Dla Bretta: światła mego życia, seniora
i
Flynna: światła mego życia, juniora
W miłości przejawia się nieskończona zmienność świata; kłamstwa, nienawiść, a nawet
morderstwa są w nią wplecione; w miłości nieuchronnie rozkwitają jej przeciwieństwa,
jest ona cudowną różą zalatującą lekko krwią.
Tony Kushner, The Illusion
CZĘŚĆ PIERWSZA
CHŁOPAK TRACI DZIEWCZYNĘ
NICK DUNNE
DZIEŃ ZAGINIĘCIA
Kiedy myślę o swojej żonie, od razu staje mi przed oczami jej głowa. Najpierw sam
kształt. Gdy ujrzałem Amy po raz pierwszy, zobaczyłem właśnie tył jej głowy, i było coś
pięknego w tych krzywiznach. Przypominała lśniące, twarde ziarno kukurydzy albo
skamielinę z rzecznego łożyska. W epoce wiktoriańskiej powiedziano by, że ma wyborny
kształt głowy. Łatwo sobie wyobrazić jej czaszkę.
Rozpoznałbym tę głowę wszędzie.
I to, co w środku. O tym też myślę: o jej umyśle. Jej mózg, wszystkie te zwoje i myśli
kursujące po nich jak szybkie, oszalałe stonogi. Jak dziecko wyobrażałem sobie, że
otwieram jej czaszkę, rozwijam mózg niczym szpulkę i przeszukuję go, próbując uchwycić
i przyszpilić jej myśli. O czym myślisz, Amy? To właśnie pytanie zadawałem najczęściej
w trakcie naszego małżeństwa, nawet jeśli nie wypowiadałem go na głos i nie kierowałem
do osoby, która mogłaby na nie odpowiedzieć. Sądzę, że takie pytania wiszą jak chmury
burzowe nad każdym związkiem. O czym myślisz? Jak się czujesz? Kim jesteś? Co sobie
zrobiliśmy? Co zrobimy?
Moje oczy rozwarły się dokładnie o szóstej rano. Bez ptaszęcego trzepotu rzęs, łagodnego
pomrugiwania przed całkowitym oprzytomnieniem. Przebudzenie było mechaniczne.
Straszne kliknięcie powiek, jak u lalki brzuchomówcy: świat jest czarny i nagle, ta-dam!
6.00, powiedział mi budzik, prosto w twarz, to była pierwsza rzecz, którą zobaczyłem.
6.00. Inaczej niż zwykle. Rzadko budziłem się o tak równej godzinie. Byłem człowiekiem
budzącym się o zwichrowanych porach: 8.43, 11.51, 9.26. Wiodłem życie bez budzika.
W tej właśnie chwili o 6.00 słońce wspięło się ponad kontur dębów na tle nieba,
objawiając swoje jestestwo gniewnego bóstwa w pełnej letniej krasie. Jego odbicie mknęło
ognistą smugą przez rzekę ku naszemu domowi, długi, grzmiący paluch wymierzony we
mnie, przebijający się przez delikatne zasłony sypialni. Oskarżający: Byłeś widziany.
Będziesz widziany.
Wylegiwałem się w łóżku, które było naszym nowojorskim łóżkiem stojącym w nowym
domu, który wciąż nazywaliśmy „nowym”, choć przebywaliśmy w nim od dwóch lat. To
wynajęty dom tuż nad Missisipi, podmiejski i krzykliwie nowobogacki, taki, do jakiego
aspirowałem jako dzieciak mieszkający w wyłożonym kosmatymi dywanami
dwupoziomowcu w skromniejszej części miasta. Ten dom od razu wydaje się znajomy –
okazały, mało wyzywający, nowy, nowy dom, którego, jak można się było spodziewać,
moja żona nie cierpi.
„Czy mam usunąć sobie duszę, zanim wejdę do środka?”. Jej pierwsze słowa po
przyjeździe. To był kompromis: Amy zażądała, byśmy wynajęli, a nie kupili dom w moim
małym, rodzinnym miasteczku w Missouri, kurczowo trzymając się nadziei, że nie
utkniemy tu na długo. Jedyne domy do wynajęcia były skupione na tym splajtowanym
osiedlu: miniaturowym wymarłym mieście zdegradowanych przez recesję, przecenionych
rezydencji należących do banków, w dzielnicy, którą zamknięto, zanim jeszcze została
otwarta. To był kompromis, ale ona postrzegała tę kwestię zupełnie inaczej. Dla Amy był
to złośliwy kaprys z mojej strony, wredne, samolubne wwiercenia noża. Zawlokłem ją,
niby jakiś jaskiniowiec, do miasta, którego zajadle unikała, i zmusiłem, by mieszkała
w takim domu, z jakich zwykła szydzić. Sądzę, że nie ma mowy o kompromisie, gdy tylko
jedna strona go dostrzega, lecz nasze kompromisy na ogół tak wyglądały. Jedno z nas było
zawsze wściekłe. Zazwyczaj Amy.
Nie wiń mnie za ten konkretny żal, Amy. Żal Missouri. Zrzuć winę na ekonomię, pecha,
wiń moich rodziców, swoich rodziców, internet, ludzi, którzy używają internetu. Parałem
się piórem. Pisałem o telewizji, filmach i książkach. Gdy ludzie jeszcze czytali coś na
papierze, gdy kogoś obchodziło jeszcze, co myślę. Przyjechałem do Nowego Jorku
w późnych latach dziewięćdziesiątych, kiedy dobiegały już końca dni zachłystywania się
świetnością, choć wówczas nikt jeszcze o tym nie wiedział. W Nowym Jorku roiło się od
pisarzy, prawdziwych pisarzy, bo tu były czasopisma, prawdziwe czasopisma, całe
mnóstwo. W tym czasie internet stanowił jeszcze coś w rodzaju egzotycznego zwierzaka
trzymanego w kącie świata wydawniczego – rzućcie mu trochę karmy, patrzcie, jak
podryguje na smyczce, ale słodziak, na pewno nie zagryzie nas w nocy. Pomyśleć tylko:
były czasy, gdy świeżo upieczeni absolwenci college’ów mogli przyjechać do Nowego Jorku
i zarabiać na pisaniu. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że podejmujemy pracę
w zawodzie, który zniknie w ciągu dekady.
Miałem pracę przez jedenaście lat, a potem nagle szast-prast zostałem bez niej.
W całym kraju zaczęły padać czasopisma, ulegając nagłej infekcji wywołanej przez
bankrutującą gospodarkę. Pisarze (mojego pokroju: początkujący powieściopisarze,
zadumani myśliciele, ludzie, których mózgi nie pracują wystarczająco szybko, by mogli
pisać na blogach, Tweeterze, tworzyć linki, głównie stare, uparte chwalipięty) mieli
przerąbane. Byliśmy jak modystki albo producenci batów; nasz czas dobiegł końca. Trzy
tygodnie po tym, jak trafiłem na zieloną trawkę, Amy też straciła pracę, jaka tam ona
była. (Teraz czuję, jakby Amy zaglądała mi przez ramię, kwitując uśmieszkiem to, że tak
długo omawiałem swoją karierę, swoje niepowodzenie, a jej doświadczenie zawodowe
zbyłem jednym zdaniem. Powiedziałaby, że to typowe. Cały Nick, powiedziałaby. To taki
jej refren: Cały Nick... i cokolwiek następuje potem, jest złe). Dwoje bezrobotnych
dorosłych, przez wiele tygodni przewalaliśmy się po mieszkaniu w brooklyńskiej
kamienicy, w skarpetkach i piżamach, ignorując przyszłość, rozrzucając nieotwarte listy
po stolikach i sofach, jedząc lody o dziesiątej rano, a popołudniami zapadając w drzemkę.
A potem pewnego dnia zadzwonił telefon. Na drugim końcu linii była moja siostra
bliźniaczka. Margo wróciła do domu, kiedy rok wcześniej wylali ją z pracy w Nowym
Jorku – ta dziewczyna wyprzedza mnie o krok we wszystkim, nawet gdy chodzi
o gówniane szczęście. Margo dzwoniła z dobrego starego North Carthage w Missouri,
z domu, w którym się wychowaliśmy, i kiedy słuchałem jej głosu, stanęła mi przed
oczami, gdy miała dziesięć lat, z ciemną czupryną włosów, w szortach ogrodniczkach,
siedziała na pomoście dziadków. Jej ciało było przygarbione jak stara poducha, chude nogi
majtały w wodzie, a ona patrzyła, jak rzeka obmywa jej rybiobiałe stopy, taka uważna,
stateczna już jako dziecko.
Go mówiła ciepłym, opanowanym głosem, nawet gdy zmroziła mnie wieścią, że nasza
niezłomna matka jest umierająca. Ojciec już prawie się wyniósł na tamten świat – jego
(paskudny) umysł, jego (nędzne) serce osuwały się w mrok, kiedy kroczył, klucząc,
w stronę wielkiej szarej niwy. Jednak wyglądało na to, że matka go wyprzedzi. Zostało jej
pół roku, może rok. Domyśliłem się, że Go poszła sama na rozmowę z lekarzem, wszystko
dokładnie zapisała swoim niechlujnym pismem, a teraz ze łzami w oczach próbowała
odcyfrować to, co zanotowała. Daty i dawki.
– Kurwa, nie mam pojęcia, co tu jest napisane, to chyba dziewięć. Ale czy to ma sens? –
zastanawiała się, a ja jej przerwałem.
Oto było zadanie, cel leżący na wyciągniętej dłoni mojej siostry jak śliwka. Omal nie
krzyknąłem z ulgi.
– Wrócę, Go. Przeprowadzimy się z powrotem w nasze strony. Nie może być tak, że to
wszystko będzie na twojej głowie.
Nie uwierzyła mi. Słyszałem jej oddech na drugim końcu linii.
– Mówię poważnie, Go. Bo czemu nie? Tu przecież nic nie ma.
Długi wydech.
– A co z Amy?
Nad tym nie zastanawiałem się odpowiednio długo. Po prostu założyłem, że spakuję
swoją nowojorską żonę razem z jej nowojorskimi zainteresowaniami, nowojorską dumą,
oderwę od nowojorskich rodziców – zostawimy za sobą rozgorączkowaną, fascynującą
manhattańską krainę przyszłości – po czym przesiedlę ją do małego miasteczka nad
Missouri i wszystko będzie dobrze.
Jeszcze nie rozumiałem, jak głupie i optymistyczne było to założenie. Tak, w stylu cały
Nick. Nie wiedziałem, że doprowadzi do nieszczęścia.
– Amy się zgodzi. Amy...
W tym miejscu powinienem dodać „Amy kocha mamę”. Jednak nie mogłem powiedzieć
Go, że Amy kocha naszą matkę, bo Amy wciąż ledwie ją znała. Spotkały się raptem kilka
razy i zawsze rozstawały się skonsternowane. Amy roztrząsała potem całymi dniami
rozmowy, które ze sobą odbyły – „A co ona miała na myśli, mówiąc...” – jakby moja matka
była przedstawicielką jakiegoś starożytnego plemienia, przybywającą z tundry
z naręczem surowego mięsa z jaka i kościanymi guzikami na wymianę i próbowała
wyciągnąć od Amy coś, czego tamta nie była skłonna zaoferować.
Amy nie zależało na poznaniu mojej rodziny, nie chciała poznać miejsca mojego
urodzenia, a jednak z jakichś powodów sądziłem, że przeprowadzka w rodzinne strony to
dobry pomysł.
Mój poranny oddech ogrzał poduszkę i zmieniłem temat rozmyślań. To nie był dzień na
przewidywania czy żale, lecz na działanie. Z dołu dobiegały od dawna niesłyszane odgłosy:
Amy przygotowywała śniadanie. Łomot drzwiczek w drewnianych szafkach (stuk-stuk!),
grzechot szklanych i blaszanych pojemników (dzyń-dzyń!), przestawianie i wybieranie
spośród kolekcji metalowych garnków i rondli (szur-szur!). Kulinarna orkiestra
dostrajająca instrumenty, a potem dziarsko klekocząca do finału, forma do ciasta tocząca
się po podłodze, uderzająca w ścianę jak czynele. Powstawało coś imponującego,
prawdopodobnie naleśniki, bo naleśniki są na specjalne okazje, więc dziś Amy chce
przyrządzić coś takiego.
To nasza piąta rocznica ślubu.
Podszedłem boso do krawędzi schodów i przystanąłem, zasłuchany, przebierając
palcami w miękkim, rozciągniętym od ściany do ściany dywanie, którego Amy z zasady
nie cierpiała, i zastanawiałem się, czy jestem już gotów dołączyć do żony. Amy była
w kuchni, nieświadoma moich wahań. Nuciła coś melancholijnego i znanego. Wytężyłem
słuch, by rozpoznać melodię – jakiś folkowy kawałek? Kołysanka? – i wtedy poznałem
temat z filmu M*A*S*H. Suicide is painless.[1] Zszedłem na dół.
Przystanąłem niepewnie w drzwiach, obserwując żonę. Jej pszeniczne włosy były
związane, kucyk podrygiwał wesoło jak skakanka, z roztargnieniem ssała oparzony palec,
nucąc pod nosem. Potrafiła zabawnie zmieniać słowa piosenek. Na pierwszej randce leciał
w radiu utwór Genesis ze słowami: „Zdaje się, jakby jej dotyk był niewidzialny”. Amy
zanuciła zamiast tego: „Ona bierze mój kapelusz i kładzie go na najwyższej półce”. Gdy
spytałem ją, skąd jej przyszło do głowy, że te słowa choć w nikłym stopniu przypominają
oryginał, odparła, że zawsze myślała, iż kobieta z piosenki naprawdę kocha mężczyznę, bo
kładzie jego kapelusz na najwyższej półce. Wtedy już wiedziałem, że mi się spodobała, że
naprawdę podoba mi się ta dziewczyna, która na wszystko ma wyjaśnienie.
Niepokojące jest przywoływanie ciepłego wspomnienia, jeśli czuje się całkowity chłód.
Amy zerknęła na naleśnik smażący się na patelni i oblizała coś z nadgarstka.
Wyglądała triumfująco, żonkowato. Gdybym wziął ją w ramiona, poczułbym zapach jagód
i cukru pudru.
Kiedy zauważyła, że stoję w drzwiach i gapię się na nią, odziany w wymięte bokserki,
z nastroszonymi włosami, oparła się o blat kuchenny i powiedziała:
– No, cześć, przystojniaczku.
Żółć i lęk podeszły mi do gardła. Pomyślałem sobie: Dobra, spadam stąd.
Bardzo późno zbierałem się do pracy. Po powrocie w rodzinne strony siostra i ja
popełniliśmy głupstwo. Zrealizowaliśmy to, o czym zawsze rozmawialiśmy. Otworzyliśmy
bar. W tym celu pożyczyliśmy pieniądze od Amy, osiemdziesiąt tysięcy dolarów, co
dawniej stanowiło dla niej drobną kwotę, ale teraz było niemal całym majątkiem.
Przyrzekłem, że wszystko jej zwrócę, z odsetkami. Nie chciałem być facetem, który
pożycza od własnej żony – czułem, jak ojciec krzywi usta na samą myśl o tym. No cóż,
faceci są różni, jego najbardziej potępiające zdanie, którego niewypowiedziany dalszy ciąg
brzmi: a z ciebie żaden facet.
Ale to była naprawdę praktyczna decyzja, sprytne posunięcie biznesowe. Zarówno Amy,
jak ja musieliśmy obrać nową drogę zawodową, a ta miała być moja. Ona wybierze coś
pewnego dnia, albo i nie, a tymczasem mogliśmy zapewnić sobie jakiś dochód dzięki
ostatniemu z funduszy powierniczych Amy. Tak samo jak wypasione domiszcze, które
wynająłem, bar nawiązywał symbolicznie do moich dziecięcych wspomnień – było to
miejsce, dokąd chodzą jedynie dorośli i robią dorosłe rzeczy. Może dlatego uparłem się, by
kupić ten bar, gdy zostałem pozbawiony środków do życia. To miało być przypomnienie, że
mimo wszystko jestem dorosły, że jestem dojrzałym mężczyzną, użytecznym człowiekiem,
chociaż straciłem pracę, która mi to wszystko zapewniała. Już więcej nie popełnię tego
błędu: wielkie stada pismaków gazetowych będą nadal trzebione – przez internet, recesję,
amerykańskich odbiorców, którzy wolą oglądać telewizję albo zabawiać się grami wideo
czy drogą elektroniczną informować przyjaciół, że deszcz jest do dupy! Ale nie stworzono
takiej aplikacji, która zapewni rausz po bourbonie w upalny dzień w chłodnym, ciemnym
barze. Na świecie zawsze będzie zapotrzebowanie na drinki.
Nasz bar stoi na rogu ulicy i ma przypadkowy, chaotyczny wystrój. Najfajniejszym
elementem jest masywny wiktoriański kontuar, z głowami smoków i anielskimi twarzami
wyłaniającymi się z dębowego drewna – ekstrawagancka snycerka w tych gównianych
plastikowych czasach. Reszta wystroju jest byle jaka, to wystawa najbardziej
dziadowskiego designu ze wszystkich dekad: podłoga z linoleum z ery Eisenhowera
o płytkach powyginanych na brzegach jak przypalone tosty; wątpliwej urody boazerie
prosto z domowych pornosów z lat siedemdziesiątych; halogeny podłogowe, przypadkowy
hołd dla mojej sypialni w akademiku z lat dziewięćdziesiątych. Wszystko razem tworzy
dziwnie przytulne wnętrze i wygląda nie jak bar, lecz czyjeś nieco zaniedbane,
niedokończone mieszkanie. I jest jeszcze taki wesoły, swojski akcent: dzielimy parking
z miejscową kręgielnią, więc gdy drzwi otwierają się na oścież, wejściu klientów
towarzyszy aplauz padających kręgli.
Nazwaliśmy bar Bar. „Ludzie będą myśleli, że jesteśmy ironistami, a nie kreatywnymi
bankrutami”, wykoncypowała siostra.
Tak, sądziliśmy, że jesteśmy sprytnymi nowojorczykami, że nazwa jest dowcipem,
którego nikt nie chwyci, a przynajmniej nie skuma tak jak my. Na metapoziomie.
Wyobrażaliśmy sobie, że miejscowi będą kręcili nosami: „Co to za nazwa: Bar?”. Jednak
nasza pierwsza klientka, siwowłosa kobieta w okularach dwuogniskowych i różowym
dresie powiedziała: „Podoba mi się ta nazwa. Zupełnie jak w Śniadaniu u Tiffany’ego,
gdzie kot Audrey Hepburn nazywa się Kot”.
Od razu przestaliśmy zadzierać nosa, co tylko wyszło nam na dobre.
Wjechałem na parking. Zaczekałem, aż z kręgielni dobiegnie stukot padających kręgli –
dzięki, dzięki, przyjaciele – po czym wysiadłem z samochodu. Rozejrzałem się z podziwem
po okolicy, gdyż nadal nie nudził mnie ten swojski widok: przysadzisty budynek poczty
z jasnej cegły po drugiej stronie ulicy (obecnie zamknięta w soboty), skromny beżowy
biurowiec nieco dalej (obecnie zamknięty, kropka). Miasto nie było zamożne, już nie,
wcale. Cholera, nie było nawet oryginalne, jako jedno z dwóch Carthage w Missouri.
Nasze to niby Północne Carthage, co brzmi, jakby to były dwa bliźniacze miasta, choć
dzieli je kilkaset kilometrów, i to nasze jest gorsze: urocze miasteczko z lat
pięćdziesiątych, które rozrosło się w typowe średniej wielkości przedmieście i uznano to za
postęp. A jednak tu dorastała moja mama, tu wychowywała mnie i Go, więc miejsce ma
pewną historię. Przynajmniej dla mnie.
Idąc do baru przez poprzerastany chwastami betonowy parking, spojrzałem w stronę
drogi i ujrzałem rzekę. Zawsze to uwielbiałem w naszym mieście: nie jest wzniesione na
jakiejś bezpiecznej skarpie z widokiem na Missisipi – lecz nad samą rzeką. Mógłbym iść
dalej drogą i wejść prosto w toń, pokonać łagodny metrowy spadek i być w drodze do
Tennessee. Każdy budynek w mieście ma wyrysowane ręcznie linie oznaczające, dokąd
doszła rzeka w czasie powodzi z roku 1961, 1975, 1984, 1993, 2007, 2008, 2011. I tak
dalej.
Teraz rzeka nie była wezbrana, choć płynęła natarczywie, poznaczona silnymi prądami.
Wraz z rzeką poruszał się żwawo długi sznur idących gęsiego mężczyzn, sunących
z oczami wbitymi w stopy, ze spiętymi ramionami, zmierzających z uporem donikąd. Gdy
im się przyglądałem, jeden z nich niespodziewanie uniósł na mnie wzrok, jego twarz
pogrążona była w cieniu, owalna ciemność. Odwróciłem się.
Poczułem nagłą, silną potrzebę, by wejść do środka. Zanim uszedłem sześć metrów,
szyję pokryły mi kropelki potu. Słońce nadal było wściekłym okiem na niebie. Byłeś
widziany.
Poczułem skurcz w brzuchu i przyspieszyłem kroku. Musiałem się napić.
[1] Suicide is painless (ang.) – samobójstwo jest bezbolesne (wszystkie przypisy
pochodzą od tłumaczki).
AMY ELLIOTT
8 stycznia 2005
WPIS DO DZIENNIKA
Tra la la! Pisząc te słowa, uśmiecham się od ucha do ucha jak adoptowana sierota. Jestem
zażenowana tym, że czuję się taka szczęśliwa, niby jakaś nastolatka z komiksu
w technikolorze, która rozmawia przez telefon, włosy ma związane w kucyk, a w dymku
nad jej głową widnieje napis: Poznałam chłopca!
Poznałam. To potwierdzony empirycznie fakt. Poznałam chłopaka, wspaniałego,
świetnego faceta, zabawnego i bardzo cool. Pozwolę sobie odmalować tę scenę, bo
zasługuje na to, by zachować ją dla potomności (nie, proszę, tak daleko jeszcze nie
zaszłam. Potomność! Fe). A jednak. To nie sylwester, ale sam początek Nowego Roku.
Jest zima: wcześnie zapada mrok, przejmujące zimno.
Carmen, prawie nowa przyjaciółka – no, niby-przyjaciółka, ledwie koleżanka, typ
znajomej, z którą nie można w ostatniej chwili odwołać spotkania – namówiła mnie,
żebym poszła z nią na jedno z przyjęć dla pisarzy w Brooklynie. Lubię przyjęcia dla
pisarzy, lubię pisarzy, jestem dzieckiem pisarzy, jestem pisarką. Nadal uwielbiam pisać to
słowo – PISARKA – w każdym formularzu, kwestionariuszu, dokumencie, gdy pada
pytanie o moje zajęcie. No dobra, wymyślam quizy osobowościowe, nie wypowiadam się na
łamach o Wielkich Sprawach, ale sądzę, że mam prawo nazywać siebie pisarką. Ten
dziennik traktuję jako formę pracy nad sobą: doskonalenie umiejętności, zbieranie
szczegółów i obserwacji. Próba wyrażenia tego, co nieopisywalne, i przećwiczenia tych
wszystkich pisarskich chwytów. (Uśmiecham się od ucha do ucha jak adoptowana sierota,
to przecież całkiem niezłe). Ale naprawdę sądzę, że moje quizy kwalifikują mnie
przynajmniej do honorowej nazwy. Prawda?
Na przyjęciu znajdziesz się w otoczeniu prawdziwych utalentowanych pisarzy,
zatrudnionych przez powszechnie znane, szacowne gazety i czasopisma. Ty piszesz jedynie
quizy do szmatławców dla kobiet. Gdy ktoś spyta, czym się zajmujesz, to:
a) Z zażenowaniem odpowiadasz: „Piszę quizy, taka tam głupia robota”.
b) Przypuszczasz atak i mówisz: „Teraz zajmuję się pisaniem, ale myślę o czymś ambitniejszym i bardziej
interesującym. A ty? Co robisz?
c) Szczycisz się swoimi osiągnięciami: „Piszę quizy osobowościowe, wykorzystując wiedzę, którą posiadam
jako magister psychologii. A, i tak zabawnie się składa, że jestem prototypem bohaterki uwielbianej serii
książek dla dzieci. Pewnie znasz Niezwykłą Amy? No właśnie, więc wypchaj się, snobie”.
Odpowiedź: c, oczywiście c.
W każdym razie przyjęcie organizuje jeden z dobrych znajomych Carmen, który pisze
o filmach do specjalistycznego czasopisma i zdaniem Carmen jest bardzo zabawny. Przez
chwilę martwię się, że ona chce nas ze sobą spiknąć, a mnie to nie odpowiada. Mnie
trzeba zwabić w zasadzkę, przyłapać, gdy się tego nie spodziewam, niczym dzikiego
szakala. W przeciwnym razie jestem zbyt skrępowana. Czuję, że staram się być
czarująca, i wtedy zdaję sobie sprawę, że oczywiście to widać, w związku z czym próbuję
być jeszcze bardziej czarująca, by zrekompensować ten fałszywy czar, a wówczas na ogół
zmieniam się w Lizę Minnelli: tańczę w rajstopach i cekinach, błagam o miłość. Są
i rozcapierzone, wyciągnięte dłonie, i melonik, i mnóstwo zębów.
Ale nie, słuchając, jak Carmen rozpływa się nad swoim znajomym, wyciągam wniosek,
że to ona na niego leci, więc dobrze.
Wdrapujemy się na trzecie piętro po wypaczonych schodach i wkraczamy w szum,
ciepło bijące z ciał i aurę „pisarskości”: dużo okularów w czarnych oprawkach i bujnych
czupryn, podrabiane kowbojskie koszule i wrzosowe golfy; czarne wełniane dwurzędowe
kurtki rozrzucone na kanapie, spływające na podłogę; niemiecki plakat z filmu Ucieczka
gangstera (Ihre Chance war gleich Null!) na jednej ze ścian pokrytych spękaną farbą. Ze
stereo leci Take Me Out zespołu Franz Ferdinand.
Faceci okupują stolik karciany, na którym zgromadzony jest cały alkohol, po kilku
łykach znów sobie dolewają, bo wiedzą, że niewiele zostało. Przepycham się tam, torując
sobie drogę łokciami, i podtykam swój plastikowy kubek jak uliczny żebrak, po czym
dostaję grzechoczące kostki lodu polane wódką od faceta o przemiłej twarzy w koszulce ze
Space Invaders.
Wkrótce będziemy skazani na butelkę wyglądającego na truciznę zielonego likieru
jabłkowego, ironiczny nabytek gospodarza, o ile ktoś nie wyskoczy po napitki, co wydaje
się mało prawdopodobne, bo najwyraźniej każdy jest przekonany, że fatygował się
ostatnim razem. Czuć, że to styczniowe przyjęcie, wszyscy są przeżarci i przesłodzeni po
świętach, rozleniwieni, a jednocześnie poirytowani. To przyjęcie, na którym ludzie zbyt
dużo piją i wszczynają wymyślne utarczki słowne, wydmuchują dym przez otwarte okno,
chociaż gospodarz prosił, by wychodzili na zewnątrz. Rozmawialiśmy już ze sobą na
tysiącu imprez świątecznych, nie mamy sobie nic do powiedzenia, jesteśmy gremialnie
znudzeni, ale nie chce nam się wracać na styczniowy chłód, kości jeszcze nas bolą od
wdrapywania się po schodach metra.
Carmen mnie porzuciła dla gospodarza-fatyganta, prowadzą ożywioną rozmowę w kącie
kuchni, obydwoje przygarbieni, zwróceni do siebie twarzami, tworzą kształt serca.
Dobrze. Zamierzam coś zjeść, żeby mieć jakieś zajęcie poza staniem pośrodku pokoju
i uśmiechaniem się jak nowy dzieciak w szkolnej stołówce. Jednak prawie wszystko już
zżarte. Na dnie wielkiej michy tupperware walają się resztki czipsów. Na stoliku
kawowym stoi nietknięta taca z supermarketu ze zdrewniałymi marchewkami, sękatymi
selerami i spermowatym dipem, wokół walają się pety niby bonusowe warzywka. Pod
wpływem impulsu nachodzi mnie to, co zwykle: A co by było, gdybym teraz zeskoczyła
z balkonu w teatrze? Gdybym zaczęła całować się z tym, który siedzi naprzeciwko mnie
w metrze? Gdybym na tym przyjęciu usiadła sobie na podłodze i spałaszowała wszystko
z tej tacy, łącznie z petami?
– Proszę, nie jedz nic stąd – mówi.
To jest on (dam-dam-DAM!), choć ja jeszcze tego nie wiem (dam-dam-dammm). Wiem,
że ten facet będzie do mnie mówił, obnosi się z pewnością siebie jak z ironicznym T-
shirtem, ale ona lepiej do niego pasuje. To typ faceta, którego zachowanie sugeruje, że
często się bzyka, to facet, który lubi kobiety, facet, który by mnie dobrze zerżnął. A ja
chciałabym być dobrze zerżnięta! Moje życie randkowe krąży wokół trzech typów
mężczyzn: wymuskanych absolwentów Ivy League, którzy uważają siebie za postaci
z powieści Fitzgeralda, wygadanych kolesiów z Wall Street z symbolem dolara w oczach,
uszach i na ustach, i wrażliwych bystrzaków, którzy są tak samokrytyczni, że wszystko
wydaje się żartem. Kolesie z Fitzgeralda odstawiają w łóżku nieudolne porno, robią dużo
hałasu i akrobacji, z marnym skutkiem. Finansiści szaleją i wiotczeją. Bystrzaki pieprzą
się tak, jakby komponowały jakiś kawałek minimalistycznego rocka: ta ręka brzdąka
tutaj, a ten palec zapewnia miły basowy rytm... To brzmi, jakbym była niezłą zdzirą, co?
Niech policzę... jedenastu. Nieźle. Zawsze sądziłam, że dwanaście to rozsądna liczba, że
można by na tym poprzestać.
– Poważnie – ciągnie numer 12 (ha!). – Odejdź od tej tacy. James ma jeszcze ze trzy
inne rzeczy do jedzenia w lodówce. Mógłbym przyrządzić ci oliwkę z musztardą. Jednak
tylko jedną oliwkę.
Jednak tylko jedną oliwkę. To zdanie jest umiarkowanie śmieszne, ale zakrawa na
wspólny dowcip, który będzie coraz śmieszniejszy w miarę nostalgicznego powtarzania.
Myślę sobie: Za rok od dzisiaj będziemy szli razem przez Brooklyn Bridge o zachodzie
słońca i jedno z nas szepnie „Jednak tylko jedną oliwkę” i zaczniemy się śmiać.
(Przyłapuję się na tym. Koszmar. Gdyby wiedział, że już rozważam, co będzie za rok,
wziąłby nogi za pas, a ja musiałabym mu w tym kibicować).
Głównie, muszę przyznać, uśmiecham się, bo jest cudowny. Rozpraszająco cudowny, tak
że oczy wychodzą ci na wierzch i masz ochotę powiedzieć, na zasadzie: „koń, jaki jest,
każdy widzi”, „Wiesz, że jesteś cudowny, prawda?” – po czym kontynuować rozmowę.
Założę się, że faceci go nie znoszą: wygląda jak bogaty chłopak – łajdak z filmów dla
nastolatków z lat 80. Taki, który dokucza wrażliwym odmieńcom, taki, który kończy
z tortem na twarzy, bita śmietana spływa mu za kołnierz, a wszyscy w knajpie pękają ze
śmiechu.
Jednak on się nie zachowuje jak taki facet. Ma na imię Nick. Jestem zachwycona.
Sprawia wrażenie miłego i zwyczajnego, i taki właśnie jest. Gdy się przedstawia, ja
odpowiadam:
– No, to jest prawdziwe imię.
Rozpromienia się i recytuje:
– Nick to taki gość, z którym możesz pójść na piwo, a jak mu zarzygasz samochód,
słowa ci nie powie. Nick!
Bombarduje mnie okropnymi kalamburami. Łapię trzy czwarte z jego aluzji filmowych.
No, może dwie trzecie. (Ku pamięci: wypożyczyć film Pewna sprawa). Nie muszę go
prosić, by nalał mi kolejnego drinka, bo sam na to wpada, wywęszywszy gdzieś resztki
dobrego alkoholu. Rości sobie prawa do mnie, oflagował mnie: Byłem pierwszy, jest moja,
moja. Miło jest, po moich ostatnich doświadczeniach z nerwowymi, pełnymi szacunku
postfeministycznymi mężczyznami, być terytorium. Ma piękny uśmiech, taki koci. Gdy
się do mnie uśmiecha, niemal spodziewam się, że lada moment wykaszle żółte piórka
kanarka Tweety’ego. Nie pyta, jak zarabiam na życie, co jest fajną odmianą. (Czy
wspominałam o tym, że jestem pisarką?). Mówi do mnie z tym swoim akcentem znad
krętej Missisipi: urodził się i wychował w Missouri, w okolicach Hannibal, rodzinnych
stronach Marka Twaina, skąd tamten czerpał inspirację do Tomka Sawyera. Mówi, że
będąc nastolatkiem, pracował na parowcu: obiady i jazz dla turystów. Gdy się zaśmiewam
(impertynencka nowojorska dziewczyna, która nigdy nie odważyła się zapuścić do
środkowych, nieogarnionych stanów, w których Mieszka Wielu Innych Ludzi), informuje
mnie, że Missoura to magiczne miejsce, najpiękniejsze na świecie, że nie ma
wspanialszego stanu. Spojrzenie ma szelmowskie, rzęsy długie. Wyobrażam sobie, jak
wyglądał jako chłopiec.
Bierzemy razem taksówkę na powrót, uliczne światła zmieniają się w przyprawiające
o zawrót głowy smugi, gdy samochód pędzi, jakbyśmy byli ścigani. Jest pierwsza w nocy,
dwanaście przecznic od mego mieszkania utykamy w jednym z niespodziewanych
nowojorskich korków, więc wymykamy się z taksówki w chłód, w wielkie Co Teraz?,
a Nick zaczyna odprowadzać mnie do domu, obejmując mnie w pasie, twarze tężeją nam
od chłodu. Kiedy skręcamy za róg, widzimy, że do miejscowej piekarni przyszła właśnie
dostawa cukru pudru, który jest wsypywany do piwnicy z baryłki, jakby to był cement,
i widzimy tylko cień dostawcy w białej, słodkiej chmurze. Ulica jest w kłębach, Nick
przyciąga mnie do siebie, znów posyła mi ten swój uśmiech, ujmuje kosmyk moich włosów
między dwa palce i przesuwa je do końca, a potem dwukrotnie pociąga, jakby szarpał
dzwonek. Na końcach rzęs ma cukier puder i zanim się ku mnie pochyli, strzepuje cukier
z moich ust, żeby poczuć ich smak.
Gillian Flynn
Zaginiona dziewczyna
Fragment Przełożyła Magdalena Koziej
Dla Bretta: światła mego życia, seniora i Flynna: światła mego życia, juniora
W miłości przejawia się nieskończona zmienność świata; kłamstwa, nienawiść, a nawet morderstwa są w nią wplecione; w miłości nieuchronnie rozkwitają jej przeciwieństwa, jest ona cudowną różą zalatującą lekko krwią. Tony Kushner, The Illusion
CZĘŚĆ PIERWSZA
CHŁOPAK TRACI DZIEWCZYNĘ
NICK DUNNE DZIEŃ ZAGINIĘCIA Kiedy myślę o swojej żonie, od razu staje mi przed oczami jej głowa. Najpierw sam kształt. Gdy ujrzałem Amy po raz pierwszy, zobaczyłem właśnie tył jej głowy, i było coś pięknego w tych krzywiznach. Przypominała lśniące, twarde ziarno kukurydzy albo skamielinę z rzecznego łożyska. W epoce wiktoriańskiej powiedziano by, że ma wyborny kształt głowy. Łatwo sobie wyobrazić jej czaszkę. Rozpoznałbym tę głowę wszędzie. I to, co w środku. O tym też myślę: o jej umyśle. Jej mózg, wszystkie te zwoje i myśli kursujące po nich jak szybkie, oszalałe stonogi. Jak dziecko wyobrażałem sobie, że otwieram jej czaszkę, rozwijam mózg niczym szpulkę i przeszukuję go, próbując uchwycić i przyszpilić jej myśli. O czym myślisz, Amy? To właśnie pytanie zadawałem najczęściej w trakcie naszego małżeństwa, nawet jeśli nie wypowiadałem go na głos i nie kierowałem do osoby, która mogłaby na nie odpowiedzieć. Sądzę, że takie pytania wiszą jak chmury burzowe nad każdym związkiem. O czym myślisz? Jak się czujesz? Kim jesteś? Co sobie zrobiliśmy? Co zrobimy? Moje oczy rozwarły się dokładnie o szóstej rano. Bez ptaszęcego trzepotu rzęs, łagodnego pomrugiwania przed całkowitym oprzytomnieniem. Przebudzenie było mechaniczne. Straszne kliknięcie powiek, jak u lalki brzuchomówcy: świat jest czarny i nagle, ta-dam! 6.00, powiedział mi budzik, prosto w twarz, to była pierwsza rzecz, którą zobaczyłem. 6.00. Inaczej niż zwykle. Rzadko budziłem się o tak równej godzinie. Byłem człowiekiem budzącym się o zwichrowanych porach: 8.43, 11.51, 9.26. Wiodłem życie bez budzika. W tej właśnie chwili o 6.00 słońce wspięło się ponad kontur dębów na tle nieba, objawiając swoje jestestwo gniewnego bóstwa w pełnej letniej krasie. Jego odbicie mknęło ognistą smugą przez rzekę ku naszemu domowi, długi, grzmiący paluch wymierzony we mnie, przebijający się przez delikatne zasłony sypialni. Oskarżający: Byłeś widziany. Będziesz widziany. Wylegiwałem się w łóżku, które było naszym nowojorskim łóżkiem stojącym w nowym domu, który wciąż nazywaliśmy „nowym”, choć przebywaliśmy w nim od dwóch lat. To wynajęty dom tuż nad Missisipi, podmiejski i krzykliwie nowobogacki, taki, do jakiego
aspirowałem jako dzieciak mieszkający w wyłożonym kosmatymi dywanami dwupoziomowcu w skromniejszej części miasta. Ten dom od razu wydaje się znajomy – okazały, mało wyzywający, nowy, nowy dom, którego, jak można się było spodziewać, moja żona nie cierpi. „Czy mam usunąć sobie duszę, zanim wejdę do środka?”. Jej pierwsze słowa po przyjeździe. To był kompromis: Amy zażądała, byśmy wynajęli, a nie kupili dom w moim małym, rodzinnym miasteczku w Missouri, kurczowo trzymając się nadziei, że nie utkniemy tu na długo. Jedyne domy do wynajęcia były skupione na tym splajtowanym osiedlu: miniaturowym wymarłym mieście zdegradowanych przez recesję, przecenionych rezydencji należących do banków, w dzielnicy, którą zamknięto, zanim jeszcze została otwarta. To był kompromis, ale ona postrzegała tę kwestię zupełnie inaczej. Dla Amy był to złośliwy kaprys z mojej strony, wredne, samolubne wwiercenia noża. Zawlokłem ją, niby jakiś jaskiniowiec, do miasta, którego zajadle unikała, i zmusiłem, by mieszkała w takim domu, z jakich zwykła szydzić. Sądzę, że nie ma mowy o kompromisie, gdy tylko jedna strona go dostrzega, lecz nasze kompromisy na ogół tak wyglądały. Jedno z nas było zawsze wściekłe. Zazwyczaj Amy. Nie wiń mnie za ten konkretny żal, Amy. Żal Missouri. Zrzuć winę na ekonomię, pecha, wiń moich rodziców, swoich rodziców, internet, ludzi, którzy używają internetu. Parałem się piórem. Pisałem o telewizji, filmach i książkach. Gdy ludzie jeszcze czytali coś na papierze, gdy kogoś obchodziło jeszcze, co myślę. Przyjechałem do Nowego Jorku w późnych latach dziewięćdziesiątych, kiedy dobiegały już końca dni zachłystywania się świetnością, choć wówczas nikt jeszcze o tym nie wiedział. W Nowym Jorku roiło się od pisarzy, prawdziwych pisarzy, bo tu były czasopisma, prawdziwe czasopisma, całe mnóstwo. W tym czasie internet stanowił jeszcze coś w rodzaju egzotycznego zwierzaka trzymanego w kącie świata wydawniczego – rzućcie mu trochę karmy, patrzcie, jak podryguje na smyczce, ale słodziak, na pewno nie zagryzie nas w nocy. Pomyśleć tylko: były czasy, gdy świeżo upieczeni absolwenci college’ów mogli przyjechać do Nowego Jorku i zarabiać na pisaniu. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że podejmujemy pracę w zawodzie, który zniknie w ciągu dekady. Miałem pracę przez jedenaście lat, a potem nagle szast-prast zostałem bez niej. W całym kraju zaczęły padać czasopisma, ulegając nagłej infekcji wywołanej przez bankrutującą gospodarkę. Pisarze (mojego pokroju: początkujący powieściopisarze, zadumani myśliciele, ludzie, których mózgi nie pracują wystarczająco szybko, by mogli pisać na blogach, Tweeterze, tworzyć linki, głównie stare, uparte chwalipięty) mieli przerąbane. Byliśmy jak modystki albo producenci batów; nasz czas dobiegł końca. Trzy tygodnie po tym, jak trafiłem na zieloną trawkę, Amy też straciła pracę, jaka tam ona
była. (Teraz czuję, jakby Amy zaglądała mi przez ramię, kwitując uśmieszkiem to, że tak długo omawiałem swoją karierę, swoje niepowodzenie, a jej doświadczenie zawodowe zbyłem jednym zdaniem. Powiedziałaby, że to typowe. Cały Nick, powiedziałaby. To taki jej refren: Cały Nick... i cokolwiek następuje potem, jest złe). Dwoje bezrobotnych dorosłych, przez wiele tygodni przewalaliśmy się po mieszkaniu w brooklyńskiej kamienicy, w skarpetkach i piżamach, ignorując przyszłość, rozrzucając nieotwarte listy po stolikach i sofach, jedząc lody o dziesiątej rano, a popołudniami zapadając w drzemkę. A potem pewnego dnia zadzwonił telefon. Na drugim końcu linii była moja siostra bliźniaczka. Margo wróciła do domu, kiedy rok wcześniej wylali ją z pracy w Nowym Jorku – ta dziewczyna wyprzedza mnie o krok we wszystkim, nawet gdy chodzi o gówniane szczęście. Margo dzwoniła z dobrego starego North Carthage w Missouri, z domu, w którym się wychowaliśmy, i kiedy słuchałem jej głosu, stanęła mi przed oczami, gdy miała dziesięć lat, z ciemną czupryną włosów, w szortach ogrodniczkach, siedziała na pomoście dziadków. Jej ciało było przygarbione jak stara poducha, chude nogi majtały w wodzie, a ona patrzyła, jak rzeka obmywa jej rybiobiałe stopy, taka uważna, stateczna już jako dziecko. Go mówiła ciepłym, opanowanym głosem, nawet gdy zmroziła mnie wieścią, że nasza niezłomna matka jest umierająca. Ojciec już prawie się wyniósł na tamten świat – jego (paskudny) umysł, jego (nędzne) serce osuwały się w mrok, kiedy kroczył, klucząc, w stronę wielkiej szarej niwy. Jednak wyglądało na to, że matka go wyprzedzi. Zostało jej pół roku, może rok. Domyśliłem się, że Go poszła sama na rozmowę z lekarzem, wszystko dokładnie zapisała swoim niechlujnym pismem, a teraz ze łzami w oczach próbowała odcyfrować to, co zanotowała. Daty i dawki. – Kurwa, nie mam pojęcia, co tu jest napisane, to chyba dziewięć. Ale czy to ma sens? – zastanawiała się, a ja jej przerwałem. Oto było zadanie, cel leżący na wyciągniętej dłoni mojej siostry jak śliwka. Omal nie krzyknąłem z ulgi. – Wrócę, Go. Przeprowadzimy się z powrotem w nasze strony. Nie może być tak, że to wszystko będzie na twojej głowie. Nie uwierzyła mi. Słyszałem jej oddech na drugim końcu linii. – Mówię poważnie, Go. Bo czemu nie? Tu przecież nic nie ma. Długi wydech. – A co z Amy? Nad tym nie zastanawiałem się odpowiednio długo. Po prostu założyłem, że spakuję swoją nowojorską żonę razem z jej nowojorskimi zainteresowaniami, nowojorską dumą, oderwę od nowojorskich rodziców – zostawimy za sobą rozgorączkowaną, fascynującą
manhattańską krainę przyszłości – po czym przesiedlę ją do małego miasteczka nad Missouri i wszystko będzie dobrze. Jeszcze nie rozumiałem, jak głupie i optymistyczne było to założenie. Tak, w stylu cały Nick. Nie wiedziałem, że doprowadzi do nieszczęścia. – Amy się zgodzi. Amy... W tym miejscu powinienem dodać „Amy kocha mamę”. Jednak nie mogłem powiedzieć Go, że Amy kocha naszą matkę, bo Amy wciąż ledwie ją znała. Spotkały się raptem kilka razy i zawsze rozstawały się skonsternowane. Amy roztrząsała potem całymi dniami rozmowy, które ze sobą odbyły – „A co ona miała na myśli, mówiąc...” – jakby moja matka była przedstawicielką jakiegoś starożytnego plemienia, przybywającą z tundry z naręczem surowego mięsa z jaka i kościanymi guzikami na wymianę i próbowała wyciągnąć od Amy coś, czego tamta nie była skłonna zaoferować. Amy nie zależało na poznaniu mojej rodziny, nie chciała poznać miejsca mojego urodzenia, a jednak z jakichś powodów sądziłem, że przeprowadzka w rodzinne strony to dobry pomysł. Mój poranny oddech ogrzał poduszkę i zmieniłem temat rozmyślań. To nie był dzień na przewidywania czy żale, lecz na działanie. Z dołu dobiegały od dawna niesłyszane odgłosy: Amy przygotowywała śniadanie. Łomot drzwiczek w drewnianych szafkach (stuk-stuk!), grzechot szklanych i blaszanych pojemników (dzyń-dzyń!), przestawianie i wybieranie spośród kolekcji metalowych garnków i rondli (szur-szur!). Kulinarna orkiestra dostrajająca instrumenty, a potem dziarsko klekocząca do finału, forma do ciasta tocząca się po podłodze, uderzająca w ścianę jak czynele. Powstawało coś imponującego, prawdopodobnie naleśniki, bo naleśniki są na specjalne okazje, więc dziś Amy chce przyrządzić coś takiego. To nasza piąta rocznica ślubu. Podszedłem boso do krawędzi schodów i przystanąłem, zasłuchany, przebierając palcami w miękkim, rozciągniętym od ściany do ściany dywanie, którego Amy z zasady nie cierpiała, i zastanawiałem się, czy jestem już gotów dołączyć do żony. Amy była w kuchni, nieświadoma moich wahań. Nuciła coś melancholijnego i znanego. Wytężyłem słuch, by rozpoznać melodię – jakiś folkowy kawałek? Kołysanka? – i wtedy poznałem temat z filmu M*A*S*H. Suicide is painless.[1] Zszedłem na dół. Przystanąłem niepewnie w drzwiach, obserwując żonę. Jej pszeniczne włosy były związane, kucyk podrygiwał wesoło jak skakanka, z roztargnieniem ssała oparzony palec, nucąc pod nosem. Potrafiła zabawnie zmieniać słowa piosenek. Na pierwszej randce leciał w radiu utwór Genesis ze słowami: „Zdaje się, jakby jej dotyk był niewidzialny”. Amy
zanuciła zamiast tego: „Ona bierze mój kapelusz i kładzie go na najwyższej półce”. Gdy spytałem ją, skąd jej przyszło do głowy, że te słowa choć w nikłym stopniu przypominają oryginał, odparła, że zawsze myślała, iż kobieta z piosenki naprawdę kocha mężczyznę, bo kładzie jego kapelusz na najwyższej półce. Wtedy już wiedziałem, że mi się spodobała, że naprawdę podoba mi się ta dziewczyna, która na wszystko ma wyjaśnienie. Niepokojące jest przywoływanie ciepłego wspomnienia, jeśli czuje się całkowity chłód. Amy zerknęła na naleśnik smażący się na patelni i oblizała coś z nadgarstka. Wyglądała triumfująco, żonkowato. Gdybym wziął ją w ramiona, poczułbym zapach jagód i cukru pudru. Kiedy zauważyła, że stoję w drzwiach i gapię się na nią, odziany w wymięte bokserki, z nastroszonymi włosami, oparła się o blat kuchenny i powiedziała: – No, cześć, przystojniaczku. Żółć i lęk podeszły mi do gardła. Pomyślałem sobie: Dobra, spadam stąd. Bardzo późno zbierałem się do pracy. Po powrocie w rodzinne strony siostra i ja popełniliśmy głupstwo. Zrealizowaliśmy to, o czym zawsze rozmawialiśmy. Otworzyliśmy bar. W tym celu pożyczyliśmy pieniądze od Amy, osiemdziesiąt tysięcy dolarów, co dawniej stanowiło dla niej drobną kwotę, ale teraz było niemal całym majątkiem. Przyrzekłem, że wszystko jej zwrócę, z odsetkami. Nie chciałem być facetem, który pożycza od własnej żony – czułem, jak ojciec krzywi usta na samą myśl o tym. No cóż, faceci są różni, jego najbardziej potępiające zdanie, którego niewypowiedziany dalszy ciąg brzmi: a z ciebie żaden facet. Ale to była naprawdę praktyczna decyzja, sprytne posunięcie biznesowe. Zarówno Amy, jak ja musieliśmy obrać nową drogę zawodową, a ta miała być moja. Ona wybierze coś pewnego dnia, albo i nie, a tymczasem mogliśmy zapewnić sobie jakiś dochód dzięki ostatniemu z funduszy powierniczych Amy. Tak samo jak wypasione domiszcze, które wynająłem, bar nawiązywał symbolicznie do moich dziecięcych wspomnień – było to miejsce, dokąd chodzą jedynie dorośli i robią dorosłe rzeczy. Może dlatego uparłem się, by kupić ten bar, gdy zostałem pozbawiony środków do życia. To miało być przypomnienie, że mimo wszystko jestem dorosły, że jestem dojrzałym mężczyzną, użytecznym człowiekiem, chociaż straciłem pracę, która mi to wszystko zapewniała. Już więcej nie popełnię tego błędu: wielkie stada pismaków gazetowych będą nadal trzebione – przez internet, recesję, amerykańskich odbiorców, którzy wolą oglądać telewizję albo zabawiać się grami wideo czy drogą elektroniczną informować przyjaciół, że deszcz jest do dupy! Ale nie stworzono takiej aplikacji, która zapewni rausz po bourbonie w upalny dzień w chłodnym, ciemnym barze. Na świecie zawsze będzie zapotrzebowanie na drinki.
Nasz bar stoi na rogu ulicy i ma przypadkowy, chaotyczny wystrój. Najfajniejszym elementem jest masywny wiktoriański kontuar, z głowami smoków i anielskimi twarzami wyłaniającymi się z dębowego drewna – ekstrawagancka snycerka w tych gównianych plastikowych czasach. Reszta wystroju jest byle jaka, to wystawa najbardziej dziadowskiego designu ze wszystkich dekad: podłoga z linoleum z ery Eisenhowera o płytkach powyginanych na brzegach jak przypalone tosty; wątpliwej urody boazerie prosto z domowych pornosów z lat siedemdziesiątych; halogeny podłogowe, przypadkowy hołd dla mojej sypialni w akademiku z lat dziewięćdziesiątych. Wszystko razem tworzy dziwnie przytulne wnętrze i wygląda nie jak bar, lecz czyjeś nieco zaniedbane, niedokończone mieszkanie. I jest jeszcze taki wesoły, swojski akcent: dzielimy parking z miejscową kręgielnią, więc gdy drzwi otwierają się na oścież, wejściu klientów towarzyszy aplauz padających kręgli. Nazwaliśmy bar Bar. „Ludzie będą myśleli, że jesteśmy ironistami, a nie kreatywnymi bankrutami”, wykoncypowała siostra. Tak, sądziliśmy, że jesteśmy sprytnymi nowojorczykami, że nazwa jest dowcipem, którego nikt nie chwyci, a przynajmniej nie skuma tak jak my. Na metapoziomie. Wyobrażaliśmy sobie, że miejscowi będą kręcili nosami: „Co to za nazwa: Bar?”. Jednak nasza pierwsza klientka, siwowłosa kobieta w okularach dwuogniskowych i różowym dresie powiedziała: „Podoba mi się ta nazwa. Zupełnie jak w Śniadaniu u Tiffany’ego, gdzie kot Audrey Hepburn nazywa się Kot”. Od razu przestaliśmy zadzierać nosa, co tylko wyszło nam na dobre. Wjechałem na parking. Zaczekałem, aż z kręgielni dobiegnie stukot padających kręgli – dzięki, dzięki, przyjaciele – po czym wysiadłem z samochodu. Rozejrzałem się z podziwem po okolicy, gdyż nadal nie nudził mnie ten swojski widok: przysadzisty budynek poczty z jasnej cegły po drugiej stronie ulicy (obecnie zamknięta w soboty), skromny beżowy biurowiec nieco dalej (obecnie zamknięty, kropka). Miasto nie było zamożne, już nie, wcale. Cholera, nie było nawet oryginalne, jako jedno z dwóch Carthage w Missouri. Nasze to niby Północne Carthage, co brzmi, jakby to były dwa bliźniacze miasta, choć dzieli je kilkaset kilometrów, i to nasze jest gorsze: urocze miasteczko z lat pięćdziesiątych, które rozrosło się w typowe średniej wielkości przedmieście i uznano to za postęp. A jednak tu dorastała moja mama, tu wychowywała mnie i Go, więc miejsce ma pewną historię. Przynajmniej dla mnie. Idąc do baru przez poprzerastany chwastami betonowy parking, spojrzałem w stronę drogi i ujrzałem rzekę. Zawsze to uwielbiałem w naszym mieście: nie jest wzniesione na jakiejś bezpiecznej skarpie z widokiem na Missisipi – lecz nad samą rzeką. Mógłbym iść dalej drogą i wejść prosto w toń, pokonać łagodny metrowy spadek i być w drodze do
Tennessee. Każdy budynek w mieście ma wyrysowane ręcznie linie oznaczające, dokąd doszła rzeka w czasie powodzi z roku 1961, 1975, 1984, 1993, 2007, 2008, 2011. I tak dalej. Teraz rzeka nie była wezbrana, choć płynęła natarczywie, poznaczona silnymi prądami. Wraz z rzeką poruszał się żwawo długi sznur idących gęsiego mężczyzn, sunących z oczami wbitymi w stopy, ze spiętymi ramionami, zmierzających z uporem donikąd. Gdy im się przyglądałem, jeden z nich niespodziewanie uniósł na mnie wzrok, jego twarz pogrążona była w cieniu, owalna ciemność. Odwróciłem się. Poczułem nagłą, silną potrzebę, by wejść do środka. Zanim uszedłem sześć metrów, szyję pokryły mi kropelki potu. Słońce nadal było wściekłym okiem na niebie. Byłeś widziany. Poczułem skurcz w brzuchu i przyspieszyłem kroku. Musiałem się napić. [1] Suicide is painless (ang.) – samobójstwo jest bezbolesne (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
AMY ELLIOTT 8 stycznia 2005 WPIS DO DZIENNIKA Tra la la! Pisząc te słowa, uśmiecham się od ucha do ucha jak adoptowana sierota. Jestem zażenowana tym, że czuję się taka szczęśliwa, niby jakaś nastolatka z komiksu w technikolorze, która rozmawia przez telefon, włosy ma związane w kucyk, a w dymku nad jej głową widnieje napis: Poznałam chłopca! Poznałam. To potwierdzony empirycznie fakt. Poznałam chłopaka, wspaniałego, świetnego faceta, zabawnego i bardzo cool. Pozwolę sobie odmalować tę scenę, bo zasługuje na to, by zachować ją dla potomności (nie, proszę, tak daleko jeszcze nie zaszłam. Potomność! Fe). A jednak. To nie sylwester, ale sam początek Nowego Roku. Jest zima: wcześnie zapada mrok, przejmujące zimno. Carmen, prawie nowa przyjaciółka – no, niby-przyjaciółka, ledwie koleżanka, typ znajomej, z którą nie można w ostatniej chwili odwołać spotkania – namówiła mnie, żebym poszła z nią na jedno z przyjęć dla pisarzy w Brooklynie. Lubię przyjęcia dla pisarzy, lubię pisarzy, jestem dzieckiem pisarzy, jestem pisarką. Nadal uwielbiam pisać to słowo – PISARKA – w każdym formularzu, kwestionariuszu, dokumencie, gdy pada pytanie o moje zajęcie. No dobra, wymyślam quizy osobowościowe, nie wypowiadam się na łamach o Wielkich Sprawach, ale sądzę, że mam prawo nazywać siebie pisarką. Ten dziennik traktuję jako formę pracy nad sobą: doskonalenie umiejętności, zbieranie szczegółów i obserwacji. Próba wyrażenia tego, co nieopisywalne, i przećwiczenia tych wszystkich pisarskich chwytów. (Uśmiecham się od ucha do ucha jak adoptowana sierota, to przecież całkiem niezłe). Ale naprawdę sądzę, że moje quizy kwalifikują mnie przynajmniej do honorowej nazwy. Prawda? Na przyjęciu znajdziesz się w otoczeniu prawdziwych utalentowanych pisarzy, zatrudnionych przez powszechnie znane, szacowne gazety i czasopisma. Ty piszesz jedynie quizy do szmatławców dla kobiet. Gdy ktoś spyta, czym się zajmujesz, to: a) Z zażenowaniem odpowiadasz: „Piszę quizy, taka tam głupia robota”. b) Przypuszczasz atak i mówisz: „Teraz zajmuję się pisaniem, ale myślę o czymś ambitniejszym i bardziej
interesującym. A ty? Co robisz? c) Szczycisz się swoimi osiągnięciami: „Piszę quizy osobowościowe, wykorzystując wiedzę, którą posiadam jako magister psychologii. A, i tak zabawnie się składa, że jestem prototypem bohaterki uwielbianej serii książek dla dzieci. Pewnie znasz Niezwykłą Amy? No właśnie, więc wypchaj się, snobie”. Odpowiedź: c, oczywiście c. W każdym razie przyjęcie organizuje jeden z dobrych znajomych Carmen, który pisze o filmach do specjalistycznego czasopisma i zdaniem Carmen jest bardzo zabawny. Przez chwilę martwię się, że ona chce nas ze sobą spiknąć, a mnie to nie odpowiada. Mnie trzeba zwabić w zasadzkę, przyłapać, gdy się tego nie spodziewam, niczym dzikiego szakala. W przeciwnym razie jestem zbyt skrępowana. Czuję, że staram się być czarująca, i wtedy zdaję sobie sprawę, że oczywiście to widać, w związku z czym próbuję być jeszcze bardziej czarująca, by zrekompensować ten fałszywy czar, a wówczas na ogół zmieniam się w Lizę Minnelli: tańczę w rajstopach i cekinach, błagam o miłość. Są i rozcapierzone, wyciągnięte dłonie, i melonik, i mnóstwo zębów. Ale nie, słuchając, jak Carmen rozpływa się nad swoim znajomym, wyciągam wniosek, że to ona na niego leci, więc dobrze. Wdrapujemy się na trzecie piętro po wypaczonych schodach i wkraczamy w szum, ciepło bijące z ciał i aurę „pisarskości”: dużo okularów w czarnych oprawkach i bujnych czupryn, podrabiane kowbojskie koszule i wrzosowe golfy; czarne wełniane dwurzędowe kurtki rozrzucone na kanapie, spływające na podłogę; niemiecki plakat z filmu Ucieczka gangstera (Ihre Chance war gleich Null!) na jednej ze ścian pokrytych spękaną farbą. Ze stereo leci Take Me Out zespołu Franz Ferdinand. Faceci okupują stolik karciany, na którym zgromadzony jest cały alkohol, po kilku łykach znów sobie dolewają, bo wiedzą, że niewiele zostało. Przepycham się tam, torując sobie drogę łokciami, i podtykam swój plastikowy kubek jak uliczny żebrak, po czym dostaję grzechoczące kostki lodu polane wódką od faceta o przemiłej twarzy w koszulce ze Space Invaders. Wkrótce będziemy skazani na butelkę wyglądającego na truciznę zielonego likieru jabłkowego, ironiczny nabytek gospodarza, o ile ktoś nie wyskoczy po napitki, co wydaje się mało prawdopodobne, bo najwyraźniej każdy jest przekonany, że fatygował się ostatnim razem. Czuć, że to styczniowe przyjęcie, wszyscy są przeżarci i przesłodzeni po świętach, rozleniwieni, a jednocześnie poirytowani. To przyjęcie, na którym ludzie zbyt dużo piją i wszczynają wymyślne utarczki słowne, wydmuchują dym przez otwarte okno, chociaż gospodarz prosił, by wychodzili na zewnątrz. Rozmawialiśmy już ze sobą na tysiącu imprez świątecznych, nie mamy sobie nic do powiedzenia, jesteśmy gremialnie znudzeni, ale nie chce nam się wracać na styczniowy chłód, kości jeszcze nas bolą od
wdrapywania się po schodach metra. Carmen mnie porzuciła dla gospodarza-fatyganta, prowadzą ożywioną rozmowę w kącie kuchni, obydwoje przygarbieni, zwróceni do siebie twarzami, tworzą kształt serca. Dobrze. Zamierzam coś zjeść, żeby mieć jakieś zajęcie poza staniem pośrodku pokoju i uśmiechaniem się jak nowy dzieciak w szkolnej stołówce. Jednak prawie wszystko już zżarte. Na dnie wielkiej michy tupperware walają się resztki czipsów. Na stoliku kawowym stoi nietknięta taca z supermarketu ze zdrewniałymi marchewkami, sękatymi selerami i spermowatym dipem, wokół walają się pety niby bonusowe warzywka. Pod wpływem impulsu nachodzi mnie to, co zwykle: A co by było, gdybym teraz zeskoczyła z balkonu w teatrze? Gdybym zaczęła całować się z tym, który siedzi naprzeciwko mnie w metrze? Gdybym na tym przyjęciu usiadła sobie na podłodze i spałaszowała wszystko z tej tacy, łącznie z petami? – Proszę, nie jedz nic stąd – mówi. To jest on (dam-dam-DAM!), choć ja jeszcze tego nie wiem (dam-dam-dammm). Wiem, że ten facet będzie do mnie mówił, obnosi się z pewnością siebie jak z ironicznym T- shirtem, ale ona lepiej do niego pasuje. To typ faceta, którego zachowanie sugeruje, że często się bzyka, to facet, który lubi kobiety, facet, który by mnie dobrze zerżnął. A ja chciałabym być dobrze zerżnięta! Moje życie randkowe krąży wokół trzech typów mężczyzn: wymuskanych absolwentów Ivy League, którzy uważają siebie za postaci z powieści Fitzgeralda, wygadanych kolesiów z Wall Street z symbolem dolara w oczach, uszach i na ustach, i wrażliwych bystrzaków, którzy są tak samokrytyczni, że wszystko wydaje się żartem. Kolesie z Fitzgeralda odstawiają w łóżku nieudolne porno, robią dużo hałasu i akrobacji, z marnym skutkiem. Finansiści szaleją i wiotczeją. Bystrzaki pieprzą się tak, jakby komponowały jakiś kawałek minimalistycznego rocka: ta ręka brzdąka tutaj, a ten palec zapewnia miły basowy rytm... To brzmi, jakbym była niezłą zdzirą, co? Niech policzę... jedenastu. Nieźle. Zawsze sądziłam, że dwanaście to rozsądna liczba, że można by na tym poprzestać. – Poważnie – ciągnie numer 12 (ha!). – Odejdź od tej tacy. James ma jeszcze ze trzy inne rzeczy do jedzenia w lodówce. Mógłbym przyrządzić ci oliwkę z musztardą. Jednak tylko jedną oliwkę. Jednak tylko jedną oliwkę. To zdanie jest umiarkowanie śmieszne, ale zakrawa na wspólny dowcip, który będzie coraz śmieszniejszy w miarę nostalgicznego powtarzania. Myślę sobie: Za rok od dzisiaj będziemy szli razem przez Brooklyn Bridge o zachodzie słońca i jedno z nas szepnie „Jednak tylko jedną oliwkę” i zaczniemy się śmiać. (Przyłapuję się na tym. Koszmar. Gdyby wiedział, że już rozważam, co będzie za rok, wziąłby nogi za pas, a ja musiałabym mu w tym kibicować).
Głównie, muszę przyznać, uśmiecham się, bo jest cudowny. Rozpraszająco cudowny, tak że oczy wychodzą ci na wierzch i masz ochotę powiedzieć, na zasadzie: „koń, jaki jest, każdy widzi”, „Wiesz, że jesteś cudowny, prawda?” – po czym kontynuować rozmowę. Założę się, że faceci go nie znoszą: wygląda jak bogaty chłopak – łajdak z filmów dla nastolatków z lat 80. Taki, który dokucza wrażliwym odmieńcom, taki, który kończy z tortem na twarzy, bita śmietana spływa mu za kołnierz, a wszyscy w knajpie pękają ze śmiechu. Jednak on się nie zachowuje jak taki facet. Ma na imię Nick. Jestem zachwycona. Sprawia wrażenie miłego i zwyczajnego, i taki właśnie jest. Gdy się przedstawia, ja odpowiadam: – No, to jest prawdziwe imię. Rozpromienia się i recytuje: – Nick to taki gość, z którym możesz pójść na piwo, a jak mu zarzygasz samochód, słowa ci nie powie. Nick! Bombarduje mnie okropnymi kalamburami. Łapię trzy czwarte z jego aluzji filmowych. No, może dwie trzecie. (Ku pamięci: wypożyczyć film Pewna sprawa). Nie muszę go prosić, by nalał mi kolejnego drinka, bo sam na to wpada, wywęszywszy gdzieś resztki dobrego alkoholu. Rości sobie prawa do mnie, oflagował mnie: Byłem pierwszy, jest moja, moja. Miło jest, po moich ostatnich doświadczeniach z nerwowymi, pełnymi szacunku postfeministycznymi mężczyznami, być terytorium. Ma piękny uśmiech, taki koci. Gdy się do mnie uśmiecha, niemal spodziewam się, że lada moment wykaszle żółte piórka kanarka Tweety’ego. Nie pyta, jak zarabiam na życie, co jest fajną odmianą. (Czy wspominałam o tym, że jestem pisarką?). Mówi do mnie z tym swoim akcentem znad krętej Missisipi: urodził się i wychował w Missouri, w okolicach Hannibal, rodzinnych stronach Marka Twaina, skąd tamten czerpał inspirację do Tomka Sawyera. Mówi, że będąc nastolatkiem, pracował na parowcu: obiady i jazz dla turystów. Gdy się zaśmiewam (impertynencka nowojorska dziewczyna, która nigdy nie odważyła się zapuścić do środkowych, nieogarnionych stanów, w których Mieszka Wielu Innych Ludzi), informuje mnie, że Missoura to magiczne miejsce, najpiękniejsze na świecie, że nie ma wspanialszego stanu. Spojrzenie ma szelmowskie, rzęsy długie. Wyobrażam sobie, jak wyglądał jako chłopiec. Bierzemy razem taksówkę na powrót, uliczne światła zmieniają się w przyprawiające o zawrót głowy smugi, gdy samochód pędzi, jakbyśmy byli ścigani. Jest pierwsza w nocy, dwanaście przecznic od mego mieszkania utykamy w jednym z niespodziewanych nowojorskich korków, więc wymykamy się z taksówki w chłód, w wielkie Co Teraz?, a Nick zaczyna odprowadzać mnie do domu, obejmując mnie w pasie, twarze tężeją nam
od chłodu. Kiedy skręcamy za róg, widzimy, że do miejscowej piekarni przyszła właśnie dostawa cukru pudru, który jest wsypywany do piwnicy z baryłki, jakby to był cement, i widzimy tylko cień dostawcy w białej, słodkiej chmurze. Ulica jest w kłębach, Nick przyciąga mnie do siebie, znów posyła mi ten swój uśmiech, ujmuje kosmyk moich włosów między dwa palce i przesuwa je do końca, a potem dwukrotnie pociąga, jakby szarpał dzwonek. Na końcach rzęs ma cukier puder i zanim się ku mnie pochyli, strzepuje cukier z moich ust, żeby poczuć ich smak.