziła palcami'szorstki materiał jego kurtki. Nie jestem zarozumiała, ale zdaję sobiez tego sprawę. Chciałabyścoś mieć? Co na przykład? Boja wiem? MoŜefutro? MoŜe jakiś pierścionek? Nie śmiej się, chciałbym ci coś kupić. Dosyć mikupujesz, nie wzruszajsię tak kosztownie.

Będę zarabiać masę pieniędzy, jak patent wejdzie do produkcji. A na razie nic minie trzeba. Wporządku,zapytam o to mamę, jeśli nie chcesz sama powiedzieć. Broń BoŜe, mama jest za praktyczna! Ach więc to tak? Przywiozę ci wobec tegocoś bajecznie niepraktycznego. Tak! Jakieś jaskrawe głupstwo. Tak! Jakąś rzecz niemoŜliwą do włoŜenia. Tak! I Ŝeby nie była ciepła! IŜeby nie była nie plamiąca. I Ŝeby. Wiem, wiem, o co chodzi. Bunt przeciwko praktycznym wartościom. Po prostu chcesz, Ŝeby ci ojciec sprawił przyjemność. Śmiali się, a zasłona za kontuarem rozchyliła się znowu, ukazała się w niej taca z wysokimi szklankami, cukiernicą, flaszką oklejoną kolorową etykietą i niklawym termosowym dzbankiem. JuŜ podaję, kapitanie. Dziękuję, mistrzu. Niósł tacęw jednej ręce. W prawej. Lewa była proteząw czarnej rękawiczce, na którejszykownie wisiała złoŜona napół serwetka. Golonki zaraz będą. Jakby pan poczekał, kapitanie, to by mogła być cielęcina z pieczarkami. Poczekam. Poczekamy? zapytał. Tak, oczywiście. Nie zgadzaj się na wszystko. Podejrzewam, Ŝealbo chcesz mi sprawić przyjemność, albo się mnie boisz. CóŜ znowu! Powiedz, Ŝe maszochotę! Mam ochotę. Drzwi otworzyły się gwałtownie, powiałoświeŜym wiatrem, wonią wieczorui bliskiejwody. Na progu stanęła dziewczyna w płaszczu narzuconym na ramiona. Nie ma Zenona? zapytała. Nie ma odpowiedziałgospodarz, nieodwracając

ku niejgłowy. Nie było jeszcze? Nie. 10 Dziewczyna postała przez chwilę, zgarnęła pod szyję kołnierz płaszcza. Dopiero teraz zauwaŜyliminiaturowe stateczkiuwieszone u sufitu, kogi, karawele o pociemniałych od dymuŜaglach. Poruszała je fala powietrza, świeŜy oddech sztormu wiejącego oddrzwi;kołysały sięw nim, jak naprawdziwym morzu, dopóki dziewczynanie cofnęłasię na ulicę i nie zamknęła drzwi za sobą. Więc mam ochotę na cielęcinęz pieczarkami powtórzyła. JuŜ się robi powiedział gospodarz. Stał i patrzył,jak kapitan miesza w wysokich szklankach rum z cukrem i wrzątkiem. Intensywny zapach uniósł się znadstolika. A na deser mogą być przypalane migdały. I kawa, kapitanie. Wspaniale! powiedział ojciec. Spróbuj tylko. Wypiła duŜy łyk gorącego napoju. Nie za mocne? Pij! Jesteśz ojcem! Gospodarz zniknął znów za kotarą i wrócił po chwiliz dwoma talerzami natacy. Golonka była świeŜuteńkai chudadla Doroty! a puree z grochu prawie puszyste,nie opadłe jeszcze po Ŝmudnym zabiegu przecierania. Dlaczegotutak pusto? spytał ojciec, jakby dopierozachęcający widok potraw upewnił go, Ŝe lokal mógł byćuczęszczar Bo wcześnie, kapitanie. Zawcześnie? O tej porze pełno tylko w barze mlecznym. Kapitan się zawstydził. No takpowiedział. Ale ja jestem z dzieckiem. Dorota pochyliła się nad stolikiem, powstrzymującśmiech. Raz mówisz o mnie: dama, a raz: dziecko. Musiszsię zdecydować. Nie mogę. Ze względu na mnie? Czy na siebie? Ze względu na siebie oczywiście. Gospodarz wycofał sięznów za kotarę, a oni jedli i popijali gorącygrog i patrzyli na nieruchome Ŝeglowaniepod sufitem, któremu dopiero fale dymuz papierosakapitana dawały pozór prawdziwego rejsu przez ZatokęCzterech Ścian. 11.

Powiedz no zaczął ojciec, odsuwając talerz i doiwając do szklanki rumu, choć nie była jeszcze pusta czujesz sięszczęśliwa? Ja? PrzecieŜ pytam. Nie naleŜy pytać o takie rzeczy. Dlaczego? Bo tego się nigdy nie wie. SkądŜe? Ja wiem. MoŜe ci siętylko zdaje, poniewaŜ. PoniewaŜ co? ? ...poniewaŜ upraszczaszsprawę. To był ciosniŜej pasa. Przepraszam. Twój był taki sam. Czy to znaczy? Nie, to nic nie znaczy. Zjawiła się znówtaca w rozchyleniu kotary, pieczarki pachniały zdaleka. To będzie chyba cośświetnego powiedział ojciec gasząc papierosa. Mam nadzieję, kapitanie. Powinien pan mieć pewność. Mam prawie pewność, kapitanie. Ojciec nie dolewał juŜ wody do rumu, tylko dla niej otwierał od czasu do czasu dzbanek. Weszło dwóch męŜczyzn w skórzanych kurtkach, zatrzymalisięprzy bufecie, na którym zarazzadźwięczało szkło. Zobacz, jakon otwiera butelki powiedziała. On jestw ogóle wspaniały! Jednorękiczłowiek wsadzał flaszkę pod lewą pachę, przyciskał ją do boku, a prawą wbijałkorkociąg w jejszyjkę. Ciche parsknięcie otwieranegoszkła rozległo się za kontuarem. Nie jesteś zakochana? Roześmiała się. Na litośćboską, tatusiu! Cow tym śmiesznego? MoŜe zapomniałeś odbyć tę rozmowę z Zygmuntem? Kiedyzdał maturę. I wydajeci się, Ŝe masz zaległości w interesowaniu sięrodziną. Ojciec popił zeszklanki i przez chwilę jadł w milczeniu. 12 Tak, mam tezaległości powiedział cisze] nieco,niŜ mówił przedtem. I niezdarnie zabieram się do pewnych spraw.

Przepraszam. Jesteś kochany zawołała nad stolikiem. Zupełnie kochany. I wszystko jest w porządku. Nie masz Ŝadnych podstaw do niepokoju. Naprawdę? Słowo. Drzwi uchyliły się znowu i stanęła w nich ta samadziewczyna, która juŜ tu była przedtem. Płaszcz miałateraz pozapinany na wszystkie guziki i zielonąchustkę nagłowie. Tylko oni patrzylina nią, Zenona nie ma? zapytała. Nie rzucił gospodarz zza kontuaru. Nie zapytałajuŜ o nic więcej. Zamknęła cichodrzwi. Dywizjon ciemnych Ŝaglowców pod sufitem zakołysał sięw swoim nowym krótkim rejsie. Bałem się, Ŝebyśsię głupionie zakochała. W kimŜe to? Wtym chłopaku, z którym pracujesz. Mówiłam ci juŜ, Ŝe jestŜonaty. I ma dwojedzieci. Dzisiaj dziewczętom to nie przeszkadza. Odpowiedziała po długiej chwili: Mnie przeszkadza. Gospodarz zabrał talerze, strzepnął serwetką niewidzialny pył ze stolika, po czym starannie zawiesił ją naprotezie. Smakowało, kapitanie? Tak jest, mistrzu. Podać kawę? I migdały! upomniała się, niepewnaczy pamiętao swojejuprzedniej propozycji. Prosimy o kawę z migdałami JuŜ podaję, kapitanie. Odszedł, odkorkował po drodze jakąś butelkę przy. bufecie, bo Ŝaglowce znowu poruszyły się pod powiewemotwieranych drzwi, zadzwonił kieliszkami i zniknął w fałdach kotary. Dopiero teraz powiedziała: To po to ta kolacja we dwoje? CóŜ za bzdura? Mama ci kazała? Samaniemiała odwagi? 13.

^ffl Wiesz, Ŝe odwaga na ogól mamy nie opuszcza. To ja sam.. najzupełniej sam. Dziękuję. Przy kawie i migdałach mówili juŜ o czymś innym, o rejsie ojca. Znów szedł w morze. Na cztery długie miesiące. Ciekawa jestem, kiedy stęsknisz się za nami tak bardzo, Ŝeby opuścić choć jeden rejs. Nie rozumiał. O czym ty mówisz? Otobie. I o nas. Prawie się nie znamy. ' Roześmiał się iznów dolał sobie rumu. To dobrze, kochanie. Todobrze. Wiesz, co mama mówi na ten temat? śe wolisznas w rejsie niŜ w domu. Ale to juŜ przesada! Sięgnęła popapierosa, ojciec patrzył nanią zdumiony, ale zaraz podał jej ognia. Jednego moŜeszbyć pewny: mając przed oczyma model Ŝycia mamy, nie wstąpię wjej ślady. Co masz namyśli? Comam na myśli? UwaŜasz,Ŝe miała piekielnie zabawne Ŝycie, wciąŜ wyczekując nalisty i telefony. Ile dni w roku jesteś w domu? Mojedziecko. Poczekaj. Ile dni jesteś wdomu? Jednegoroku mniej, drugiego więcej. Ale prawie nigdy ponad dwa miesiące. Sześćdziesiątdnito dawka szczęścia rodzinnego dla kobiety, którejmąŜpływa. Nie dam się na to nabrać. Wyjdę za szewca, przynajmniej będzie przez cały dzień w domu. Ojciec odstawił na bok pustą butelkę. Zakaszlał cicho. Czy matkamówiła ztobąkiedykolwiek na ten temat? Nigdy. Ale przecieŜ mam oczy.

I trochę wraŜliwości. Czy mógłbym zrobić coś, co by. Teraz? Mógłbyś ją najwyŜej zdziwić. I zepsuć jej przyjemność, którą ma zamiast twojej obecnościuczucie, Ŝe poświęciła się dla ciebie. Roześmiali się oboje,gospodarz zbliŜył się powiewając serwetką. Jeszcze kawy,kapitanie? 14 JuŜ nie. A ty? Ja takŜe dziękuję. Usatysfakcjonował nas pan w pełni. A te migdały! Sam pan przyrumienia? Sam. PrzecieŜ były jeszczeciepłe, kapitanie. Prawda, były jeszcze ciepłe powtórzył ojciec powoli. Winda kotwiczna? zapytał nagle. Gospodarz drgnął. Pamięta pan? ucieszył się, poprawiając serwetkę. Co.. czy pamiętam? Tenmój wypadek. u panana statku, kapitanie. Zaraz po wojnie. Chodziliśmy wtedy do Antwerpii. Pamiętam, pamiętam. powtarzał kapitan czerwieniejąc. Brzózka August, niech pan kapitan sięnie męczy,tylu marynarzy pan miał. A ja pana od razu poznałem,jak pan tylkowszedł. Bo ludziena statek przychodzą i odchodzą, kapitan jest zawszejeden. I daje pan sobie jakoś radę powiedział kapitancicho. Jak pan widzi. Niena statku, ale wciąŜ ze swoimi,kapitanie. Cieszę się. A pływam w niedzielę przedpołudniem. Knajpęnaklucz i na statek. Z Gdańska do Gdynii z powrotem. Jak się oczy przymknie, moŜna mieć chwilę złudzenia. Wziąłbym pana na stewarda powiedział kapitanpowoli. Zakasowałby panwszystkich. Dziękuję, kapitanie. Nie pozwoliliby panu. Alepanto powiedział. To wystarczy. Dywizjonem pod sufitem zatargał znowu sztorm. Zenona nie ma!

podniósł głos gospodarz nie odwracając się ku drzwiom. Nie będzie dzisiaj? Nie. Drzwi zamknęły się cicho,męŜczyźni przy bufecieparsknęli śmiechem. Co, u licha, z tym Zenonem? zapytał ojciec. Sam nie wiem. Pyta tak o niego od roku. Od roku? Tak. Chodzi po wszystkich knajpach i pyta. Będziesiętak kręcić do rana. 15.

Nie moŜna jej pomóc? Jak, kapitanie? Posiedzieli jeszcze chwilę, ojciec zapłacił i kiedy lokal zaczął się zapełniać, wstali od stolika. Niechpan nie zapomina adresu, kapitanie. Na pewnonie zapomnę. Dobrego rejsu, kapitanie! Ojciec podniósłdłoń i obmiótł szerokim gestemrozkołysaną flotyllę pod sufitem. Wzajemnie! Dobrych rejsów! W progu minęli dwóch Szwedów,dla których ten lokal nie byłpierwszym napotkanym po drodze. Ciao! powiedział jeden z nich do Doroty. Ciao! odpowiedziała i roześmiałasię, wsuwającdłoń pod ramię ojca. Chodzili pewnie przedtem do Włoch. Tak się zaczepia dziewczęta na całym świecie, moje dziecko. W taksówce nie rozmawiali prawie zupełnie. Miała nawet wraŜenie, Ŝeojciec zasnął. Dopiero w domu, kiedyszli po schodach, powtórzył kilkarazy: A więc pamiętaj! Pamiętaj! Przyrzekła, choć nie miałapojęcia, o comu chodzi. Matka i Zygmunt czekali na nich zaniepokojeni. Co sięz wami działo? Dlaczego takpóźno? Sza! powiedział ojciec, przykładając palec do ust. Sza! Wiesz, Ŝe Dorota musi jutro wstać o świcie! Matkamarszczyłagroźnie brwi, alenie bardzo się to jejudawało. Miała wspaniałe, krótkoprzystrzyŜonewłosy^siwiejącego teriera. Ojciec podszedł i pocałował ją w miejsce, gdzie poza pasemkiem świeŜo wygolonej skóry na karku zaczynała się opalenizna. Daszjej samochód inie będzie musiała wstawać o świcie, Ŝeby tam dojechać. Mój drogi, janie zajeŜdŜałamsamochodem na swoją pierwszą w Ŝyciu posadę. Ani ja wtrącił się Zygmunt. Ojciec poklepałgo po plecach. Bo masz za blisko. A Dorocie się to naleŜy. Bądź co bądź sprawiła nam niespodziankę. Nie, nie zawołała. Niechcęsamochodu!

16 JuŜ się obraziłaś? Wcale się nie obraziłam. Mama ma rację. Pojadępociągiem. śebyś tylko tam wytrzymała! To powiedział Zygmunt i zaraz tego poŜałował. Dlaczego mamnie wytrzymać? zapytała cicho. Bo ja wiem? Przepraszam. Ale Spartanka to ty niejesteś. Zobaczymy, jak ty wytrzymasz swójrejs do Afryki. Jadę sprawdzićprojekt swego drobnicowca przeznaczonego na tę linię i im gorzej będę się czuł na starejłajbie, na którą zamustruję, tym lepszy będzie mój przyszły statek. Będęwiedział, co w nim zmienić. No więc ja teŜ będę wiedziała, co mam zmienić tam,gdzie zacznę pracować. O to właśnie chodzi! Dzieci! Dzieci! zawołała matka. Ojciec promieniał. Pozwól im się kłócić. Wspanialeto robią! Jest tammoŜe jakaś butelka w lodówce? JestdŜin, ale chowałam go najakąś wielką okazję. Kochanie,a czy moŜe być większa niŜ dzisiejszy wieczór? I w końcu kiedy ja się mogę trochę napić? W morzu nie. Rozpijasz mi dzieci. Rozpijam namdzieci! Bardzo cię proszę, powtórzto zaraz. Matka wyszła do kuchni i wróciła z butelką dŜinu. Śmiała się. Dobrze. Rozpijasz nam dzieci. I tylko dzisiaj ci to wybaczam. Twarde kolano śpiącego uwierało jąw udo, cofnęła siędelikatnie,Ŝeby go nie zbudzić. Ale podąŜył zaraz za ciepłem, które mu zabrała,a cofnąć się nie było juŜ gdzie. Patrzyła bezzainteresowania najego twarz wygładzonąsnem,uspokojoną nieobecnością myśli. W południe moŜe być ciepłomówił głos w drugimprzedziale. Ale rano nie moŜnaruszyć się bez płaszcza. Północ! W Krakowie upał od siódmej rano. Dlaczego akuratw Krakowie? Przez radio podawali temperatury w kraju, zaczynaliod Krakowa. " Za oknami nie było juŜ wzgórz, krajobrazobniŜył się17.

^- ; i rozpłaszczył, nie miał teŜ juŜ koloru tej intensywnejzieleni co przedtem. Kolejowa skarpa przeświecała płowym piaskiem. Morze nam to wynagrodzi pomyślałaznów z czołem przy dygocącej szybie. Ale za oknami rozpocząłsię rząd domów w ogródkach, po jednej ipo drugiej stronie toru, po jednej i po drugiej stronie szosy,która biegła opodal. Pociągzaczął zwalniać. Czekaław napięciu, nie ukazał się jednak nawet skrawek błękitu. Ludzie podnosili się z ławek. Pochrapująca dama nacisnęła mocniej kapelusz. Dziewczyna wczerwonym swetrzewyjęłaz kieszeni małe lusterko i trzymając je ukrytewe wnętrzu dłoni,przyglądałasię w skupieniu swojej twarzy. Młody człowiek naprzeciwko Doroty obudził się takŜe. Przezchwilę rozcierał obolały łokieć, dopieropotem spojrzał przed siebie. Cofnął nogi, uśmiechnął się przepraszająco. Gra pan przynajmniej w kosza? zapytała. Nie zrozumiał. Pociąg był juŜ na peronie, ludzie tłoczyli się w przejściu międzyławkami. Pytam, czy gra pan w kosza? Teraz pojął, o co jejchodzi. Roześmiał się. Grałem w szkole. Prokuratorze! zawołał ktoś na jego widok. Ja zakładam apelację. Ja takŜe! odkrzyknął. Zatokę widać na pewno z drugiej strony dworca pomyślała. Po wyjeździe ze stacji. Poczuła się zawstydzona tym brakiem pamięci. Pociąg zatrzymał się, wstałai posunęła się za innymi ku wyjściu. W wagonie zostało zaledwie kilka osób. Młody człowiek, którego grzałatak ofiarnie podczas podróŜy, przepuścił ją przed sobą. Wraca pani o czwartej? zapytał. RozłoŜyła ręce. Nie wiem. Na dworcu nie było taksówek. Rozpylała się kolejarzy o starą wędzarnię, opanowała brzydkie przekleństwo, gdyokazało się, Ŝe ma przed sobątrzykilometrowy marsz. Za godzinę będziejechał autobus pocieszył ją jeden z bagaŜowych. Zagodzinę będę dawno namiejscu.

Droga wiodła cienistąaleją międzyowymi domkamiw ogrodach, które widziała z oknawagonu. Kopano tamteraz i siano, wiosna, zanim zakwitną kwiaty, pachnienajpierwnawozem. Wiedziała juŜ, Ŝemorza nie będziestamtąd widać. CóŜ za głupstwo! powiedziała nagłos. Nie jestempejzaŜystą,jestem chemikiem, po i-omi barwy,oddech dla oczu, przestrzeń. Będęsiedziećw laboratorium, będę grzebać się w wodorostach, którewyciągną dla mnie z dna morza i przyniosą mi nastół. MoŜe czasem popłynę po nie na Zatokę. I to wszystko. Wszystko? Stara wędzarnia była długim budynkiem ciągnącymsięwzdłuŜ drogi. Wysoki komin, pociemniałe dachówki, małe,dawno nie myteokna. Za to naprzeciwko wznosiłsię domnowy, świeŜo otynkowany, jaśniejący bieląokiennychram. W otwartym garaŜu, z któregostary człowiek ciągnął gumowy wąŜ do podlewania ogrodu, stałczarnysamochód. Słońce odbijało się w lśniącej masce nibywwypukłymlustrze. Zatrzymała się i patrzyła, jaksiwowłosy męŜczyzna o brązowej od przebywaniana powietrzu twarzy idzie z gumowym węŜem w dłoni, ciągnącgo między równo okopanymi grządkami. Dopiero gdy jąspostrzegł, odwróciła się, pchnęła furtkę w chwiejącym sięogrodzeniu wędzarni. Długo pukała do drzwi, zanim rozległy się kroki,donośnie wybijane drewniakami w cementowej sieni. PrzecieŜ otwarte powiedziała dziewczyna w długim gumowym fartuchu lśniącym wilgocią. Zobaczyła poza nią okrągłe kadzie z wodąi sterty wilgotnego morszczynu. Chciała zapytać, czy dobrze trafiła, ale usłyszałatylko odpowiedź udzielonąsamej sobie: A więc to tutaj. II Stara wędzarnia, choćprzemianowano jąna ZakładDoświadczalny, nie rozstawała się łatwo ze swoją przeszłością, tak jak toczasem czynią ludzie, w ciągu jednegodnia. Rozległy, ciemny budynek cały byłjeszcze w gorzkim aromaciebukowego dymu, nikłw nim na szczęście 19.

nieustępliwy odór ryb, ale w niektórych pomieszczeniachdawał i on znać o sobie mimo gwałtownego czyszczeniai wietrzenia. Wodorosty miały podobną woń, ale szlachetniały na powietrzu, słońce nierozkładało ich, stawały się pachnącym sianem. Kierownik będzie o dziesiątej powiedziała dziewczyna, któranie opuszczała jej ani na chwilę. Miałcoś załatwić w mieście zsamego rana. Mówił, Ŝeby pani poczekała. Wie, Ŝe miałam dziśprzyjechać;? Był telefon, Nie wyglądała na sekretarkę, ale poinformowana była naleŜycie. Pan kierownik prosił, Ŝebymzaprowadziła paniądo "rabolatorium"powiedziała, akceptując z godnościąsłowa,zwłaszczaostatnie. Szłp przodem, wciąŜ wycierającręce ofartuch, choć zapewne juŜ obeschły, a fartuch nieprzestawał lśnić wilgocią. Miała najwyŜej dwadzieścia lat,blond włosy skręcone okrutnie dokładnym zabiegiem fryzjerskim, KtóregoświeŜy efekt chroniła czerwoną jedwabną chustką. Dorota myślała, jak zapytać ją o imięi sprawowane czynności,ale najpierw zafrapowała ją sprawa laboratorium. Proszępowiedziała dziewczyna, otwierając przed nią drzwi w głębi korytarza. Zaraz przyniosękrzesło. Pokój był idealnie pusty, nie licząc długiego stołu,wmontowanegochyba na stałe wzdłuŜokien, i kuchennego pieca w rogu zarazprzy drzwiach. Miałam poczekać wlaboratorium powiedziała, gdy Dziewczyna przyniosła jej krzesło. No właśnie! uniosła gumowy fartuch i wydobywszy spod niego rąbek szerokiej spódnicy, wytarła nią krzesło niech pani tu poczeka. Westchnęła rozglądającsię po pustym wnętrzu. Poczekam. Dziewczyna zatrzymała sięw drzwiach. śe tu jeszcze nic nie ma powiedziała zawieszając głos. Ale pan kierownik powiedział, Ŝe wszystkobędzie, jak tylko pani inŜynier. przyjdzie. Jak tylko panimagister inŜynier przyjedzie. Dorota ledwopowstrzymała uśmiech. Wszystko będzie? 20 Tak. A kiedy? Zaraz. Powiedziała to z przekonaniem, jeszczeraz wytarła suche ręce o wilgotny fartuch i dodała:Patent jest. Jaki patent?

- Noten nasz. Dorota nie zdejmowała o^a z jej twarzy, zamilkła nadługi czas. Zaraz po zakończeniu doświadczeń, pierwszego dnia popowrocie ze Słupska, opracowaliwniosek do GłównegoUrzędu Patentowego i Wiktor pojechał z nim do Warszawy. Nie wrócił rozpromieniony. WyobraŜalisobie prawdopodobnie zbyt wiele, wszystkich nowicjuszy cechujeabsurdalna niecierpliwość. Nikt nie mdlał przy biurku,dowiedziawszy się, Ŝe państwo moŜe zaoszczędzić czterysta tysięcy dolarów, Ŝe przemysł spoŜywczy i farmacjaotrzymającenny produkt krajowy, nikt nie był nawet ciekaw szczegółów, po prostu naleŜało czekać zgłoszeńna patenty było wiele i nic nie przemawiało za tym, abyakurat sprawę wodorostów morskich naleŜało traktowaćjako pilną. Kiedy wreszcieotrzymali upragniony dokument, przeŜyli swoje małe prywatne święto. Dopieropotem przyszło zrozumienie,Ŝe patent bez produkcji znaczyniewiele,właściwie nic, jesttylko papierem. Patent jest i pani inŜynier przyjechała powtórzyła dziewczyna. Terazwszystko sięruszy. Ile was tu pracuje? My trzy. Stały za nią od dłuŜszej chwili, w takichsamych fartuchach do kostek i drewniakach na nogach, tylko chustki na głowach miały inne, imilczały, kiedy ona wciąŜ mówiła. My trzy. I pan kierownik. Ale teraz wszystko się ruszy. Przynieś tabliczkępowiedziała dotej, którastałanajbardziej ztyłu. Zadudniłow korytarzu, trzasnęły jakieś drzwi i łomot drewniakówo cementowąposadzkę znów sięprzybliŜył. Proszę. Nie dały jej tego do rąk, trzymałytuŜ przy ścianie natej prawdopodobnej wysokości,na jakiej tablicamiałazawisnąć na froncie budynku. Widniałna niej pełny ty21.

tuł Zakładu Doświadczalnego, wzbogacony o nazwę patronującego mu związku. Wyglądało to imponująco. Dzisiaj kierownik ją zawiesi powiedziały wszystkie trzy. To prawie święto? No! odpowiedziały ze śmiechem. Dorota wyciągnęła ztorebki czekoladę, którą wzięła ze sobą na drogę. Rozpakowała ją lpodała dziewczętom. Jak macie na imię? Ana. Zetka. Ewa przedstawiały siępo kolei. Ana była to ta, która od początku czyniła honory domu, drobna iruchliwa, mała myszka o błyszczących oczach. Zetka przewyŜszała ją o głowę, głowę takŜe skarbowanąokrutnie, za to zęby miała piękne, szczodrze pokazywanew uśmiechu. Ostatniej nie moŜna się było przyjrzeć, wciąŜ chowała się za plecy przyjaciółek. Od dawna tujesteście? Zamyśliłysię. Od trzech lat. Odkiedy? Od trzechlat. Chodziłyśmy do wędzarni. Ale wędzarnia była nieczynna. Dopiero od pól roku. A co przezten czas? Nic. Siedziałyśmy w domu. Dopiero teraz się ruszy powiedziała Ana po tym krótkim milczeniu,które zapadło. Wrócąwszystkie te, które były tu przedtem. I chłopy przyjdą roześmiała się Zetka. Zęby miała naprawdę olśniewające, musiała się śmiać, Ŝeby je pokazywać. Co teraz robicie? Zamilkły. PrzecieŜ coś robicie, widziałam. Ana wyjęła z drewniakastopę i przypatrywała się kolorowej cerze na palcach czarnej skarpetki. Czyścimy kadzie. A te wodorosty? To pan kierownik kazał rzucić, Ŝeby pani inŜynier widziała, Ŝe juŜ coś jest, Ŝe juŜ się zaczęło. 22 Roześmiała się. Ale niechpani nie mówi, Ŝe to powiedziałam. Byłbyriy. Nie powiem.

Czekał na panią. Chciał, Ŝeby wszystko wypadłojaknajlepiej. I wypadło. Wspaniała buda! Prawda? Wiedziałyśmy, Ŝe się pani spodoba. Dorota wstała z krzesła i podeszła do okna. Jutroumyjemyszyby powiedziała któraś z dziewcząt. Głupstwo. Ta warstwa pyłu naszkle pomyślała to jak mgła. Łagodniejeprzeznią obraz, mały fragment świata poza nią. Morza stąd nie widać? Ze strychuwidać odezwała sięEwa. Ztegopokoju przy kominie. Jest jakiś pokój na strychu? Tak. Chce pani zobaczyć? Poszły tamzaraz, trzaskając drewniakamio kamienneschody. Dorota spostrzegła ze zdumieniem, Ŝe ten hałasjej nie razi, przywykła do niego odpierwszej chwili. Jak szła wędzarniapowiedziała Anatu byłonajcieplej. Otworzyła drzwi do pokoju pustego jakten na dole, ale wypełnionego morzem po Ŝółte brzegiścian. Nie wydawało sięodległe, odsuniętepasmem ziemi,zaczynało się tuŜ zaparapetem okien i wlewało do pokoju cały swój nieopisany błękit rozweselony słonecznymdniem. Więc jednak szepnęła Dorota. Dziewczyny patrzyły na nią pytająco. Co tu ma być? Gdzie? W tym pokoju? Wzruszyły ramionami. Pewnie nic. Pan kierownik mówi, Ŝe tustropy zasłabe. Nawet na magazyn zasłabe. StaraSmardzewskamieszka po drugiej stronie komina dodała Zetka. Kto? Stara Smardzewska^ To jej dom. Cała wędzarnia. Wdowa? 23.

Tak. A córka wyszła za mąŜ i wyjechała. Nie chciała tubyć? Zachichotaływszystkie trzy. Za chłopem poszła. Dorota zbliŜyła się do okna błękit podpłynął w goręi od razu się oddalił, ziemia wyparła go na właściwą odległość, nie przybliŜoną przez złudzenie. Białydom z naprzeciwka widziany był teraz pod jaskrawą czapąz czerwonych dachówek, drzewa młodego sadu ułoŜyły sięw symetryczne rzędy pobielonych pni. Stary człowiekprzeciągnął juŜ wąŜ do ogrodzenia i wciąŜ bacząc,aby nie zagnieść nim pulchnych grządek,podlewałskarpęprzy płocie, na której kwitłyŜółte tulipany. Dorota dopiero po długiejchwili spostrzegła skuter stojący pośrodku drogi między białym domema wędzarnią i człowieka w kasku, podchodzącego do staruszka. Zapytywał goo coś, szum wody musiał tłumić słowa, bo trwało dośćdługo, nim otrzymał popartą gestem odpowiedź. Odwróciłsię iprzeszedł na drugą stronę drogi, ginąc pod spadzistym dachem wędzarni. Ana ruszyła do drzwi. Zawsze takjest. Jak kierownika nie ma,wtedy wszyscy przyjeŜdŜają. Nieroześmiała się,nie odchodząc od okna. To do mnie. Słyszała pukanie do drzwi, potem ciszęi znów pukanie. To do mnie powtórzyła. Copowiedzieć? zapytała Ana. Wpustym korytarzu na dole zadudniły kroki. Co powiedzieć? zapytały razem Anai Zetka. Zejdę na dół. Wymieniłymiędzy sobą szybkie spojrzenia. Zbiegła zeschodów akurat wtedy, gdy Wiktor kunim zmierzał. Nie wierzyłeś mi,Ŝe się zjawię od samego rana? CóŜznowu? zdejmował kask, poprawiał palcamiwłosy. Po prostu chciałem cię zobaczyć na nowym gospodarstwie. MoŜe najpierw zobaczysz gospodarstwo? spytała zwyraźną złośliwością. Nie dał się na nią złapać. Gospodarstwo widziałem przed trzema tygodniami, 24 kiedy tu byłem po raz pierwszy. Co chcesz obiektpierwszorzędny! Tak bliskood Zatoki. Alepusty! Pusty jak stodoła przed Ŝniwami. Miał nadejść młynek i destylarka.

Właśnie kierownik po nie pojechał. Dopierodziś! Poznałaś go juŜ? Nie widziałam go na oczy. A ty? Ja tak. Właśnie wtedy, przed trzema tygodniami. Kto to jest? Niewiem. Jak to nie wiesz? A jeśli cipowiem, jak się nazywa, gdzie mieszka,jakie ma wykształceniei gdzie pracował poprzednio,to będzieszcoś z tegowiedzieć? No jednak. Kim on jest,przekonamy się dopiero tu na miejscu,w robocie. Chciałabym go juŜ wreszciezobaczyć. Poczekaj. Widocznie walczy. Walczy? Nie nasłuchałaś się tego dosyć? My wciąŜ o coś walczymy. Inni ludzie robią to normalnie, a my musimy walczyć. Takitemperament narodu. Czy tylko? Cicho, cicho. Dostałaś pieniądze na swój agar-agar? Co ci sięnie podoba? Wszystko misię podoba. Tylko juŜ bym chciała,Ŝebysię coś działo. Ty jesteśtu po to, Ŝeby się coś działo. Nie odwracaj sytuacji. Umilkła uraŜona. Pchnąłdrzwi i wszedł dolaboratorium, Patrzyła, jak stoi w pustym pomieszczeniu, szczupły, nieco pochylony do przodu,jakby go ta pustkajednak zaskoczyła. I nagle zaczął się śmiać. Nie wiedziała początkowo, co to ma znaczyć, a potemnie mogła się opanować i musiała mu wtórować przysiadłszy na kominie, zgięta wpół, jak wiejska baba. Pionierzy, psiakrew! powiedział wreszcie, wyjmującchustkę, Ŝeby obetrzeć łzy z oczu. Do drzwi zaskrobała Ana. MoŜe kawy zrobić? O! ucieszył się Wiktor. Jest kawa? 25.

Pan kierownik kupił. Na wypadek jakby kto przyjechał. Nowięc właśnie mamy ten wypadek zawołała Dorota. Pan inŜynier,pan magister inŜynier poprawiła się będzie sprawował nadzór nad Zakładem. Ana prawdopodobnieniewiele z tego zrozumiała, ale tytuły działały na nią niezawodnie. Zarazbędzie kawa wyszeptała, cała w rumieńcach. Urocza dziewczyna powiedział, gdy zamknęła za sobą drzwi. Masz juŜ przed sobą jedną uroczą dziewczynę, powinno ci towystarczyć. Och,Dorotko! westchnął. Musiała go jakoś powstrzymać, Ŝeby nie zacząłmówićo domowych sprawach. Znała to juŜ napamięć, trudnobyłospodziewać się rewelacji. Dzieciaki miały na zmianęanginę i biegunkę,jedynie koklusz wprowadzał od czasudo czasu jakieś urozmaicenie w ten rodzinny repertuar. Powiedz mi zaczęła szybko. Czy tak tosobie wyobraŜałeś? Usiadł obok niej na piecu. Gorzej. W jaki sposób gorzej? Nie . wiem. Chciałem dodać ci animuszu. A co robisz, Ŝebydodać sobie animuszu? Proste myślę o pieniądzach. O bodźcach ekonomicznych, to brzmi lepiej \ współcześniej. Cholernie potrzebuję pieniędzy. Kto nie potrzebuje? zadumała się. Wiesz, co sobie kupię? Skądmam wiedzieć? Samochód. Coś małego, syrenkę albo trabanta. PrzecieŜ macie juŜ jeden. Mama jeździ nim dopracy. Nie musiałabym wstawać o piątej, Ŝeby być tu na czas. Weź sobie motor na raty. A zimą? No tak przycichł Witor zimą. W obszernym przewodzie komina zagwizdał wiatr. Nadworze świeciło ostre, kwietniowe słońce, ale sosny za 26 oknami gięły się wgwałtownym sztormie. Pomyśleli obydwoje o tym samym i Dorota zeskoczyła z komina.

Za wcześnie o' tymwszystkim mówimy. O pieniądzach. Io zimie. Ruszył za nią do drzwi. Zwłaszcza, Ŝe tylko zima jest pewna. Kawę podałaAnaw pokoju kierownika. Stało tu tylkobiurko i jedno krzesło. Przysiedli więc na oknie, spoglądając na drogę. Staruszek naprzeciwko wciąŜ jeszcze podlewał ogród; nie zanosiło się na deszcz. Miłe sąsiedztwo powiedziałWiktor. Zaczynał sięznówusilnie starać, abyodkryła jednak jakieś powabywswojej nowej sytuacji Miły staruszek! Tak, wszystko jest bardzo miłe! powiedziała. Ale teraz nie zaczęli się juŜ śmiać i Wiktor spojrzał nazegarek. Noto trzymajsię! powiedział. Trzymam się. Wyszła znim razem przed wędzarnię, patrzyła,jakwsiadana motor; podniosła dłoń, kiedy ruszył. Dziewczętastanęły za nią na progu, takŜe podniosły ręee. Zetkazachichotała. Stara Smardzewska nagórze klnie powiedziałaAna. Klnie? Dlaczego? Nie lubi, jak ktoprzyjeŜdŜa na pyrkaczu. Córkęjej takijeden wywiózł. Ale nie ma juŜ więcej córek? Nie, ani jednej. No to o kogo się boi? O naschyba nie. Weszły do środka. Na górzeu wylotu schodów stałastara kobieta. Pojechał? zapytała. Pojechał odpowiedziały dziewczęta. Chciała się cofnąć, ale zatrzymał ją widok Doroty. To jest ta, na którą czekaliście? Tak. Taka młoda? Dzień dobry! powiedziała Dorota pogodnie. Kobieta patrzyła na nią długo, przechyliwszy się przezporęcz schodów. Oczy miała ostre, . przenikliwe i nieufne. 27.