kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 862 410
  • Obserwuję1 384
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 674 488

Gałczyńska - Szurek Bożena - Wieczność bez ciebie

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
G

Gałczyńska - Szurek Bożena - Wieczność bez ciebie .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu G GAŁCZYŃSKA - SZCZUREK BOŻENA Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 171 stron)

Mojemu​ mężowi

I Choć​ światło słońca wciąż rozświetlało horyzont czerwoną poświatą, nad cmentarzem w Tarnawatce powoli zapadał zmierzch. Od strony Ukrainy groźnie kłębiły się granatowoczarne chmury. Zabytkowa część nekropolii położona była bliżej drogi. Garstka grobowców z poczerniałymi i poprzekrzywianymi kamiennymi tablicami przedstawiała smutny widok. Jedyny dobrze zachowany pomnik, usytuowany w oddaleniu od innych, pod samym murem cmentarnym, i pozbawiony krzyża, jeszcze potęgował wrażenie przygnębienia. Tymczasem​ nieopodal, w nowej części cmentarza, królowały wypucowane budowle z lastrika, marmuru i kosztownego granitu. Okoliczni mieszkańcy wznosili swoim bliskim pomniki świadczące o guście i zamożności wciąż żyjących krewnych. Tej niedzieli, w dniu odpustu ku czci apostołów Piotra i Pawła, ustrojone kolorowymi kwiatami i rozświetlone płomieniami zniczy groby upiornie rozweselały monotonny krajobraz. Od drogi wiejski cmentarzyk wyglądał jak rozsypany wśród pól barwny bukiet. Barbara​ siedziała na drewnianej ławeczce i wpatrywała się w owalną fotografię męża. Jeszcze nie pogodziła się z jego śmiercią. Wciąż za nim tęskniła, a że pochowała go z dala od domu, w rodzinnym grobowcu, od niedawna była częstym gościem w tej okolicy. W pogłębiającej się szarówce widać było tylko zarys zdjęcia. Może dlatego wyobraziła sobie, że Jan znowu się do niej uśmiecha. Dopadły ją wspomnienia. Nawet nie zauważyła, kiedy cmentarz opustoszał. Z zadumy​ wyrwał ją warkot silnika, dobiegający od strony drogi. — O Boże,​ ostatni autobus — jęknęła i poderwała się na równe nogi. Jej​ spojrzenie przemknęło błyskawicznie po odjeżdżającym z przystanku autosanie, prześliznęło się po zachmurzonym niebie i zatrzymało na starej części cmentarza. Na zapomnianym przez wszystkich pozbawionym krzyża grobowcu pod cmentarnym murem. Skoro spóźniła się na ostatni autobus, mimo późnej pory zamierzała tam pójść. Tak często kończyła swoje wizyty na cmentarzu, ale tym razem nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Dosłownie wrosły w żwirową alejkę. Barbara jak urzeczona stała i wpatrywała się w migocący punkt, który rozświetlał łagodnym żółtym światłem cmentarny mur dokładnie tam, gdzie wypatrywała znajomej mogiły. Wyraźnie było widać, że w najciemniejszym kącie nekropolii, na doglądanym od lat tylko przez nią grobie płonie znicz. Dałaby głowę, że kiedy przyszła na cmentarz, nie było go. Nigdy dotąd nie widziała tam żadnych świec, oprócz tych, które sama przyniosła. Poczuła, że oblewa ją zimny pot. — W dodatku​ ten list… Przypomniała​ sobie o białej kopercie, wetkniętej jakiś czas temu w skrzydło drzwi, i ogarnęła ją panika. Serce waliło jej w piersi jak oszalałe. Na cmentarzu było zupełnie pusto. — Może​ to tylko przypadek — uspokajała się, zerkając ukradkiem w kierunku

opuszczonej mogiły. Gdzieś​ w pobliżu wiatr poruszył czubkami dorodnych tui. Zaszeleściły zarośla. Barbara nagle straciła ochotę na odwiedziny kamiennego rumowiska. Zaczęła się spieszyć. Podniosła z ławki torebkę i, nie oglądając się za siebie, szybkim krokiem ruszyła w kierunku wyjścia. To się​ wszystko na pewno da jakoś racjonalnie wyjaśnić — pocieszała się w myślach. Widok​ parkingu przed cmentarzem nie był obiecujący. Niewielka, pokryta dziurawym asfaltem zatoczka świeciła pustkami. Starsza pani stanęła na skraju lokalnej drogi i bezradnie rozglądała się wokoło. O tej porze na bocznej drodze w Tarnawatce mogła liczyć tylko na cud. Taksówka do Zamościa kosztowała majątek, ale zawsze to jakiś pomysł. Dałaby teraz wszystko, byle tylko znaleźć się w domu. Zaczęła nerwowo grzebać w dużej czarnej torebce. Zawsze miała w niej nieopisany bałagan, ale przecież gdzieś na dnie powinna być komórka. — Tu jej​ nie ma, i tu też nie? Potrząsała​ skórzanym workiem i denerwowała się coraz bardziej. W końcu niezręczny ruch ramieniem w kierunku zamka do bocznej kieszeni rozwiązał problem poszukiwań. Cała zawartość torebki wysypała się na jezdnię. — No, to​ pięknie! — kobieta aż krzyknęła. Na twarzy​ wyszły jej czerwone plamy. Na asfalcie leżały teraz jej osobiste rzeczy. Jedyne pocieszenie, że na szczycie tej całkiem pokaźnej górki znalazł się telefon. Barbara rzuciła się na jezdnię i zaczęła zbierać porozrzucane drobiazgi. Notes, długopis czy grzebień mogły się znaleźć w każdej damskiej torebce, ale obecność niektórych przedmiotów leżących na jezdni nawet dla właścicielki była zaskoczeniem. — Stateczek​ Piotrusia? — Oglądała ze zdumieniem zabawkę wnuka. — Bilety do kina? Czyżbym o czymś zapomniała? — zaniepokoiła się. Ostatnio miała coraz większe problemy z pamięcią. — Aaa, to sprzed roku. — Odetchnęła z ulgą. — Ach, ta starość — żachnęła się. — Swoją drogą, nic dziwnego, że trudno mi cokolwiek znaleźć w tej torebce. Po co to wszystko noszę? — zastanawiała się. W końcu​ na jezdni pozostał już tylko znicz, który wypadł z torby i potłukł się na kawałeczki. Fioletowe szkiełka wesoło połyskiwały na asfalcie. Barbara przypomniała sobie o nie do końca udanej wizycie na cmentarzu i odwróciła się w kierunku nekropolii. Choć czuła wciąż niepokój, wszystko wokoło wyglądało zwyczajnie. Cmentarz, jak to cmentarz. Dla większości ludzi był miejscem ostatniego spoczynku i wiecznego spokoju. A co​ z tymi… — Przyglądała się z oddali opuszczonej mogile. — …którzy zabrali ze sobą do grobu ponure tajemnice i sami poszukali w śmierci ukojenia…? Nieoczekiwanie i w trochę niedorzecznym miejscu starsza pani zaczęła snuć przemyślenia. Na parkingu wśród pól ogarnęła ją nostalgia za minioną młodością.

Było tak cicho i tak spokojnie, jak to bywa latem na Roztoczu. Pachniało siano i brzęczały świerszcze. Na „przepraszam”,​ które padło nagle zza jej pleców, serce podskoczyło jej do gardła. — Jezus​ Maria, a pan to kto?! — wrzasnęła przerażona. — Zgubiłem​ się. Spokojnie, jestem fotografem, a nie duchem. — Młody mężczyzna zażartował i roześmiał się. — To miał​ być dowcip, młody człowieku? — obruszyła się. — Rzeczywiście,​ chyba niezręcznie się wyraziłem. — Oburzenie starszej pani zbiło z tropu żartownisia. Barbara​ bez słowa obserwowała go ponad grubymi szkłami okularów, które, o dziwo, udało jej się wyciągnąć z torebki za pierwszym razem. Był młody, świetnie ubrany i bardzo przystojny. Śliczny​ dzieciak — myślała. — Przypomina mi kogoś dobrze znanego. Ale kogo? Jakiegoś aktora? — Wołałem​ już z samochodu, ale nie usłyszała mnie pani, dlatego podszedłem bliżej — zaczął się tłumaczyć. Wyraźnie​ usiłował zatrzeć złe wrażenie. — Jestem​ tu przejazdem. Wybrałem się na wycieczkę po okolicznych cerkwiach i próbowałem wrócić do Zamościa. Tamtędy. — Machnął ręką w stronę Tymina. — Ale co to za droga, same dziury, cholera — wyrwało mu się. — Chciałem powiedzieć, że ta droga jest fatalna, proszę pani — poprawił się. Fatalna​ i w dodatku w przeciwnym kierunku — pomyślała Barbara. Z trudem stłumiła parsknięcie i uśmiechnęła się uprzejmie. — Pojadę​ z panem — zaproponowała. — Pokażę inną drogę, bo, jakby to panu powiedzieć, tamta fatalna nie prowadzi do Zamościa. W błękitnych​ oczętach rozmówcy pojawił się wyraz niedowierzania. — Nie? — Ano​ nie — potwierdziła. Ma taki​ piękny samochód i garnitur. Dobrze, że sobie nie kupił mapy. Spadł mi jak z nieba — myślała, spoglądając na niego spod oka. — A nie​ wybiera się pani na cmentarz? — Przerwał jej rozmyślania. — Przeciwnie,​ właśnie wracam. Zażywna​ staruszka energicznie podjęła konwersację i zaraz tego pożałowała. Jej rozmówca zdziwił się. Patrzył to na nią, to na rozbity znicz, to na cmentarz i znowu na nią. Poczerwieniała z zażenowania. — Byłam​ już na cmentarzu. Zamierzałam odwiedzić dwa groby, ale zaczęło się ściemniać i rozmyśliłam się. Teraz​ to ona się tłumaczyła, a on uważnie ją obserwował. — A na​ parkingu wypadło mi wszystko z torebki i znicz, który mi został, potłukł

się. Zresztą dzisiaj i tak na grobie, który odwiedzam, ktoś już zapalił świecę. O tam. — Pokazała ręką wciąż widoczną z oddali płonącą lampkę. — Gdzie,​ gdzie? — zainteresował się. Wpatrywał się w migocący samotnie płomyk, jakby chciał wzrokiem przeniknąć pogłębiający się mrok. — Tam? Tam pod samym murem? — dopytywał się. — No, tam —​ potwierdziła, zaskoczona jego reakcją. Miała​ wrażenie, że twarz wpatrzonego w cmentarny mur mężczyzny przeszła błyskawiczne przeobrażenie. Wykrzywiona brzydkim grymasem, postarzała się w jednej chwili o kilka lat. Barbara poczuła się nieswojo, szczególnie że gdy odwrócił się znowu w jej stronę, jego wzrok był chłodny i przenikliwy. Przez chwilę sondował ją uważnym spojrzeniem, a potem niespodziewanie uśmiechnął się i… znowu wyglądał jak chłopiec. W końcu zrobił zapraszający gest i ruszył w kierunku samochodu. Po drodze zapytał obojętnym tonem: — To tam​ też jest cmentarz? — Jest.​ To bardzo stara nekropolia — odparła cicho starsza pani. Dziwna​ zmiana na twarzy rozmówcy, kiedy patrzył na cmentarz, zaniepokoiła ją. Zaczęła nawet żałować pochopnej propozycji wspólnej podróży. Wtedy nagle powiedział: — Strasznie​ wygląda cmentarz o zmierzchu. Aż mi ciarki po plecach przeszły. Wstyd się przyznać, ale za nic bym tam teraz nie wszedł. Barbara​ odetchnęła z ulgą. Miły​ chłopak, chyba mi się coś przywidziało. Jak to mówi Piotruś, niepotrzebnie się sama nakręcam. Wspomnienie​ powiedzonka wnuczka trochę zmniejszyło podejrzliwość Barbary. By dodatkowo rozwiać jej wątpliwości na temat wspólnej podróży z nieznajomym, jak na życzenie zza zakrętu drogi wyłonił się proboszcz miejscowej parafii. — Przebóg,​ pani profesorowo, pani wciąż tutaj? O tak późnej porze? W dodatku widzę, że wybiera się pani w podróż w bardzo miłym towarzystwie. Szerokiej drogi. Szczęść wam Boże. Duchowny​ dreptał skrajem drogi ku pobliskim zabudowaniom. Grubiutki, na krótkich nóżkach, raczej toczył się drobnym truchtem, niż szedł przed siebie. Nie zamierzał się wcale zatrzymywać. Uśmiechnięty od ucha do ucha uniósł na powitanie rondo niewielkiego kapelusza i po chwili zniknął im z oczu. To spotkanie​ ostatecznie uspokoiło Barbarę. A że szczupły mężczyzna o chłopięcych rysach od pierwszej chwili zdobył jej sympatię, mimo chwilowych wątpliwości skorzystała z zaproszenia. II Samochód​ skręcił łagodnym łukiem w prawo i wtoczył się na drogę z Tomaszowa do Zamościa. Kluczenie wśród kolorowych kramów, wizyta na cmentarzu i rozmowa z nieznajomym przeciągnęły wyprawę Barbary na odpust do Tarnawatki aż do

późnego wieczoru. Z drogi wśród pól, lasów i zagajników bukowych widać było teraz jedynie siny pas asfaltu i wydłużone cienie pojedynczych przydrożnych drzew. Ciemność powoli spowijała widoki, z których słynie Roztocze. Poprzecinane wstęgami pól uprawnych i kwiecistych łąk pagórki, urozmaicone kępami drzew i zarośli, malowniczo położone i często widoczne od drogi kopuły cerkwi, wieże kościołów, pałacyków, kolorowe wiejskie cmentarze różnych wyznań — to wszystko tonęło w pogłębiającym się z każdą chwilą mroku. Niezadeptana i nieco odludna kraina, urzekająca pięknem nieskażonej natury, szykowała się do snu. Atmosfera​ podróży była przyjemna, choć początkowo kierowca był małomówny. Jedynie z rzadka manifestował pomrukami udział w dyskusji. Obecność takiego rozmówcy zazwyczaj nie zniechęca kobiet, a wręcz przeciwnie — inspiruje do obszernych wypowiedzi, dlatego starszej pani buzia nie zamykała się przez całą drogę. Jakby zamierzała zrekompensować towarzyszowi podróży brak widoków za oknem. Jego nikłe zaangażowanie w konwersację nie zniechęciło Barbary. — Pan​ z daleka? — Pasażerka była bezpośrednia do bólu. — Z daleka —​ powtórzył jak echo. Taka​ odpowiedź była oczywiście rozczarowująca. — Z Warszawy?​ — Barbara dokładnie przyjrzała się rejestracji samochodu i teraz drążyła temat w nadziei, że dowie się czegoś więcej. — Z Warszawy —​ przytaknął. — W Zamościu​ pierwszy raz? — Taaak. — Od dawna? — Od wczoraj. — Wizyta​ u rodziny? — Uśmiechnęła się przymilnie. — Interesy —​ burknął niechętnie. A to​ mruk — pomyślała Barbara i zirytowana zaczęła się wiercić na siedzeniu. — Można​ chociaż wiedzieć, czym się pan zajmuje? Po tym​ pytaniu zapadła chwila ciszy. — A,​ prawda, przecież pan już mówił — przypomniała sobie. Zaskoczony​ kierowca odwrócił się na moment w stronę pasażerki. — Przecież​ wspominał pan, że fotografuje i że nie jest duchem — wypomniała mu głupi żart. — A tak,​ tak, mówiłem — zreflektował się. — Mamy​ piękną pogodę, to zapewne zdjęcia się udały? — Barbara bardziej stwierdziła, niż zapytała, dlatego kierowca nie odezwał się, a tylko skinął głową. — Skoro​ zabłądził pan w okolicach Tymina i Werechań, to pewnie pracował pan na szlaku cerkiewnym. — Starsza pani nie odpuszczała. Mężczyzna​ od początku rozmowy przyjął strategię unikania odpowiedzi, więc i tym razem mruknął tyko:

— Uhm. Zbywanie​ rozmówczyni powodowało jednak kolejne pytania, co stawało się nieznośne. — Przypuszczam,​ że dużo pan wie o tych terenach, skoro przyjechał pan tu fotografować. — Paplała jak najęta. Miał​ serdecznie dość. Fiasko potakiwania wymusiło nową strategię. Tym razem zaprzeczył: — Ale​ skąd! Przeciwnie, chętnie usłyszę coś na ten temat. Choćby o cerkwiach… Strzał​ był celny. Pasażerki nie trzeba było zachęcać do opowiadań. A że historia Zamojszczyzny i Roztocza były pasją starszej pani, tematyka opowieści była przesądzona. — Cóż… —​ zaczęła — na tych terenach jest dużo zabytków sakralnych, skoro to pana interesuje, ale szlaki architektury cerkiewnej często prowadzą na zupełne odludzia. Niełatwo trafić do najpiękniejszych cerkwi w Radrużu, Korczminie, Budyminie, Chłopiatyniu czy Woli Wielkiej. Zerknęła​ na kierowcę, a ten się uśmiechnął. — Przekonałem​ się. Coś w tym jest — przytaknął. — Tutejsze​ miasteczka i wioski otacza piękny krajobraz, mało zmieniony przez współczesną cywilizację. Takich miejsc jest niewiele nie tylko w Polsce, ale w całej Europie. A fotografie to… o, ho, ho… wychodzą tu bajeczne. Mój nieżyjący mąż pisał książki o tych stronach, a ja sama jestem historykiem sztuki — oświadczyła z dumą. — Macie​ tu kontakt z naturą i wielki spokój, można by rzec — wtrącił. Starsza​ pani zastanawiała się przez chwilę. — Teraz​ te tereny są ciche i spokojne, ale nie brakuje zabytków, po których widać, że przez Roztocze przetoczyły się nawałnice dziejowe. Dramatycznie też tu bywało. Przecież to pogranicze. Mimo wszystko z kresami związało życie kilka znanych polskich rodów. — Tak?​ A których? To bardzo ciekawe. — Zainteresował się nagle. — A choćby​ Dzieduszyccy czy Tyszkiewiczowie, właściciele Tarnawatki i dobroczyńcy pięknego kościółka, który minęliśmy przed chwilą. Krąży tu wiele opowieści o tych rodzinach i o cudownym obrazie Matki Boskiej Łaskawej z miejscowej świątyni. — Mieszkają​ jeszcze na Roztoczu? — dopytywał się mężczyzna. Błyskawicznym ruchem wyłączył i tak szemrzące radio. — Z tego,​ co wiem, to nie. Barbara​ zauważyła, że rozmówca zaczął uważnie słuchać tego, co mówi, i że dyskretnie ją obserwuje. Zwolnił i co chwilę zerkał na nią. Samochód ledwie posuwał się teraz do przodu. Właśnie minęli wieś Krynice i objechali wielki staw rybny, za dnia bardzo urodziwy.

— Wiadomo​ o nich coś więcej? I co się z nimi stało? No, o arystokracji z tych stron. — Nie​ wiem, co pana interesuje. Dzieduszycki był znany głównie z tolerancji religijnej. Wznosił cerkwie, kościoły katolickie, a nawet synagogi. — Barbara zamilkła, by po chwili dodać: — Ale o jego zasługach mało kto dzisiaj pamięta. A dokąd wyjechała rodzina? Nie mam pojęcia. Przez​ chwilę znowu jechali w milczeniu. Mężczyzna, początkowo mało zainteresowany, teraz wyraźnie czekał na dalszy ciąg opowieści. — Tyszkiewiczowie​ też mieli zasługi na tym terenie. — Łaskawie wróciła do tematu. — Ale, jak to bywa, najdłuższy żywot mają skandale. — Ooo,​ jednym słowem, będą ploteczki — ucieszył się jej rozmówca. Tym​ razem zanosiło się na specjalny „newsik”, bo starsza pani aż dostała z przejęcia wypieków. Znowu zaczęła się wiercić na swoim siedzeniu. W końcu wyrzuciła z siebie: — Chodzi​ o Michała Tyszkiewicza. Też był niezależny i wyzwolony, ale raczej społecznie. — Zaśmiała się. — Wdał się w skandaliczny romans, a potem wbrew rodzinie ożenił się ze znaną piosenkarką kabaretową, słynną Hanką Ordonówną. W tamtych czasach, Boże, co to była za sensacja! Latami wałkowano temat na salonach. Nawet moja mamusia o tym opowiadała, kiedy byłam dzieckiem. To takie romantyczne — westchnęła Barbara. — Ha,​ ha, ha — roześmiał się kierowca. — A to mi dopiero sensacja! — A właśnie,​ że tak. — Starsza pani rozzłościła się. — Młodzieńcze, wtedy nie każdy mógł sobie żonę wybrać według głosu serca, że tak powiem. Samochód​ pokonał już większość drogi z Tarnawatki do Zamościa. Właśnie mijali wieś Łabunie. — Widziałem​ tu za dnia otoczony figurami kościół i niewielki dworek — odezwał się mężczyzna. — To musiał być kiedyś ładny majątek? — podpytywał. Barbara​ utkwiła wzrok w ciemnościach za szybą samochodu. — Tak,​ urocze miejsce, a tutejszy kościół z postawionymi na barokowym ogrodzeniu posągami świętych to mój ulubiony. — Uśmiechnęła się. — Jeśli dobrze pamiętam — dodała po chwili — ten majątek często zmieniał właścicieli. Oprócz Oleśnickich żyli tu też Szeptyccy i chyba Tarnowscy. — No, no!​ Co za nazwiska. O nich też już pewnie słuch zaginął? — Kierowca obserwował z ukosa jej twarz. — Tak,​ raczej tak — przytaknęła. Samochód​ powoli wtaczał się na przedmieścia Zamościa. Mężczyzna, nielustrowany przez Barbarę, wyraźnie się odprężył. — Nie​ wspomniała pani nawet o Zamoyskich — zagadnął. — Nie​ wspomniałam, to prawda — przyznała. — Bo jak okiem sięgnąć wszystko tu do nich należało i oni jedni wciąż tu żyją. Czy właśnie to chciał pan wiedzieć? —

zapytała z przekąsem i ostentacyjnie zaglądnęła w twarz rozmówcy. Albo​ nie zauważył i nie usłyszał, albo udawał. Milczał. Bez słowa wpatrywał się w drogę i w iluminację świateł wokół murów obronnych miasta. Ciekawe —​ myślała Barbara — czy dostarczyłam mu informacji, których potrzebuje? Ona​ też obserwowała, jak samochód zbliża się do zamojskiej starówki. Tuż za Bramą Lwowską kierowca skręcił w prawo i po chwili jechali już wzdłuż murów obronnych twierdzy. Za szybą samochodu z lewej strony błyszczały światła padające z okien mijanych kamienic. Jedzie​ prosto na parking przed katedrą. Nieźle sobie radzi jak na kogoś, kto jest pierwszy raz w Zamościu — zastanawiała się. — Od samej Tarnawatki ani razu nie zapytał o drogę. Ciekawe. Zerkała​ na kierowcę. Dziwne zachowanie młodego mężczyzny nie uszło jej uwadze. Wiele by dała, żeby się dowiedzieć, kim jest i czym się naprawdę zajmuje. Kiedy​ zza zakrętu wyłonił się pomnik Jana Zamoyskiego, starsza pani znowu się ożywiła i zaczęła opowiadać: — Trzeba​ przyznać, że na punkcie hetmana Jana Zamoyskiego, założyciela Zamościa, wszyscy tu mają lekkiego bzika. Pociąg, który jeździł do Zamościa, nazywano oczywiście „Hetman”. Nawet grzyb, który toczy zamojską starówkę, nosi tu nazwę „hetmański”. — Zachichotała. — Grzyb?​ — Skrzywił się. — Nazwiskiem​ hetmana wielkiego koronnego nazwano tu ulicę i największe osiedle w mieście — wyliczała. Jej​ rozmówca potakiwał głową ze zrozumieniem. — Uhm —​ mruczał. — Przywiązanie do historii. — O tak,​ wielkie przywiązanie. Pomnik Jana, założyciela Zamościa, stoi przed byłym pałacem, a syn ostatniego ordynata, Marcin, jest tu od lat prezydentem. — O, nie!​ — Kierowca aż podskoczył na swoim siedzeniu. — Dlaczego​ nie? — Zdziwiła się, jakby w każdym ratuszu w Polsce urzędował spadkobierca hetmana albo chociaż hrabia. Mężczyzna​ zatrzymał samochód przed zamojską katedrą. Odwrócił się ku Barbarze, żeby sprawdzić, czy z niego kpi, a ona zrobiła minę niewiniątka. — Takie​ rzeczy się nie zdarzają. — Speszył się. — To jakby czas zatrzymać. — Doprawdy,​ młody człowieku? — Zaśmiała się. — Może gdzieś indziej się nie zdarzają. U nas to norma, że tak powiem — stwierdziła z widoczną satysfakcją. Wyraz​ niedowierzania, który widniał na twarzy mężczyzny, nagle jeszcze się pogłębił. Oczy mu rozbłysły, a usta rozchyliły się w dziwnym uśmiechu. Patrzył teraz ponad głową Barbary, kompletnie oszołomiony, w róg ulicy Kolegiackiej. — Co się​ stało? O co chodzi? — Szybko odwróciła głowę. Teraz​ oboje patrzyli w tym samym kierunku. Z boku katedry, w blasku światła

latarni, na tle renesansowych kamienic pojawiła się dziewczyna w koronkowej sukni. Z Rynku Wielkiego pełzły za nią sine opary jakiejś lotnej substancji. Na pustej ulicy i w tej scenerii widok był niesamowity. Nic dziwnego, że mężczyzna znieruchomiał. Kompletnie osłupiał. Barbara poczuła, że sprawy posunęły się za daleko. — No, no,​ chłopcze, bez przesady. — Poklepała go po ramieniu. — To nic takiego. To tylko aktorka wraca po spektaklu. Mamy tu Zamojskie Lato Teatralne. Opamiętaj się, bo mi tu jeszcze zawału dostaniesz. — Teraz rzeczywiście z niego kpiła. — Po południu zamknęli dla pieszych i samochodów całą tę ulicę. To dlatego jest tu tak upiornie pusto — perswadowała jak dziecku. Odwrócił​ się do niej, uśmiechnięty od ucha do ucha. — Jaka​ szkoda — jęknął. — Po tych wszystkich opowieściach jestem teraz rozczarowany. — Wyraźnie droczył się z nią. Po ustach​ starszej pani też zaczął się błąkać uśmieszek. — Zamość​ to nie tylko piękne miasto. Jest też bardzo stare i tajemnicze. Nie każda mieszczka, którą tu spotkasz, a szczególnie nocą, będzie przebraną aktorką. To magiczne miejsce jeszcze cię zaskoczy. — Mrugnęła do niego, rozbawiona. — Ach, więc mam się spodziewać damskich upiorów w tej bajecznej scenerii? I dobrze — żartował. — Kocham wszystkie piękne kobiety: rusałki, wiedźmy, zmory i widziadła. — Demonstracyjnie rozpostarł ramiona. Przed chwilą wyszli z samochodu i oboje stali teraz przed zamojską katedrą. Powoli zaczynał siąpić deszcz. Barbara polubiła tego chłopca. Dawno nie spędziła czasu tak miło jak podczas tej krótkiej podróży. Od śmierci Jana nie miała z kim porozmawiać na ulubione tematy. Wyciągnęła rękę na pożegnanie. — Dobranoc. A w podziękowaniu za podwiezienie dam panu radę. — Zrobiła poważną i uroczystą minę. — Z kobiet nie warto sobie dworować, a z martwych szczególnie. Te o przeklętych duszach bywają niebezpieczne. Przywoływanie ich w mieście pełnym demonów historii, nieopodal pól i zamglonych mokradeł Roztocza, to ryzykowna gra. Radzę uważać, bo się zemszczą. — Żartobliwie pogroziła mu palcem. W chwilę później, kiedy samochód na warszawskich rejestracjach toczył się powoli w kierunku hotelu Mercure, Barbara skręciła w podcienie ulicy Staszica, przy Rynku Wielkim. Zanim weszła do bramy zabytkowej kamienicy, odwróciła się jeszcze w kierunku serca miasta. Kolorowa iluminacja na kamieniczkach z podcieniami, przysłonięty kamiennymi schodami ratusz i parasole okwieconych kafejek — to wszystko, feeria kształtów, barw i letnich zapachów, czyniło rynek bajecznym. — Co za widok — szepnęła. Można tu kompletnie stracić głowę — rozmyślała. — Zapomnieć o bożym świecie. Zakochać się do szaleństwa, a nawet… — Coś jej w głowie przekornie i brutalnie podszepnęło: — …a może nawet umrzeć?! W jej umysł nagle jak sztylet wbiła się myśl, którą odsunęło w cień miłe

towarzystwo młodego człowieka. Przed oczyma stanął jej znowu samotny grób i list, który leżał w domu. Mimo letniego upału poczuła chłód. Zaraz, zaraz, to którego dzisiaj mamy? Znowu, jak w Tarnawatce, ogarnęła ją panika. Nie ociągając się dłużej, weszła do kamienicy. — Dobrze, że niebawem przyjeżdża Klara — zamruczała pod nosem. — Będzie mi raźniej. Może przestaną mnie prześladować te niedorzeczne lęki. * * * Późną nocą w jednym z okien wytwornego hotelu Mercure wciąż paliło się światło. Gość z apartamentu na pierwszym piętrze pakował walizki. Na zabytkowym sekretarzyku stała rozpoczęta butelka coca-coli i szklanka wypełniona do połowy musującym płynem. Młody mężczyzna właśnie wziął do rąk kolejny krawat, kiedy radosnym sygnałem zadźwięczała komórka. Natychmiast przerwał monotonne zajęcie. Wielkimi susami przemierzył pokój w drodze do parapetu, gdzie radośnie podrygiwał telefon. — Halo? — zapytał uprzejmie. — Gdzie pan był, do cholery? Pół dnia nie mogę się dodzwonić! — Głos z drugiej strony aż syczał ze złości. — Byłem w terenie i miałem rozładowaną komórkę — padła beztroska odpowiedź. — Nie płacę panu za bezmyślność! — wyżywał się rozmówca. — Jestem zmęczony. Chce się pan dowiedzieć, co załatwiłem, czy nie? — przerwał mu spokojnie klient zamojskiego hotelu. W słuchawce zapadła cisza. W tej sytuacji młodzieniec przestał studiować swoje odbicie w hotelowym lustrze i odezwał się pierwszy: — Muszę przyznać, że kamienica, która pana interesuje, to straszny syf. Całe miasto wygląda jak ilustracja z bajki, a ten budynek to istna ruina — relacjonował. — Pana komentarze są zbędne — padła natychmiast cierpka riposta. — A, taaak — przytaknął mężczyzna, zbierając znowu z podłogi porozrzucaną garderobę. — Nie moja sprawa, na co pan wyrzuca kasę. Uprzedzam tylko, żeby nie było potem pretensji. — To jest na pewno ten dom? — przerwał mu rozgorączkowany głos po drugiej stronie linii. — Na pewno. — Duża kamienica tuż przy Rynku Wodnym. Taki brązowy kolor elewacji? — upewniał się mimo wszystko rozmówca. Brązowy to może kiedyś był — pomyślał mieszkaniec ekskluzywnego apartamentu hotelowego. Już nie panował nad ogarniającą go irytacją. — Ma mnie pan za idiotę? Cały tydzień tu zmitrężyłem. To jest na pewno ten dom. — To dobrze. A co z wywiadem na miejscu? — Było ciężko. — Przystojniaczek demonstracyjnie narzekał, nie przerywając pakowania. — Ale ma się doświadczenie w takich wywiadach. — Popisywał się.

— A więc z tych kręgów, które pana interesują, żyją tu już tylko Zamoyscy. — Ma pan pewne źródło informacji? — z powątpiewaniem powiedział rozmówca. — Mam. — Odpowiedź była krótka. — A teraz chcę się dowiedzieć, co z resztą wynagrodzenia i o co w tym wszystkim chodzi. Jeśli mamy razem pracować… — Pieniądze prześlę jak zawsze, zaraz po tym, jak dotrą do mnie listownie wszystkie szczegóły i fotografie. — Przerwano mu tonem nieznoszącym sprzeciwu. — To koniec naszej współpracy i lepiej będzie dla pana, jeśli zniknie pan z Zamościa na zawsze. — Szczęknęła odkładana słuchawka. Mężczyzna, który od dobrej chwili walczył wolną ręką z zamkiem torby podróżnej, osłupiał. Z zaskoczoną miną siedział na podłodze przed bagażami. — Halo, halo? — powtarzał zdezorientowany do aparatu, ale antypatyczny gość po drugiej stronie już się rozłączył. — Był pan jak zwykle bardzo uprzejmy — mruknął w końcu, patrząc na swój telefon. — Cholerny psychol. Coraz bardziej mi się to wszystko nie podoba. Chyba rzeczywiście lepiej się stąd zwijać, i to szybko. Mężczyzna niespokojnie rozglądał się po pokoju hotelowym. Chociaż pakowanie bagaży i sprzętu fotograficznego nabrało tempa, kiedy płacił rachunek za pokój, zbliżała się północ. Hotel Mercure pogrążony był we śnie. — Wyjeżdża pan o tak późnej porze? — dziwiła się recepcjonistka. Miał wrażenie, że to jedyna osoba czuwająca w uśpionym mieście. Na parkingu hotelowym nie było żywego ducha. Zanim podszedł do samochodu, rzucił okiem na zamojski rynek. — Jak dekoracja z filmu kostiumowego — westchnął. Przez chwilę patrzył na ciąg kamienic na wprost ratusza, gdzie zniknęła współtowarzyszka jego wieczornej przejażdżki. Na wspomnienie sympatycznej staruszki uśmiechnął się pod nosem. To magiczne miasto jeszcze pana zaskoczy — dźwięczała mu w uszach jej obietnica. Nagle na tle kamieniczek przemknęła podcieniami postać kobiety w długiej białej sukni. Mężczyzna poczuł dziwny chłód, jakby zimny powiew wiatru gdzieś na plecach. Obecność młodej kobiety na ulicy o tak późnej porze zaskoczyła go. Postać jakby wyczuła jego obecność. Zatrzymała się i odwróciła głowę w kierunku rynku. Patrzy tutaj? Ucieszył się. Zaraz, zaraz, ale dokąd biegnie? Śledził z oddali ruch białej sukienki. O, cholera! Gdzie się podziała? Przecież nie mogła zniknąć. Parsknął śmiechem. Zegar na zamojskim ratuszu wybił właśnie północ. Ech, te aktoreczki — rozmarzył się warszawianin, choć urocze zjawisko gdzieś zniknęło, jakby zapadło się pod ziemię. — Chciałoby się posiedzieć przy piwku pod kolorowymi parasolami. Poznać bliżej niejedną mieszczkę w koronkowej sukni i pofiglować z nią na łóżku z baldachimem. O bożym świecie zapomnieć, a nie… rudery oglądać — dumał, sadowiąc się w samochodzie. Skojarzył nagle cel swojej wizyty i oprzytomniał. Twarz mu stężała, a oczy nabrały chłodnych błysków. Przypomnienie wieczornej rozmowy telefonicznej podziałało jak

zimny prysznic. Nie ociągając się dłużej, włączył silnik i z piskiem opon ruszył w kierunku drogi wyjazdowej z Zamościa. III — Lato, lato wszędzie, zwariowało, oszalało moje serce — wokalista śpiewał radośnie o najładniejszej porze roku. Za oknem samochodu lało jak z cebra. Termometr pokazywał trzynaście stopni, a po szybach ściekały wielkie krople deszczu. Padało od samego Barwinka. Klara wytężała wzrok, wypatrując miejsca, gdzie mogliby spokojnie wypić kawę. Była zmęczona i zmarznięta. Pasażer czerwonego bmw poruszył się na swoim siedzeniu. — Jak tam, aghapi mu1 , dajesz radę, czy chcesz się ze mną zamienić? — zapytał troskliwie. Wykrzywiła twarz w uśmiechu. — Zamienimy się na postoju — odparła, nie odrywając oczu od mokrej jezdni. Samochód toczył się płynnie po szarym asfalcie. Żeby odpędzić zmęczenie, Klara zaczęła nucić pod nosem z Formacją Nieżywych Schabuff: — Piszę i wymyślam słowa piosenki… — Odruchowo wystukiwała palcem na kierownicy partię perkusji pomiędzy wersami. — …żebyś pomyślała, jak jestem wielki… Powoli ogarniało ją rozbawienie. Przypomniała sobie zaloty Jorgosa sprzed dziesięciu lat. Wtedy, na Mazurach, była piękna słoneczna pogoda. Jej mąż popisywał się pływaniem w jeziorze, chociaż dla Greka, nawet wychowanego w Polsce, temperatura dwudziestu trzech stopni to iście spartańskie warunki. Dopiero kiedy zamieszkali na jednej z wysp Morza Egejskiego, na Toros2 , zrozumiała, jakim desperackim wyczynem była tamta kąpiel w jeziorze dla takiego zmarzlucha jak on. — Lato, lato wszędzie — mruczał teraz, zdegustowany, obserwując licznik samochodowego termometru. Pod pytającym spojrzeniem Klary jego oblicze rozpogodziło się. — Będzie dobrze. Lato się dopiero zaczyna. Będzie cieplej — skwapliwie zapewniał sam siebie. Twarz Klary była coraz bardziej zatroskana. — Włączyć ogrzewanie? — Żartujesz sobie? Wyglądam, jakby mi było zimno? Uśmiechnęła się pod nosem. Zerknęła na upchnięte w skórzane sandały dwie pary skarpet, dwa najcieplejsze swetry, ubrane niedbale jeden na drugi, i bez przekonania pokiwała przecząco głową. Dobrze, że do Zamościa już niedaleko. Barbara się nim zajmie — myślała. Klara kochała siostrę nieżyjącego ojca, tak jak on nieźle zakręconą na punkcie historii. Atmosfera w mieszkaniu wujostwa na zamojskiej starówce była wyjątkowa. Szczególnie za życia męża Barbary dom dwojga historyków tętnił życiem. Okna

wielkiej kuchni wychodziły na jedno z przechodnich podwórek, które w renesansowym mieście tworzą system przejść na sąsiadujące ulice. Właśnie z zamojskimi podwórkami Klara łączyła barwne wspomnienia z dzieciństwa. Każdy z tych zabytkowych okwieconych placyków to materiał na piękną opowieść. Zamojskie podwórka to ważny kawałek mojego życia — rozmarzyła się. Wciąż padało. Jorgos bez zapału spoglądał na przesuwający się za szybą samochodu krajobraz i milczał. Może przez to, a może przez pochmurną nostalgiczną pogodę Klara nagle zatęskniła za swoim dzieciństwem. Przed oczami stanęło jej mieszkanie wujostwa, a przede wszystkim kuchnia, gdzie pani profesorowa i jej gosposia gromadziły domowe przetwory. Pod sufitem wisiały warkocze czosnku i suszonych grzybów, a na parapetach stały słoje z miejscowym miodem i nalewki gospodarza. To tutaj, o dziwo, najchętniej przesiadywali goście, podobnie zresztą jak Klara. Raczyli się domowymi specjałami i wyglądali przez okno na podwórko przy Staszica. Z kolei okna salonu z wysokim belkowanym sufitem wychodziły na zamojski rynek. W tym przestronnym pomieszczeniu z antresolą pełną książek i z obrazami przodków na ścianach, Klara poznała w dzieciństwie poczet królów polskich. W zabytkowej kamienicy z widokiem na serce twierdzy, która oparła się dwukrotnie najazdowi Szwedów, lekcje historii w wydaniu stryja były szalonymi happeningami. Dla Klary, córki pianistki i wybitnego archeologa, wakacje u wujostwa w Zamościu były częścią edukacji. Podczas gdy większość jej polskich rówieśników mieszkała w swoim kraju i latem niekiedy podróżowała za granicę, z Klarą było przeciwnie. Mieszkała w Grecji i tylko wakacje spędzała u ciotki w Zamościu. W życiu Klary wszystko przeważnie stało na głowie, a że wspomnienia związane z Zamościem były jednymi z najlepszych w jej tułaczym życiu, możliwość odwiedzenia Barbary przyjęła z entuzjazmem. Wspólny wypad do Polski miał też zrekompensować żonie greckiego marynarza ciągłą rozłąkę z mężem. Oboje z Jorgosem cieszyli się wyprawą do Zamościa. Biorąc pod uwagę kapryśną strefę klimatyczną, Klara trochę pochopnie obiecała Jorgosowi nadzwyczajny urlop na kresach Polski, ekscytujący wyjazd do pobliskiego Lwowa, włóczęgi po lesie, wycieczki rowerowe, a przede wszystkim polskie wesele. Teraz wychyliła się w kierunku przedniej szyby i popatrzyła z niepokojem na zachmurzone niebo. — Meteorologicznie dobrze to nie wygląda — westchnęła. — Z ambitnych planów tylko wesele nam zostało. Co jak co, ale biesiadować to Grecy lubią. Uśmiechała się, zerkając na męża. * * * Wieczorem w salonie kamienicy przy ulicy Staszica w Zamościu, w staromodnych fotelach z kwiecistym obiciem siedziały dwie kobiety. Ulewny deszcz bębnił w szyby okien. — Och, Klaruniu… — Oczy Barbary promieniały zachwytem. — Ten twój

Jorgos… — Starsza pani kręciła z podziwem głową. — Wysoki, szczupły, ciemne włosy, i ta pociągła twarz — wyliczała. — To nie jest nawet Alain Delon. To… bo ja wiem? — Rozmarzyła się. — Oczywiście, ciociu, że nie Delon — przerwała jej rozbawiona Klara. — Jeśli już, to Apollo. — Mrugnęła do rozmówczyni. — Nie żartuj sobie, dziewczyno, ale pilnuj go, że tak powiem. — Spokojna głowa. Mój piękny mąż jest wyjątkowo przezorny, sam się upilnuje. — Przezorny? Czyżby się żony bał? — podpytywała ciotka. — Żony nie… — Klara pochyliła się w kierunku Barbary i szepnęła: — …ale mamusi. Ze starszą panią Kanellopoulou nie ma żartów. — Mamusi się boi? Coś podobnego — dziwiła się starsza pani. Tymczasem z kuchni dochodziły odgłosy ucztowania. — Smakowało? — dopytywała się po raz kolejny Józefa. — Mmm — zabrzmiała nieartykułowana odpowiedź Jorgosa. — Smakowało — sapała zadowolona gosposia Barbary. — Bardzo się cieszę. To może Jerzy3 spróbuje jeszcze i tego. — Trzasnęły drzwi lodówki. Po stole z piskiem przesuwały się półmiski. — To zrobiła pani Barbara. Też można spróbować. — Zachęcała z mniejszym entuzjazmem. — Aaa. — Biesiadnik usiłował uprzejmie podjąć dyskusję. — Nie musi do mnie rozmawiać, nie musi — przerwała mu gosposia. — Ja będę mówiła. Niech sobie nie przeszkadza. A po polsku wszystko rozumie? Degustator kiwnął potakująco głową. — Aaa, to pięknie. To niech je, a ja nalewki przyniosę. Kapcie gosposi zaczłapały w głębi kuchni. Kiedy trzasnęły drzwi do spiżarni, uwolniony od towarzystwa Józefy Jorgos błyskawicznie pojawił się w salonie. — Ratunku — jęknął. — Oczywiście, wszystko jest bardzo smaczne — zapewniał Barbarę, słysząc za plecami kroki powracającej prześladowczyni. — Józefo… — Pospieszyła z pomocą ciotka Klary. — Niech no Józefa zostawi tę nalewkę w kuchni i pójdzie do pokoju gościnnego. Pościelić trzeba gościom. Są zmęczeni. Gosposia stała przez chwilę w salonie z butelką nalewki i zawiedzioną miną. Potem popatrzyła na Barbarę z wyrzutem i wróciła do kuchni. — Dobra z niej kobieta — powiedziała Barbara w kierunku drzwi, za którymi zniknęła Józia — ale jest nadopiekuńcza i przekarmia nas. Kiedy spędza kilka dni na wsi, u swojej siostry, głodujemy razem z moją kotką Simoną, żeby choć trochę zrzucić. Z tego przejedzenia noszę już rozmiar pięćdziesiąt. — Starsza pani wymownie obciągnęła sweter na wydatnych biodrach. — A moja biedna Simonka nie ma apetytu na myszy — żaliła się. Kocica, wylegująca się u stóp swojej pani, w rzeczy samej nie wyglądała na zagłodzoną. Klara z trudem pohamowała uśmiech.

— Całe szczęście, że pojawił się w domu mężczyzna. Gość w dom, Bóg w dom, chłopcze, że tak powiem. Józefa będzie teraz o ciebie dbać — ucieszyła się Barbara. — Jestem zdecydowany się poświęcić — zażartował Jorgos. — Ale od jutra. Dzisiaj marzę tylko o kąpieli i wygodnym łóżku. — Tak, tak — potakiwała Klara. — Potraktuj obietnicę Jorgosa poważnie. On jest w stanie się dla was poświęcić. Powiedziałabym, że upodobanie do biesiadowania ma we krwi. Obfite posiłki w miłym towarzystwie to grecka specjalność. Mam nawet dla niego atrakcję w tym względzie. Sięgnęła do wiszącej na oparciu krzesła torebki i położyła na stole białą kopertę z kolorowym nadrukiem. — Jesteśmy zaproszeni na ślub i wesele hrabiego Adama Sokolskiego — ogłosiła triumfalnie. Dobra atmosfera prysła w jednej chwili. Twarz Barbary zrobiła się biała jak pergamin. — To wy, Klaruniu, przyjechaliście do Zamościa na ten ślub? Piałaś coś o interesach na Roztoczu i przez to, a raczej chciałam powiedzieć, że dlatego… — Barbara nagle zgubiła wątek wypowiedzi. Wpatrywała się w oczy Klary z wyrazem źle skrywanego lęku. — Co się stało, ciociu? O co chodzi z tym ślubem? — Ja też dostałam taki list — odpowiedziała cicho. — No i? Bo widzę, że masz jakiś problem. — Klara zachęcała Barbarę do zwierzeń. — Ja nie znam tych ludzi — kategorycznie stwierdziła Barbara. — Ja też mało znam Adama. Poznaliśmy się przelotnie podczas mojego stażu w akademii policyjnej w Londynie. Zimą pomogłam mu się zakwaterować, gdy przyjechał w sprawach biznesowych do Grecji, a tydzień temu dostałam niespodziewanie list z zaproszeniem na jego ślub. Zapamiętał, że jestem Polką i że mam rodzinę w Zamościu. To ładnie z jego strony. Aaa… — przypomniała sobie Klara. — A przy okazji pobytu w Polsce zamierzamy z Jorgosem kupić chatę na Roztoczu. To jest powód biznesowy naszej wizyty — pochwaliła się. Barbara patrzyła na Klarę z dziwnym wyrazem twarzy. — Bardzo uprzejme ze strony tego pana, że was zaprosił na ślub, choć was słabo zna — szepnęła. — …ale ja nikogo z tej rodziny nie znam — upierała się. — Jeśli tylko taki masz problem, to na pewno można ten fakt jakoś wyjaśnić — pocieszała ciotkę Klara. — Jak myślisz, Jorgos? — Odwróciła się do męża. Młody mężczyzna od dobrej chwili przysypiał na kanapie w półleżącej pozycji. — Tak, oczywiście, że się poświęcę — mruknął półprzytomnie przez sen, zagadnięty przez żonę. Klara wybuchła głośnym radosnym śmiechem. — Jak zwykle nie ma pojęcia, o co go pytam. — Kiwała głową z politowaniem.

— To sobie porozmawialiśmy — dogadywała mu. — A teraz obudź się — zażądała i delikatnie potrząsnęła męża za ramię. Wciąż się śmiała, rozbawiona jego oszołomioną miną. Barbara otworzyła usta z zamiarem rozwinięcia tematu zaproszeń na ślub, ale popatrzyła na swoich gości i rozmyśliła się. Nie widziałam tego dzieciaka z dziesięć lat. — Wzruszona przyglądała się bratanicy. — Co mnie napadło? Chyba oszalałam, żeby psuć młodym wymarzone wakacje na kresach z powodu irracjonalnych lęków. Co by powiedział mój świętej pamięci brat na to, że wciągam ich w swoje kłopoty? — wyrzucała sobie w myślach. Ta refleksja podziałała mobilizująco. Barbara energicznie jak na swoją tuszę poderwała się z krzesła i ruszyła w kierunku holu. — Chodźcie, proszę, pokażę wam pokój. Powinniście odpocząć. — Nie skończyłyśmy jeszcze naszej rozmowy. — Klara się ociągała. — Przeciwnie, skończyłyśmy — zaprzeczyła Barbara. — Odniosłam wrażenie, że chcesz się ze mną podzielić wątpliwościami na temat przyjęcia weselnego Adama… — Nalegała na dalsze zwierzenia ciotki. — A o czym tu rozmawiać? — skwitowała Barbara. — Jestem stara. Nie akceptuję obcych ludzi i wydarzeń, które mi zakłócają spokój. Kiedy będziesz w moim wieku, przekonasz się, jak to jest, że tak powiem — zbagatelizowała rozpoczętą niefortunnie dyskusję. Klara pozornie zaakceptowała tłumaczenie ciotki, ale spod oka bacznie obserwowała jej twarz. Była pewna, że do przerwanej rozmowy warto wrócić. IV Jorgos wodził oczyma po straganach z warzywami. Przy śniadaniu zapragnął ujawnić swoje nowoczesne poglądy na życie i oświadczył kobietom, że osobiście zrobi zakupy dla Józefy. Oto dlaczego z wiklinowym koszem i listą płodów rolnych przeciskał się teraz pomiędzy ludźmi. Na zamojskim „rynku zielonym”4 , czyli bazarze owocowo-warzywnym, było tłoczno. Niestety, od momentu, kiedy Klara zniknęła w pobliskiej księgarni, miał wrażenie, że podjął się niewykonalnego zadania. Miejscowe przekupki przekrzykiwały się. Nawet mimowolne spojrzenie klienta na wystawiony towar nie obywało się bez komentarza. — Te tutaj pomidory z ręką na sercu polecam. Sama je rano z zagonka zbierałam. Świeżutkie są — łgała któraś jak najęta. — No i czego się zastanawia, jajek takich jak z mojego stragana w sklepie nie kupi — przekonywała inna. Jorgos błąkał się po niewielkim placu, zdezorientowany. Obcojęzyczny jazgot przytłoczył go. Grek na polskim bazarze. Jestem desperatem — stwierdził w myślach. Osaczony przez handlarki kupił w końcu pomidory, bo świeżutkie, czereśnie, bo niepryskane, i jajka od kurek, co to tylko ziarnem karmione.

Z kłopotliwej sytuacji wybawił go powrót Klary. — I jak ci idzie? — Zaglądnęła do koszyka. — Całkiem nieźle — pochwaliła go. — Muszę natychmiast zapalić i wypić kawę — burknął. W drodze do domu zapytał nagle: — Klara? — Tak? — Co jedzą kury? — Ziarno, a co? — Nic. Tak się zastanawiam… Po kilku brzydkich deszczowych dniach nad Zamojszczyzną zabłysło słońce. Na zabytkowych uliczkach Zamościa pojawili się turyści. Klara poprowadziła męża skrótem przez podwórko łączące ulicę Zamenhofa z Pereca. Minęli hotel Renesans i weszli w podcienie ulicy Ormiańskiej. — Nareszcie — mruknął. — Zaraz będziemy w domu. — Skąd wiesz? — Wzrok Klary, rozbiegany po wystawach sklepowych, zatrzymał się na twarzy męża. — Bo poznaję te podcienie. Jestem marynarzem i mam świetną orientację, nawet na morzu. — Był z siebie bardzo dumny. — Na morzu to może masz… — Co? Znowu się zgubiłem? — Jęknął. — Przecież to małe miasto. — Małe. — Zgodnie kiwnęła głową. — To gdzie jesteśmy? — W Zamościu. — Zaśmiała się. — A podcienie opasają cały Rynek Wielki, ale są też na niektórych ulicach i na pobliskim Rynku Solnym. Jesteś w Mieście Arkad. Romantycznie to wygląda, nie uważasz? — Cmoknęła naburmuszonego Jorgosa w policzek. — Rzeczywiście. — Uśmiechnął się kwaśno. — Nie przejmuj się — pocieszała go Klara. — Kiedyś też tak miałam. Przez przechodnie podwórka i podcienie łatwo tu stracić orientację. Przywykniesz. — Romantyczne? — mruczał Jorgos, spoglądając sceptycznie na białe łukowate sklepienia rozpostarte nad chodnikiem. — Chodź, wilku morski, i przestań się boczyć. — Szarpnęła go nagle za rękaw Klara. — W sklepie z sukniami ślubnymi zauważyłam Adama. Przywitamy się z panem młodym. Hrabia Adam Sokolski był mężczyzną w tym szczególnym wieku, w którym siwych włosów na skroniach przybywa, a rozsądku… ubywa. Jego powierzchowność można było celnie scharakteryzować jednym słowem — przeciętna. Obejście światowca i siedmiocyfrowe konto w banku czyniły go jednak wielce atrakcyjnym dla kobiet. Adaś, jak pieszczotliwie go nazywano, nawet w polonijnych sferach arystokratycznych, gdzie nie brakuje majętnych lowelasów, był od lat obiektem

pikantnych plotek i żartów. Wieść o jego planowanym małżeństwie z młodziutką Polką, szefową kancelarii prawniczej w Londynie, była sensacją sezonu. Przyjęto ją z dystansem i niedowierzaniem, a za najszczęśliwszą kobietę, oprócz panny młodej, okrzyknięto matkę hrabiowskiego jedynaka. Owdowiała przed piętnastu laty hrabina Anna Sokolska straciła już bowiem nadzieję, że jej syn kiedykolwiek zmądrzeje. Tymczasem wszystko przeczyło obiegowym opiniom o jedynym spadkobiercy rodowej fortuny. Hrabia Adam towarzyszył właśnie swojej wybrance podczas przymiarki sukni ślubnej, a utrata jego kawalerstwa była kwestią najbliższych dni. Na widok Klary, wchodzącej do niewielkiego sklepu, rozpromienił się. — Witam, witam! Co za niespodzianka! Już przyjechałaś? — Tak, mam tu rodzinę, jak wiesz. Poznaj mojego męża. To jest Jorgos. — O, ho, ho! Od razu widać, że prawdziwy Grek. Jestem Sokolski — mężczyzna przedstawił się i wyciągnął w kierunku jej towarzysza rękę. Na tak sformułowane powitanie Jorgos skrzywił się i lodowatym spojrzeniem zmierzył znajomego Klary. Odwzajemnił uścisk, ale nie odezwał się ani słowem. Niefortunna prezentacja spowodowała konsternację. Na szczęście z głębi sklepu odezwał się kobiecy głos: — Adamie, jesteś? Z zaplecza wyszła młoda kobieta objuczona pakunkami. Była ładna i bardzo młoda. W prostej czerwonej sukience i w czerwonych butach na niewielkim obcasie wyglądała nienagannie. Burza krótkich blond włosów, wystylizowanych na niedbale rozczochrane, opadała jej grzywką na oczy. To one przyciągały uwagę w twarzy o jasnej karnacji i pięknie wykrojonych ustach. Nie kształt i zielony kolor oczu robiły wrażenie, ale ich wyraz. Młoda kobieta o delikatnym wyglądzie miała silne, przenikliwe spojrzenie. — Zabierz ode mnie tę paczkę, proszę. — Podała hrabiemu pakunek. — Może byś mnie przedstawił? — Uśmiechnęła się łaskawie do narzeczonego, który na jej widok kompletnie stracił głowę. — A, tak, oczywiście — zreflektował się. — Małżeństwo polsko-greckie, Klara i Jorgos, moi znajomi. — Kamila Guzik — przedstawiła się piękność i obrzuciła Jorgosa uważnym spojrzeniem. — Miło mi. — Uścisnęła dłoń Klary. W taki sposób wita pewnie klientów w swojej kancelarii. Ma silną osobowość i anielskie oblicze — pomyślała Klara. — A pan hrabia to urodzony pantoflarz. Oto tajemnica jego fascynacji Kamilą i fiaska poprzednich nieudanych związków. Obserwowała narzeczonych. Po prezentacji ukochanej, gdy padło jej mało prestiżowe nazwisko, hrabia zrobił się czerwony po uszy. Patrzył na Jorgosa, widocznie speszony, a ten, nieświadom zawiłości języka polskiego, uśmiechał się uprzejmie.

O, cholera, toż tu się szykuje ewidentny mezalians. Głupkowaty uśmieszek Jorgosa to w tej sytuacji katastrofa — zreflektowała się Klara i szturchnęła męża, że aż podskoczył. — Jak przygotowania do ślubu? — wykrztusił zdezorientowany. — Mnóstwo spraw do załatwienia. Z niczym nie możemy zdążyć. Mojej matce zależało na tym, żeby ślub odbył się w Zamościu. W pewnym sensie pochodzimy z tych stron — rozgadał się Sokolski. — Czyli powrót do korzeni — podtrzymywał rozmowę Jorgos. — Tak to można ująć — przytaknął rozmówca. — W Londynie skończyłoby się na uroczystym obiedzie, tutaj wesele będzie iście królewskie. Prawie dwustu gości. — Wielkie przyjęcie. Pamiętacie wszystkich zaproszonych? — dopytywała się Klara. — Przy takiej liczbie? Czy ja wiem… Kochanie…? — Hrabia wpatrywał się jak w obraz w przyszłą żonę. — No cóż, w szczegółach, to nie. — Wzruszyła ramionami. — Ważne, że będą znajomi młodzi ludzie. Będzie pyszna zabawa. — Ożywiła się. — Faktycznie, oprócz mojej matki i krewnego ojca, który objawił się nagle parę tygodni temu w Glasgow, seniorów się na ślubie nie spodziewamy. — Nie znałeś krewnego ojca? — wyrwało się Klarze. Piękność w czerwonej sukience obrzuciła ją karcącym spojrzeniem, ale Sokolski, bezpośredni do bólu, już zaczął opowiadać: — Nie znałem. Nie utrzymywaliśmy kontaktów, ale na wieść o moim ślubie Rudolf Sokolski pofatygował się nawet do Polski. Przyleciał do Warszawy już w ubiegłym tygodniu, z kamerdynerem i ulubionym yorkiem. Piesek ma reumatyzm i cały czas paraduje w kratkowanym skafanderku i pantofelkach. Podobno to bardzo osobliwa para. Wszędzie, gdzie się pojawią, budzą sensację. Staruszek prosił o rozmowę ze mną przed ślubem. Od wczoraj jest w Zamościu. Miałem go dzisiaj odwiedzić i wreszcie poznać, ale wpierw muszę załatwić parę pilnych spraw dla Kamilki. W tej sytuacji ma szczęście poznać najpierw pannę młodą. — Sokolski nie spuszczał oczu z odsłoniętych ramion swojej wybranki. — Więcej staruszków nie będzie — podsumował swoją opowieść, wielce kontent. — A Barbara Kowalska, moja ciotka? Ma siedemdziesiąt lat — wtrąciła się nagle przekornie Klara. — Będzie gościem? — Hrabia łypnął na nią. — Tak. — Doprawdy nie kojarzę. — Potrząsał głową z zakłopotaniem. — Nie przypominam sobie. — Kamila zmarszczyła piękny nosek. Oboje wyczekująco patrzyli na Klarę. — Zaskoczę was, ona też sobie nie przypomina. — Klara zaśmiała się. — Gości zapraszała również mama Adama. To się na pewno da jakoś

wytłumaczyć — zbagatelizowała problem Kamilka. — Tak — przytaknęła Klara. — Na pewno. My też tak uważamy. — Adasiu, przeproś państwa, bo starszy pan się na mnie obrazi. — Narzeczona patrzyła wymownie na przyszłego męża. — Wybaczcie. — Adam demonstracyjnie rozłożył ręce. — Obowiązki. Przyszli państwo młodzi po wymianie kolejnych uprzejmości opuścili sklep i ruszyli w kierunku hotelu Renesans. Już na chodniku dogoniły Kamilę ekspedientki. — Proszę pani, proszę zabrać wizytówkę. Jeśli będą potrzebne jeszcze jakieś poprawki, to szefowa prosi tylko o wcześniejszy telefon. Latem jest dużo ślubów, ale może pani dzwonić o każdej porze. Jesteśmy do dyspozycji. Pracujemy do późnej nocy, czasem nawet do rana. — Dziękuję. Zajrzę do was na pewno. Chyba jeszcze skrócimy welon. — Kamila Guzik uśmiechnęła się chłodno. Kiedy przyszli państwo Sokolscy oddalili się nieco, ekspedientki zaczęły się kłócić. — Wcale nie jest ładna. Nie podoba mi się. A takiej sukienki ślubnej to ja bym nie chciała. Wielkie mi mecyje z tą paniusią. — Nie chciałabym, nie chciałabym — przedrzeźniała ją koleżanka. — A kto by tobie taką suknię kupił, co? Ten twój Heniek? — Dziewczyny, o co chodzi z tą suknią? — zagadnęła je zaciekawiona Klara. Wciąż stali z Jorgosem przed sklepem z konfekcją ślubną. Kobiety przestały się kłócić i odwróciły się w kierunku Klary. Oglądały ją uważnie od stóp do głów. Skromne letnie ciuchy i brak makijażu wyraźnie dobrze wpłynęły na ich nastawienie do niej. Lustracja wypadła pozytywnie. Jedna z nich obejrzała się za znikającą parą narzeczonych i zaczęła z przejęciem opowiadać: — Ta pani przyniosła do nas wczoraj sukienkę i mówi, że nie leży i żeby dopasować. Że uprawiała ostro „fitnessy”, bo chciała schudnąć, i teraz suknia jest za luźna. — Sukienka leżała jak marzenie — wtrąciła się druga ekspedientka. Koleżanka zgromiła ją spojrzeniem i kontynuowała: — Szefowa jej tłumaczy, że nie warto rozpruwać zaszewek pod biustem, bo materiał ma wszędzie ozdobne koraliki i może nie zszyje się ładnie. — A ta swoje, że suknia jest za luźna — znowu dobiegło z boku. Rozmówczyni Klary nie było dane bez przeszkód się wypowiedzieć. Ponownie posłała koleżance niechętne spojrzenie i dokończyła: — Nie wzięłybyśmy się za to, bo roboty mamy huk, ale jak ten pan zaproponował za poprawkę tysiąc złotych, no to szefowa też zauważyła, że trochę ta sukienczyna luźna. Poprawkę osobiście zrobiła, a przy prasowaniu… — Dziewczyna teatralnie zawiesiła głos. — …Kaśka przetłumaczyła z francuskiego metkę. Bo Kaśka w szkole miała francuski. Sprzedawczynie patrzyły na siebie porozumiewawczo. Kaśka potakiwała głową

z przejęciem. — No i…? Co było napisane? — zachęcała je Klara. Teraz wreszcie z wypiekami na twarzy wypowiedziała się obszerniej Kaśka: — Paryż, Karl Lagerfeld, pojedynczy projekt, prawa do modelu zastrzeżone. Tak było napisane. — Sapnęła z przejęciem. Jorgos aż gwizdnął z wrażenia. — Proszę pani, szefowej to mało cucić nie było trzeba! — Szwaczki przekrzykiwały się teraz. — Czekałyśmy dzisiaj na odbiór tej poprawki jak na ścięcie, ale wszystko się odbyło elegancko i spokojnie. Na szczęście przeróbka się jej spodobała. Była tak zadowolona, że jeszcze kupiła u nas i zostawiła do skrócenia letnią garsonkę — pochwaliły się. — Co myśli mój mąż o moim znajomym z Londynu? — zapytała Klara, gdy zostali sami. — Myśli, że pan hrabia jest zakochany i bardzo bogaty. A ona… taka z wyglądu, bo ja wiem? Przyjemna. — Przyjemna? Co to znaczy przyjemna?! — Klara prychnęła jak kocica i zaczęła demonstracyjnie okładać męża pięściami na środku chodnika, budząc radość przypadkowych obserwatorów. — Ja ci dam „przyjemna”! Nie o to się pytałam, czy ci się podoba. Rozbawiony Jorgos skutecznie odpierał ataki, pomagając sobie wydatnie dużym koszem z zakupami. — Litości! — wołał. — Oczywiście nie jest taka piękna jak moja żona ani taka mądra jak moja mamusia. — To ostatnie z pewnością nie — mruczała z przekąsem Klara. — Coś cię niepokoi w zachowaniu tej pary? — Jorgos był ciekaw, nad czym wciąż rozmyśla Klara. — Właściwie, to nie. Martwi mnie zachowanie ciotki. Wczoraj, po rozmowie z nami, prawie do rana paliło się światło w gabinecie wuja. Barbara czegoś tam szukała. Wszystko z powodu zaproszenia na ślub Sokolskich. Nie rozumie, dlaczego ją zaproszono. Twierdzi, że to ją niepokoi, a moim zdaniem jest gorzej. Ona się czegoś obawia. V Z pokoju hotelowego na pierwszym piętrze dochodziło piskliwe szczekanie psa, słyszalne nawet na parterze. Zdezorientowani klienci rozglądali się po holu w poszukiwaniu źródła niezwykłego hałasu. Recepcjonistka wychyliła się w kierunku schodów. — Z tym staruszkiem z trójki są same kłopoty — narzekała koleżance. — Przychodzą do niego procesje gości. W dodatku jego pies wciąż hałasuje. Szefowa jest wściekła. Z krzesła obok kontuaru podniosła się dziewczyna w hotelowym uniformie.