I
Choć światło słońca wciąż rozświetlało horyzont czerwoną poświatą, nad
cmentarzem w Tarnawatce powoli zapadał zmierzch. Od strony Ukrainy groźnie
kłębiły się granatowoczarne chmury. Zabytkowa część nekropolii położona była bliżej
drogi. Garstka grobowców z poczerniałymi i poprzekrzywianymi kamiennymi
tablicami przedstawiała smutny widok. Jedyny dobrze zachowany pomnik,
usytuowany w oddaleniu od innych, pod samym murem cmentarnym, i pozbawiony
krzyża, jeszcze potęgował wrażenie przygnębienia.
Tymczasem nieopodal, w nowej części cmentarza, królowały wypucowane
budowle z lastrika, marmuru i kosztownego granitu. Okoliczni mieszkańcy wznosili
swoim bliskim pomniki świadczące o guście i zamożności wciąż żyjących krewnych.
Tej niedzieli, w dniu odpustu ku czci apostołów Piotra i Pawła, ustrojone kolorowymi
kwiatami i rozświetlone płomieniami zniczy groby upiornie rozweselały monotonny
krajobraz. Od drogi wiejski cmentarzyk wyglądał jak rozsypany wśród pól barwny
bukiet.
Barbara siedziała na drewnianej ławeczce i wpatrywała się w owalną fotografię
męża. Jeszcze nie pogodziła się z jego śmiercią. Wciąż za nim tęskniła, a że
pochowała go z dala od domu, w rodzinnym grobowcu, od niedawna była częstym
gościem w tej okolicy. W pogłębiającej się szarówce widać było tylko zarys zdjęcia.
Może dlatego wyobraziła sobie, że Jan znowu się do niej uśmiecha. Dopadły ją
wspomnienia. Nawet nie zauważyła, kiedy cmentarz opustoszał.
Z zadumy wyrwał ją warkot silnika, dobiegający od strony drogi.
— O Boże, ostatni autobus — jęknęła i poderwała się na równe nogi.
Jej spojrzenie przemknęło błyskawicznie po odjeżdżającym z przystanku autosanie,
prześliznęło się po zachmurzonym niebie i zatrzymało na starej części cmentarza.
Na zapomnianym przez wszystkich pozbawionym krzyża grobowcu pod cmentarnym
murem. Skoro spóźniła się na ostatni autobus, mimo późnej pory zamierzała tam
pójść. Tak często kończyła swoje wizyty na cmentarzu, ale tym razem nogi odmówiły
jej posłuszeństwa. Dosłownie wrosły w żwirową alejkę. Barbara jak urzeczona stała
i wpatrywała się w migocący punkt, który rozświetlał łagodnym żółtym światłem
cmentarny mur dokładnie tam, gdzie wypatrywała znajomej mogiły. Wyraźnie było
widać, że w najciemniejszym kącie nekropolii, na doglądanym od lat tylko przez nią
grobie płonie znicz. Dałaby głowę, że kiedy przyszła na cmentarz, nie było go. Nigdy
dotąd nie widziała tam żadnych świec, oprócz tych, które sama przyniosła. Poczuła,
że oblewa ją zimny pot.
— W dodatku ten list…
Przypomniała sobie o białej kopercie, wetkniętej jakiś czas temu w skrzydło drzwi,
i ogarnęła ją panika. Serce waliło jej w piersi jak oszalałe. Na cmentarzu było
zupełnie pusto.
— Może to tylko przypadek — uspokajała się, zerkając ukradkiem w kierunku
opuszczonej mogiły.
Gdzieś w pobliżu wiatr poruszył czubkami dorodnych tui. Zaszeleściły zarośla.
Barbara nagle straciła ochotę na odwiedziny kamiennego rumowiska. Zaczęła się
spieszyć. Podniosła z ławki torebkę i, nie oglądając się za siebie, szybkim krokiem
ruszyła w kierunku wyjścia.
To się wszystko na pewno da jakoś racjonalnie wyjaśnić — pocieszała się
w myślach.
Widok parkingu przed cmentarzem nie był obiecujący. Niewielka, pokryta
dziurawym asfaltem zatoczka świeciła pustkami. Starsza pani stanęła na skraju
lokalnej drogi i bezradnie rozglądała się wokoło. O tej porze na bocznej drodze
w Tarnawatce mogła liczyć tylko na cud. Taksówka do Zamościa kosztowała majątek,
ale zawsze to jakiś pomysł. Dałaby teraz wszystko, byle tylko znaleźć się w domu.
Zaczęła nerwowo grzebać w dużej czarnej torebce. Zawsze miała w niej nieopisany
bałagan, ale przecież gdzieś na dnie powinna być komórka.
— Tu jej nie ma, i tu też nie?
Potrząsała skórzanym workiem i denerwowała się coraz bardziej. W końcu
niezręczny ruch ramieniem w kierunku zamka do bocznej kieszeni rozwiązał problem
poszukiwań. Cała zawartość torebki wysypała się na jezdnię.
— No, to pięknie! — kobieta aż krzyknęła.
Na twarzy wyszły jej czerwone plamy. Na asfalcie leżały teraz jej osobiste rzeczy.
Jedyne pocieszenie, że na szczycie tej całkiem pokaźnej górki znalazł się telefon.
Barbara rzuciła się na jezdnię i zaczęła zbierać porozrzucane drobiazgi. Notes,
długopis czy grzebień mogły się znaleźć w każdej damskiej torebce, ale obecność
niektórych przedmiotów leżących na jezdni nawet dla właścicielki była
zaskoczeniem.
— Stateczek Piotrusia? — Oglądała ze zdumieniem zabawkę wnuka. — Bilety do
kina? Czyżbym o czymś zapomniała? — zaniepokoiła się. Ostatnio miała coraz
większe problemy z pamięcią. — Aaa, to sprzed roku. — Odetchnęła z ulgą. — Ach,
ta starość — żachnęła się. — Swoją drogą, nic dziwnego, że trudno mi cokolwiek
znaleźć w tej torebce. Po co to wszystko noszę? — zastanawiała się.
W końcu na jezdni pozostał już tylko znicz, który wypadł z torby i potłukł się na
kawałeczki. Fioletowe szkiełka wesoło połyskiwały na asfalcie. Barbara
przypomniała sobie o nie do końca udanej wizycie na cmentarzu i odwróciła się
w kierunku nekropolii. Choć czuła wciąż niepokój, wszystko wokoło wyglądało
zwyczajnie. Cmentarz, jak to cmentarz. Dla większości ludzi był miejscem ostatniego
spoczynku i wiecznego spokoju.
A co z tymi… — Przyglądała się z oddali opuszczonej mogile. — …którzy zabrali
ze sobą do grobu ponure tajemnice i sami poszukali w śmierci ukojenia…?
Nieoczekiwanie i w trochę niedorzecznym miejscu starsza pani zaczęła snuć
przemyślenia. Na parkingu wśród pól ogarnęła ją nostalgia za minioną młodością.
Było tak cicho i tak spokojnie, jak to bywa latem na Roztoczu. Pachniało siano
i brzęczały świerszcze.
Na „przepraszam”, które padło nagle zza jej pleców, serce podskoczyło jej do
gardła.
— Jezus Maria, a pan to kto?! — wrzasnęła przerażona.
— Zgubiłem się. Spokojnie, jestem fotografem, a nie duchem. — Młody
mężczyzna zażartował i roześmiał się.
— To miał być dowcip, młody człowieku? — obruszyła się.
— Rzeczywiście, chyba niezręcznie się wyraziłem. — Oburzenie starszej pani
zbiło z tropu żartownisia.
Barbara bez słowa obserwowała go ponad grubymi szkłami okularów, które,
o dziwo, udało jej się wyciągnąć z torebki za pierwszym razem. Był młody, świetnie
ubrany i bardzo przystojny.
Śliczny dzieciak — myślała. — Przypomina mi kogoś dobrze znanego. Ale kogo?
Jakiegoś aktora?
— Wołałem już z samochodu, ale nie usłyszała mnie pani, dlatego podszedłem
bliżej — zaczął się tłumaczyć.
Wyraźnie usiłował zatrzeć złe wrażenie.
— Jestem tu przejazdem. Wybrałem się na wycieczkę po okolicznych cerkwiach
i próbowałem wrócić do Zamościa. Tamtędy. — Machnął ręką w stronę Tymina.
— Ale co to za droga, same dziury, cholera — wyrwało mu się. — Chciałem
powiedzieć, że ta droga jest fatalna, proszę pani — poprawił się.
Fatalna i w dodatku w przeciwnym kierunku — pomyślała Barbara. Z trudem
stłumiła parsknięcie i uśmiechnęła się uprzejmie.
— Pojadę z panem — zaproponowała. — Pokażę inną drogę, bo, jakby to panu
powiedzieć, tamta fatalna nie prowadzi do Zamościa.
W błękitnych oczętach rozmówcy pojawił się wyraz niedowierzania.
— Nie?
— Ano nie — potwierdziła.
Ma taki piękny samochód i garnitur. Dobrze, że sobie nie kupił mapy. Spadł mi jak
z nieba — myślała, spoglądając na niego spod oka.
— A nie wybiera się pani na cmentarz? — Przerwał jej rozmyślania.
— Przeciwnie, właśnie wracam.
Zażywna staruszka energicznie podjęła konwersację i zaraz tego pożałowała. Jej
rozmówca zdziwił się. Patrzył to na nią, to na rozbity znicz, to na cmentarz i znowu
na nią. Poczerwieniała z zażenowania.
— Byłam już na cmentarzu. Zamierzałam odwiedzić dwa groby, ale zaczęło się
ściemniać i rozmyśliłam się.
Teraz to ona się tłumaczyła, a on uważnie ją obserwował.
— A na parkingu wypadło mi wszystko z torebki i znicz, który mi został, potłukł
się. Zresztą dzisiaj i tak na grobie, który odwiedzam, ktoś już zapalił świecę. O tam.
— Pokazała ręką wciąż widoczną z oddali płonącą lampkę.
— Gdzie, gdzie? — zainteresował się. Wpatrywał się w migocący samotnie
płomyk, jakby chciał wzrokiem przeniknąć pogłębiający się mrok. — Tam? Tam pod
samym murem? — dopytywał się.
— No, tam — potwierdziła, zaskoczona jego reakcją.
Miała wrażenie, że twarz wpatrzonego w cmentarny mur mężczyzny przeszła
błyskawiczne przeobrażenie. Wykrzywiona brzydkim grymasem, postarzała się
w jednej chwili o kilka lat. Barbara poczuła się nieswojo, szczególnie że gdy odwrócił
się znowu w jej stronę, jego wzrok był chłodny i przenikliwy. Przez chwilę sondował
ją uważnym spojrzeniem, a potem niespodziewanie uśmiechnął się i… znowu
wyglądał jak chłopiec. W końcu zrobił zapraszający gest i ruszył w kierunku
samochodu. Po drodze zapytał obojętnym tonem:
— To tam też jest cmentarz?
— Jest. To bardzo stara nekropolia — odparła cicho starsza pani.
Dziwna zmiana na twarzy rozmówcy, kiedy patrzył na cmentarz, zaniepokoiła ją.
Zaczęła nawet żałować pochopnej propozycji wspólnej podróży. Wtedy nagle
powiedział:
— Strasznie wygląda cmentarz o zmierzchu. Aż mi ciarki po plecach przeszły.
Wstyd się przyznać, ale za nic bym tam teraz nie wszedł.
Barbara odetchnęła z ulgą.
Miły chłopak, chyba mi się coś przywidziało. Jak to mówi Piotruś, niepotrzebnie
się sama nakręcam.
Wspomnienie powiedzonka wnuczka trochę zmniejszyło podejrzliwość Barbary.
By dodatkowo rozwiać jej wątpliwości na temat wspólnej podróży z nieznajomym,
jak na życzenie zza zakrętu drogi wyłonił się proboszcz miejscowej parafii.
— Przebóg, pani profesorowo, pani wciąż tutaj? O tak późnej porze? W dodatku
widzę, że wybiera się pani w podróż w bardzo miłym towarzystwie. Szerokiej drogi.
Szczęść wam Boże.
Duchowny dreptał skrajem drogi ku pobliskim zabudowaniom. Grubiutki, na
krótkich nóżkach, raczej toczył się drobnym truchtem, niż szedł przed siebie. Nie
zamierzał się wcale zatrzymywać. Uśmiechnięty od ucha do ucha uniósł na powitanie
rondo niewielkiego kapelusza i po chwili zniknął im z oczu.
To spotkanie ostatecznie uspokoiło Barbarę. A że szczupły mężczyzna
o chłopięcych rysach od pierwszej chwili zdobył jej sympatię, mimo chwilowych
wątpliwości skorzystała z zaproszenia.
II
Samochód skręcił łagodnym łukiem w prawo i wtoczył się na drogę z Tomaszowa
do Zamościa. Kluczenie wśród kolorowych kramów, wizyta na cmentarzu i rozmowa
z nieznajomym przeciągnęły wyprawę Barbary na odpust do Tarnawatki aż do
późnego wieczoru. Z drogi wśród pól, lasów i zagajników bukowych widać było teraz
jedynie siny pas asfaltu i wydłużone cienie pojedynczych przydrożnych drzew.
Ciemność powoli spowijała widoki, z których słynie Roztocze. Poprzecinane
wstęgami pól uprawnych i kwiecistych łąk pagórki, urozmaicone kępami drzew
i zarośli, malowniczo położone i często widoczne od drogi kopuły cerkwi, wieże
kościołów, pałacyków, kolorowe wiejskie cmentarze różnych wyznań — to wszystko
tonęło w pogłębiającym się z każdą chwilą mroku. Niezadeptana i nieco odludna
kraina, urzekająca pięknem nieskażonej natury, szykowała się do snu.
Atmosfera podróży była przyjemna, choć początkowo kierowca był małomówny.
Jedynie z rzadka manifestował pomrukami udział w dyskusji. Obecność takiego
rozmówcy zazwyczaj nie zniechęca kobiet, a wręcz przeciwnie — inspiruje do
obszernych wypowiedzi, dlatego starszej pani buzia nie zamykała się przez całą
drogę. Jakby zamierzała zrekompensować towarzyszowi podróży brak widoków za
oknem. Jego nikłe zaangażowanie w konwersację nie zniechęciło Barbary.
— Pan z daleka? — Pasażerka była bezpośrednia do bólu.
— Z daleka — powtórzył jak echo.
Taka odpowiedź była oczywiście rozczarowująca.
— Z Warszawy? — Barbara dokładnie przyjrzała się rejestracji samochodu i teraz
drążyła temat w nadziei, że dowie się czegoś więcej.
— Z Warszawy — przytaknął.
— W Zamościu pierwszy raz?
— Taaak.
— Od dawna?
— Od wczoraj.
— Wizyta u rodziny? — Uśmiechnęła się przymilnie.
— Interesy — burknął niechętnie.
A to mruk — pomyślała Barbara i zirytowana zaczęła się wiercić na siedzeniu.
— Można chociaż wiedzieć, czym się pan zajmuje?
Po tym pytaniu zapadła chwila ciszy.
— A, prawda, przecież pan już mówił — przypomniała sobie.
Zaskoczony kierowca odwrócił się na moment w stronę pasażerki.
— Przecież wspominał pan, że fotografuje i że nie jest duchem — wypomniała mu
głupi żart.
— A tak, tak, mówiłem — zreflektował się.
— Mamy piękną pogodę, to zapewne zdjęcia się udały? — Barbara bardziej
stwierdziła, niż zapytała, dlatego kierowca nie odezwał się, a tylko skinął głową.
— Skoro zabłądził pan w okolicach Tymina i Werechań, to pewnie pracował pan na
szlaku cerkiewnym. — Starsza pani nie odpuszczała.
Mężczyzna od początku rozmowy przyjął strategię unikania odpowiedzi, więc
i tym razem mruknął tyko:
— Uhm.
Zbywanie rozmówczyni powodowało jednak kolejne pytania, co stawało się
nieznośne.
— Przypuszczam, że dużo pan wie o tych terenach, skoro przyjechał pan tu
fotografować. — Paplała jak najęta.
Miał serdecznie dość. Fiasko potakiwania wymusiło nową strategię. Tym razem
zaprzeczył:
— Ale skąd! Przeciwnie, chętnie usłyszę coś na ten temat. Choćby o cerkwiach…
Strzał był celny. Pasażerki nie trzeba było zachęcać do opowiadań. A że historia
Zamojszczyzny i Roztocza były pasją starszej pani, tematyka opowieści była
przesądzona.
— Cóż… — zaczęła — na tych terenach jest dużo zabytków sakralnych, skoro to
pana interesuje, ale szlaki architektury cerkiewnej często prowadzą na zupełne
odludzia. Niełatwo trafić do najpiękniejszych cerkwi w Radrużu, Korczminie,
Budyminie, Chłopiatyniu czy Woli Wielkiej.
Zerknęła na kierowcę, a ten się uśmiechnął.
— Przekonałem się. Coś w tym jest — przytaknął.
— Tutejsze miasteczka i wioski otacza piękny krajobraz, mało zmieniony przez
współczesną cywilizację. Takich miejsc jest niewiele nie tylko w Polsce, ale w całej
Europie. A fotografie to… o, ho, ho… wychodzą tu bajeczne. Mój nieżyjący mąż
pisał książki o tych stronach, a ja sama jestem historykiem sztuki — oświadczyła
z dumą.
— Macie tu kontakt z naturą i wielki spokój, można by rzec — wtrącił.
Starsza pani zastanawiała się przez chwilę.
— Teraz te tereny są ciche i spokojne, ale nie brakuje zabytków, po których widać,
że przez Roztocze przetoczyły się nawałnice dziejowe. Dramatycznie też tu bywało.
Przecież to pogranicze. Mimo wszystko z kresami związało życie kilka znanych
polskich rodów.
— Tak? A których? To bardzo ciekawe. — Zainteresował się nagle.
— A choćby Dzieduszyccy czy Tyszkiewiczowie, właściciele Tarnawatki
i dobroczyńcy pięknego kościółka, który minęliśmy przed chwilą. Krąży tu wiele
opowieści o tych rodzinach i o cudownym obrazie Matki Boskiej Łaskawej
z miejscowej świątyni.
— Mieszkają jeszcze na Roztoczu? — dopytywał się mężczyzna. Błyskawicznym
ruchem wyłączył i tak szemrzące radio.
— Z tego, co wiem, to nie.
Barbara zauważyła, że rozmówca zaczął uważnie słuchać tego, co mówi, i że
dyskretnie ją obserwuje. Zwolnił i co chwilę zerkał na nią. Samochód ledwie posuwał
się teraz do przodu. Właśnie minęli wieś Krynice i objechali wielki staw rybny, za
dnia bardzo urodziwy.
— Wiadomo o nich coś więcej? I co się z nimi stało? No, o arystokracji z tych
stron.
— Nie wiem, co pana interesuje. Dzieduszycki był znany głównie z tolerancji
religijnej. Wznosił cerkwie, kościoły katolickie, a nawet synagogi. — Barbara
zamilkła, by po chwili dodać: — Ale o jego zasługach mało kto dzisiaj pamięta.
A dokąd wyjechała rodzina? Nie mam pojęcia.
Przez chwilę znowu jechali w milczeniu. Mężczyzna, początkowo mało
zainteresowany, teraz wyraźnie czekał na dalszy ciąg opowieści.
— Tyszkiewiczowie też mieli zasługi na tym terenie. — Łaskawie wróciła do
tematu. — Ale, jak to bywa, najdłuższy żywot mają skandale.
— Ooo, jednym słowem, będą ploteczki — ucieszył się jej rozmówca.
Tym razem zanosiło się na specjalny „newsik”, bo starsza pani aż dostała
z przejęcia wypieków. Znowu zaczęła się wiercić na swoim siedzeniu. W końcu
wyrzuciła z siebie:
— Chodzi o Michała Tyszkiewicza. Też był niezależny i wyzwolony, ale raczej
społecznie. — Zaśmiała się. — Wdał się w skandaliczny romans, a potem wbrew
rodzinie ożenił się ze znaną piosenkarką kabaretową, słynną Hanką Ordonówną.
W tamtych czasach, Boże, co to była za sensacja! Latami wałkowano temat na
salonach. Nawet moja mamusia o tym opowiadała, kiedy byłam dzieckiem. To takie
romantyczne — westchnęła Barbara.
— Ha, ha, ha — roześmiał się kierowca. — A to mi dopiero sensacja!
— A właśnie, że tak. — Starsza pani rozzłościła się. — Młodzieńcze, wtedy nie
każdy mógł sobie żonę wybrać według głosu serca, że tak powiem.
Samochód pokonał już większość drogi z Tarnawatki do Zamościa. Właśnie mijali
wieś Łabunie.
— Widziałem tu za dnia otoczony figurami kościół i niewielki dworek — odezwał
się mężczyzna. — To musiał być kiedyś ładny majątek? — podpytywał.
Barbara utkwiła wzrok w ciemnościach za szybą samochodu.
— Tak, urocze miejsce, a tutejszy kościół z postawionymi na barokowym
ogrodzeniu posągami świętych to mój ulubiony. — Uśmiechnęła się. — Jeśli dobrze
pamiętam — dodała po chwili — ten majątek często zmieniał właścicieli. Oprócz
Oleśnickich żyli tu też Szeptyccy i chyba Tarnowscy.
— No, no! Co za nazwiska. O nich też już pewnie słuch zaginął? — Kierowca
obserwował z ukosa jej twarz.
— Tak, raczej tak — przytaknęła.
Samochód powoli wtaczał się na przedmieścia Zamościa. Mężczyzna,
nielustrowany przez Barbarę, wyraźnie się odprężył.
— Nie wspomniała pani nawet o Zamoyskich — zagadnął.
— Nie wspomniałam, to prawda — przyznała. — Bo jak okiem sięgnąć wszystko
tu do nich należało i oni jedni wciąż tu żyją. Czy właśnie to chciał pan wiedzieć? —
zapytała z przekąsem i ostentacyjnie zaglądnęła w twarz rozmówcy.
Albo nie zauważył i nie usłyszał, albo udawał. Milczał. Bez słowa wpatrywał się
w drogę i w iluminację świateł wokół murów obronnych miasta.
Ciekawe — myślała Barbara — czy dostarczyłam mu informacji, których
potrzebuje?
Ona też obserwowała, jak samochód zbliża się do zamojskiej starówki. Tuż za
Bramą Lwowską kierowca skręcił w prawo i po chwili jechali już wzdłuż murów
obronnych twierdzy. Za szybą samochodu z lewej strony błyszczały światła padające
z okien mijanych kamienic.
Jedzie prosto na parking przed katedrą. Nieźle sobie radzi jak na kogoś, kto jest
pierwszy raz w Zamościu — zastanawiała się. — Od samej Tarnawatki ani razu nie
zapytał o drogę. Ciekawe.
Zerkała na kierowcę. Dziwne zachowanie młodego mężczyzny nie uszło jej
uwadze. Wiele by dała, żeby się dowiedzieć, kim jest i czym się naprawdę zajmuje.
Kiedy zza zakrętu wyłonił się pomnik Jana Zamoyskiego, starsza pani znowu się
ożywiła i zaczęła opowiadać:
— Trzeba przyznać, że na punkcie hetmana Jana Zamoyskiego, założyciela
Zamościa, wszyscy tu mają lekkiego bzika. Pociąg, który jeździł do Zamościa,
nazywano oczywiście „Hetman”. Nawet grzyb, który toczy zamojską starówkę, nosi
tu nazwę „hetmański”. — Zachichotała.
— Grzyb? — Skrzywił się.
— Nazwiskiem hetmana wielkiego koronnego nazwano tu ulicę i największe
osiedle w mieście — wyliczała.
Jej rozmówca potakiwał głową ze zrozumieniem.
— Uhm — mruczał. — Przywiązanie do historii.
— O tak, wielkie przywiązanie. Pomnik Jana, założyciela Zamościa, stoi przed
byłym pałacem, a syn ostatniego ordynata, Marcin, jest tu od lat prezydentem.
— O, nie! — Kierowca aż podskoczył na swoim siedzeniu.
— Dlaczego nie? — Zdziwiła się, jakby w każdym ratuszu w Polsce urzędował
spadkobierca hetmana albo chociaż hrabia.
Mężczyzna zatrzymał samochód przed zamojską katedrą. Odwrócił się ku
Barbarze, żeby sprawdzić, czy z niego kpi, a ona zrobiła minę niewiniątka.
— Takie rzeczy się nie zdarzają. — Speszył się. — To jakby czas zatrzymać.
— Doprawdy, młody człowieku? — Zaśmiała się. — Może gdzieś indziej się nie
zdarzają. U nas to norma, że tak powiem — stwierdziła z widoczną satysfakcją.
Wyraz niedowierzania, który widniał na twarzy mężczyzny, nagle jeszcze się
pogłębił. Oczy mu rozbłysły, a usta rozchyliły się w dziwnym uśmiechu. Patrzył teraz
ponad głową Barbary, kompletnie oszołomiony, w róg ulicy Kolegiackiej.
— Co się stało? O co chodzi? — Szybko odwróciła głowę.
Teraz oboje patrzyli w tym samym kierunku. Z boku katedry, w blasku światła
latarni, na tle renesansowych kamienic pojawiła się dziewczyna w koronkowej sukni.
Z Rynku Wielkiego pełzły za nią sine opary jakiejś lotnej substancji. Na pustej ulicy
i w tej scenerii widok był niesamowity. Nic dziwnego, że mężczyzna znieruchomiał.
Kompletnie osłupiał. Barbara poczuła, że sprawy posunęły się za daleko.
— No, no, chłopcze, bez przesady. — Poklepała go po ramieniu. — To nic takiego.
To tylko aktorka wraca po spektaklu. Mamy tu Zamojskie Lato Teatralne. Opamiętaj
się, bo mi tu jeszcze zawału dostaniesz. — Teraz rzeczywiście z niego kpiła.
— Po południu zamknęli dla pieszych i samochodów całą tę ulicę. To dlatego jest tu
tak upiornie pusto — perswadowała jak dziecku.
Odwrócił się do niej, uśmiechnięty od ucha do ucha.
— Jaka szkoda — jęknął. — Po tych wszystkich opowieściach jestem teraz
rozczarowany. — Wyraźnie droczył się z nią.
Po ustach starszej pani też zaczął się błąkać uśmieszek.
— Zamość to nie tylko piękne miasto. Jest też bardzo stare i tajemnicze. Nie każda
mieszczka, którą tu spotkasz, a szczególnie nocą, będzie przebraną aktorką.
To magiczne miejsce jeszcze cię zaskoczy. — Mrugnęła do niego, rozbawiona.
— Ach, więc mam się spodziewać damskich upiorów w tej bajecznej scenerii?
I dobrze — żartował. — Kocham wszystkie piękne kobiety: rusałki, wiedźmy, zmory
i widziadła. — Demonstracyjnie rozpostarł ramiona.
Przed chwilą wyszli z samochodu i oboje stali teraz przed zamojską katedrą.
Powoli zaczynał siąpić deszcz. Barbara polubiła tego chłopca. Dawno nie spędziła
czasu tak miło jak podczas tej krótkiej podróży. Od śmierci Jana nie miała z kim
porozmawiać na ulubione tematy. Wyciągnęła rękę na pożegnanie.
— Dobranoc. A w podziękowaniu za podwiezienie dam panu radę. — Zrobiła
poważną i uroczystą minę. — Z kobiet nie warto sobie dworować, a z martwych
szczególnie. Te o przeklętych duszach bywają niebezpieczne. Przywoływanie ich
w mieście pełnym demonów historii, nieopodal pól i zamglonych mokradeł Roztocza,
to ryzykowna gra. Radzę uważać, bo się zemszczą. — Żartobliwie pogroziła mu
palcem.
W chwilę później, kiedy samochód na warszawskich rejestracjach toczył się powoli
w kierunku hotelu Mercure, Barbara skręciła w podcienie ulicy Staszica, przy Rynku
Wielkim. Zanim weszła do bramy zabytkowej kamienicy, odwróciła się jeszcze
w kierunku serca miasta. Kolorowa iluminacja na kamieniczkach z podcieniami,
przysłonięty kamiennymi schodami ratusz i parasole okwieconych kafejek — to
wszystko, feeria kształtów, barw i letnich zapachów, czyniło rynek bajecznym.
— Co za widok — szepnęła.
Można tu kompletnie stracić głowę — rozmyślała. — Zapomnieć o bożym świecie.
Zakochać się do szaleństwa, a nawet… — Coś jej w głowie przekornie i brutalnie
podszepnęło: — …a może nawet umrzeć?!
W jej umysł nagle jak sztylet wbiła się myśl, którą odsunęło w cień miłe
towarzystwo młodego człowieka. Przed oczyma stanął jej znowu samotny grób i list,
który leżał w domu. Mimo letniego upału poczuła chłód.
Zaraz, zaraz, to którego dzisiaj mamy? Znowu, jak w Tarnawatce, ogarnęła ją
panika. Nie ociągając się dłużej, weszła do kamienicy.
— Dobrze, że niebawem przyjeżdża Klara — zamruczała pod nosem. — Będzie mi
raźniej. Może przestaną mnie prześladować te niedorzeczne lęki.
* * *
Późną nocą w jednym z okien wytwornego hotelu Mercure wciąż paliło się światło.
Gość z apartamentu na pierwszym piętrze pakował walizki. Na zabytkowym
sekretarzyku stała rozpoczęta butelka coca-coli i szklanka wypełniona do połowy
musującym płynem. Młody mężczyzna właśnie wziął do rąk kolejny krawat, kiedy
radosnym sygnałem zadźwięczała komórka. Natychmiast przerwał monotonne
zajęcie. Wielkimi susami przemierzył pokój w drodze do parapetu, gdzie radośnie
podrygiwał telefon.
— Halo? — zapytał uprzejmie.
— Gdzie pan był, do cholery? Pół dnia nie mogę się dodzwonić! — Głos z drugiej
strony aż syczał ze złości.
— Byłem w terenie i miałem rozładowaną komórkę — padła beztroska odpowiedź.
— Nie płacę panu za bezmyślność! — wyżywał się rozmówca.
— Jestem zmęczony. Chce się pan dowiedzieć, co załatwiłem, czy nie? — przerwał
mu spokojnie klient zamojskiego hotelu.
W słuchawce zapadła cisza. W tej sytuacji młodzieniec przestał studiować swoje
odbicie w hotelowym lustrze i odezwał się pierwszy:
— Muszę przyznać, że kamienica, która pana interesuje, to straszny syf. Całe
miasto wygląda jak ilustracja z bajki, a ten budynek to istna ruina — relacjonował.
— Pana komentarze są zbędne — padła natychmiast cierpka riposta.
— A, taaak — przytaknął mężczyzna, zbierając znowu z podłogi porozrzucaną
garderobę. — Nie moja sprawa, na co pan wyrzuca kasę. Uprzedzam tylko, żeby nie
było potem pretensji.
— To jest na pewno ten dom? — przerwał mu rozgorączkowany głos po drugiej
stronie linii.
— Na pewno.
— Duża kamienica tuż przy Rynku Wodnym. Taki brązowy kolor elewacji? —
upewniał się mimo wszystko rozmówca.
Brązowy to może kiedyś był — pomyślał mieszkaniec ekskluzywnego apartamentu
hotelowego. Już nie panował nad ogarniającą go irytacją.
— Ma mnie pan za idiotę? Cały tydzień tu zmitrężyłem. To jest na pewno ten dom.
— To dobrze. A co z wywiadem na miejscu?
— Było ciężko. — Przystojniaczek demonstracyjnie narzekał, nie przerywając
pakowania. — Ale ma się doświadczenie w takich wywiadach. — Popisywał się.
— A więc z tych kręgów, które pana interesują, żyją tu już tylko Zamoyscy.
— Ma pan pewne źródło informacji? — z powątpiewaniem powiedział rozmówca.
— Mam. — Odpowiedź była krótka. — A teraz chcę się dowiedzieć, co z resztą
wynagrodzenia i o co w tym wszystkim chodzi. Jeśli mamy razem pracować…
— Pieniądze prześlę jak zawsze, zaraz po tym, jak dotrą do mnie listownie
wszystkie szczegóły i fotografie. — Przerwano mu tonem nieznoszącym sprzeciwu.
— To koniec naszej współpracy i lepiej będzie dla pana, jeśli zniknie pan z Zamościa
na zawsze. — Szczęknęła odkładana słuchawka.
Mężczyzna, który od dobrej chwili walczył wolną ręką z zamkiem torby podróżnej,
osłupiał. Z zaskoczoną miną siedział na podłodze przed bagażami.
— Halo, halo? — powtarzał zdezorientowany do aparatu, ale antypatyczny gość po
drugiej stronie już się rozłączył. — Był pan jak zwykle bardzo uprzejmy — mruknął
w końcu, patrząc na swój telefon. — Cholerny psychol. Coraz bardziej mi się to
wszystko nie podoba. Chyba rzeczywiście lepiej się stąd zwijać, i to szybko.
Mężczyzna niespokojnie rozglądał się po pokoju hotelowym.
Chociaż pakowanie bagaży i sprzętu fotograficznego nabrało tempa, kiedy płacił
rachunek za pokój, zbliżała się północ. Hotel Mercure pogrążony był we śnie.
— Wyjeżdża pan o tak późnej porze? — dziwiła się recepcjonistka.
Miał wrażenie, że to jedyna osoba czuwająca w uśpionym mieście.
Na parkingu hotelowym nie było żywego ducha. Zanim podszedł do samochodu,
rzucił okiem na zamojski rynek.
— Jak dekoracja z filmu kostiumowego — westchnął.
Przez chwilę patrzył na ciąg kamienic na wprost ratusza, gdzie zniknęła
współtowarzyszka jego wieczornej przejażdżki. Na wspomnienie sympatycznej
staruszki uśmiechnął się pod nosem. To magiczne miasto jeszcze pana zaskoczy —
dźwięczała mu w uszach jej obietnica.
Nagle na tle kamieniczek przemknęła podcieniami postać kobiety w długiej białej
sukni. Mężczyzna poczuł dziwny chłód, jakby zimny powiew wiatru gdzieś na
plecach. Obecność młodej kobiety na ulicy o tak późnej porze zaskoczyła go. Postać
jakby wyczuła jego obecność. Zatrzymała się i odwróciła głowę w kierunku rynku.
Patrzy tutaj? Ucieszył się. Zaraz, zaraz, ale dokąd biegnie? Śledził z oddali ruch
białej sukienki. O, cholera! Gdzie się podziała? Przecież nie mogła zniknąć. Parsknął
śmiechem. Zegar na zamojskim ratuszu wybił właśnie północ. Ech, te aktoreczki —
rozmarzył się warszawianin, choć urocze zjawisko gdzieś zniknęło, jakby zapadło się
pod ziemię. — Chciałoby się posiedzieć przy piwku pod kolorowymi parasolami.
Poznać bliżej niejedną mieszczkę w koronkowej sukni i pofiglować z nią na łóżku
z baldachimem. O bożym świecie zapomnieć, a nie… rudery oglądać — dumał,
sadowiąc się w samochodzie.
Skojarzył nagle cel swojej wizyty i oprzytomniał. Twarz mu stężała, a oczy nabrały
chłodnych błysków. Przypomnienie wieczornej rozmowy telefonicznej podziałało jak
zimny prysznic. Nie ociągając się dłużej, włączył silnik i z piskiem opon ruszył
w kierunku drogi wyjazdowej z Zamościa.
III
— Lato, lato wszędzie, zwariowało, oszalało moje serce — wokalista śpiewał
radośnie o najładniejszej porze roku.
Za oknem samochodu lało jak z cebra. Termometr pokazywał trzynaście stopni,
a po szybach ściekały wielkie krople deszczu. Padało od samego Barwinka.
Klara wytężała wzrok, wypatrując miejsca, gdzie mogliby spokojnie wypić kawę.
Była zmęczona i zmarznięta. Pasażer czerwonego bmw poruszył się na swoim
siedzeniu.
— Jak tam, aghapi mu1
, dajesz radę, czy chcesz się ze mną zamienić? — zapytał
troskliwie.
Wykrzywiła twarz w uśmiechu.
— Zamienimy się na postoju — odparła, nie odrywając oczu od mokrej jezdni.
Samochód toczył się płynnie po szarym asfalcie. Żeby odpędzić zmęczenie, Klara
zaczęła nucić pod nosem z Formacją Nieżywych Schabuff:
— Piszę i wymyślam słowa piosenki… — Odruchowo wystukiwała palcem na
kierownicy partię perkusji pomiędzy wersami. — …żebyś pomyślała, jak jestem
wielki…
Powoli ogarniało ją rozbawienie. Przypomniała sobie zaloty Jorgosa sprzed
dziesięciu lat. Wtedy, na Mazurach, była piękna słoneczna pogoda. Jej mąż popisywał
się pływaniem w jeziorze, chociaż dla Greka, nawet wychowanego w Polsce,
temperatura dwudziestu trzech stopni to iście spartańskie warunki. Dopiero kiedy
zamieszkali na jednej z wysp Morza Egejskiego, na Toros2
, zrozumiała, jakim
desperackim wyczynem była tamta kąpiel w jeziorze dla takiego zmarzlucha jak on.
— Lato, lato wszędzie — mruczał teraz, zdegustowany, obserwując licznik
samochodowego termometru.
Pod pytającym spojrzeniem Klary jego oblicze rozpogodziło się.
— Będzie dobrze. Lato się dopiero zaczyna. Będzie cieplej — skwapliwie
zapewniał sam siebie.
Twarz Klary była coraz bardziej zatroskana.
— Włączyć ogrzewanie?
— Żartujesz sobie? Wyglądam, jakby mi było zimno?
Uśmiechnęła się pod nosem. Zerknęła na upchnięte w skórzane sandały dwie pary
skarpet, dwa najcieplejsze swetry, ubrane niedbale jeden na drugi, i bez przekonania
pokiwała przecząco głową.
Dobrze, że do Zamościa już niedaleko. Barbara się nim zajmie — myślała.
Klara kochała siostrę nieżyjącego ojca, tak jak on nieźle zakręconą na punkcie
historii. Atmosfera w mieszkaniu wujostwa na zamojskiej starówce była wyjątkowa.
Szczególnie za życia męża Barbary dom dwojga historyków tętnił życiem. Okna
wielkiej kuchni wychodziły na jedno z przechodnich podwórek, które
w renesansowym mieście tworzą system przejść na sąsiadujące ulice. Właśnie
z zamojskimi podwórkami Klara łączyła barwne wspomnienia z dzieciństwa.
Każdy z tych zabytkowych okwieconych placyków to materiał na piękną opowieść.
Zamojskie podwórka to ważny kawałek mojego życia — rozmarzyła się.
Wciąż padało. Jorgos bez zapału spoglądał na przesuwający się za szybą
samochodu krajobraz i milczał. Może przez to, a może przez pochmurną nostalgiczną
pogodę Klara nagle zatęskniła za swoim dzieciństwem. Przed oczami stanęło jej
mieszkanie wujostwa, a przede wszystkim kuchnia, gdzie pani profesorowa i jej
gosposia gromadziły domowe przetwory. Pod sufitem wisiały warkocze czosnku
i suszonych grzybów, a na parapetach stały słoje z miejscowym miodem i nalewki
gospodarza. To tutaj, o dziwo, najchętniej przesiadywali goście, podobnie zresztą jak
Klara. Raczyli się domowymi specjałami i wyglądali przez okno na podwórko przy
Staszica. Z kolei okna salonu z wysokim belkowanym sufitem wychodziły na
zamojski rynek. W tym przestronnym pomieszczeniu z antresolą pełną książek
i z obrazami przodków na ścianach, Klara poznała w dzieciństwie poczet królów
polskich. W zabytkowej kamienicy z widokiem na serce twierdzy, która oparła się
dwukrotnie najazdowi Szwedów, lekcje historii w wydaniu stryja były szalonymi
happeningami. Dla Klary, córki pianistki i wybitnego archeologa, wakacje u wujostwa
w Zamościu były częścią edukacji.
Podczas gdy większość jej polskich rówieśników mieszkała w swoim kraju i latem
niekiedy podróżowała za granicę, z Klarą było przeciwnie. Mieszkała w Grecji i tylko
wakacje spędzała u ciotki w Zamościu. W życiu Klary wszystko przeważnie stało na
głowie, a że wspomnienia związane z Zamościem były jednymi z najlepszych w jej
tułaczym życiu, możliwość odwiedzenia Barbary przyjęła z entuzjazmem. Wspólny
wypad do Polski miał też zrekompensować żonie greckiego marynarza ciągłą rozłąkę
z mężem. Oboje z Jorgosem cieszyli się wyprawą do Zamościa. Biorąc pod uwagę
kapryśną strefę klimatyczną, Klara trochę pochopnie obiecała Jorgosowi
nadzwyczajny urlop na kresach Polski, ekscytujący wyjazd do pobliskiego Lwowa,
włóczęgi po lesie, wycieczki rowerowe, a przede wszystkim polskie wesele.
Teraz wychyliła się w kierunku przedniej szyby i popatrzyła z niepokojem na
zachmurzone niebo.
— Meteorologicznie dobrze to nie wygląda — westchnęła. — Z ambitnych planów
tylko wesele nam zostało.
Co jak co, ale biesiadować to Grecy lubią. Uśmiechała się, zerkając na męża.
* * *
Wieczorem w salonie kamienicy przy ulicy Staszica w Zamościu, w staromodnych
fotelach z kwiecistym obiciem siedziały dwie kobiety. Ulewny deszcz bębnił w szyby
okien.
— Och, Klaruniu… — Oczy Barbary promieniały zachwytem. — Ten twój
Jorgos… — Starsza pani kręciła z podziwem głową. — Wysoki, szczupły, ciemne
włosy, i ta pociągła twarz — wyliczała. — To nie jest nawet Alain Delon. To… bo ja
wiem? — Rozmarzyła się.
— Oczywiście, ciociu, że nie Delon — przerwała jej rozbawiona Klara. — Jeśli
już, to Apollo. — Mrugnęła do rozmówczyni.
— Nie żartuj sobie, dziewczyno, ale pilnuj go, że tak powiem.
— Spokojna głowa. Mój piękny mąż jest wyjątkowo przezorny, sam się upilnuje.
— Przezorny? Czyżby się żony bał? — podpytywała ciotka.
— Żony nie… — Klara pochyliła się w kierunku Barbary i szepnęła: — …ale
mamusi. Ze starszą panią Kanellopoulou nie ma żartów.
— Mamusi się boi? Coś podobnego — dziwiła się starsza pani.
Tymczasem z kuchni dochodziły odgłosy ucztowania.
— Smakowało? — dopytywała się po raz kolejny Józefa.
— Mmm — zabrzmiała nieartykułowana odpowiedź Jorgosa.
— Smakowało — sapała zadowolona gosposia Barbary. — Bardzo się cieszę.
To może Jerzy3 spróbuje jeszcze i tego. — Trzasnęły drzwi lodówki. Po stole
z piskiem przesuwały się półmiski. — To zrobiła pani Barbara. Też można
spróbować. — Zachęcała z mniejszym entuzjazmem.
— Aaa. — Biesiadnik usiłował uprzejmie podjąć dyskusję.
— Nie musi do mnie rozmawiać, nie musi — przerwała mu gosposia. — Ja będę
mówiła. Niech sobie nie przeszkadza. A po polsku wszystko rozumie?
Degustator kiwnął potakująco głową.
— Aaa, to pięknie. To niech je, a ja nalewki przyniosę.
Kapcie gosposi zaczłapały w głębi kuchni. Kiedy trzasnęły drzwi do spiżarni,
uwolniony od towarzystwa Józefy Jorgos błyskawicznie pojawił się w salonie.
— Ratunku — jęknął. — Oczywiście, wszystko jest bardzo smaczne — zapewniał
Barbarę, słysząc za plecami kroki powracającej prześladowczyni.
— Józefo… — Pospieszyła z pomocą ciotka Klary. — Niech no Józefa zostawi tę
nalewkę w kuchni i pójdzie do pokoju gościnnego. Pościelić trzeba gościom.
Są zmęczeni.
Gosposia stała przez chwilę w salonie z butelką nalewki i zawiedzioną miną. Potem
popatrzyła na Barbarę z wyrzutem i wróciła do kuchni.
— Dobra z niej kobieta — powiedziała Barbara w kierunku drzwi, za którymi
zniknęła Józia — ale jest nadopiekuńcza i przekarmia nas. Kiedy spędza kilka dni na
wsi, u swojej siostry, głodujemy razem z moją kotką Simoną, żeby choć trochę
zrzucić. Z tego przejedzenia noszę już rozmiar pięćdziesiąt. — Starsza pani
wymownie obciągnęła sweter na wydatnych biodrach. — A moja biedna Simonka nie
ma apetytu na myszy — żaliła się.
Kocica, wylegująca się u stóp swojej pani, w rzeczy samej nie wyglądała na
zagłodzoną. Klara z trudem pohamowała uśmiech.
— Całe szczęście, że pojawił się w domu mężczyzna. Gość w dom, Bóg w dom,
chłopcze, że tak powiem. Józefa będzie teraz o ciebie dbać — ucieszyła się Barbara.
— Jestem zdecydowany się poświęcić — zażartował Jorgos. — Ale od jutra.
Dzisiaj marzę tylko o kąpieli i wygodnym łóżku.
— Tak, tak — potakiwała Klara. — Potraktuj obietnicę Jorgosa poważnie. On jest
w stanie się dla was poświęcić. Powiedziałabym, że upodobanie do biesiadowania ma
we krwi. Obfite posiłki w miłym towarzystwie to grecka specjalność. Mam nawet dla
niego atrakcję w tym względzie.
Sięgnęła do wiszącej na oparciu krzesła torebki i położyła na stole białą kopertę
z kolorowym nadrukiem.
— Jesteśmy zaproszeni na ślub i wesele hrabiego Adama Sokolskiego — ogłosiła
triumfalnie.
Dobra atmosfera prysła w jednej chwili. Twarz Barbary zrobiła się biała jak
pergamin.
— To wy, Klaruniu, przyjechaliście do Zamościa na ten ślub? Piałaś coś
o interesach na Roztoczu i przez to, a raczej chciałam powiedzieć, że dlatego…
— Barbara nagle zgubiła wątek wypowiedzi. Wpatrywała się w oczy Klary
z wyrazem źle skrywanego lęku.
— Co się stało, ciociu? O co chodzi z tym ślubem?
— Ja też dostałam taki list — odpowiedziała cicho.
— No i? Bo widzę, że masz jakiś problem. — Klara zachęcała Barbarę do
zwierzeń.
— Ja nie znam tych ludzi — kategorycznie stwierdziła Barbara.
— Ja też mało znam Adama. Poznaliśmy się przelotnie podczas mojego stażu
w akademii policyjnej w Londynie. Zimą pomogłam mu się zakwaterować, gdy
przyjechał w sprawach biznesowych do Grecji, a tydzień temu dostałam
niespodziewanie list z zaproszeniem na jego ślub. Zapamiętał, że jestem Polką i że
mam rodzinę w Zamościu. To ładnie z jego strony. Aaa… — przypomniała sobie
Klara. — A przy okazji pobytu w Polsce zamierzamy z Jorgosem kupić chatę na
Roztoczu. To jest powód biznesowy naszej wizyty — pochwaliła się.
Barbara patrzyła na Klarę z dziwnym wyrazem twarzy.
— Bardzo uprzejme ze strony tego pana, że was zaprosił na ślub, choć was słabo
zna — szepnęła. — …ale ja nikogo z tej rodziny nie znam — upierała się.
— Jeśli tylko taki masz problem, to na pewno można ten fakt jakoś wyjaśnić —
pocieszała ciotkę Klara. — Jak myślisz, Jorgos? — Odwróciła się do męża.
Młody mężczyzna od dobrej chwili przysypiał na kanapie w półleżącej pozycji.
— Tak, oczywiście, że się poświęcę — mruknął półprzytomnie przez sen,
zagadnięty przez żonę.
Klara wybuchła głośnym radosnym śmiechem.
— Jak zwykle nie ma pojęcia, o co go pytam. — Kiwała głową z politowaniem.
— To sobie porozmawialiśmy — dogadywała mu. — A teraz obudź się — zażądała
i delikatnie potrząsnęła męża za ramię. Wciąż się śmiała, rozbawiona jego
oszołomioną miną.
Barbara otworzyła usta z zamiarem rozwinięcia tematu zaproszeń na ślub, ale
popatrzyła na swoich gości i rozmyśliła się.
Nie widziałam tego dzieciaka z dziesięć lat. — Wzruszona przyglądała się
bratanicy. — Co mnie napadło? Chyba oszalałam, żeby psuć młodym wymarzone
wakacje na kresach z powodu irracjonalnych lęków. Co by powiedział mój świętej
pamięci brat na to, że wciągam ich w swoje kłopoty? — wyrzucała sobie w myślach.
Ta refleksja podziałała mobilizująco. Barbara energicznie jak na swoją tuszę
poderwała się z krzesła i ruszyła w kierunku holu.
— Chodźcie, proszę, pokażę wam pokój. Powinniście odpocząć.
— Nie skończyłyśmy jeszcze naszej rozmowy. — Klara się ociągała.
— Przeciwnie, skończyłyśmy — zaprzeczyła Barbara.
— Odniosłam wrażenie, że chcesz się ze mną podzielić wątpliwościami na temat
przyjęcia weselnego Adama… — Nalegała na dalsze zwierzenia ciotki.
— A o czym tu rozmawiać? — skwitowała Barbara. — Jestem stara. Nie akceptuję
obcych ludzi i wydarzeń, które mi zakłócają spokój. Kiedy będziesz w moim wieku,
przekonasz się, jak to jest, że tak powiem — zbagatelizowała rozpoczętą niefortunnie
dyskusję.
Klara pozornie zaakceptowała tłumaczenie ciotki, ale spod oka bacznie
obserwowała jej twarz. Była pewna, że do przerwanej rozmowy warto wrócić.
IV
Jorgos wodził oczyma po straganach z warzywami. Przy śniadaniu zapragnął
ujawnić swoje nowoczesne poglądy na życie i oświadczył kobietom, że osobiście
zrobi zakupy dla Józefy. Oto dlaczego z wiklinowym koszem i listą płodów rolnych
przeciskał się teraz pomiędzy ludźmi. Na zamojskim „rynku zielonym”4
, czyli
bazarze owocowo-warzywnym, było tłoczno. Niestety, od momentu, kiedy Klara
zniknęła w pobliskiej księgarni, miał wrażenie, że podjął się niewykonalnego zadania.
Miejscowe przekupki przekrzykiwały się. Nawet mimowolne spojrzenie klienta na
wystawiony towar nie obywało się bez komentarza.
— Te tutaj pomidory z ręką na sercu polecam. Sama je rano z zagonka zbierałam.
Świeżutkie są — łgała któraś jak najęta.
— No i czego się zastanawia, jajek takich jak z mojego stragana w sklepie nie
kupi — przekonywała inna.
Jorgos błąkał się po niewielkim placu, zdezorientowany. Obcojęzyczny jazgot
przytłoczył go.
Grek na polskim bazarze. Jestem desperatem — stwierdził w myślach.
Osaczony przez handlarki kupił w końcu pomidory, bo świeżutkie, czereśnie, bo
niepryskane, i jajka od kurek, co to tylko ziarnem karmione.
Z kłopotliwej sytuacji wybawił go powrót Klary.
— I jak ci idzie? — Zaglądnęła do koszyka. — Całkiem nieźle — pochwaliła go.
— Muszę natychmiast zapalić i wypić kawę — burknął.
W drodze do domu zapytał nagle:
— Klara?
— Tak?
— Co jedzą kury?
— Ziarno, a co?
— Nic. Tak się zastanawiam…
Po kilku brzydkich deszczowych dniach nad Zamojszczyzną zabłysło słońce.
Na zabytkowych uliczkach Zamościa pojawili się turyści. Klara poprowadziła męża
skrótem przez podwórko łączące ulicę Zamenhofa z Pereca. Minęli hotel Renesans
i weszli w podcienie ulicy Ormiańskiej.
— Nareszcie — mruknął. — Zaraz będziemy w domu.
— Skąd wiesz? — Wzrok Klary, rozbiegany po wystawach sklepowych, zatrzymał
się na twarzy męża.
— Bo poznaję te podcienie. Jestem marynarzem i mam świetną orientację, nawet
na morzu. — Był z siebie bardzo dumny.
— Na morzu to może masz…
— Co? Znowu się zgubiłem? — Jęknął. — Przecież to małe miasto.
— Małe. — Zgodnie kiwnęła głową.
— To gdzie jesteśmy?
— W Zamościu. — Zaśmiała się. — A podcienie opasają cały Rynek Wielki, ale są
też na niektórych ulicach i na pobliskim Rynku Solnym. Jesteś w Mieście Arkad.
Romantycznie to wygląda, nie uważasz? — Cmoknęła naburmuszonego Jorgosa
w policzek.
— Rzeczywiście. — Uśmiechnął się kwaśno.
— Nie przejmuj się — pocieszała go Klara. — Kiedyś też tak miałam. Przez
przechodnie podwórka i podcienie łatwo tu stracić orientację. Przywykniesz.
— Romantyczne? — mruczał Jorgos, spoglądając sceptycznie na białe łukowate
sklepienia rozpostarte nad chodnikiem.
— Chodź, wilku morski, i przestań się boczyć. — Szarpnęła go nagle za rękaw
Klara. — W sklepie z sukniami ślubnymi zauważyłam Adama. Przywitamy się
z panem młodym.
Hrabia Adam Sokolski był mężczyzną w tym szczególnym wieku, w którym
siwych włosów na skroniach przybywa, a rozsądku… ubywa. Jego powierzchowność
można było celnie scharakteryzować jednym słowem — przeciętna. Obejście
światowca i siedmiocyfrowe konto w banku czyniły go jednak wielce atrakcyjnym dla
kobiet. Adaś, jak pieszczotliwie go nazywano, nawet w polonijnych sferach
arystokratycznych, gdzie nie brakuje majętnych lowelasów, był od lat obiektem
pikantnych plotek i żartów. Wieść o jego planowanym małżeństwie z młodziutką
Polką, szefową kancelarii prawniczej w Londynie, była sensacją sezonu. Przyjęto ją
z dystansem i niedowierzaniem, a za najszczęśliwszą kobietę, oprócz panny młodej,
okrzyknięto matkę hrabiowskiego jedynaka. Owdowiała przed piętnastu laty hrabina
Anna Sokolska straciła już bowiem nadzieję, że jej syn kiedykolwiek zmądrzeje.
Tymczasem wszystko przeczyło obiegowym opiniom o jedynym spadkobiercy
rodowej fortuny.
Hrabia Adam towarzyszył właśnie swojej wybrance podczas przymiarki sukni
ślubnej, a utrata jego kawalerstwa była kwestią najbliższych dni. Na widok Klary,
wchodzącej do niewielkiego sklepu, rozpromienił się.
— Witam, witam! Co za niespodzianka! Już przyjechałaś?
— Tak, mam tu rodzinę, jak wiesz. Poznaj mojego męża. To jest Jorgos.
— O, ho, ho! Od razu widać, że prawdziwy Grek. Jestem Sokolski — mężczyzna
przedstawił się i wyciągnął w kierunku jej towarzysza rękę.
Na tak sformułowane powitanie Jorgos skrzywił się i lodowatym spojrzeniem
zmierzył znajomego Klary. Odwzajemnił uścisk, ale nie odezwał się ani słowem.
Niefortunna prezentacja spowodowała konsternację. Na szczęście z głębi sklepu
odezwał się kobiecy głos:
— Adamie, jesteś?
Z zaplecza wyszła młoda kobieta objuczona pakunkami. Była ładna i bardzo
młoda. W prostej czerwonej sukience i w czerwonych butach na niewielkim obcasie
wyglądała nienagannie. Burza krótkich blond włosów, wystylizowanych na niedbale
rozczochrane, opadała jej grzywką na oczy. To one przyciągały uwagę w twarzy
o jasnej karnacji i pięknie wykrojonych ustach. Nie kształt i zielony kolor oczu robiły
wrażenie, ale ich wyraz. Młoda kobieta o delikatnym wyglądzie miała silne,
przenikliwe spojrzenie.
— Zabierz ode mnie tę paczkę, proszę. — Podała hrabiemu pakunek. — Może byś
mnie przedstawił? — Uśmiechnęła się łaskawie do narzeczonego, który na jej widok
kompletnie stracił głowę.
— A, tak, oczywiście — zreflektował się. — Małżeństwo polsko-greckie, Klara
i Jorgos, moi znajomi.
— Kamila Guzik — przedstawiła się piękność i obrzuciła Jorgosa uważnym
spojrzeniem. — Miło mi. — Uścisnęła dłoń Klary.
W taki sposób wita pewnie klientów w swojej kancelarii. Ma silną osobowość
i anielskie oblicze — pomyślała Klara. — A pan hrabia to urodzony pantoflarz. Oto
tajemnica jego fascynacji Kamilą i fiaska poprzednich nieudanych związków.
Obserwowała narzeczonych. Po prezentacji ukochanej, gdy padło jej mało
prestiżowe nazwisko, hrabia zrobił się czerwony po uszy. Patrzył na Jorgosa,
widocznie speszony, a ten, nieświadom zawiłości języka polskiego, uśmiechał się
uprzejmie.
O, cholera, toż tu się szykuje ewidentny mezalians. Głupkowaty uśmieszek Jorgosa
to w tej sytuacji katastrofa — zreflektowała się Klara i szturchnęła męża, że aż
podskoczył.
— Jak przygotowania do ślubu? — wykrztusił zdezorientowany.
— Mnóstwo spraw do załatwienia. Z niczym nie możemy zdążyć. Mojej matce
zależało na tym, żeby ślub odbył się w Zamościu. W pewnym sensie pochodzimy
z tych stron — rozgadał się Sokolski.
— Czyli powrót do korzeni — podtrzymywał rozmowę Jorgos.
— Tak to można ująć — przytaknął rozmówca. — W Londynie skończyłoby się na
uroczystym obiedzie, tutaj wesele będzie iście królewskie. Prawie dwustu gości.
— Wielkie przyjęcie. Pamiętacie wszystkich zaproszonych? — dopytywała się
Klara.
— Przy takiej liczbie? Czy ja wiem… Kochanie…? — Hrabia wpatrywał się jak
w obraz w przyszłą żonę.
— No cóż, w szczegółach, to nie. — Wzruszyła ramionami. — Ważne, że będą
znajomi młodzi ludzie. Będzie pyszna zabawa. — Ożywiła się.
— Faktycznie, oprócz mojej matki i krewnego ojca, który objawił się nagle parę
tygodni temu w Glasgow, seniorów się na ślubie nie spodziewamy.
— Nie znałeś krewnego ojca? — wyrwało się Klarze.
Piękność w czerwonej sukience obrzuciła ją karcącym spojrzeniem, ale Sokolski,
bezpośredni do bólu, już zaczął opowiadać:
— Nie znałem. Nie utrzymywaliśmy kontaktów, ale na wieść o moim ślubie Rudolf
Sokolski pofatygował się nawet do Polski. Przyleciał do Warszawy już w ubiegłym
tygodniu, z kamerdynerem i ulubionym yorkiem. Piesek ma reumatyzm i cały czas
paraduje w kratkowanym skafanderku i pantofelkach. Podobno to bardzo osobliwa
para. Wszędzie, gdzie się pojawią, budzą sensację. Staruszek prosił o rozmowę ze
mną przed ślubem. Od wczoraj jest w Zamościu. Miałem go dzisiaj odwiedzić
i wreszcie poznać, ale wpierw muszę załatwić parę pilnych spraw dla Kamilki. W tej
sytuacji ma szczęście poznać najpierw pannę młodą. — Sokolski nie spuszczał oczu
z odsłoniętych ramion swojej wybranki. — Więcej staruszków nie będzie —
podsumował swoją opowieść, wielce kontent.
— A Barbara Kowalska, moja ciotka? Ma siedemdziesiąt lat — wtrąciła się nagle
przekornie Klara.
— Będzie gościem? — Hrabia łypnął na nią.
— Tak.
— Doprawdy nie kojarzę. — Potrząsał głową z zakłopotaniem.
— Nie przypominam sobie. — Kamila zmarszczyła piękny nosek.
Oboje wyczekująco patrzyli na Klarę.
— Zaskoczę was, ona też sobie nie przypomina. — Klara zaśmiała się.
— Gości zapraszała również mama Adama. To się na pewno da jakoś
wytłumaczyć — zbagatelizowała problem Kamilka.
— Tak — przytaknęła Klara. — Na pewno. My też tak uważamy.
— Adasiu, przeproś państwa, bo starszy pan się na mnie obrazi. — Narzeczona
patrzyła wymownie na przyszłego męża.
— Wybaczcie. — Adam demonstracyjnie rozłożył ręce. — Obowiązki.
Przyszli państwo młodzi po wymianie kolejnych uprzejmości opuścili sklep
i ruszyli w kierunku hotelu Renesans. Już na chodniku dogoniły Kamilę ekspedientki.
— Proszę pani, proszę zabrać wizytówkę. Jeśli będą potrzebne jeszcze jakieś
poprawki, to szefowa prosi tylko o wcześniejszy telefon. Latem jest dużo ślubów, ale
może pani dzwonić o każdej porze. Jesteśmy do dyspozycji. Pracujemy do późnej
nocy, czasem nawet do rana.
— Dziękuję. Zajrzę do was na pewno. Chyba jeszcze skrócimy welon. — Kamila
Guzik uśmiechnęła się chłodno.
Kiedy przyszli państwo Sokolscy oddalili się nieco, ekspedientki zaczęły się kłócić.
— Wcale nie jest ładna. Nie podoba mi się. A takiej sukienki ślubnej to ja bym nie
chciała. Wielkie mi mecyje z tą paniusią.
— Nie chciałabym, nie chciałabym — przedrzeźniała ją koleżanka. — A kto by
tobie taką suknię kupił, co? Ten twój Heniek?
— Dziewczyny, o co chodzi z tą suknią? — zagadnęła je zaciekawiona Klara.
Wciąż stali z Jorgosem przed sklepem z konfekcją ślubną. Kobiety przestały się
kłócić i odwróciły się w kierunku Klary. Oglądały ją uważnie od stóp do głów.
Skromne letnie ciuchy i brak makijażu wyraźnie dobrze wpłynęły na ich nastawienie
do niej. Lustracja wypadła pozytywnie. Jedna z nich obejrzała się za znikającą parą
narzeczonych i zaczęła z przejęciem opowiadać:
— Ta pani przyniosła do nas wczoraj sukienkę i mówi, że nie leży i żeby
dopasować. Że uprawiała ostro „fitnessy”, bo chciała schudnąć, i teraz suknia jest za
luźna.
— Sukienka leżała jak marzenie — wtrąciła się druga ekspedientka.
Koleżanka zgromiła ją spojrzeniem i kontynuowała:
— Szefowa jej tłumaczy, że nie warto rozpruwać zaszewek pod biustem, bo
materiał ma wszędzie ozdobne koraliki i może nie zszyje się ładnie.
— A ta swoje, że suknia jest za luźna — znowu dobiegło z boku.
Rozmówczyni Klary nie było dane bez przeszkód się wypowiedzieć. Ponownie
posłała koleżance niechętne spojrzenie i dokończyła:
— Nie wzięłybyśmy się za to, bo roboty mamy huk, ale jak ten pan zaproponował
za poprawkę tysiąc złotych, no to szefowa też zauważyła, że trochę ta sukienczyna
luźna. Poprawkę osobiście zrobiła, a przy prasowaniu… — Dziewczyna teatralnie
zawiesiła głos. — …Kaśka przetłumaczyła z francuskiego metkę. Bo Kaśka w szkole
miała francuski.
Sprzedawczynie patrzyły na siebie porozumiewawczo. Kaśka potakiwała głową
z przejęciem.
— No i…? Co było napisane? — zachęcała je Klara.
Teraz wreszcie z wypiekami na twarzy wypowiedziała się obszerniej Kaśka:
— Paryż, Karl Lagerfeld, pojedynczy projekt, prawa do modelu zastrzeżone. Tak
było napisane. — Sapnęła z przejęciem.
Jorgos aż gwizdnął z wrażenia.
— Proszę pani, szefowej to mało cucić nie było trzeba! — Szwaczki
przekrzykiwały się teraz. — Czekałyśmy dzisiaj na odbiór tej poprawki jak na ścięcie,
ale wszystko się odbyło elegancko i spokojnie. Na szczęście przeróbka się jej
spodobała. Była tak zadowolona, że jeszcze kupiła u nas i zostawiła do skrócenia
letnią garsonkę — pochwaliły się.
— Co myśli mój mąż o moim znajomym z Londynu? — zapytała Klara, gdy zostali
sami.
— Myśli, że pan hrabia jest zakochany i bardzo bogaty. A ona… taka z wyglądu,
bo ja wiem? Przyjemna.
— Przyjemna? Co to znaczy przyjemna?! — Klara prychnęła jak kocica i zaczęła
demonstracyjnie okładać męża pięściami na środku chodnika, budząc radość
przypadkowych obserwatorów. — Ja ci dam „przyjemna”! Nie o to się pytałam, czy
ci się podoba.
Rozbawiony Jorgos skutecznie odpierał ataki, pomagając sobie wydatnie dużym
koszem z zakupami.
— Litości! — wołał. — Oczywiście nie jest taka piękna jak moja żona ani taka
mądra jak moja mamusia.
— To ostatnie z pewnością nie — mruczała z przekąsem Klara.
— Coś cię niepokoi w zachowaniu tej pary? — Jorgos był ciekaw, nad czym wciąż
rozmyśla Klara.
— Właściwie, to nie. Martwi mnie zachowanie ciotki. Wczoraj, po rozmowie
z nami, prawie do rana paliło się światło w gabinecie wuja. Barbara czegoś tam
szukała. Wszystko z powodu zaproszenia na ślub Sokolskich. Nie rozumie, dlaczego
ją zaproszono. Twierdzi, że to ją niepokoi, a moim zdaniem jest gorzej. Ona się
czegoś obawia.
V
Z pokoju hotelowego na pierwszym piętrze dochodziło piskliwe szczekanie psa,
słyszalne nawet na parterze. Zdezorientowani klienci rozglądali się po holu
w poszukiwaniu źródła niezwykłego hałasu. Recepcjonistka wychyliła się w kierunku
schodów.
— Z tym staruszkiem z trójki są same kłopoty — narzekała koleżance.
— Przychodzą do niego procesje gości. W dodatku jego pies wciąż hałasuje. Szefowa
jest wściekła.
Z krzesła obok kontuaru podniosła się dziewczyna w hotelowym uniformie.
Mojemu mężowi
I Choć światło słońca wciąż rozświetlało horyzont czerwoną poświatą, nad cmentarzem w Tarnawatce powoli zapadał zmierzch. Od strony Ukrainy groźnie kłębiły się granatowoczarne chmury. Zabytkowa część nekropolii położona była bliżej drogi. Garstka grobowców z poczerniałymi i poprzekrzywianymi kamiennymi tablicami przedstawiała smutny widok. Jedyny dobrze zachowany pomnik, usytuowany w oddaleniu od innych, pod samym murem cmentarnym, i pozbawiony krzyża, jeszcze potęgował wrażenie przygnębienia. Tymczasem nieopodal, w nowej części cmentarza, królowały wypucowane budowle z lastrika, marmuru i kosztownego granitu. Okoliczni mieszkańcy wznosili swoim bliskim pomniki świadczące o guście i zamożności wciąż żyjących krewnych. Tej niedzieli, w dniu odpustu ku czci apostołów Piotra i Pawła, ustrojone kolorowymi kwiatami i rozświetlone płomieniami zniczy groby upiornie rozweselały monotonny krajobraz. Od drogi wiejski cmentarzyk wyglądał jak rozsypany wśród pól barwny bukiet. Barbara siedziała na drewnianej ławeczce i wpatrywała się w owalną fotografię męża. Jeszcze nie pogodziła się z jego śmiercią. Wciąż za nim tęskniła, a że pochowała go z dala od domu, w rodzinnym grobowcu, od niedawna była częstym gościem w tej okolicy. W pogłębiającej się szarówce widać było tylko zarys zdjęcia. Może dlatego wyobraziła sobie, że Jan znowu się do niej uśmiecha. Dopadły ją wspomnienia. Nawet nie zauważyła, kiedy cmentarz opustoszał. Z zadumy wyrwał ją warkot silnika, dobiegający od strony drogi. — O Boże, ostatni autobus — jęknęła i poderwała się na równe nogi. Jej spojrzenie przemknęło błyskawicznie po odjeżdżającym z przystanku autosanie, prześliznęło się po zachmurzonym niebie i zatrzymało na starej części cmentarza. Na zapomnianym przez wszystkich pozbawionym krzyża grobowcu pod cmentarnym murem. Skoro spóźniła się na ostatni autobus, mimo późnej pory zamierzała tam pójść. Tak często kończyła swoje wizyty na cmentarzu, ale tym razem nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Dosłownie wrosły w żwirową alejkę. Barbara jak urzeczona stała i wpatrywała się w migocący punkt, który rozświetlał łagodnym żółtym światłem cmentarny mur dokładnie tam, gdzie wypatrywała znajomej mogiły. Wyraźnie było widać, że w najciemniejszym kącie nekropolii, na doglądanym od lat tylko przez nią grobie płonie znicz. Dałaby głowę, że kiedy przyszła na cmentarz, nie było go. Nigdy dotąd nie widziała tam żadnych świec, oprócz tych, które sama przyniosła. Poczuła, że oblewa ją zimny pot. — W dodatku ten list… Przypomniała sobie o białej kopercie, wetkniętej jakiś czas temu w skrzydło drzwi, i ogarnęła ją panika. Serce waliło jej w piersi jak oszalałe. Na cmentarzu było zupełnie pusto. — Może to tylko przypadek — uspokajała się, zerkając ukradkiem w kierunku
opuszczonej mogiły. Gdzieś w pobliżu wiatr poruszył czubkami dorodnych tui. Zaszeleściły zarośla. Barbara nagle straciła ochotę na odwiedziny kamiennego rumowiska. Zaczęła się spieszyć. Podniosła z ławki torebkę i, nie oglądając się za siebie, szybkim krokiem ruszyła w kierunku wyjścia. To się wszystko na pewno da jakoś racjonalnie wyjaśnić — pocieszała się w myślach. Widok parkingu przed cmentarzem nie był obiecujący. Niewielka, pokryta dziurawym asfaltem zatoczka świeciła pustkami. Starsza pani stanęła na skraju lokalnej drogi i bezradnie rozglądała się wokoło. O tej porze na bocznej drodze w Tarnawatce mogła liczyć tylko na cud. Taksówka do Zamościa kosztowała majątek, ale zawsze to jakiś pomysł. Dałaby teraz wszystko, byle tylko znaleźć się w domu. Zaczęła nerwowo grzebać w dużej czarnej torebce. Zawsze miała w niej nieopisany bałagan, ale przecież gdzieś na dnie powinna być komórka. — Tu jej nie ma, i tu też nie? Potrząsała skórzanym workiem i denerwowała się coraz bardziej. W końcu niezręczny ruch ramieniem w kierunku zamka do bocznej kieszeni rozwiązał problem poszukiwań. Cała zawartość torebki wysypała się na jezdnię. — No, to pięknie! — kobieta aż krzyknęła. Na twarzy wyszły jej czerwone plamy. Na asfalcie leżały teraz jej osobiste rzeczy. Jedyne pocieszenie, że na szczycie tej całkiem pokaźnej górki znalazł się telefon. Barbara rzuciła się na jezdnię i zaczęła zbierać porozrzucane drobiazgi. Notes, długopis czy grzebień mogły się znaleźć w każdej damskiej torebce, ale obecność niektórych przedmiotów leżących na jezdni nawet dla właścicielki była zaskoczeniem. — Stateczek Piotrusia? — Oglądała ze zdumieniem zabawkę wnuka. — Bilety do kina? Czyżbym o czymś zapomniała? — zaniepokoiła się. Ostatnio miała coraz większe problemy z pamięcią. — Aaa, to sprzed roku. — Odetchnęła z ulgą. — Ach, ta starość — żachnęła się. — Swoją drogą, nic dziwnego, że trudno mi cokolwiek znaleźć w tej torebce. Po co to wszystko noszę? — zastanawiała się. W końcu na jezdni pozostał już tylko znicz, który wypadł z torby i potłukł się na kawałeczki. Fioletowe szkiełka wesoło połyskiwały na asfalcie. Barbara przypomniała sobie o nie do końca udanej wizycie na cmentarzu i odwróciła się w kierunku nekropolii. Choć czuła wciąż niepokój, wszystko wokoło wyglądało zwyczajnie. Cmentarz, jak to cmentarz. Dla większości ludzi był miejscem ostatniego spoczynku i wiecznego spokoju. A co z tymi… — Przyglądała się z oddali opuszczonej mogile. — …którzy zabrali ze sobą do grobu ponure tajemnice i sami poszukali w śmierci ukojenia…? Nieoczekiwanie i w trochę niedorzecznym miejscu starsza pani zaczęła snuć przemyślenia. Na parkingu wśród pól ogarnęła ją nostalgia za minioną młodością.
Było tak cicho i tak spokojnie, jak to bywa latem na Roztoczu. Pachniało siano i brzęczały świerszcze. Na „przepraszam”, które padło nagle zza jej pleców, serce podskoczyło jej do gardła. — Jezus Maria, a pan to kto?! — wrzasnęła przerażona. — Zgubiłem się. Spokojnie, jestem fotografem, a nie duchem. — Młody mężczyzna zażartował i roześmiał się. — To miał być dowcip, młody człowieku? — obruszyła się. — Rzeczywiście, chyba niezręcznie się wyraziłem. — Oburzenie starszej pani zbiło z tropu żartownisia. Barbara bez słowa obserwowała go ponad grubymi szkłami okularów, które, o dziwo, udało jej się wyciągnąć z torebki za pierwszym razem. Był młody, świetnie ubrany i bardzo przystojny. Śliczny dzieciak — myślała. — Przypomina mi kogoś dobrze znanego. Ale kogo? Jakiegoś aktora? — Wołałem już z samochodu, ale nie usłyszała mnie pani, dlatego podszedłem bliżej — zaczął się tłumaczyć. Wyraźnie usiłował zatrzeć złe wrażenie. — Jestem tu przejazdem. Wybrałem się na wycieczkę po okolicznych cerkwiach i próbowałem wrócić do Zamościa. Tamtędy. — Machnął ręką w stronę Tymina. — Ale co to za droga, same dziury, cholera — wyrwało mu się. — Chciałem powiedzieć, że ta droga jest fatalna, proszę pani — poprawił się. Fatalna i w dodatku w przeciwnym kierunku — pomyślała Barbara. Z trudem stłumiła parsknięcie i uśmiechnęła się uprzejmie. — Pojadę z panem — zaproponowała. — Pokażę inną drogę, bo, jakby to panu powiedzieć, tamta fatalna nie prowadzi do Zamościa. W błękitnych oczętach rozmówcy pojawił się wyraz niedowierzania. — Nie? — Ano nie — potwierdziła. Ma taki piękny samochód i garnitur. Dobrze, że sobie nie kupił mapy. Spadł mi jak z nieba — myślała, spoglądając na niego spod oka. — A nie wybiera się pani na cmentarz? — Przerwał jej rozmyślania. — Przeciwnie, właśnie wracam. Zażywna staruszka energicznie podjęła konwersację i zaraz tego pożałowała. Jej rozmówca zdziwił się. Patrzył to na nią, to na rozbity znicz, to na cmentarz i znowu na nią. Poczerwieniała z zażenowania. — Byłam już na cmentarzu. Zamierzałam odwiedzić dwa groby, ale zaczęło się ściemniać i rozmyśliłam się. Teraz to ona się tłumaczyła, a on uważnie ją obserwował. — A na parkingu wypadło mi wszystko z torebki i znicz, który mi został, potłukł
się. Zresztą dzisiaj i tak na grobie, który odwiedzam, ktoś już zapalił świecę. O tam. — Pokazała ręką wciąż widoczną z oddali płonącą lampkę. — Gdzie, gdzie? — zainteresował się. Wpatrywał się w migocący samotnie płomyk, jakby chciał wzrokiem przeniknąć pogłębiający się mrok. — Tam? Tam pod samym murem? — dopytywał się. — No, tam — potwierdziła, zaskoczona jego reakcją. Miała wrażenie, że twarz wpatrzonego w cmentarny mur mężczyzny przeszła błyskawiczne przeobrażenie. Wykrzywiona brzydkim grymasem, postarzała się w jednej chwili o kilka lat. Barbara poczuła się nieswojo, szczególnie że gdy odwrócił się znowu w jej stronę, jego wzrok był chłodny i przenikliwy. Przez chwilę sondował ją uważnym spojrzeniem, a potem niespodziewanie uśmiechnął się i… znowu wyglądał jak chłopiec. W końcu zrobił zapraszający gest i ruszył w kierunku samochodu. Po drodze zapytał obojętnym tonem: — To tam też jest cmentarz? — Jest. To bardzo stara nekropolia — odparła cicho starsza pani. Dziwna zmiana na twarzy rozmówcy, kiedy patrzył na cmentarz, zaniepokoiła ją. Zaczęła nawet żałować pochopnej propozycji wspólnej podróży. Wtedy nagle powiedział: — Strasznie wygląda cmentarz o zmierzchu. Aż mi ciarki po plecach przeszły. Wstyd się przyznać, ale za nic bym tam teraz nie wszedł. Barbara odetchnęła z ulgą. Miły chłopak, chyba mi się coś przywidziało. Jak to mówi Piotruś, niepotrzebnie się sama nakręcam. Wspomnienie powiedzonka wnuczka trochę zmniejszyło podejrzliwość Barbary. By dodatkowo rozwiać jej wątpliwości na temat wspólnej podróży z nieznajomym, jak na życzenie zza zakrętu drogi wyłonił się proboszcz miejscowej parafii. — Przebóg, pani profesorowo, pani wciąż tutaj? O tak późnej porze? W dodatku widzę, że wybiera się pani w podróż w bardzo miłym towarzystwie. Szerokiej drogi. Szczęść wam Boże. Duchowny dreptał skrajem drogi ku pobliskim zabudowaniom. Grubiutki, na krótkich nóżkach, raczej toczył się drobnym truchtem, niż szedł przed siebie. Nie zamierzał się wcale zatrzymywać. Uśmiechnięty od ucha do ucha uniósł na powitanie rondo niewielkiego kapelusza i po chwili zniknął im z oczu. To spotkanie ostatecznie uspokoiło Barbarę. A że szczupły mężczyzna o chłopięcych rysach od pierwszej chwili zdobył jej sympatię, mimo chwilowych wątpliwości skorzystała z zaproszenia. II Samochód skręcił łagodnym łukiem w prawo i wtoczył się na drogę z Tomaszowa do Zamościa. Kluczenie wśród kolorowych kramów, wizyta na cmentarzu i rozmowa z nieznajomym przeciągnęły wyprawę Barbary na odpust do Tarnawatki aż do
późnego wieczoru. Z drogi wśród pól, lasów i zagajników bukowych widać było teraz jedynie siny pas asfaltu i wydłużone cienie pojedynczych przydrożnych drzew. Ciemność powoli spowijała widoki, z których słynie Roztocze. Poprzecinane wstęgami pól uprawnych i kwiecistych łąk pagórki, urozmaicone kępami drzew i zarośli, malowniczo położone i często widoczne od drogi kopuły cerkwi, wieże kościołów, pałacyków, kolorowe wiejskie cmentarze różnych wyznań — to wszystko tonęło w pogłębiającym się z każdą chwilą mroku. Niezadeptana i nieco odludna kraina, urzekająca pięknem nieskażonej natury, szykowała się do snu. Atmosfera podróży była przyjemna, choć początkowo kierowca był małomówny. Jedynie z rzadka manifestował pomrukami udział w dyskusji. Obecność takiego rozmówcy zazwyczaj nie zniechęca kobiet, a wręcz przeciwnie — inspiruje do obszernych wypowiedzi, dlatego starszej pani buzia nie zamykała się przez całą drogę. Jakby zamierzała zrekompensować towarzyszowi podróży brak widoków za oknem. Jego nikłe zaangażowanie w konwersację nie zniechęciło Barbary. — Pan z daleka? — Pasażerka była bezpośrednia do bólu. — Z daleka — powtórzył jak echo. Taka odpowiedź była oczywiście rozczarowująca. — Z Warszawy? — Barbara dokładnie przyjrzała się rejestracji samochodu i teraz drążyła temat w nadziei, że dowie się czegoś więcej. — Z Warszawy — przytaknął. — W Zamościu pierwszy raz? — Taaak. — Od dawna? — Od wczoraj. — Wizyta u rodziny? — Uśmiechnęła się przymilnie. — Interesy — burknął niechętnie. A to mruk — pomyślała Barbara i zirytowana zaczęła się wiercić na siedzeniu. — Można chociaż wiedzieć, czym się pan zajmuje? Po tym pytaniu zapadła chwila ciszy. — A, prawda, przecież pan już mówił — przypomniała sobie. Zaskoczony kierowca odwrócił się na moment w stronę pasażerki. — Przecież wspominał pan, że fotografuje i że nie jest duchem — wypomniała mu głupi żart. — A tak, tak, mówiłem — zreflektował się. — Mamy piękną pogodę, to zapewne zdjęcia się udały? — Barbara bardziej stwierdziła, niż zapytała, dlatego kierowca nie odezwał się, a tylko skinął głową. — Skoro zabłądził pan w okolicach Tymina i Werechań, to pewnie pracował pan na szlaku cerkiewnym. — Starsza pani nie odpuszczała. Mężczyzna od początku rozmowy przyjął strategię unikania odpowiedzi, więc i tym razem mruknął tyko:
— Uhm. Zbywanie rozmówczyni powodowało jednak kolejne pytania, co stawało się nieznośne. — Przypuszczam, że dużo pan wie o tych terenach, skoro przyjechał pan tu fotografować. — Paplała jak najęta. Miał serdecznie dość. Fiasko potakiwania wymusiło nową strategię. Tym razem zaprzeczył: — Ale skąd! Przeciwnie, chętnie usłyszę coś na ten temat. Choćby o cerkwiach… Strzał był celny. Pasażerki nie trzeba było zachęcać do opowiadań. A że historia Zamojszczyzny i Roztocza były pasją starszej pani, tematyka opowieści była przesądzona. — Cóż… — zaczęła — na tych terenach jest dużo zabytków sakralnych, skoro to pana interesuje, ale szlaki architektury cerkiewnej często prowadzą na zupełne odludzia. Niełatwo trafić do najpiękniejszych cerkwi w Radrużu, Korczminie, Budyminie, Chłopiatyniu czy Woli Wielkiej. Zerknęła na kierowcę, a ten się uśmiechnął. — Przekonałem się. Coś w tym jest — przytaknął. — Tutejsze miasteczka i wioski otacza piękny krajobraz, mało zmieniony przez współczesną cywilizację. Takich miejsc jest niewiele nie tylko w Polsce, ale w całej Europie. A fotografie to… o, ho, ho… wychodzą tu bajeczne. Mój nieżyjący mąż pisał książki o tych stronach, a ja sama jestem historykiem sztuki — oświadczyła z dumą. — Macie tu kontakt z naturą i wielki spokój, można by rzec — wtrącił. Starsza pani zastanawiała się przez chwilę. — Teraz te tereny są ciche i spokojne, ale nie brakuje zabytków, po których widać, że przez Roztocze przetoczyły się nawałnice dziejowe. Dramatycznie też tu bywało. Przecież to pogranicze. Mimo wszystko z kresami związało życie kilka znanych polskich rodów. — Tak? A których? To bardzo ciekawe. — Zainteresował się nagle. — A choćby Dzieduszyccy czy Tyszkiewiczowie, właściciele Tarnawatki i dobroczyńcy pięknego kościółka, który minęliśmy przed chwilą. Krąży tu wiele opowieści o tych rodzinach i o cudownym obrazie Matki Boskiej Łaskawej z miejscowej świątyni. — Mieszkają jeszcze na Roztoczu? — dopytywał się mężczyzna. Błyskawicznym ruchem wyłączył i tak szemrzące radio. — Z tego, co wiem, to nie. Barbara zauważyła, że rozmówca zaczął uważnie słuchać tego, co mówi, i że dyskretnie ją obserwuje. Zwolnił i co chwilę zerkał na nią. Samochód ledwie posuwał się teraz do przodu. Właśnie minęli wieś Krynice i objechali wielki staw rybny, za dnia bardzo urodziwy.
— Wiadomo o nich coś więcej? I co się z nimi stało? No, o arystokracji z tych stron. — Nie wiem, co pana interesuje. Dzieduszycki był znany głównie z tolerancji religijnej. Wznosił cerkwie, kościoły katolickie, a nawet synagogi. — Barbara zamilkła, by po chwili dodać: — Ale o jego zasługach mało kto dzisiaj pamięta. A dokąd wyjechała rodzina? Nie mam pojęcia. Przez chwilę znowu jechali w milczeniu. Mężczyzna, początkowo mało zainteresowany, teraz wyraźnie czekał na dalszy ciąg opowieści. — Tyszkiewiczowie też mieli zasługi na tym terenie. — Łaskawie wróciła do tematu. — Ale, jak to bywa, najdłuższy żywot mają skandale. — Ooo, jednym słowem, będą ploteczki — ucieszył się jej rozmówca. Tym razem zanosiło się na specjalny „newsik”, bo starsza pani aż dostała z przejęcia wypieków. Znowu zaczęła się wiercić na swoim siedzeniu. W końcu wyrzuciła z siebie: — Chodzi o Michała Tyszkiewicza. Też był niezależny i wyzwolony, ale raczej społecznie. — Zaśmiała się. — Wdał się w skandaliczny romans, a potem wbrew rodzinie ożenił się ze znaną piosenkarką kabaretową, słynną Hanką Ordonówną. W tamtych czasach, Boże, co to była za sensacja! Latami wałkowano temat na salonach. Nawet moja mamusia o tym opowiadała, kiedy byłam dzieckiem. To takie romantyczne — westchnęła Barbara. — Ha, ha, ha — roześmiał się kierowca. — A to mi dopiero sensacja! — A właśnie, że tak. — Starsza pani rozzłościła się. — Młodzieńcze, wtedy nie każdy mógł sobie żonę wybrać według głosu serca, że tak powiem. Samochód pokonał już większość drogi z Tarnawatki do Zamościa. Właśnie mijali wieś Łabunie. — Widziałem tu za dnia otoczony figurami kościół i niewielki dworek — odezwał się mężczyzna. — To musiał być kiedyś ładny majątek? — podpytywał. Barbara utkwiła wzrok w ciemnościach za szybą samochodu. — Tak, urocze miejsce, a tutejszy kościół z postawionymi na barokowym ogrodzeniu posągami świętych to mój ulubiony. — Uśmiechnęła się. — Jeśli dobrze pamiętam — dodała po chwili — ten majątek często zmieniał właścicieli. Oprócz Oleśnickich żyli tu też Szeptyccy i chyba Tarnowscy. — No, no! Co za nazwiska. O nich też już pewnie słuch zaginął? — Kierowca obserwował z ukosa jej twarz. — Tak, raczej tak — przytaknęła. Samochód powoli wtaczał się na przedmieścia Zamościa. Mężczyzna, nielustrowany przez Barbarę, wyraźnie się odprężył. — Nie wspomniała pani nawet o Zamoyskich — zagadnął. — Nie wspomniałam, to prawda — przyznała. — Bo jak okiem sięgnąć wszystko tu do nich należało i oni jedni wciąż tu żyją. Czy właśnie to chciał pan wiedzieć? —
zapytała z przekąsem i ostentacyjnie zaglądnęła w twarz rozmówcy. Albo nie zauważył i nie usłyszał, albo udawał. Milczał. Bez słowa wpatrywał się w drogę i w iluminację świateł wokół murów obronnych miasta. Ciekawe — myślała Barbara — czy dostarczyłam mu informacji, których potrzebuje? Ona też obserwowała, jak samochód zbliża się do zamojskiej starówki. Tuż za Bramą Lwowską kierowca skręcił w prawo i po chwili jechali już wzdłuż murów obronnych twierdzy. Za szybą samochodu z lewej strony błyszczały światła padające z okien mijanych kamienic. Jedzie prosto na parking przed katedrą. Nieźle sobie radzi jak na kogoś, kto jest pierwszy raz w Zamościu — zastanawiała się. — Od samej Tarnawatki ani razu nie zapytał o drogę. Ciekawe. Zerkała na kierowcę. Dziwne zachowanie młodego mężczyzny nie uszło jej uwadze. Wiele by dała, żeby się dowiedzieć, kim jest i czym się naprawdę zajmuje. Kiedy zza zakrętu wyłonił się pomnik Jana Zamoyskiego, starsza pani znowu się ożywiła i zaczęła opowiadać: — Trzeba przyznać, że na punkcie hetmana Jana Zamoyskiego, założyciela Zamościa, wszyscy tu mają lekkiego bzika. Pociąg, który jeździł do Zamościa, nazywano oczywiście „Hetman”. Nawet grzyb, który toczy zamojską starówkę, nosi tu nazwę „hetmański”. — Zachichotała. — Grzyb? — Skrzywił się. — Nazwiskiem hetmana wielkiego koronnego nazwano tu ulicę i największe osiedle w mieście — wyliczała. Jej rozmówca potakiwał głową ze zrozumieniem. — Uhm — mruczał. — Przywiązanie do historii. — O tak, wielkie przywiązanie. Pomnik Jana, założyciela Zamościa, stoi przed byłym pałacem, a syn ostatniego ordynata, Marcin, jest tu od lat prezydentem. — O, nie! — Kierowca aż podskoczył na swoim siedzeniu. — Dlaczego nie? — Zdziwiła się, jakby w każdym ratuszu w Polsce urzędował spadkobierca hetmana albo chociaż hrabia. Mężczyzna zatrzymał samochód przed zamojską katedrą. Odwrócił się ku Barbarze, żeby sprawdzić, czy z niego kpi, a ona zrobiła minę niewiniątka. — Takie rzeczy się nie zdarzają. — Speszył się. — To jakby czas zatrzymać. — Doprawdy, młody człowieku? — Zaśmiała się. — Może gdzieś indziej się nie zdarzają. U nas to norma, że tak powiem — stwierdziła z widoczną satysfakcją. Wyraz niedowierzania, który widniał na twarzy mężczyzny, nagle jeszcze się pogłębił. Oczy mu rozbłysły, a usta rozchyliły się w dziwnym uśmiechu. Patrzył teraz ponad głową Barbary, kompletnie oszołomiony, w róg ulicy Kolegiackiej. — Co się stało? O co chodzi? — Szybko odwróciła głowę. Teraz oboje patrzyli w tym samym kierunku. Z boku katedry, w blasku światła
latarni, na tle renesansowych kamienic pojawiła się dziewczyna w koronkowej sukni. Z Rynku Wielkiego pełzły za nią sine opary jakiejś lotnej substancji. Na pustej ulicy i w tej scenerii widok był niesamowity. Nic dziwnego, że mężczyzna znieruchomiał. Kompletnie osłupiał. Barbara poczuła, że sprawy posunęły się za daleko. — No, no, chłopcze, bez przesady. — Poklepała go po ramieniu. — To nic takiego. To tylko aktorka wraca po spektaklu. Mamy tu Zamojskie Lato Teatralne. Opamiętaj się, bo mi tu jeszcze zawału dostaniesz. — Teraz rzeczywiście z niego kpiła. — Po południu zamknęli dla pieszych i samochodów całą tę ulicę. To dlatego jest tu tak upiornie pusto — perswadowała jak dziecku. Odwrócił się do niej, uśmiechnięty od ucha do ucha. — Jaka szkoda — jęknął. — Po tych wszystkich opowieściach jestem teraz rozczarowany. — Wyraźnie droczył się z nią. Po ustach starszej pani też zaczął się błąkać uśmieszek. — Zamość to nie tylko piękne miasto. Jest też bardzo stare i tajemnicze. Nie każda mieszczka, którą tu spotkasz, a szczególnie nocą, będzie przebraną aktorką. To magiczne miejsce jeszcze cię zaskoczy. — Mrugnęła do niego, rozbawiona. — Ach, więc mam się spodziewać damskich upiorów w tej bajecznej scenerii? I dobrze — żartował. — Kocham wszystkie piękne kobiety: rusałki, wiedźmy, zmory i widziadła. — Demonstracyjnie rozpostarł ramiona. Przed chwilą wyszli z samochodu i oboje stali teraz przed zamojską katedrą. Powoli zaczynał siąpić deszcz. Barbara polubiła tego chłopca. Dawno nie spędziła czasu tak miło jak podczas tej krótkiej podróży. Od śmierci Jana nie miała z kim porozmawiać na ulubione tematy. Wyciągnęła rękę na pożegnanie. — Dobranoc. A w podziękowaniu za podwiezienie dam panu radę. — Zrobiła poważną i uroczystą minę. — Z kobiet nie warto sobie dworować, a z martwych szczególnie. Te o przeklętych duszach bywają niebezpieczne. Przywoływanie ich w mieście pełnym demonów historii, nieopodal pól i zamglonych mokradeł Roztocza, to ryzykowna gra. Radzę uważać, bo się zemszczą. — Żartobliwie pogroziła mu palcem. W chwilę później, kiedy samochód na warszawskich rejestracjach toczył się powoli w kierunku hotelu Mercure, Barbara skręciła w podcienie ulicy Staszica, przy Rynku Wielkim. Zanim weszła do bramy zabytkowej kamienicy, odwróciła się jeszcze w kierunku serca miasta. Kolorowa iluminacja na kamieniczkach z podcieniami, przysłonięty kamiennymi schodami ratusz i parasole okwieconych kafejek — to wszystko, feeria kształtów, barw i letnich zapachów, czyniło rynek bajecznym. — Co za widok — szepnęła. Można tu kompletnie stracić głowę — rozmyślała. — Zapomnieć o bożym świecie. Zakochać się do szaleństwa, a nawet… — Coś jej w głowie przekornie i brutalnie podszepnęło: — …a może nawet umrzeć?! W jej umysł nagle jak sztylet wbiła się myśl, którą odsunęło w cień miłe
towarzystwo młodego człowieka. Przed oczyma stanął jej znowu samotny grób i list, który leżał w domu. Mimo letniego upału poczuła chłód. Zaraz, zaraz, to którego dzisiaj mamy? Znowu, jak w Tarnawatce, ogarnęła ją panika. Nie ociągając się dłużej, weszła do kamienicy. — Dobrze, że niebawem przyjeżdża Klara — zamruczała pod nosem. — Będzie mi raźniej. Może przestaną mnie prześladować te niedorzeczne lęki. * * * Późną nocą w jednym z okien wytwornego hotelu Mercure wciąż paliło się światło. Gość z apartamentu na pierwszym piętrze pakował walizki. Na zabytkowym sekretarzyku stała rozpoczęta butelka coca-coli i szklanka wypełniona do połowy musującym płynem. Młody mężczyzna właśnie wziął do rąk kolejny krawat, kiedy radosnym sygnałem zadźwięczała komórka. Natychmiast przerwał monotonne zajęcie. Wielkimi susami przemierzył pokój w drodze do parapetu, gdzie radośnie podrygiwał telefon. — Halo? — zapytał uprzejmie. — Gdzie pan był, do cholery? Pół dnia nie mogę się dodzwonić! — Głos z drugiej strony aż syczał ze złości. — Byłem w terenie i miałem rozładowaną komórkę — padła beztroska odpowiedź. — Nie płacę panu za bezmyślność! — wyżywał się rozmówca. — Jestem zmęczony. Chce się pan dowiedzieć, co załatwiłem, czy nie? — przerwał mu spokojnie klient zamojskiego hotelu. W słuchawce zapadła cisza. W tej sytuacji młodzieniec przestał studiować swoje odbicie w hotelowym lustrze i odezwał się pierwszy: — Muszę przyznać, że kamienica, która pana interesuje, to straszny syf. Całe miasto wygląda jak ilustracja z bajki, a ten budynek to istna ruina — relacjonował. — Pana komentarze są zbędne — padła natychmiast cierpka riposta. — A, taaak — przytaknął mężczyzna, zbierając znowu z podłogi porozrzucaną garderobę. — Nie moja sprawa, na co pan wyrzuca kasę. Uprzedzam tylko, żeby nie było potem pretensji. — To jest na pewno ten dom? — przerwał mu rozgorączkowany głos po drugiej stronie linii. — Na pewno. — Duża kamienica tuż przy Rynku Wodnym. Taki brązowy kolor elewacji? — upewniał się mimo wszystko rozmówca. Brązowy to może kiedyś był — pomyślał mieszkaniec ekskluzywnego apartamentu hotelowego. Już nie panował nad ogarniającą go irytacją. — Ma mnie pan za idiotę? Cały tydzień tu zmitrężyłem. To jest na pewno ten dom. — To dobrze. A co z wywiadem na miejscu? — Było ciężko. — Przystojniaczek demonstracyjnie narzekał, nie przerywając pakowania. — Ale ma się doświadczenie w takich wywiadach. — Popisywał się.
— A więc z tych kręgów, które pana interesują, żyją tu już tylko Zamoyscy. — Ma pan pewne źródło informacji? — z powątpiewaniem powiedział rozmówca. — Mam. — Odpowiedź była krótka. — A teraz chcę się dowiedzieć, co z resztą wynagrodzenia i o co w tym wszystkim chodzi. Jeśli mamy razem pracować… — Pieniądze prześlę jak zawsze, zaraz po tym, jak dotrą do mnie listownie wszystkie szczegóły i fotografie. — Przerwano mu tonem nieznoszącym sprzeciwu. — To koniec naszej współpracy i lepiej będzie dla pana, jeśli zniknie pan z Zamościa na zawsze. — Szczęknęła odkładana słuchawka. Mężczyzna, który od dobrej chwili walczył wolną ręką z zamkiem torby podróżnej, osłupiał. Z zaskoczoną miną siedział na podłodze przed bagażami. — Halo, halo? — powtarzał zdezorientowany do aparatu, ale antypatyczny gość po drugiej stronie już się rozłączył. — Był pan jak zwykle bardzo uprzejmy — mruknął w końcu, patrząc na swój telefon. — Cholerny psychol. Coraz bardziej mi się to wszystko nie podoba. Chyba rzeczywiście lepiej się stąd zwijać, i to szybko. Mężczyzna niespokojnie rozglądał się po pokoju hotelowym. Chociaż pakowanie bagaży i sprzętu fotograficznego nabrało tempa, kiedy płacił rachunek za pokój, zbliżała się północ. Hotel Mercure pogrążony był we śnie. — Wyjeżdża pan o tak późnej porze? — dziwiła się recepcjonistka. Miał wrażenie, że to jedyna osoba czuwająca w uśpionym mieście. Na parkingu hotelowym nie było żywego ducha. Zanim podszedł do samochodu, rzucił okiem na zamojski rynek. — Jak dekoracja z filmu kostiumowego — westchnął. Przez chwilę patrzył na ciąg kamienic na wprost ratusza, gdzie zniknęła współtowarzyszka jego wieczornej przejażdżki. Na wspomnienie sympatycznej staruszki uśmiechnął się pod nosem. To magiczne miasto jeszcze pana zaskoczy — dźwięczała mu w uszach jej obietnica. Nagle na tle kamieniczek przemknęła podcieniami postać kobiety w długiej białej sukni. Mężczyzna poczuł dziwny chłód, jakby zimny powiew wiatru gdzieś na plecach. Obecność młodej kobiety na ulicy o tak późnej porze zaskoczyła go. Postać jakby wyczuła jego obecność. Zatrzymała się i odwróciła głowę w kierunku rynku. Patrzy tutaj? Ucieszył się. Zaraz, zaraz, ale dokąd biegnie? Śledził z oddali ruch białej sukienki. O, cholera! Gdzie się podziała? Przecież nie mogła zniknąć. Parsknął śmiechem. Zegar na zamojskim ratuszu wybił właśnie północ. Ech, te aktoreczki — rozmarzył się warszawianin, choć urocze zjawisko gdzieś zniknęło, jakby zapadło się pod ziemię. — Chciałoby się posiedzieć przy piwku pod kolorowymi parasolami. Poznać bliżej niejedną mieszczkę w koronkowej sukni i pofiglować z nią na łóżku z baldachimem. O bożym świecie zapomnieć, a nie… rudery oglądać — dumał, sadowiąc się w samochodzie. Skojarzył nagle cel swojej wizyty i oprzytomniał. Twarz mu stężała, a oczy nabrały chłodnych błysków. Przypomnienie wieczornej rozmowy telefonicznej podziałało jak
zimny prysznic. Nie ociągając się dłużej, włączył silnik i z piskiem opon ruszył w kierunku drogi wyjazdowej z Zamościa. III — Lato, lato wszędzie, zwariowało, oszalało moje serce — wokalista śpiewał radośnie o najładniejszej porze roku. Za oknem samochodu lało jak z cebra. Termometr pokazywał trzynaście stopni, a po szybach ściekały wielkie krople deszczu. Padało od samego Barwinka. Klara wytężała wzrok, wypatrując miejsca, gdzie mogliby spokojnie wypić kawę. Była zmęczona i zmarznięta. Pasażer czerwonego bmw poruszył się na swoim siedzeniu. — Jak tam, aghapi mu1 , dajesz radę, czy chcesz się ze mną zamienić? — zapytał troskliwie. Wykrzywiła twarz w uśmiechu. — Zamienimy się na postoju — odparła, nie odrywając oczu od mokrej jezdni. Samochód toczył się płynnie po szarym asfalcie. Żeby odpędzić zmęczenie, Klara zaczęła nucić pod nosem z Formacją Nieżywych Schabuff: — Piszę i wymyślam słowa piosenki… — Odruchowo wystukiwała palcem na kierownicy partię perkusji pomiędzy wersami. — …żebyś pomyślała, jak jestem wielki… Powoli ogarniało ją rozbawienie. Przypomniała sobie zaloty Jorgosa sprzed dziesięciu lat. Wtedy, na Mazurach, była piękna słoneczna pogoda. Jej mąż popisywał się pływaniem w jeziorze, chociaż dla Greka, nawet wychowanego w Polsce, temperatura dwudziestu trzech stopni to iście spartańskie warunki. Dopiero kiedy zamieszkali na jednej z wysp Morza Egejskiego, na Toros2 , zrozumiała, jakim desperackim wyczynem była tamta kąpiel w jeziorze dla takiego zmarzlucha jak on. — Lato, lato wszędzie — mruczał teraz, zdegustowany, obserwując licznik samochodowego termometru. Pod pytającym spojrzeniem Klary jego oblicze rozpogodziło się. — Będzie dobrze. Lato się dopiero zaczyna. Będzie cieplej — skwapliwie zapewniał sam siebie. Twarz Klary była coraz bardziej zatroskana. — Włączyć ogrzewanie? — Żartujesz sobie? Wyglądam, jakby mi było zimno? Uśmiechnęła się pod nosem. Zerknęła na upchnięte w skórzane sandały dwie pary skarpet, dwa najcieplejsze swetry, ubrane niedbale jeden na drugi, i bez przekonania pokiwała przecząco głową. Dobrze, że do Zamościa już niedaleko. Barbara się nim zajmie — myślała. Klara kochała siostrę nieżyjącego ojca, tak jak on nieźle zakręconą na punkcie historii. Atmosfera w mieszkaniu wujostwa na zamojskiej starówce była wyjątkowa. Szczególnie za życia męża Barbary dom dwojga historyków tętnił życiem. Okna
wielkiej kuchni wychodziły na jedno z przechodnich podwórek, które w renesansowym mieście tworzą system przejść na sąsiadujące ulice. Właśnie z zamojskimi podwórkami Klara łączyła barwne wspomnienia z dzieciństwa. Każdy z tych zabytkowych okwieconych placyków to materiał na piękną opowieść. Zamojskie podwórka to ważny kawałek mojego życia — rozmarzyła się. Wciąż padało. Jorgos bez zapału spoglądał na przesuwający się za szybą samochodu krajobraz i milczał. Może przez to, a może przez pochmurną nostalgiczną pogodę Klara nagle zatęskniła za swoim dzieciństwem. Przed oczami stanęło jej mieszkanie wujostwa, a przede wszystkim kuchnia, gdzie pani profesorowa i jej gosposia gromadziły domowe przetwory. Pod sufitem wisiały warkocze czosnku i suszonych grzybów, a na parapetach stały słoje z miejscowym miodem i nalewki gospodarza. To tutaj, o dziwo, najchętniej przesiadywali goście, podobnie zresztą jak Klara. Raczyli się domowymi specjałami i wyglądali przez okno na podwórko przy Staszica. Z kolei okna salonu z wysokim belkowanym sufitem wychodziły na zamojski rynek. W tym przestronnym pomieszczeniu z antresolą pełną książek i z obrazami przodków na ścianach, Klara poznała w dzieciństwie poczet królów polskich. W zabytkowej kamienicy z widokiem na serce twierdzy, która oparła się dwukrotnie najazdowi Szwedów, lekcje historii w wydaniu stryja były szalonymi happeningami. Dla Klary, córki pianistki i wybitnego archeologa, wakacje u wujostwa w Zamościu były częścią edukacji. Podczas gdy większość jej polskich rówieśników mieszkała w swoim kraju i latem niekiedy podróżowała za granicę, z Klarą było przeciwnie. Mieszkała w Grecji i tylko wakacje spędzała u ciotki w Zamościu. W życiu Klary wszystko przeważnie stało na głowie, a że wspomnienia związane z Zamościem były jednymi z najlepszych w jej tułaczym życiu, możliwość odwiedzenia Barbary przyjęła z entuzjazmem. Wspólny wypad do Polski miał też zrekompensować żonie greckiego marynarza ciągłą rozłąkę z mężem. Oboje z Jorgosem cieszyli się wyprawą do Zamościa. Biorąc pod uwagę kapryśną strefę klimatyczną, Klara trochę pochopnie obiecała Jorgosowi nadzwyczajny urlop na kresach Polski, ekscytujący wyjazd do pobliskiego Lwowa, włóczęgi po lesie, wycieczki rowerowe, a przede wszystkim polskie wesele. Teraz wychyliła się w kierunku przedniej szyby i popatrzyła z niepokojem na zachmurzone niebo. — Meteorologicznie dobrze to nie wygląda — westchnęła. — Z ambitnych planów tylko wesele nam zostało. Co jak co, ale biesiadować to Grecy lubią. Uśmiechała się, zerkając na męża. * * * Wieczorem w salonie kamienicy przy ulicy Staszica w Zamościu, w staromodnych fotelach z kwiecistym obiciem siedziały dwie kobiety. Ulewny deszcz bębnił w szyby okien. — Och, Klaruniu… — Oczy Barbary promieniały zachwytem. — Ten twój
Jorgos… — Starsza pani kręciła z podziwem głową. — Wysoki, szczupły, ciemne włosy, i ta pociągła twarz — wyliczała. — To nie jest nawet Alain Delon. To… bo ja wiem? — Rozmarzyła się. — Oczywiście, ciociu, że nie Delon — przerwała jej rozbawiona Klara. — Jeśli już, to Apollo. — Mrugnęła do rozmówczyni. — Nie żartuj sobie, dziewczyno, ale pilnuj go, że tak powiem. — Spokojna głowa. Mój piękny mąż jest wyjątkowo przezorny, sam się upilnuje. — Przezorny? Czyżby się żony bał? — podpytywała ciotka. — Żony nie… — Klara pochyliła się w kierunku Barbary i szepnęła: — …ale mamusi. Ze starszą panią Kanellopoulou nie ma żartów. — Mamusi się boi? Coś podobnego — dziwiła się starsza pani. Tymczasem z kuchni dochodziły odgłosy ucztowania. — Smakowało? — dopytywała się po raz kolejny Józefa. — Mmm — zabrzmiała nieartykułowana odpowiedź Jorgosa. — Smakowało — sapała zadowolona gosposia Barbary. — Bardzo się cieszę. To może Jerzy3 spróbuje jeszcze i tego. — Trzasnęły drzwi lodówki. Po stole z piskiem przesuwały się półmiski. — To zrobiła pani Barbara. Też można spróbować. — Zachęcała z mniejszym entuzjazmem. — Aaa. — Biesiadnik usiłował uprzejmie podjąć dyskusję. — Nie musi do mnie rozmawiać, nie musi — przerwała mu gosposia. — Ja będę mówiła. Niech sobie nie przeszkadza. A po polsku wszystko rozumie? Degustator kiwnął potakująco głową. — Aaa, to pięknie. To niech je, a ja nalewki przyniosę. Kapcie gosposi zaczłapały w głębi kuchni. Kiedy trzasnęły drzwi do spiżarni, uwolniony od towarzystwa Józefy Jorgos błyskawicznie pojawił się w salonie. — Ratunku — jęknął. — Oczywiście, wszystko jest bardzo smaczne — zapewniał Barbarę, słysząc za plecami kroki powracającej prześladowczyni. — Józefo… — Pospieszyła z pomocą ciotka Klary. — Niech no Józefa zostawi tę nalewkę w kuchni i pójdzie do pokoju gościnnego. Pościelić trzeba gościom. Są zmęczeni. Gosposia stała przez chwilę w salonie z butelką nalewki i zawiedzioną miną. Potem popatrzyła na Barbarę z wyrzutem i wróciła do kuchni. — Dobra z niej kobieta — powiedziała Barbara w kierunku drzwi, za którymi zniknęła Józia — ale jest nadopiekuńcza i przekarmia nas. Kiedy spędza kilka dni na wsi, u swojej siostry, głodujemy razem z moją kotką Simoną, żeby choć trochę zrzucić. Z tego przejedzenia noszę już rozmiar pięćdziesiąt. — Starsza pani wymownie obciągnęła sweter na wydatnych biodrach. — A moja biedna Simonka nie ma apetytu na myszy — żaliła się. Kocica, wylegująca się u stóp swojej pani, w rzeczy samej nie wyglądała na zagłodzoną. Klara z trudem pohamowała uśmiech.
— Całe szczęście, że pojawił się w domu mężczyzna. Gość w dom, Bóg w dom, chłopcze, że tak powiem. Józefa będzie teraz o ciebie dbać — ucieszyła się Barbara. — Jestem zdecydowany się poświęcić — zażartował Jorgos. — Ale od jutra. Dzisiaj marzę tylko o kąpieli i wygodnym łóżku. — Tak, tak — potakiwała Klara. — Potraktuj obietnicę Jorgosa poważnie. On jest w stanie się dla was poświęcić. Powiedziałabym, że upodobanie do biesiadowania ma we krwi. Obfite posiłki w miłym towarzystwie to grecka specjalność. Mam nawet dla niego atrakcję w tym względzie. Sięgnęła do wiszącej na oparciu krzesła torebki i położyła na stole białą kopertę z kolorowym nadrukiem. — Jesteśmy zaproszeni na ślub i wesele hrabiego Adama Sokolskiego — ogłosiła triumfalnie. Dobra atmosfera prysła w jednej chwili. Twarz Barbary zrobiła się biała jak pergamin. — To wy, Klaruniu, przyjechaliście do Zamościa na ten ślub? Piałaś coś o interesach na Roztoczu i przez to, a raczej chciałam powiedzieć, że dlatego… — Barbara nagle zgubiła wątek wypowiedzi. Wpatrywała się w oczy Klary z wyrazem źle skrywanego lęku. — Co się stało, ciociu? O co chodzi z tym ślubem? — Ja też dostałam taki list — odpowiedziała cicho. — No i? Bo widzę, że masz jakiś problem. — Klara zachęcała Barbarę do zwierzeń. — Ja nie znam tych ludzi — kategorycznie stwierdziła Barbara. — Ja też mało znam Adama. Poznaliśmy się przelotnie podczas mojego stażu w akademii policyjnej w Londynie. Zimą pomogłam mu się zakwaterować, gdy przyjechał w sprawach biznesowych do Grecji, a tydzień temu dostałam niespodziewanie list z zaproszeniem na jego ślub. Zapamiętał, że jestem Polką i że mam rodzinę w Zamościu. To ładnie z jego strony. Aaa… — przypomniała sobie Klara. — A przy okazji pobytu w Polsce zamierzamy z Jorgosem kupić chatę na Roztoczu. To jest powód biznesowy naszej wizyty — pochwaliła się. Barbara patrzyła na Klarę z dziwnym wyrazem twarzy. — Bardzo uprzejme ze strony tego pana, że was zaprosił na ślub, choć was słabo zna — szepnęła. — …ale ja nikogo z tej rodziny nie znam — upierała się. — Jeśli tylko taki masz problem, to na pewno można ten fakt jakoś wyjaśnić — pocieszała ciotkę Klara. — Jak myślisz, Jorgos? — Odwróciła się do męża. Młody mężczyzna od dobrej chwili przysypiał na kanapie w półleżącej pozycji. — Tak, oczywiście, że się poświęcę — mruknął półprzytomnie przez sen, zagadnięty przez żonę. Klara wybuchła głośnym radosnym śmiechem. — Jak zwykle nie ma pojęcia, o co go pytam. — Kiwała głową z politowaniem.
— To sobie porozmawialiśmy — dogadywała mu. — A teraz obudź się — zażądała i delikatnie potrząsnęła męża za ramię. Wciąż się śmiała, rozbawiona jego oszołomioną miną. Barbara otworzyła usta z zamiarem rozwinięcia tematu zaproszeń na ślub, ale popatrzyła na swoich gości i rozmyśliła się. Nie widziałam tego dzieciaka z dziesięć lat. — Wzruszona przyglądała się bratanicy. — Co mnie napadło? Chyba oszalałam, żeby psuć młodym wymarzone wakacje na kresach z powodu irracjonalnych lęków. Co by powiedział mój świętej pamięci brat na to, że wciągam ich w swoje kłopoty? — wyrzucała sobie w myślach. Ta refleksja podziałała mobilizująco. Barbara energicznie jak na swoją tuszę poderwała się z krzesła i ruszyła w kierunku holu. — Chodźcie, proszę, pokażę wam pokój. Powinniście odpocząć. — Nie skończyłyśmy jeszcze naszej rozmowy. — Klara się ociągała. — Przeciwnie, skończyłyśmy — zaprzeczyła Barbara. — Odniosłam wrażenie, że chcesz się ze mną podzielić wątpliwościami na temat przyjęcia weselnego Adama… — Nalegała na dalsze zwierzenia ciotki. — A o czym tu rozmawiać? — skwitowała Barbara. — Jestem stara. Nie akceptuję obcych ludzi i wydarzeń, które mi zakłócają spokój. Kiedy będziesz w moim wieku, przekonasz się, jak to jest, że tak powiem — zbagatelizowała rozpoczętą niefortunnie dyskusję. Klara pozornie zaakceptowała tłumaczenie ciotki, ale spod oka bacznie obserwowała jej twarz. Była pewna, że do przerwanej rozmowy warto wrócić. IV Jorgos wodził oczyma po straganach z warzywami. Przy śniadaniu zapragnął ujawnić swoje nowoczesne poglądy na życie i oświadczył kobietom, że osobiście zrobi zakupy dla Józefy. Oto dlaczego z wiklinowym koszem i listą płodów rolnych przeciskał się teraz pomiędzy ludźmi. Na zamojskim „rynku zielonym”4 , czyli bazarze owocowo-warzywnym, było tłoczno. Niestety, od momentu, kiedy Klara zniknęła w pobliskiej księgarni, miał wrażenie, że podjął się niewykonalnego zadania. Miejscowe przekupki przekrzykiwały się. Nawet mimowolne spojrzenie klienta na wystawiony towar nie obywało się bez komentarza. — Te tutaj pomidory z ręką na sercu polecam. Sama je rano z zagonka zbierałam. Świeżutkie są — łgała któraś jak najęta. — No i czego się zastanawia, jajek takich jak z mojego stragana w sklepie nie kupi — przekonywała inna. Jorgos błąkał się po niewielkim placu, zdezorientowany. Obcojęzyczny jazgot przytłoczył go. Grek na polskim bazarze. Jestem desperatem — stwierdził w myślach. Osaczony przez handlarki kupił w końcu pomidory, bo świeżutkie, czereśnie, bo niepryskane, i jajka od kurek, co to tylko ziarnem karmione.
Z kłopotliwej sytuacji wybawił go powrót Klary. — I jak ci idzie? — Zaglądnęła do koszyka. — Całkiem nieźle — pochwaliła go. — Muszę natychmiast zapalić i wypić kawę — burknął. W drodze do domu zapytał nagle: — Klara? — Tak? — Co jedzą kury? — Ziarno, a co? — Nic. Tak się zastanawiam… Po kilku brzydkich deszczowych dniach nad Zamojszczyzną zabłysło słońce. Na zabytkowych uliczkach Zamościa pojawili się turyści. Klara poprowadziła męża skrótem przez podwórko łączące ulicę Zamenhofa z Pereca. Minęli hotel Renesans i weszli w podcienie ulicy Ormiańskiej. — Nareszcie — mruknął. — Zaraz będziemy w domu. — Skąd wiesz? — Wzrok Klary, rozbiegany po wystawach sklepowych, zatrzymał się na twarzy męża. — Bo poznaję te podcienie. Jestem marynarzem i mam świetną orientację, nawet na morzu. — Był z siebie bardzo dumny. — Na morzu to może masz… — Co? Znowu się zgubiłem? — Jęknął. — Przecież to małe miasto. — Małe. — Zgodnie kiwnęła głową. — To gdzie jesteśmy? — W Zamościu. — Zaśmiała się. — A podcienie opasają cały Rynek Wielki, ale są też na niektórych ulicach i na pobliskim Rynku Solnym. Jesteś w Mieście Arkad. Romantycznie to wygląda, nie uważasz? — Cmoknęła naburmuszonego Jorgosa w policzek. — Rzeczywiście. — Uśmiechnął się kwaśno. — Nie przejmuj się — pocieszała go Klara. — Kiedyś też tak miałam. Przez przechodnie podwórka i podcienie łatwo tu stracić orientację. Przywykniesz. — Romantyczne? — mruczał Jorgos, spoglądając sceptycznie na białe łukowate sklepienia rozpostarte nad chodnikiem. — Chodź, wilku morski, i przestań się boczyć. — Szarpnęła go nagle za rękaw Klara. — W sklepie z sukniami ślubnymi zauważyłam Adama. Przywitamy się z panem młodym. Hrabia Adam Sokolski był mężczyzną w tym szczególnym wieku, w którym siwych włosów na skroniach przybywa, a rozsądku… ubywa. Jego powierzchowność można było celnie scharakteryzować jednym słowem — przeciętna. Obejście światowca i siedmiocyfrowe konto w banku czyniły go jednak wielce atrakcyjnym dla kobiet. Adaś, jak pieszczotliwie go nazywano, nawet w polonijnych sferach arystokratycznych, gdzie nie brakuje majętnych lowelasów, był od lat obiektem
pikantnych plotek i żartów. Wieść o jego planowanym małżeństwie z młodziutką Polką, szefową kancelarii prawniczej w Londynie, była sensacją sezonu. Przyjęto ją z dystansem i niedowierzaniem, a za najszczęśliwszą kobietę, oprócz panny młodej, okrzyknięto matkę hrabiowskiego jedynaka. Owdowiała przed piętnastu laty hrabina Anna Sokolska straciła już bowiem nadzieję, że jej syn kiedykolwiek zmądrzeje. Tymczasem wszystko przeczyło obiegowym opiniom o jedynym spadkobiercy rodowej fortuny. Hrabia Adam towarzyszył właśnie swojej wybrance podczas przymiarki sukni ślubnej, a utrata jego kawalerstwa była kwestią najbliższych dni. Na widok Klary, wchodzącej do niewielkiego sklepu, rozpromienił się. — Witam, witam! Co za niespodzianka! Już przyjechałaś? — Tak, mam tu rodzinę, jak wiesz. Poznaj mojego męża. To jest Jorgos. — O, ho, ho! Od razu widać, że prawdziwy Grek. Jestem Sokolski — mężczyzna przedstawił się i wyciągnął w kierunku jej towarzysza rękę. Na tak sformułowane powitanie Jorgos skrzywił się i lodowatym spojrzeniem zmierzył znajomego Klary. Odwzajemnił uścisk, ale nie odezwał się ani słowem. Niefortunna prezentacja spowodowała konsternację. Na szczęście z głębi sklepu odezwał się kobiecy głos: — Adamie, jesteś? Z zaplecza wyszła młoda kobieta objuczona pakunkami. Była ładna i bardzo młoda. W prostej czerwonej sukience i w czerwonych butach na niewielkim obcasie wyglądała nienagannie. Burza krótkich blond włosów, wystylizowanych na niedbale rozczochrane, opadała jej grzywką na oczy. To one przyciągały uwagę w twarzy o jasnej karnacji i pięknie wykrojonych ustach. Nie kształt i zielony kolor oczu robiły wrażenie, ale ich wyraz. Młoda kobieta o delikatnym wyglądzie miała silne, przenikliwe spojrzenie. — Zabierz ode mnie tę paczkę, proszę. — Podała hrabiemu pakunek. — Może byś mnie przedstawił? — Uśmiechnęła się łaskawie do narzeczonego, który na jej widok kompletnie stracił głowę. — A, tak, oczywiście — zreflektował się. — Małżeństwo polsko-greckie, Klara i Jorgos, moi znajomi. — Kamila Guzik — przedstawiła się piękność i obrzuciła Jorgosa uważnym spojrzeniem. — Miło mi. — Uścisnęła dłoń Klary. W taki sposób wita pewnie klientów w swojej kancelarii. Ma silną osobowość i anielskie oblicze — pomyślała Klara. — A pan hrabia to urodzony pantoflarz. Oto tajemnica jego fascynacji Kamilą i fiaska poprzednich nieudanych związków. Obserwowała narzeczonych. Po prezentacji ukochanej, gdy padło jej mało prestiżowe nazwisko, hrabia zrobił się czerwony po uszy. Patrzył na Jorgosa, widocznie speszony, a ten, nieświadom zawiłości języka polskiego, uśmiechał się uprzejmie.
O, cholera, toż tu się szykuje ewidentny mezalians. Głupkowaty uśmieszek Jorgosa to w tej sytuacji katastrofa — zreflektowała się Klara i szturchnęła męża, że aż podskoczył. — Jak przygotowania do ślubu? — wykrztusił zdezorientowany. — Mnóstwo spraw do załatwienia. Z niczym nie możemy zdążyć. Mojej matce zależało na tym, żeby ślub odbył się w Zamościu. W pewnym sensie pochodzimy z tych stron — rozgadał się Sokolski. — Czyli powrót do korzeni — podtrzymywał rozmowę Jorgos. — Tak to można ująć — przytaknął rozmówca. — W Londynie skończyłoby się na uroczystym obiedzie, tutaj wesele będzie iście królewskie. Prawie dwustu gości. — Wielkie przyjęcie. Pamiętacie wszystkich zaproszonych? — dopytywała się Klara. — Przy takiej liczbie? Czy ja wiem… Kochanie…? — Hrabia wpatrywał się jak w obraz w przyszłą żonę. — No cóż, w szczegółach, to nie. — Wzruszyła ramionami. — Ważne, że będą znajomi młodzi ludzie. Będzie pyszna zabawa. — Ożywiła się. — Faktycznie, oprócz mojej matki i krewnego ojca, który objawił się nagle parę tygodni temu w Glasgow, seniorów się na ślubie nie spodziewamy. — Nie znałeś krewnego ojca? — wyrwało się Klarze. Piękność w czerwonej sukience obrzuciła ją karcącym spojrzeniem, ale Sokolski, bezpośredni do bólu, już zaczął opowiadać: — Nie znałem. Nie utrzymywaliśmy kontaktów, ale na wieść o moim ślubie Rudolf Sokolski pofatygował się nawet do Polski. Przyleciał do Warszawy już w ubiegłym tygodniu, z kamerdynerem i ulubionym yorkiem. Piesek ma reumatyzm i cały czas paraduje w kratkowanym skafanderku i pantofelkach. Podobno to bardzo osobliwa para. Wszędzie, gdzie się pojawią, budzą sensację. Staruszek prosił o rozmowę ze mną przed ślubem. Od wczoraj jest w Zamościu. Miałem go dzisiaj odwiedzić i wreszcie poznać, ale wpierw muszę załatwić parę pilnych spraw dla Kamilki. W tej sytuacji ma szczęście poznać najpierw pannę młodą. — Sokolski nie spuszczał oczu z odsłoniętych ramion swojej wybranki. — Więcej staruszków nie będzie — podsumował swoją opowieść, wielce kontent. — A Barbara Kowalska, moja ciotka? Ma siedemdziesiąt lat — wtrąciła się nagle przekornie Klara. — Będzie gościem? — Hrabia łypnął na nią. — Tak. — Doprawdy nie kojarzę. — Potrząsał głową z zakłopotaniem. — Nie przypominam sobie. — Kamila zmarszczyła piękny nosek. Oboje wyczekująco patrzyli na Klarę. — Zaskoczę was, ona też sobie nie przypomina. — Klara zaśmiała się. — Gości zapraszała również mama Adama. To się na pewno da jakoś
wytłumaczyć — zbagatelizowała problem Kamilka. — Tak — przytaknęła Klara. — Na pewno. My też tak uważamy. — Adasiu, przeproś państwa, bo starszy pan się na mnie obrazi. — Narzeczona patrzyła wymownie na przyszłego męża. — Wybaczcie. — Adam demonstracyjnie rozłożył ręce. — Obowiązki. Przyszli państwo młodzi po wymianie kolejnych uprzejmości opuścili sklep i ruszyli w kierunku hotelu Renesans. Już na chodniku dogoniły Kamilę ekspedientki. — Proszę pani, proszę zabrać wizytówkę. Jeśli będą potrzebne jeszcze jakieś poprawki, to szefowa prosi tylko o wcześniejszy telefon. Latem jest dużo ślubów, ale może pani dzwonić o każdej porze. Jesteśmy do dyspozycji. Pracujemy do późnej nocy, czasem nawet do rana. — Dziękuję. Zajrzę do was na pewno. Chyba jeszcze skrócimy welon. — Kamila Guzik uśmiechnęła się chłodno. Kiedy przyszli państwo Sokolscy oddalili się nieco, ekspedientki zaczęły się kłócić. — Wcale nie jest ładna. Nie podoba mi się. A takiej sukienki ślubnej to ja bym nie chciała. Wielkie mi mecyje z tą paniusią. — Nie chciałabym, nie chciałabym — przedrzeźniała ją koleżanka. — A kto by tobie taką suknię kupił, co? Ten twój Heniek? — Dziewczyny, o co chodzi z tą suknią? — zagadnęła je zaciekawiona Klara. Wciąż stali z Jorgosem przed sklepem z konfekcją ślubną. Kobiety przestały się kłócić i odwróciły się w kierunku Klary. Oglądały ją uważnie od stóp do głów. Skromne letnie ciuchy i brak makijażu wyraźnie dobrze wpłynęły na ich nastawienie do niej. Lustracja wypadła pozytywnie. Jedna z nich obejrzała się za znikającą parą narzeczonych i zaczęła z przejęciem opowiadać: — Ta pani przyniosła do nas wczoraj sukienkę i mówi, że nie leży i żeby dopasować. Że uprawiała ostro „fitnessy”, bo chciała schudnąć, i teraz suknia jest za luźna. — Sukienka leżała jak marzenie — wtrąciła się druga ekspedientka. Koleżanka zgromiła ją spojrzeniem i kontynuowała: — Szefowa jej tłumaczy, że nie warto rozpruwać zaszewek pod biustem, bo materiał ma wszędzie ozdobne koraliki i może nie zszyje się ładnie. — A ta swoje, że suknia jest za luźna — znowu dobiegło z boku. Rozmówczyni Klary nie było dane bez przeszkód się wypowiedzieć. Ponownie posłała koleżance niechętne spojrzenie i dokończyła: — Nie wzięłybyśmy się za to, bo roboty mamy huk, ale jak ten pan zaproponował za poprawkę tysiąc złotych, no to szefowa też zauważyła, że trochę ta sukienczyna luźna. Poprawkę osobiście zrobiła, a przy prasowaniu… — Dziewczyna teatralnie zawiesiła głos. — …Kaśka przetłumaczyła z francuskiego metkę. Bo Kaśka w szkole miała francuski. Sprzedawczynie patrzyły na siebie porozumiewawczo. Kaśka potakiwała głową
z przejęciem. — No i…? Co było napisane? — zachęcała je Klara. Teraz wreszcie z wypiekami na twarzy wypowiedziała się obszerniej Kaśka: — Paryż, Karl Lagerfeld, pojedynczy projekt, prawa do modelu zastrzeżone. Tak było napisane. — Sapnęła z przejęciem. Jorgos aż gwizdnął z wrażenia. — Proszę pani, szefowej to mało cucić nie było trzeba! — Szwaczki przekrzykiwały się teraz. — Czekałyśmy dzisiaj na odbiór tej poprawki jak na ścięcie, ale wszystko się odbyło elegancko i spokojnie. Na szczęście przeróbka się jej spodobała. Była tak zadowolona, że jeszcze kupiła u nas i zostawiła do skrócenia letnią garsonkę — pochwaliły się. — Co myśli mój mąż o moim znajomym z Londynu? — zapytała Klara, gdy zostali sami. — Myśli, że pan hrabia jest zakochany i bardzo bogaty. A ona… taka z wyglądu, bo ja wiem? Przyjemna. — Przyjemna? Co to znaczy przyjemna?! — Klara prychnęła jak kocica i zaczęła demonstracyjnie okładać męża pięściami na środku chodnika, budząc radość przypadkowych obserwatorów. — Ja ci dam „przyjemna”! Nie o to się pytałam, czy ci się podoba. Rozbawiony Jorgos skutecznie odpierał ataki, pomagając sobie wydatnie dużym koszem z zakupami. — Litości! — wołał. — Oczywiście nie jest taka piękna jak moja żona ani taka mądra jak moja mamusia. — To ostatnie z pewnością nie — mruczała z przekąsem Klara. — Coś cię niepokoi w zachowaniu tej pary? — Jorgos był ciekaw, nad czym wciąż rozmyśla Klara. — Właściwie, to nie. Martwi mnie zachowanie ciotki. Wczoraj, po rozmowie z nami, prawie do rana paliło się światło w gabinecie wuja. Barbara czegoś tam szukała. Wszystko z powodu zaproszenia na ślub Sokolskich. Nie rozumie, dlaczego ją zaproszono. Twierdzi, że to ją niepokoi, a moim zdaniem jest gorzej. Ona się czegoś obawia. V Z pokoju hotelowego na pierwszym piętrze dochodziło piskliwe szczekanie psa, słyszalne nawet na parterze. Zdezorientowani klienci rozglądali się po holu w poszukiwaniu źródła niezwykłego hałasu. Recepcjonistka wychyliła się w kierunku schodów. — Z tym staruszkiem z trójki są same kłopoty — narzekała koleżance. — Przychodzą do niego procesje gości. W dodatku jego pies wciąż hałasuje. Szefowa jest wściekła. Z krzesła obok kontuaru podniosła się dziewczyna w hotelowym uniformie.