Gaboriau Émil Tajemnice na sprzedaż 01 Pułapka Mascarota
Gaboriau Emile - Tajemnice na sprzedaż
Informacje o dokumencie
Rozmiar : | 962.4 KB |
Rozszerzenie: |
//= config('frontend_version') ?>
Rozmiar : | 962.4 KB |
Rozszerzenie: |
Gaboriau Émil Tajemnice na sprzedaż 01 Pułapka Mascarota
Dzień 8 lutego 186... roku byl jednym z najzimniejszych. W południe termometr inżyniera Chevaliera wskazywał 9 stopni poniżej zera. Niebo było pochmurne. Wskutek deszczu, który spadł dzień wcześniej i zamarzł w nocy, bruk był tak śliski, że fiakry i omnibusy przestały kursować. Miasto wyglądało ponuro. Chociaż w Paryżu tak dobrze można umrzeć z głodu, jak na tratwie zrobionej ze statku Meduza, nikt tam jednak się nie niepokoi tymi, którzy nie mają chleba. Zdaje się wszystkim, że z codziennej uczty miliona biesiadników zawsze spadnie dość okruchów dla tych, którzy nie znaleźli miejsca za stołem. Ale w zimie, gdy Sekwaną płyną lody, mimowolnie przychodzą na myśl biedacy, nie mający drzewa i wszyscy nad nimi ubolewają. Jest to tak dalece prawdą, że nawet właścicielka „Hotelu Peruwiańskiego", pani Loupias, osoba charakteru cierpkiego i nieużyta, zajmowała się 8 lutego swymi lokatorami nie tylko w celu podwyższenia im czynszu i bezustannego dokuczania o zapłacenie zalegających rat. — Szkaradne zimno! — rzekła do swego męża, zajętego dokładaniem węgla do pieca. — W takie mrozy zawsze opanowuje mnie niepokój od owej zimy, kiedy to jeden z naszych lokatorów powiesił się na strychu. Sprawa ta kosztowała nas przeszło pięćdziesiąt franków, nie licząc obelg sąsiadów. Trzeba byś poszedł zobaczyć, co robią nasi mieszkańcy poddasza. — Co robią? — odpowiedział mąż — powychodzili, by się zagrzać. — Tak myślisz? 2
— Jestem tego pewny. Ojciec Tantaine wyszedł jak tylko si£ rozwidniło; widziałem potem jak wychodził pan Paweł Violain. Na górze została tylko Róża, która, jak sądzę, będzie miała tyle rozsądku, że nie wstanie z łóżka. — O — rzekła złośliwie pani Loupias — tej bynajmniej nie żałuję. Jeżeli mnie oczy nie mylą, to prędzej czy później puści ona z kwitkiem pana Pawła. To zanadto piękna dziewczyna dla naszego domu. „Hotel Peruwiański" znajduje się przy ulicy Huchette, o dwadzieścia kroków od placu Petit-Pont. Nigdy żaden szyld nie był bardziej ironiczny nad ten, jaki go zdobi. Jest to dom z zewnątrz strasznie brudny. Wąska i błotnista ulica, przy której stoi, jego własne nigdy nie myte okna, wszystko to jakby krzyczy przechodzącym: „Tu mieszka nędza!" Zrazu sądziłby kto, że to gniazdo wszelkiej rozpusty; bynajmniej, to dom uczciwy. Jest to jedno z tych schronień, które stają się coraz rzadszymi w Paryżu, gdzie wstydzący się ubodzy, istoty opuszczone, złamane wszelkiego rodzaju walkami, w zamian za ostatnią pięciofrankową monetę znajdują przytułek i łóżko. Czepia się tego domu biedak, jak rozbitek skały, a gdy odetchnie i wypocznie nieco, płynie dalej. Ale i przy największej biedzie trudno pojąć, jak można naprawdę mieszkać w „Hotelu Peruwiańskim". Od dołu do góry wszystkie piętra, poprzedzielane ramami z płótna lub obić, jakie się nadarzyły, tworzą mnóstwo izdebek, które pani Loupias pompatycznie nazywa pokojami. Ramy się psują, papier i obicie zwisa po obu stronach obrzydliwie. Ale to jeszcze jest przepyszne w porównaniu z izbami na poddaszu. Na szczęście jest ich tylko dwie, oddzielone od dachu fałszywym sufitem i oświetlone okienkiem z góry, a tak są niskie, iż zaledwie można stać. Umeblowanie ich składa się z łóżka z materacem z morskiej trawy, z kulawego stołu i dwóch krzeseł. Takie, jakie są, pani Loupias wynajmuje za dwadzieścia dwa franki miesięcznie dlatego, jak utrzymuje, że mają kominki — bezkształtne dziury w ścianie. Izby te są zawsze zajęte. W jednej z nich, podczas wielkiego zimna, o którym wspomnieliśmy, znajdowała się młoda kobieta, której imię pani Loupias wymówiła już wcześniej. Nigdy może nie było na świecie istoty, zdolnej bardziej zachwycić oczy. Skończyła dziewiętnaście lat, była jasnowłosa i blada. Długie 3
rzęsy przyciemniały ostry nieco, jakby stalowy, blask niebieskich oczu. Usta jej, poza którymi ukazywały się białe i drobne ząbki, zdawały się stworzone do uśmiechu. Włosy, złociste, połyskujące, nieco kędzierzawe nad czołem, podtrzymywał z tyłu głowy grzebyk za cztery sous, poniżej spadały one obficie na ramiona wytwornego kształtu. Nie leżała ona w łóżku, jak to przypuszczała pani Loupias. Wstała i zarzuciwszy na lichą perkalikową sukienkę kołdrę, godną lokalu, to jest połataną, podartą i brudną, usiadła przy kominku. Dlaczego tam, a nie gdzie indziej? Ognisko było zimne. W głębi niego dwa polana wielkości pięści wydawały razem tyle dymu, co cygaro, ale cieplej od tego nie było. Mniejsza o to! Wsparta na lichej szmacie, którą właścicielka hotelu nazywała dywanem, Róża kładła kabałę, usiłując pocieszać się w obecnych cierpieniach obietnicami przyszłości. Na tę ważną czynność zwrócona była cała jej uwaga; zajmowała się nią z takim skupieniem ducha, iż zdawała się nie czuć zimna, od którego siniały jej ręce. Każda karta, na której zatrzymywała palec, miała dla niej znaczenie pomyślne lub niepomyślne; radowała ją lub gniewała. — Raz, dwa, trzy — mówiła — młody chłopiec jasnowłosy... to pewnie Paweł. Raz, dwa, trzy... zabiegi. Raz, dwa, trzy... pieniądze, dla mnie. Raz, dwa, trzy... jakaś przeszkoda. Raz, dwa, trzy... dziewiątka pikowa! To jest smutek, opuszczenie, rozwiązanie! Ciągle ta dziewiątka pikowa! To ją tak zmieszało, jakby była pewna niechybnego nieszczęścia w bliskim czasie. Ale prędko przyszła do siebie. Zebrała karty, przetasowała je, starannie zdjęła lewą ręką, rozłożyła i znowu poczęła liczyć: raz, dwa, trzy... Tym razem karty były przychylniejsze: wskazywały przyszłość bardzo ponętną. — Jesteś kochana", mówiły jej, bardzo, z całego serca, z daleka... będziesz bogata... otrzymasz liścik od młodego bruneta, bardzo bogatego. Młodego bruneta przedstawiał walet treflowy. — Znowu on! — szepnęła Róża. — Wyraźnie tak chce przeznaczenie! I ze szpary w kominie, gdzie była jej kryjówka, wyjęła list kilkakrotnie złożony, brudny, pomięty, który już nieraz czytała. Teraz odczytała go po raz dwudziesty powoli i z uwagą. 5
Pani Widziałem Panią i kocham. Słowo honoru. Znaczy to, jakbym powiedział, że miejsce Pani nie jest bynajmniej w brudnej dzielnicy, gdzie ukrywasz swą piękność. Zachwycający apartament, meble z cytrynowego drzewa i palisandru, oczekują na Panią przy ulicy Douai. Jestem dobry w interesach; lokal wynajęty będzie na Pani imię. Zastanów się Pani, zasięgnij wiadomości; przedstawiam rękojmie poważne. Nie jestem pełnoletni, ale będę nim za pięć miesięcy i trzy dni — wtedy będę miał prawo rozporządzenia spadkiem po matce. A poza tym mój ojciecjest słabowity, stary, ułomny; być może, iż wziąwszy się należycie do dzieła, można będzie go ubezwłasnowolnić. Przez pięć następnych dni, poczynając od dziś od czwartej godziny do szóstej będę czekać w powozie na decyzję Pani, na rogu placu Petit-Pont. Gaston de Gandelu List ten, szkaradny, haniebny, śmieszny, zupełnie godny tych młodych łotrów, których pogarda publiczna przezwała zdrobniałymi rozpustnikami, bynajmniej nie zdawał się oburzać Róży. Owszem, głupia ta proza upajała ją i wydawała się najsłodszą muzyką. — Gdybym tylko śmiała! — szeptała do siebie, drżąc od pożądliwości — gdybym śmiała! Zamyśliła się, wsparłszy czoło na dłoni. Wtem na kruchych schodach dały się słyszeć kroki. — To on! — zawołała przarażona — Paweł! I ruchem gniewnym, szybkim, kocim, wsunęła list do kryjówki. Był już czas, wchodził Paweł Violain. Był to mężczyzna mogący mieć zaledwie lat dwadzieścia trzy, niepospolicie pięknie zbudowany. Twarz jego, najczystszego owalu, okrywała równa matowa bladość, właściwa południowym rasom. Delikatny i starannie utrzymywany wąsik przysłaniał usta nieco grube, ale tylko tyle, by nadać rysom pewien wyraz męskości. Włosy jasne, naturalnie kędzierzawiące się nad czołem, roztropnym i dumnym, jeszcze bardziej uwydatniały żywość wielkich czarnych oczu. Piękność jego, bardziej uderzająca aniżeli piękność Róży, była jeszcze spotęgowana pewną wrodzoną dystynkcją, która, chociaż nie stanowi przywileju wielkich rodzin, nie może być jednak nabyta. 6
Pani Loupias zawsze utrzymywała, że ten lokator z poddasza bardzo jej imponował i robił na niej wrażenie przebranego księcia. Biedny był książę w tej chwili! Ubiór jego, pomimo niepospolitej czystości, zdradzał nędzę; nie tę nędzę, która występuje bezwstydnie i żyje z litości ale inną, okrutniejszą, rumieniącą się od litościwego spojrzenia, milczącą i ukrywającą się. Podczas takiej syberyjskiej temperatury miał on na sobie czarne sukienne ubranie, wytarte i strasznie cienkie. Miał wprawdzie i okrycie koloru jasnego, ale tak prawie grube jak tkanina wielkiego pająka. Buty były doskonale wyczyszczone, ale zdradzały rozpaczliwą bieganinę za fortuną. Paweł wchodząc, miał pod pachą zwój papierów, które położył, lub raczej rzucił na łóżko, mówiąc tonem strasznego zniechęcenia: — Nic, znowu nic! Młoda kobieta, zapomniawszy o swych kartach na dywanie, podniosła się. Twarz jej, przed chwilą uśmiechnięta, przybrała wyraz ponurego znużenia. — Jak to? — zawołała, udając zdziwienie, którego pewnie nie doznawała — jak to? Nic? Po tym wszystkim, coś mi mówił rano, wychodząc? — Rano miałem nadzieję, Różo. Wierzyłem i mówiłem ci, byś wierzyła. Zawiedziono mnie, lub raczej ja sam się zawiodłem. Zapewnienia wypowiedziane na wiatr, wziąłem za szczere obietnice. Tu ludzie nie mają nawet tyle litości, by powiedzieć: nie. Słuchają cię z oznakami zajęcia, oświadczają się z gotowością do usług, a gdy odwrócisz się, nie myślą już więcej o tobie: Nieokreślone oświadczenia! Oto jedyna moneta, która w tym przeklętym mieście jest na usługi nieszczęśliwych. Nastąpiło długie milczenie. Paweł był zanadto głęboko pogrążony w myślach, aby dostrzec, z jaką pogardą Róża spoglądała na niego; zdawała się być oburzona widokiem takiej rezygnacji. — A to piękne położenie! — rzekła wreszcie. — Cóż teraz poczniemy? — Czy ja wiem? — A więc koniec. Wczoraj, gdyś wyszedł, nie powiedziałam ci dotąd tego, by cię nie martwić niepotrzebnie, była tu pani Loupias, żądając jedenastu franków za ubiegłe dwa tygodnie. Jeżeli za trzy dni nie 6
otrzyma pieniędzy, wyrzuci nas, tak mi powiedziała, a wiem, że zrobi, jak mówiła. O! Zrobi, choćby tylko dlatego, by mieć przyjemność zobaczenia mnie na bruku, bo ta szkaradna baba nienawidzi mnie! — Być tak samym w świecie — szeptał Paweł — samotnym, zatraconym! Nie mieć ani rodziny, ani przyjaciół... nikogo! — Nie mamy ani centyma — mówiła dalej Róża ze złośliwym uporem — zeszłego tygodnia sprzedałam ostatnie moje gałgany, nie mamy drzewa... wreszcie nie jedliśmy nic od wczorajszego poranka. Na te uwagi, wymówione tonem dotkliwego wyrzutu, biedny młody człowiek potarł sobie zaciśniętą ręką czoło, jakby chciał z niego wycisnąć jakąś myśl. — To obraz! — mówiła dalej Róża. — Ja powiadam, że trzeba znaleźć jakiś sposób, środek, cośkolwiek, mniejsza of to co. Wtem Paweł nagle zerwał z siebie okrycie i rzucił na krzesło, mówiąc: — Masz! Zanieś to do lombardu. Młoda kobieta nie ruszyła się. — Czy to wszystko coś znalazł, aby wybawić nas z kłopotu? — zapytała. — Wszak dadzą ci na to trzy franki, zawsze będzie za co kupić drzewa i chleba. — A co potem? — Potem? Zobaczymy, pomyślę, poszukam. O cóż mi idzie? O to, by zyskać na czasie. Przecież przełamię raz fatalne koło, duszące mnie. Przyjdzie powodzenie, a z powodzeniem fortuna. Ale trzeba umieć czekać. — Trzeba mieć wolę. — To nic... zrób jak ci mówię, a jutro... Gdyby Paweł nie był tak wzruszony, to dostrzegłby z zachowania Róży, iż postanowiła doprowadzić go do ostateczności. — Jutro! — zawołała z ironią — zawsze jutro! Już całe miesiące' żyjemy tym wyrazem. Słuchaj, Pawle, tyś dziecko; trzeba raz zdobyć się na tyle odwagi, aby spojrzeć prawdzie w oczy. Cóż mi wypożyczą za to znoszone okrycie? Trzy franki... i to jeszcze czy pożyczą... Ile dni będziemy mogli żyć tymi trzema frankami? Przypuśćmy, że trzy dni. A co potem? Czyż nie pojmujesz tego, że już jesteś zanadto ubogo ubrany, abyś liczył na dobre przyjęcie? Tylko proszący w eleganckich 8
sukniach są uprzejmie wysłuchiwani. By coś otrzymać, zawsze trzeba mieć taką minę, jak byśmy nic nie potrzebowali. Dokąd pójdziesz, gdy nie będziesz miał okrycia? Będziesz zanadto śmieszny i nie odważysz się wyjść. — Milcz—przerwał Paweł—proszę cię, milcz! Niestety! W tej chwili widzę jasno, że jesteś taka jak inni, jak wszyscy: niepowodzenie wydaje ci się zbrodnią. Dawniej miałaś do mnie zaufanie i inaczej przemawiałaś. — Dawniej nie wiedziałam... — Nie, Różo, dawniej mnie kochałaś. Boże! Czyż nie próbowałem wszystkiego! Czyż nie chodziłem od drzwi do drzwi, ofiarując moje kompozycje, te melodie, które ty tak dobrze śpiewasz? Szukałem lekcji po całym Paryżu. Cóż byś ty więcej zrobiła na moim miejscu? Mów! Paweł ożywiał się stopniowo. Róża przeciwnie, udawała niczym nie zamąconą zimną krew. — Nie wiem — odpowiedziała — wszakże zdaje mi się, że gdybym była mężczyzną, nigdy nie dopuściłabym do tego, by kobiecie, którą kocham, brakło niezbędnych rzeczy, nie! Nigdy! Pracowałabym! — Nie jestem robotnikiem, na nieszczęście nie znam żadnego rzemiosła. — Ja bym się go nauczyła. Ile zarabiają dziennie pomocnicy murarscy? Może to ciężkie, ale nie zdaje mi się, by było trudne. Jak sam utrzymujesz, masz rzadki talent. Nie przeczę temu. Ale gdybym była wielką kompozytorką, a nie miała chleba, to poszłabym bez wahania grać na ulicach i w kawiarniach, śpiewać w dziedzińcach. Koniec końcem, miałabym pieniądze, mniejsza o to, jakim sposobem nabyte, ani skąd, ani od kogo. — Różo! Zapominasz, że jestem człowiekiem uczciwym! — Doprawdy! Pomyślałby kto, że proponuję ci jakiś zły uczynek! Odpowiedź taką, jak twoja, Pawle, dają wszyscy, którzy z braku zręczności i energii siedzą z założonymi rękami. Taki człowiek chodzi ubrany jak żebrak, z pustym żołądkiem, schnie z zazdrości, ale podnosi głowę i mówi: „jestem uczciwy." Jak gdyby stanowczo nie można było być bogatym, albo zrobić majątek, nie będąc ostatnim z łotrów. Doprawdy, że to zanadto głupio! Mówiła donośnym głosem, a piekielne zuchwalstwo błyszczało w jej oczach. Była to jedna z tych istot niebezpiecznych, energicznych w złym, 8
które słabego człowieka mogą doprowadzić na brzeg przepaści, wepchnąć go tam i zapomnieć o nim pierwej nim doleci do dna. Pod ciosami tych sarkazmów, ocknęła się gwałtowna natura Pawła, gniew zaczerwienił mu policzki. — Dlaczego sama nie pomagasz mi? — zawołał — dlaczego sama nie pracujesz? — O! Ja to co innego! Ja nie jestem stworzona do pracy. Paweł zerwał się i z podniesioną ręką poszedł prosto ku młodej kobiecie. — Nędznico! — zawołał — jesteś po prostu nędznicą! — Nie... jestem głodna! Kłótnia, która doszła do tego punktu, zakończyłaby się bardzo źle, gdyby jakiś dość donośny turkot nie zwrócił uwagi obojga. Odwrócili się. Drzwi poddasza były otwarte, a na progu stał staruszek, z ojcowskim uśmiechem spoglądający na parę kochanków. Był słusznego wzrostu i odziany lekko. Z całej twarzy widać mu było tylko policzki ceglastego koloru i czerwony nos; siwiejąca długa broda, gęsta i źle utrzymana, zasłaniała resztę. Nosił okulary kolorowe i z osłonami. Wszystko w nim świadczyło o nędzy i niedbalstwie, doprowadzonych do najwyższego stopnia. Okrycie o przestronnych obwisłych kieszeniach, niezgrabne, zatłuszczone, nosiło na sobie ślady wytartych ścian szynkowni. Musiał to być jeden z tych koczujących cyników, którzy, poczytując za rzecz nudną rozbieranie się, gdy idą spać, kładą się całkiem ubrani, na ziemi lub na tapczanie. Paweł i Róża znali dobrze tego starego. Spotykali go nieraz na schodach, wiedzieli, że mieszkał w sąsiedniej izbie i że nazywano go ojciec Tantaine. Widok jego przypomniał Pawłowi, iż w jednej izbie najdokładniej było słychać co mówiono w drugiej — i myśl, że mógł być podsłuchany, doprowadzała go do rozpaczy. — Czego pan sobie życzy? — zawołał brutalnie — i kto panu pozwolił wchodzić do mnie, nie zapukawszy? Pytanie to, uczynione tonem prawie groźnym, zdawało się, że i nie gniewa i nawet nie zbija z tropu starego. — Skłamałbym — odrzekł — gdybym powiedział, że przypadkiem 10
znalazłem się u siebie, gdyście tu państwo rozmawiali o swoich interesach, owszem nadstawiałem ucha. — Panie! — Zaczekajcie no, młodzi ludzie, w gorącej wodzie kąpani! Doszliście do kłótni, to łatwo da się wytłumaczyć. Kiedy nie ma nic w żłobie, najpiękniejsze i najlepiej wytresowane konie biją się... ja to znam! Mówił z miną najprostszą w świecie, jak gdyby nie poczuwał się do najmniejszej niedyskrecji. — A więc — rzekł Paweł, głęboko upokorzony — wie pan teraz, do czego bieda może doprowadzić człowieka z sercem. Czy pan zadowolony? — No, no — rzekł stary — pan zaczyna się gniewać. Jeżeli przyszedłem nie mówiąc „co mi tam", to dlatego, że moim zdaniem sąsiedzi winni pomagać sobie, zwłaszcza sąsiedzi, zamieszkali pod naszym szyldem. Gdym się dowiedział o waszych małych kłopotach, powiedziałem sobie: muszę te śliczne dzieci wyratować. To oświadczenie, to przyrzeczenie pomocy, w ustach osoby tak lichej powierzchowności, miało w sobie coś tak rzeczywiście komicznego, że Róża nie mogła ukryć uśmiechu. Przypuszczała, że stary sąsiad wydobędzie ze swej portmonetki połowę swego majątku — sztukę jedno lub dwufrankową co najmniej. Paweł również tak myślał; ale był rozczulony tą życzliwością tak prostą, a tak piękną; wiedział bowiem, że pieniądze w pewnych okolicznościach nabierają wiele wartości, i że jeden frank, zapewniający ubogiemu chleb na dwa dni, jest milion razy cenniejszy aniżeli tysiąc-frankowy bilet u bogacza. — Niestety! — rzekł łagodnie — cóż pan może dla nas uczynić? — Kto wie! — Widzi pan, do jakiej doszliśmy ostateczności. Wszystkiego nam brak. Czyż nie jesteśmy zgubieni? Ojciec Tantaine podniósł ręce do góry, jakby brał niebo za świadka bluźnierstwa. — Zgubieni? — zawołał. — Ach! Perła ukryta w gł^bi morza i nie znająca swojej wartości jest tak samo zgubiona, jeżeli zręczny rybak nie odkryje jej. Rybacy są to nieszczęśliwcy nie noszący pereł; ale znają ich cenę i powierzają je jubilerom. 10
Dokończył swą myśl małym dyskretnym śmiechem, którego znaczenia nie pojęli ani Paweł ani Róża, mający w zarodku wszystkie złe instynkty, ale nieświadomi i niedoświadczeni. — Zresztą, panie — rzekł Paweł — byłbym nadętym głupcem, gdybym nie przyjął pańskiej wspaniałomyślnej propozycji. — Doskonale! Jeżeli tak, to trzeba najpierw zejść na dół po dobrą przekąskę. Trzeba także przynieść drzewa — tu tak zimno! Moje stare kości na pół przeziębły. Później pomyślimy o odzieży. — Wszystko to — rzekła Róża wzdychając — wymaga wielkich pieniędzy! — A któż pani powiedział, że ich nie mam? Ojciec Tantaine rozpiął powoli swój surdut i z wewnętrznej kieszeni wyjął mały brudny papierek, przypięty tam szpilką. Papierek ten starannie rozprostował i położył na stole. — Bilet na pięćset franków! — zawołała zdziwiona Róża. — Tak jest, śliczna panienko — odpowiedział stary z triumfem. Paweł milczał. Gdyby dostrzegł, że poręcz krzesła, o które się opierał, nagle puściła pączki i liście, nie byłby bardziej zdumiony. Jak można było przypuszczać, aby tak wielka suma ukrywała się pod łachmanami tego starowiny? Skąd on miał ten bilet? Myśl o jakimś karygodnym czynie, o kradzieży, była tu tak naturalna i tak wyraźnie wynikała z sytuacji, iż oboje młodzi ludzie jednocześnie ją powzięli. Spojrzeli po sobie znacząco i Paweł, zmieszany, poczerwieniał po same uszy. Stary domyślił się tych podejrzeń. — O! — zawołał, bynajmniej nie oburzając się — brzydkie przypuszczenia! To prawda, że bilety pięćsetfrankowe nie wyrastają nagle w kieszeniach takich jak moje, ale ten prawnie należy do mnie. Róża nie słuchała. Co ją obchodziły te wyjaśnienia! Bilet leżał przed nią — tego było dość. Wzięła go, obracała w ręku, jakby dotknięcie tego papierka sprawiało jej największą rozkosz. — Trzeba żebyście wiedzieli — mówił dalej ojciec Tantaine — że jestem pisarzem u komornika. — A! — Tak, tak, to powinno wam pochlebiać. Ale to nie wszystko. Rozmaite osoby nieraz powierzają mi odbiór niepewnych wierzytelno- 12
ści. Tym sposobem często znaczne sumy znajdują się w moim ręku... Więc pożyczyć wam pięćset franków na pewien czas nie stanowi dla mnie trudności. Wobec nacisku potrzeby i oporu sumienia, Paweł wahał się i był wzruszony, jak to się zwykle zdarza, przed zrobieniem stanowczego kroku. — Nie! — tak zaczął — nie mogę przyjąć, mój obowiązek... — Ach, mój przyjacielu — przerwała mu Róża — niegrzecznie postępujesz. Czyż nie widzisz, że odmawiając, martwisz pana? — Panienka ma słuszność! — zawołał ojciec Tantaine. — A zatem rzecz skończona. Idź, moje piękne dziecię i szybko przynoś coś do zjedzenia, już minęła czwarta. Teraz znowu Róża zadrżała i zarumieniła się, jak gdyby poczuła, że stary odgadł jej myśli. — Czwarta godzina — szepnęła, przypomniawszy sobie list. Ale była posłuszna. Stanąwszy przed małym zwierciadłem poprawiła na sobie liche ubranie i wyszła zabrawszy bilet bankowy. — Piękna osoba! — zauważył ojciec Tantaine z akcentem znawcy — bardzo piękna... A jaka roztropność! O! Gdyby miała dobrych doradców, daleko by doszła! Paweł nic nie odpowiedział na te uwagi. Zbierał swe poplątane myśli. Teraz, gdy nie był pod natarczywym wzrokiem Róży, znowu opanował go przestrach. W rysach tego pisarza od komornika dopatrzył się czegoś szczególnego i niepokojącego. Gdzież to widziano, aby starzec tego rodzaju rzucał tak ludziom po pięćset franków? Niezawodnie pod tą wspaniałomyślnością ukrywa się jakaś tajemnica, i on, Paweł, może się skompromitować. — Zastanowiwszy się należycie — powiedział — byłoby z mej strony niedelikatnością, gdybym przyjął od pana taką sumę. Kto wie, czy będę kiedyś w stanie zwrócić mu ją. . — Masz tobie! Znowu pan coś podejrzewasz! Tym sposobem do niczego się nie dochodzi. Jeżeli dotąd spotykały pana zawody, to dlatego, że brakło mu doświadczenia. Teraz będziesz pan wiedział, jak brać się do rzeczy. Nędza, moje dziecię, kształci ludzi. Najpierw ja mam do pana zaufanie. Te pięćset franków oddasz mi, kiedy zechcesz, nie ma nic nagłego, tylko zapłacisz mi po sześć od sta i napiszesz mi rewers. 12
— Jeżeli tak... — wybełkotał Paweł. — A tak! To lokacja. Paweł był jeszcze bardzo naiwny. Rewers uspokoił go, jak gdyby jego podpis na stemplowym papierze mógł służyć do czegoś innego, jak tylko do odjęcia temu papierowi wartości, jaką miał, gdy nie był zapisany. Ze swojej strony ojciec Tantaine, począwszy znowu szukać po kieszeniach, wydobył z jednej z nich papier stemplowy i rzekł: — Napisz pan tu: Za osiem dni od daty zapłacę na rozkaz p. Tantaine Ud. Młody człowiek właśnie kończył pisanie, gdy powróciła Róża z przekąską. Była rozpromieniona, jak gdyby niespodziewany a szczęśliwy wypadek rozjaśnił jej życie; oczy jej miały szczególny wyraz. Ale Paweł wcale tego nie zauważył. Przypatrywał się staremu pisarzowi od komornika, który przeczytawszy rewers, schował go starannie, jakby pierwszorzędny weksel. — Rozumie się, panie — powiedział — że data to czysta formalność. Nie jest prawdopodobne, bym za cztery miesiące od dzisiejszego dnia mógł zaoszczędzić tyle, ile winienem panu. Ojciec Tantaine uśmiechnął się uprzejmie. — A co powiedziałby pan na to, gdybym pożyczywszy panu pięćset franków, dał mu możność zwrócenia ich przed upływem miesiąca? — Jak to? Mógłby pan? — Sam, moje dziecko, nic zrobić nie mogę, to się rozumie. Ale mam przyjaciela, bardzo potężnego. O! Gdybym go był dawniej posłuchał, nie mieszkałbym w „Hotelu Peruwiańskim"... Ale co tam! Czy chcesz pan zgłosić się do niego w moim imieniu? — Czy chcę? Ależ byłbym szalony, gdybym nie korzystał z nadarzającej się okazji. — Dobrze więc. Dziś wieczorem zobaczę się z moim przyjacielem i pomówię o panu. Bądź pan u niego jutro, punkt o dwunastej. Jeżeli mu się spodobasz, jeżeli zechce zająć się panem — los pana jest zapewniony. Wyjął z kieszeni bilet i podając go Pawłowi powiedział: — Przyjaciel mój nazywa się Mascarot. Tymczasem Róża ze zręcznością, która jest niejako wrodzonym przywilejem paryżanek, przywykłych poruszać się w małych przestrzeniach, wytworzyła ład z chaosu i ukończyła swe przygotowania. 13
Zastawiono stół; dobry ogień buchał w kominie, a dwie świece, osadzone jedna w kulawym lichtarzu, druga w nadtłuczonej butelce, oświetlały scenę. Ten widok, tak ponętny dla dwudziestoletnich oczu, napełnił Pawła zadowoleniem. Poważne sprawy były ukończone, ponure przeczucia rozleciały się. — Siadajmy do stołu! — zawołał — do stołu! Oto na koniec obiad, który zastąpi śniadanie. No, Różo! Ruszaj na swoje stanowisko! A pan, kochany sąsiedzie, spodziewam się, że zrobisz nam tę przyjemność i podzielisz się z nami ucztą, za którą jesteśmy tobie zobowiązani. Ale ojciec Tantaine, chociaż podana uczta bardzo go wabiła, jak to sam wyznał, wymówił się z wielkim ubolewaniem. Nie bardzo był głodny, jak utrzymywał, oprócz tego o godzinie wpół do szóstej miał się widzieć w interesie wielkiej wagi z pewną osobą, mieszkającą na drugim końcu Paryża. — A przy tym — powiedział Pawłowi — muszę koniecznie widzieć się i z Mascarotem. Muszę go uprzedzić, korzystnie usposobić względem pana. Różę widocznie nie bardzo obchodziło towarzystwo starego. Brzydki, brudny, nędzny, wzbudzał w niej odrazę, której wdzięczność nie była w stanie przezwyciężyć. Chociaż nie było widać jego oczu, odgadywała ona instynktownie, pod ciemnymi szkłami okularów, wzrok ostry i subtelny, bardzo zdolny do czytania w jej duszy. Ale pomimo to, jak kotka łaszcząc się, przyłączyła swe nalegania do próśb Pawła, by zatrzymać sąsiada. Ten jednak był niezwruszony i raz jeszcze przypomniawszy Pawłowi, że powinien stawić się punktualnie, na drugi dzień po południu, wyszedł, mówiąc najsłodszym głosem do młodych ludzi siadających do stołu: — Do zobaczenia! Dobrego apetytu! Ale wyszedłszy i zamknąwszy drzwi za sobą, ojciec Tantaine zatrzymał się, oparł o poręcz schodów i począł słuchać. Turkawki, jak ich nazywał, były niesłychanie wesołe; odgłos ich śmiechu, świeżego i donośnego, napełniał całe górne piętro „Peruwiańskiego Hotelu." Dlaczegóż by nie? Paweł, po okropnym niepokoju, znalazł stosunkowy spokój; miał w kieszeni adres człowieka, który mu pomoże w zrobieniu majątku, wreszcie na gzymsie kominka leżała reszta wydana z biletu pięćsetfrankowego, kupka złota, która w czasach wesołych złudzeń zdaje się być niewyczerpana. 15
Co do Róży, to tę niezmiernie bawił stary pisarz od komornika, którego w duchu poczytywała za wielkiego głupca, a do tego nadzwyczaj śmiesznego. — Śmiało, moje dzieci — mruczał ojciec Tantaine — śmiało, może już ostatni raz śmiejecie się razem. To rzekłszy z największą ostrożnością zszedł po nierównych schodach hotelu oświetlanych tylko w niedzielę, bo przecież gaz kosztuje. Ojciec Tantaine nie poszedł prosto. Przez małe oszklone drzwi mieszkania właścicieli hotelu dostrzegł panią Loupias coś gotującą na piecu. Wszedł trwożliwie zapukawszy i kłaniając się nisko, jak człowiek, którego nędza przyzwyczaiła już do wszelkiego rodzaju przyjęć. — Przynoszę pani należność za pół miesiąca — powiedział. I jednocześnie położył na komodzie jedną sztukę dziesięciofrankową i dwadzieścia sous. Potem, gdy pani Loupias, umiejąca pisać, dawała mu pokwitowanie, począł mówić o interesach, o tym, że niespodzianie otrzymał sukcesję, która pozwoli mu mieć niejakie wygody na stare lata. A dla poparcia tego twierdzenia, z naiwną dumą ubóstwa, obawiającego się, że mu nie uwierzą na słowo, pokazał kilkanaście bankowych biletów ukrytych w pugilaresie. Papierki te wywołały takie wrażenie, iż gdy starowina odchodził, pan Loupias chciał koniecznie przeprowadzić go z kaszkietem w jednej ręce, a lampą w drugiej. Ale ojciec Tantaine wcale nie zdawał się być rozczulony tymi względami. Poszedł z miną mocno przejętą, jak człowiek układający wielki plan. Stanąwszy na ulicy, ojciec Tantaine obejrzał się, spenetrował okoliczne magazyny i bez wahania wszedł prosto do sklepiku korzennego znajdującego się prawie na rogu ulic Petit-Pont i Bucherie. Właściciel tego sklepu, dzięki pewnemu gatunkowi wina, które mu fabrykuje jeden chemik w Bercy, a które sprzedaje po dziewięć sous za kwartę, cieszy się w okolicy wielkim powodzeniem. Jest mały, tłusty, krępy, drażliwy i przejęty poczuciem własnej godności, nosi angielskie faworyty, jest wdowcem, sierżantem w gwardii narodowej i nazywa się Melusin. Godzina piąta w ubogich dzielnicach, to chwila roboty dla kupców korzennych. Robotnicy powracają z warsztatów, a kobiety, które późno w noc pracowały, przygotowują wieczerzę. 16
Pan Melusin tak był zajęty kupującymi, to odbierając pieniądze, to wydając resztę, to wołając na chłopców, iż nie zauważył wejścia ojca Tantaine. A gdyby i zauważył, to nie bardzo by się zajął kupującym tak nędznie ubranym. Ale stary pisarz od komornika, wyszedłszy z „Hotelu Peruwiańskiego", zarzucił swą potulną minę. Stanął w miejscu najmniej zatłoczonym w sklepie i tonem nakazującym zawołał: — Panie Melusin! Zdziwiony kupiec rzucił wszystko i podbiegł ku niemu. — Patrzcie no, ten człeczyna mnie zna — powiedział sobie w duchu, nie pomyślawszy o tym, że przecież nazwisko jego widniało w pół łokciowych literach nad drzwiami sklepu. Ojciec Tantaine nie dał mu czasu do zażądania wyjaśnień. — Czy nie przychodziła tu przed chwilą — zapytał z powagą — młoda kobieta, zmieniając bilet pięćsetfrankowy? — Tak jest — odpowiedział Malusin — ale jak pan mogłeś dowiedzieć się... Tu przerwał sobie, uderzył się pięścią w głowę i zaczął żywo: — Rozumiem! Popełniona została kradzież, prawda? I pan jesteś na tropie złodzieja. Znamy to! Muszę powiedzieć panu, że gdy ta młoda kobieta, ubrana bardzo ubogo, zmieniała bilet, ja już wtedy powziąłem podejrzenie. Z uwagą patrzyłem na nią i dostrzegłem, że jej ręce drżały. — Za pozwoleniem — przerwał ojciec Tantaine — wcale nie powiedziałem, że tu idzie o kradzież. Czy poznałbyś pan tę kobietę? — Jak siebie samego, gdybym siebie spotkał. Śliczna osoba, włosy przepyszne! Przychodzi tu czasem i mam wielkie podejrzenie, iż mieszka w jednym hotelu przy Huchette. Paryski kupiec korzenny nie bardzo w ogóle lubi agentów, spisujących z niego protokoły w razie popełnienia przestępstwa. Ale ośmielony myślą, iż wyświadcza przysługę społeczności, chętnie pomaga w poszukiwaniach. Dla ułatwienia połowu zdolny jest do czynów heroicznych, na przykład do zaniedbania na chwilę swych kupujących. — Czy chce pan — mówił dalej Melusin — bym rozesłał moich chłopców na zwiady, a może posłać po sierżantów miejskich? — Nie potrzeba, kochany panie — odrzekł pisarz od komornika — a nawet byłbym panu wdzięczny, gdybyś zachował wszystko w tajemnicy do pewnego czasu. 17
— A! Rozumiem, nieostrożność mogłaby obudzić podejrzenie. — Tak jest. Tylko prosiłbym pana, jeżeli masz jeszcze ten bilet bankowy, byś mi pozwolił zanotować jego numer. Będę także prosić, byś pan ten numer zapisał w swych księgach, z krótką uwagą, pod dzisiejszą datą. Zawsze należy przewidywać ile tylko można. — A moje księgi będą stanowić dokument w oczach trybunału, prawda? Tak myślę! Księgi handlowe! Widzi pan, że znam się na tym. Za chwilę będę panu służyć. Wszystko tak się stało, jak sobie tego życzył starowina. Pan Melusin przeprowadził go z wielkimi oznakami grzeczności aż do progu sklepu, w tym przekonaniu, iż wyświadczył ogromną przysługę jakiemuś wyższemu urzędnikowi prefektury, przebranemu za żebraka. Ale co mogło obchodzić Tantaina zdanie, jakie o nim miano! Poszedł na plac Petit-Pont i zdawał się szukać tam kogoś. Już przeszedł się po nim kilka razy, zaglądając w ciemne zakątki, wreszcie krzyknął zadowolony: znalazł to, czego szukał. Był to szkaradny ulicznik, lat około dwudziestu, który wydawał się nie mieć więcej nad piętnaście, chudy, wymokły, źle zbudowany. Stał na rogu wybrzeża Saint-Michel i Petit-Pont i bezczelnie prosił o jałmużnę, oglądając się, czy nie widać gdzieś sierżantów miejskich. Od pierwszego rzutu oka można było poznać w nim chorobliwy wytwór wielkomiejskiej społeczności, jednego z tych paryskich uliczników, którzy w ósmym roku palą już kawałki cygar uzbierane na ulicy, a wieczorami upijają się wódką. Jego włosy barwy brudnożółtej były już rzadkie, cerę miał wybladłą, ołowianą, ironiczny śmiech błąkał się po jego twarzy o szerokich ustach, a najbezwstydniejsza śmiałość błyszczała mu z oczu. Ubrany był w szarą bluzę, której prawy rękaw podsunął do góry, wystawiając nagie ramię, krzywe, skurczone, obrzydliwe, aby tym wzbudzić litość przechodzących. Wyśpiewywał jednostajnym głosem długą litanię, w której ciągle powtarzały się wyrazy: „biedny rzemieślnik... stara matka... niezdolny do pracy... skaleczony przez maszynę..." Ojciec Tantaine poszedł prosto do tego biedaka i potężnie palnął go pięścią w głowę, tak że kaszkiet odleciał mu na trzy kroki. Chłopiec odwrócił się gniewny, ale ujrzawszy starowinę, zmieszał się i mruknął: — A tom trafił! I w tejże chwili wyprostował naprężone prawe ramię, które okazało się tak zdrowe jak i lewe, zsunął rękaw i podniósł kaszkiet. 18
— Czy to tak — zapytał ojciec Tantaine — wypełniasz dane ci polecenie! — Co? Polecenie dawno już załatwione! — To nie jest tłumaczenie. Dzięki mojej rekomendacji pan Mas-carot dał ci dobre miejsce, prawda? Ja sam daję ci dość często sposobność zarobienia, więc nie brak ci niczego. Ale ułożyliśmy się, że nie będziesz żebrać. — Niech się pan nie gniewa, żebranina nie jest już moim rzemiosłem. Tylko tak... dla zabicia czasu. Nie mogę być długo bez zajęcia. Zebrałem siedem sous... zawsze to coś... — Toto — rzekł z powagą stary pisarz od komornika — Toto! Źle skończysz, ja ci to przepowiadam... Ale do rzeczy. Coś widział? Poszli obaj powoli po pustym wybrzeżu wzdłuż starych domów. — Widziałem, coś mi pan zapowiedział. Punkt o czwartej przybył na plac powóz i zatrzymał się, jakby tam chciał zapuścić korzenie, tam oto naprzeciw fryzjera. Pyszny ekwipaż, wspaniałe konie, stangret bardzo dobrze odziany... — Daj temu pokój. Czy ktoś siedział w powozie? — Naturalnie. Poznałem tego człowieka, o którym mi pan mówiłeś. Ślicznie ubrany! Kapelusz z szykiem, spodnie jasne, obcisłe, żakiet krótki. Jednym słowem najlepszy gatunek. Dla większej pewności, ponieważ już ciemniało, postanowiłem popatrzeć mu w sam nos. Wysiadł z powozu, rozumiesz pan, i począł dreptać po chodniku z niezapalonym cygarem w zębach. Ja, korzystając z okoliczności, podbiegłem z zapałką. „Oto jest ogień, jasny panie"! Dał mi dziesięć sous. Dobre i to. To ten sam: brzydki, mały, wykrzywiony, wymięty, chudy, ze szkłami na nosie — istna małpa. Gdy Toto opowiada, najlepiej mu nie przeszkadzać. Jest to najkrótszy sposób otrzymania od niego potrzebnych wyjaśnień. Ale stary pisarz komornika niecierpliwił się. — Cóż dalej? — zapytał. — Niewiele. Mój jegomość nie miał wcale zadowolonej miny. Biedny kolega! Chodził tam i nazad po chodniku z laseczką w ręku i zaglądał kobietom pod kapelusze. Boże wielki! Jakże mi się nie podobał ten gagatek! Jeżeli, panu przyjdzie kiedy ochota dobrze go wyłajać, to niech pan liczy na moją pomoc. Obejrzałem go. Dwa razy mniej ode mnie ma siły. 18
— Ale mów dalej, Toto, mów! — Mówię właśnie! Otóż był on tam, to jest byliśmy tam już dobre pół godziny; wtem jakaś kobieta ukazuje się na ulicy i idzie prosto do gagatka. O, panie! Śliczna dziewczyna! Nie, od czasu jak pan żyjesz, nie widziałeś nic piękniejszego. Ja zdumiałem się. Ale jakież nieszczęście. Poczęli rozmawiać po cichu. — I nic nie słyszałeś? — Za kogo mnie pan masz? Piękna dziewczyna powiedziała: „Zgoda — jutro." Gagatek zapytał: „Czy naprawdę?" Ona odpowiedziała: „Tak, słowo honoru, koło południa." Potem rozstali się. Ona poszła na ulicę Huchette, a on powrócił do swego powozu i marsz! Oto com spełnił za sto sous! Historia ta nie zdawała się dziwić pisarza od komornika. Wyjął z kieszeni pięć franków i dał ulicznikowi mówiąc: • — Co się przyrzekło, to należy dotrzymać. Ale pamiętaj o mojej przepowiedni, Toto, źle skończysz. A teraz bądź zdrów, nie idziemy jedną drogą. Jeszcze przez pewien czas ojciec Tantaine pozostał na placu, patrząc na Tota, który poszedł w kierunku Jardin des Plantes, i dopiero gdy go stracił z oczu, udał się sam w dalszą drogę. Szedł bardzo prędko, widocznie wielce zadowolony. — Dobrze idzie — mruczał — nie straciłem dnia. Wszystko przewidziałem. Flawia będzie zadowolona. Zakład pana Mascarota, potężnego przyjaciela ojca Tantaine'a, znajduje się przy ulicy Montorgueil, o kilka kroków od pasażu Reine-de-Hongrie. Pan Mascarot jest dyrektorem biura pośrednictwa oficjalistów i służących. Dwie wielkie tablice, przybite po obu stronach drzwi, oznajmiają zainteresowanym i przechodzącym, że agencja ta założona została w roku 1844 i dotąd zarządzana jest przez założyciela. Zapewne długiej praktyce w profesji, zwykle niewdzięcznej, pan Mascarot zawdzięcza wielką reputację i poważanie, jakimi cieszy się nie tylko w swojej dzielnicy, ale w całym Paryżu. 20
Mówią, że panowie nigdy nie uskarżają się na służących, których zaleci. Służący przekonani są, że miejsca dane przez pana Mascarota obfitują we wszystkie rozkosze. Na koniec oficjaliści bardzo dobrze wiedzą, iż dzięki swym znajomościom i ogromnym stosunkom pan Mascarot ma zawsze dobrą posadę dla każdego, kto mu się podoba. Pan Mascarot ma wspólnika, niejakiego Beaumarchefa. W tym samym domu, gdzie znajduje się agencja, urządził on hotel, w którym służący bez miejsca mają mieszkanie i stół na kredyt. Pan Mascarot jest współwłaścicielem, podobno w czwartej części domu, w którym mieszka. Otóż przed tym domem w południe, jak było umówione, zatrzymał się Paweł Yiolaine. Dzięki pożyczce otrzymanej od ojca Tantaine, kupił już sobie gotowe ubranie, nawet dość gustowne. Tak mu nawet było w nim dobrze, iż przechodzące kobiety oglądały się za nim. Ale on nie zwracał na to uwagi. Od wczorajszego dnia ciągle rozmyślał i teraz począł już powątpiewać o potędze nieznajomego, który według zdania ojca Tantaine, mógł uszczęśliwić każdego, byle tylko zechciał. — Pośrednik! — mruknął — pewnie zaproponuje mi jaką posadę za sto franków miesięcznie! Był jednak nieco wzruszony i nim wszedł, począł oglądać dom, jak gdyby tym sposobem mógł dowiedzieć się czegoś o tym, kto w nim mieszka. Ale dom ten podobny był do wszystkich innych domów; miał dwa skrzydła rozdzielone podwórzem źle utrzymywanym, w środkowym zaś korpusie znajdowało się biuro pośrednictwa i hotel. Pod bramą mieścił się przekupień z kasztanami, młody jakiś nicpoń o zuchwałej minie. — Ha! — powiedział do siebie Paweł —jak tu będę stać, to niczego się nie dowiem, wejdźmy. Śmiało przeszedł podwórze, wstąpił na schody i ujrzawszy na pierwszym piętrze drzwi z napisem „Biuro", zapukał. — Proszę! — odezwał się gruby głos. Drzwi nie były zamknięte, Paweł otworzył je. Pokój, do którego wszedł, podobny był do wszystkich paryskich biur pośrednictwa pracy. Pod ścianami stały szerokie dębowe poczerniałe ławki, w głębi znajdowała się loża zakratowana i zasłonięta zieloną firanką, klienci nazywali ją konfesjonałem. 20
Między dwoma oknami na cynkowej blasze był napis: Zapis opłaca się z góry. W jednym kącie tego pokoju siedział jakiś jegomość za wielkim stołem i pisząc coś w wielkiej księdze, słuchał zarazem kobiety stojącej przed nim. — Pan Mascarot? — zapytał Paweł trwożliwie. — Czego pan sobie życzysz? — zapytał jegomość, nie ukłoniwszy się — jeżeli jest jakiś interes, to mogę go zastąpić. Czy chcesz pan się zapisać? Mamy w tej chwili posady dla trzech buchalterów, kasjera, korespondenta, sześć posad oficjalistów w mieście. Pan zapewne masz dobre rekomendacje... — Przepraszam — przerwał Paweł — chciałem osobiście rozmówić się z panem Mascarotem, przysłany jestem przez jednego z jego przyjaciół. To oświadczenie wywarło pewne wrażenie na jegomości. Zmienił ton i prawie grzecznie powiedział: — Mój wspólnik jest na konferencji, ale wkrótce będzie wolny; zechciej pan usiąść. Paweł usiadł na ławce i nie mając nic lepszego do roboty, począł przypatrywać się wspólnikowi. Słuszny, barczysty, promieniujący zdrowiem wspólnik, nosił włosy krótko ostrzyżone, a pod nosem, impertynencko do góry zadartym, potężne wąsiska, długie, wyczernione i ostro zakończone. Ton, postawa, włosy i wąsy zdradzają człowieka, który chce, by każdy wiedział o tym, że służył w wojsku. I rzeczywiście służył w kawalerii. W pułku to nawet nazwano go Beaumarchef. Właściwe zaś jego nazwisko brzmiało Durand. Teraz miał już czterdzieści pięć lat, co jednak nie przeszkadzało mu dotąd uchodzić za bardzo przystojnego mężczyznę. Praca jego, polegająca na zapisywaniu nazwisk, nie przeszkadzała mu dawać odpowiedzi kobiecie, stojącej przed nim. Klientka ta, która z ubrania wnosząc, była kimś między kucharką a przekupką, w rodzaju tych, które nazywają w Paryżu tęgimi kumoszkami. Po każdym słowie zażywała tabakę. Wyrażała się akcentem alzackim. — Skończmy już raz — mówił Beaumarchef — czy naprawdę chcesz pani miejsca? 22
— Naprawdę! — Tak samo mówiłaś pani ostatnim razem, przed sześciu miesiącami. Znaleźliśmy dobrą pracę, weszłaś pani, a w trzy dni oddalasz się. — Wtedy nie bardzo potrzebowałam służby. — A teraz? — Teraz, to co innego. Moje oszczędności wyczerpują się. Beaumarchef położył pióro i spojrzał na kobietę, jakby chciał sprawdzić swe podejrzenia, potem powiedział powoli: — Pewno zrobiła pani jakieś głupstwo. Kobieta odwróciła głowę i nie odpowiadając wprost, poczęła narzekać na ciężkie czasy, na sknerstwo panów, na wtrącanie się do wszystkiego młodych gospodyń, które chętnie same chodzą z koszykami do miasta. Beaumarchef potakiwał głową tak samo, jak przed kwadransem potakiwał jednej pani, uskarżającej się na służących. Jego stanowisko, jako pośrednika, wymagało tej dyplomacji. Wreszcie kobieta skończyła. Wyjęła z dobrze zaopatrzonej portmonetki kwotę wpisową, położyła ją na stole i rzekła: — No, kochany panie Beaumor, zapisz pan moje nazwisko — Karolina Schimel — i znajdź mi dobre miejsce. Tylko do kuchni, rozumiesz pan? I żebym sama chodziła do miasta. Nie lubię, gdy mi się wtrąca pani domu. — Dobrze, poszukamy. — Ach! Gdybyś mi pan znalazł jakiegoś wdowca, albo jaką młodziutką żonę starego męża... Zresztą, zrób pan tak, jakby dla siebie; zajdę tu pojutrze. I zażywszy tabaki, odeszła. Paweł, słuchając tego, był zmieszany i nadzwyczaj upokorzony. Dzięki ojcu Tantaine znalazł się on w takim miejscu i w takim towarzystwie. I jeszcze musiał czekać! Już szukał pretekstu, by wynieść się i nigdy nie powrócić, gdy drzwi w głębi otworzyły się i weszło dwóch mężczyzn, którzy rozstając się kończyli rozmowę. Jeden z nich młody, elegancko ubrany, miał minę zadowoloną i swobodną, przez niektórych poczytywaną za oznakę najlepszego tonu. Kilka zagranicznych orderów zdobiło mu piersi. 22
Drugi z powierzchowności podobny był do małomiasteczkowego adwokata. Ubrany był w ciepły merynosowy kaftanik, futrzane buty, na głowie zaś miał aksamitną czapeczkę, wyszywaną niezawodnie bardzo wprawną ręką. Broda jego, starannie przystrzyżona, opierała się na białym krawacie, a z przyczyny słabego wzroku miał okulary z szafirowymi szkłami. — A więc, kochany panie — rzekł młody człowiek — mogę liczyć na pana, czy tak? Mój własny interes odpowiada za mnie. Nie zapominaj pan, jak trudna jest sytuacja. — Już mówiłem panu markizowi — odrzekł mężczyzna w białym krawacie — że gdyby to było w mojej wyłącznie mocy, to powiedziałbym tak, ale muszę poradzić się wspólników. — W każdym razie, kochany panie — dodał elegant — liczę na pana. Paweł widząc tak udekorowanego pana, pogodził się z agencją. — Ten drugi, pomyślał, o twarzy tak miłej i powierzchowności zdradzającej prawnika, musi być panem Mascarotem. Markiz wyszedł. Paweł chciał już przedstawić się, gdy wyprzedził go Beaumarchef, stając przed mężczyzną w białym krawacie. — Niech pan zgadnie — rzekł z szacunkiem — kogo tylko co widziałem? — Kogo? Mów. — Karolinę Schimel, tę, pan wiesz... — Byłą służącą u księżnej Champdoce? — Tę samą. Pan Mascarot krzyknął radośnie. — To prawdziwe szczęście! — zawołał. — Gdzież ona mieszka? To pytanie, tak naturalne, zmieszało Beaumarchefa. On, który zawsze — tak jest, zawsze, gdyż takie było rozporządzenie — żąda adresu klientów, tym razem nie zapytał Karoliny Schimel, gdzie mieszka. Dowiedziawszy się o tym zaniedbaniu pan Mascarot podskoczył na krześle; zapomniał się nawet do tego stopnia, iż zaklął jak furman. — Do pioruna! — krzyknął — czy też można być do takiego stopnia ciemięgą i głupcem. Kobieta, której szukam od pięciu miesięcy po całym Paryżu, jak sam wiesz! Przypadek oddaje ją nam w nasze ręce, a ty ją puszczasz! 23
— Wróci, panie, mówiła, że wróci, nie zechce stracić wpisowego. — Akurat, bardzo ona tam dba o dziesięć sous, lub dziesięć franków. Wróci, jeżeli przyjdzie jej taka fantazja, a jeżeli nie? Kobieta, która upija się i jest na pół szalona. Ale Beaumarchef nagle powziął nadzieję. Pochwycił kapelusz, mówiąc: — Tylko co wyszła, pobiegnę za nią, jeszcze ją dopędzę. Już chciał iść, ale Mascarot zatrzymał go. — Zaczekaj — powiedział — nie takiego trzeba tu wyżła. Weź z sobą Tota, niech porzuci kasztany. A gdy dopędzicie tę babę, nie mówić jej nic, ale niech Toto idzie za nią i nie spuszcza z oczu. Chcę wiedzieć, co robi każdej godziny... każdej! Rozumiesz? Gdy Beaumarchef wyszedł, Mascarot puścił wodze swemu gniewowi. — Być tak obsługiwanym — mówił — cóż to za nędza! Ach! Wszystko sam powinien bym robić. Ślęczę nad nie wyjaśnioną zagadką, a ta pijaczka zna niezawodnie jej rozwiązanie. Widoczne było dla Pawła, że nie został dostrzeżony. Wstydząc się swej mimowolnej niedyskrecji, postanowił kaszlnąć. Mascarot odwrócił się — groźny, straszny. — Przepraszam pana — zaczął Paweł. Ale już pośrednik przybrał swoją zwykłą uprzejmą i uczciwą fizjonomię. — A! Pan Paweł Violaine! — zawołał — czy tak? Młody człowiek skłonił się. — Bardzo dobrze — rzekł Mascarot — za minutę będę panu służyć. I szybko wyszedł przez środkowe drzwi. Paweł zaledwie miał czas opamiętać się, gdy usłyszał jak go wołano: — Panie Pawle! Tędy! Wejdź pan! Przed panem nie mam żadnych tajemnic! W porównaniu z pierwszym pokojem, czyli z właściwą agencją, gabinet pana Mascarota był miejscem rozkosznym. Szyby w oknach były czyste, obicia nie poplamione, na ziemi rozesłany był dywan. Ale ilu też klientów, najlepszych nawet, może poszczycić się tym, iż przestąpili próg tego przybytku? Bardzo niewielu. Bieżące codzienne interesy załatwia się publicznie przy stole pana Beaumarchefa. Sprawy wymagające większej ostrożności, traktuje się 25
po cichu, wśród zmroku panującego w „konfesjonale." Ale Paweł, nie znając miejscowych zwyczajów, nie był w stanie należycie ocenić niezmiernego faworu, że był on, nowo przybyły, dopuszczony do wnętrza laboratorium. Gdy wszedł, pan Mascarot wygrzewał się przed dobrym ogniem na kominku, siedząc w wygodnym fotelu z łokciem wspartym na biurku. A jakie to było biurko! Świat cały. Był to widocznie sprzęt człowieka mającego tysiące najrozmaitszych zajęć. Księgi i rejestry leżały tam stosami. Mnóstwo było tabliczek z bardzo grubego kartonu z nazwiskami wypisanymi wielkimi literami, pod którymi znajdowały się notatki, dodane drobnym i prawie nieczytelnym pismem. Z ojcowskim ruchem pan Mascarot raczył wskazać Pawłowi krzesło naprzeciw siebie i głosem niezmiernie ujmującym powiedział: — Pomówmy. Trudno było mieć powierzchowność bardziej patriarchalną niż pan Mascarot. Rysy jego, łagodne i spokojne, były niczym zwierciadło czystego sumienia. Były z rodzaju właściwych ludziom, o których mówi się: „takiemu człowiekowi chciałbym powierzyć całe moje mienie." Wpatrując się w niego Paweł doznał wrażenia wywieranego przez zacność i poczuł się w takim do pośrednika stosunku jak słabość do siły. Teraz wytłumaczył sobie entuzjazm ojca Tantaine i błogosławił przypadek, który przed chwilą przeszkodził mu w ucieczce. — Więc rzeczy tak stoją — zaczął pan Mascarot — że obecne pana zasoby nie są wystarczające, nawet żadne, i że pan zdecydowany jest zrobić wszystko dla znalezienia sobie stanowiska. Powtarzam tu słowa tego biedaka Tantaine'a. — Był on, panie, wiernym tłumaczem moich uczuć. — Bardzo dobrze. Tylko nim zaczniemy mówić o teraźniejszości i myśleć o przyszłości, zajmijmy się, jeżeli pan pozwoli, przeszłością. Paweł drgnął lekko, ale widać, że pośrednik zauważył to, gdyż dodał: — Wybacz mi pan niedyskrecję, ale jest ona niezbędna. Muszę zabezpieczyć moją odpowiedzialność. Tantaine mówi, że pan jest bardzo miłym młodym człowiekiem porządnym, dobrze wychowanym. Patrząc na pana, przypuszczam, iż Tantaine nie jest w błędzie. Ale potrzeba mi więcej aniżeli przypuszczenia. Pojmiesz pan, że pierwej 26
Burbonka-2• 2 lata temu
Dziękuję i pozdrawiam