kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Gaitskill Mary - Veronica

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
G

Gaitskill Mary - Veronica .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu G GAITSKILL MARY Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 264 stron)

K iedy byłam mała, mama czytała nam — mnie i moim dwóm siostrom — opowiastkę o złośliwej dziewczyn­ ce. Siedziałyśmy w kręgu światła lampy na kanapie pod kocem, przytulone do mamy, a ona trzymała książkę rozłożoną na kolanach. Bohaterka tej historyjki była piękna i okrutna. Miała tylko matkę. Ta biedna kobieta musia­ ła wysłać córkę do pracy u bogatych ludzi, gdzie dziewczynka stała się krnąbrna i rozkapryszona. Jej zamożni chlebodawcy przekonywali ją, że powinna odwiedzać matkę, ale ona uważała się za zbyt ważną i wspaniałą i bardzo rzadko do niej zaglądała. Pewnego razu bogaci państwo wysłali ją do domu z bochen­ kiem chleba dla matki. Kiedy dziewczynka stanęła na skraju grząskiego mokradła, żeby nie ubłocić sobie bucików, rzuciła na ziemię bochenek i stąpnęła na niego jedną nogą. Chleb zatopił się w grzęzawisku, a ona zapadła się wraz z nim. Znalazła się w świecie demonów i szkaradnych stworów. Ponieważ dziew­ czynka była bardzo ładna, królowa tych bestii zrobiła z niej figurkę na prezent dla swojego prawnuka. Dziewczynka była umazana błotem, oplatały ją węże, otaczała nienawiść wszyst­ kich stworów, które tak jak ona wpadły w pułapkę. Doskwierał jej głód, ale nie mogła się posilić chlebem, który przywarł jej do stopy. Musiała słuchać tego, co mówią o niej ludzie — pe­ wien chłopiec, który akurat przechodził obok domu jej matki, widział, co zaszło. Opowiedział o tym każdemu, kogo napotkał, i wszyscy zgodnie uznali, że zasłużyła sobie na swój los. Nawet jej matka była tego samego zdania. Dziewczynka nie mogła się poruszać, ale nawet gdyby mogła, obracałaby się tylko w kółko, 7

trzęsąc się ze złości. „Co za niesprawiedliwość!", moja matka płaczliwym głosem naśladowała niegodziwą dziewczynkę. Przez cały czas, gdy mama nam czytała, siedziałam mocno przytulona do niej. Ta historia była dla mnie czymś więcej niż tylko słowami. Czułam, że żyje w głębi jej ciała. Czułam obec­ ność dziewczynki, która chciała być zbyt piękna. Czułam bli­ skość jej matki, która pragnęła ją kochać. Czułam moc demona, który chciał ją dręczyć. Czułam, że wszyscy troje są ze sobą nierozerwalnie związani, że nie sposób ich odróżnić. Ta opo­ wieść wydała mi się przerażająca, więc się rozpłakałam. Matka przytuliła mnie i powiedziała: „Zaczekaj, to jeszcze nie koniec. Z tej niedoli wybawią ją łzy niewinnej dziewczynki, takiej jak ty". Pocałowała mnie w czubek głowy i dokończyła opowieść. Potem zapomniałam o tej bajce na bardzo długo.

O twieram oczy. Prawie nie sypiam. Jeśli się zmuszam i wreszcie uda mi się zasnąć, budzę się po dwóch godzinach i przez pozostałą część nocy dręczą mnie najróżniej­ sze uczucia i myśli. Zazwyczaj usypiam po raz drugi na krótko przed świtem i budzę się o wpół do ósmej. Gdy czuwam, jestem wściekła, że nie śpię; wtedy wszystko mnie denerwuje. Przekli­ nam siebie w myślach, tłukąc się półświadoma po całym miesz­ kaniu. Obrazy ze snów wyrastają mi przed oczami i rozpraszają się, wyrastają i znikają, znów się pojawiają i rozpływają. Mała dziewczynka zatapia się w mroku. Kim ona jest? Zniknęła. Piję kawę z ciężkiego, niebieskiego kubka, obserwując deszcz i słuchając audycji radiowej, w której jakaś nawiedzona pisarka promuje swoją książkę. Mieszkam w San Rafael nad samym kana­ łem i z okna mam widok wprost na wodę. Cumuje tu mnóstwo łodzi. Woda jest zanieczyszczona przez benzynę, pływa w niej mnóstwo śmieci, a kto wie, może nawet odchodów ludzi miesz­ kających na łodziach. Woda pozostaje jednak wodą — kiedyś widziałam w kanale lwa morskiego, który płynął w stronę miasta. Każdego dnia mój sąsiad Freddie skacze z pokładu swojej łodzi do kanału, żeby trochę popływać. W mojej sąsiadce Biance budzi to obrzydzenie. — Nieraz go pytałam: „Wiesz, co jest w tej wodzie? Nie są­ dzisz, że kąpiel w takiej zupie przypomina taplanie się w pu­ blicznym wychodku?" Bianca jest seksowną pięćdziesięciolatką, wciąż atrakcyjną, cho­ ciaż już nie tak jak kiedyś; szpecą ją teraz ogromne, wydęte usta.

— Twierdzi, że to nie szkodzi, że potem bierze gorący prysz­ nic. — Bianca wkłada papierosa między wielkie wargi i zaciąga się głęboko. — Nabawi się tyfusu i tyle. — Wypuszcza dym, lekko odwracając głowę w bok. Nawet jej chuda, żylasta szyja wydaje się powabna. — Aż mnie wstrząsa na jego widok, jak tak szybuje w powietrzu w tych przyciasnych slipkach. O Boże! Kiedy teraz wyglądam przez okno, Freddie, czerwony na ca­ łym ciele, nalany, z obwisłym brzuchem i siwą głową wciśniętą między wyprostowane ramiona, rzeczywiście wzbija się w po­ wietrze i — chlup! — wpada do wody z impetem byka szalejące­ go po łące. Wyobrażam sobie, że Bianca stoi na dole i mamrocze pod nosem „Psia krew!", waląc pięścią w ścianę. Freddie ma pięćdziesiąt kilka lat, szeroką szczękę i mięśnie przywodzące na myśl płaty surowego mięsa poprzerastanego tłuszczem. Jego wyłupiaste oczy wyrażają równocześnie radość, gniew, cierpienie i strach. Te wszystkie uczucia kotłują się naraz w jego ciele i kie­ dy płynie, wyraźnie widać to w jego ruchach. Atakuje wodę za­ maszystymi uderzeniami rąk, zanurza w niej twarz, jak gdyby chciał pochłonąć wszystko, co się w niej znajduje. Potem zatrzy­ muje się i przez chwilę brodzi, chrząkając i potrząsając głową, a na koniec kładzie się jak dziecko, z niezachwianą ufnością — ach! — twarzą zwrócony ku niebu, nie bacząc na deszcz ani gówna pływające w wodzie. Chociaż Freddie jest postawnym mężczyzną, ma wyraz twa­ rzy udręczonej ofiary, która nieraz w życiu oberwała; zupełnie jakby miał ją tylko po to, żeby go w nią walić. Jest to twarz czło­ wieka, który jak już swoje dostanie, podnosi się, mówi: „Nic się nie stało" i zaczyna szukać czegoś dobrego do zjedzenia lub picia albo myśli, żeby uciąć sobie drzemkę. Swoje opowieści Freddie lubi kończyć stwierdzeniem: „Ale oni pewnie nazwaliby mnie d-u-p-k-i-e-m" takim głosem, jakby chciał powiedzieć: „Do­ brze, dajmy temu spokój, zobaczmy, co jest w telewizji". Bian­ ce najbardziej doprowadza do szału właśnie ta jego obojętność połączona ze skokami do ścieku, by doskonalić się w pływaniu. A już zwłaszcza te skoki. Traktuje je jak osobistą zniewagę. Ja 10

przeciwnie, nawet lubię, jak on skacze. Gdy patrzę na niego, przy­ pomina mi się lew morski płynący w stronę miasta, jego idealnie okrągła głowa unosząca się ponad powierzchnią wody — mimo że lew sunął dostojnie przed siebie, a Freddie rzuca się gwałtow­ nie i szamocze. Czasem mam ochotę powiedzieć o tym Biance, w obronie Freddiego. Ona nie będzie jednak chciała mnie słu­ chać. Nawet rozumiem, dlaczego on budzi w niej odrazę. Bianca ma klasę, jest uporządkowana, zresztą ja też cenię sobie doskona­ łość. Dla mnie jest sposobem postrzegania świata. Pisarka w radiu opowiada o bohaterach swojej książki tak, jakby byli prawdziwymi ludźmi: „Jeśli spojrzeć z jej perspektywy, jego zachowanie jest rzeczywiście dziwne, ponieważ ona odnosi wrażenie, że toczy się między nimi zwykła erotyczna gra, nato­ miast dla niego..." Nadyma się jak balon z namalowaną twarzą, uśmiecha się, pragnie sobie zaskarbić sympatię, aż zachłystuje się tym, co mówi. Wystarczy włączyć radio na dowolnej stacji, a zawsze natrafi się na kogoś takiego jak ona. Ludzie, którzy gnają w pośpiechu przez życie, kręcą gałką radioodbiornika w poszukiwaniu ukojenia i pociechy, a tymczasem z głośników wylewają się na nich słowa rozgorączkowanych i wiecznie roz­ bawionych prezenterów i ich gości. Popijam kawę. Bohaterowie powieściopisarki pysznią się i tańczą. Popijam kawę. Postacie ze snu z ostatniej nocy przemykają po ciemnych pomieszczeniach i pokrzykując na siebie, usilnie próbują zrobić coś, czego nie mogę zobaczyć. Dopijam kawę. Na podłodze jest pełno wody, zmoczyła już brzeg dywanu. Nie mam pojęcia, skąd się tutaj wzięła, mieszkam przecież na drugim piętrze. Na mnie już czas, muszę iść posprzątać biuro Johna, przyja­ ciela z dawnych lat, który wyświadcza mi grzeczność, płacąc co tydzień za utrzymanie porządku w swojej pracowni. Wkładam do patchworkowej torby najpotrzebniejsze rzeczy — aspirynę, kodeinę, butelkę z wodą — i szukam parasolki. Znajduję ją i w tej samej chwili uświadamiam sobie, że jest zepsuta. Od razu wyrywa mi się przekleństwo, zanim przypominam sobie o dru­ giej, czerwonej, którą przywiozłam z Nowego Jorku i jeszcze jej 11

nie używałam. Kupiłam ją w sklepie z upominkami w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, kiedy mieszkałam na Manhattanie. Ma przy brzegu nadrukowane cztery białe owieczki, jedną czarną i nazwę muzeum. Wzór jest bardzo ładny i jak najbardziej stosowny, w dodatku przypomina mi o Veronice Ross. Jest osobą z mojego dawnego życia. Uwielbiała wartościowe, ładne i odpowiednie rzeczy: drobne, wytworne zabawki, fotografie w misternie zdo­ bionych ramkach, cytaty z Oskara Widde'a. Uwielbiała Muzeum Sztuki Nowoczesnej, uwielbiała Nowy Jork. Nosiła bluzki na poduszkach, pretensjonalne czółenka i cienkie skarpetki. Pod­ wijała nogawki spodni w charakterystyczny dla siebie, szczegól­ nie staranny sposób. Na stoliku ze szklanym blatem trzymała miniaturowe popielniczki, pozłacane pudełka zapałek i drogie podkładki pod szklanki, z obrazkami zadowolonych kotów. Na korytarzu zastaję Ritę w szlafroku i domowych kapciach trzymającą mały talerzyk ze smażoną drobiową wątróbką. Czę­ stuje mnie i wyjaśnia, że wczoraj wieczorem usmażyła za dużo. Ładnie pachnie, więc biorę jedną i jem. Chwilę rozmawiam z Ritą. Mówi, że w ubiegłym tygodniu „ten przeklęty Robert" znów rozpalił grilla na swoim rachitycznym balkonie i trujący dym z węgla drzewnego leciał prosto na nią, a przecież już tyle razy mu tłumaczyła, że cierpi na zapalenie wątroby i dym bardzo jej szkodzi. — Wiedziałam, że ciągle trzyma tam tego grilla. No i oczywi­ ście, jak tylko wyjrzało słońce, od razu usłyszałam, że go przesu­ wa i przygotowuje do rozpalenia. Słyszałam, jak wysypuje wę­ giel drzewny z torby. A potem jak opuszcza pokrywę. Usiadłam i zastanawiałam się, co robić. Błagałam o zesłanie jakiejś po­ mocy. Zadawałam sobie pytanie, jaka siła na tym świecie jest najpotężniejsza. I znalazłam odpowiedź: woda. Rita cierpi na wirusowe zapalenie wątroby typu C, tak jak ja. Nie rozmawiamy na ten temat zbyt wiele. Ona nie przypomina mi, że zażywanie kodeiny garściami jest równoznaczne z bom­ bardowaniem wątroby. Ja natomiast nie daję jej do zrozumienia, że o ile dym z węgla drzewnego nie ma specjalnego wpływu na 12

jej zdrowie, o tyle jedzenie smażonych potraw pociąga za sobą poważne konsekwencje. — Nalałam wody do wszystkich garnków, patelni, słoików, szklanek i wazonów, jakie mam w domu, i ustawiłam je przy krawędzi balkonu. Jak tylko zapalił grilla... — No nie, chyba się do tego nie posunęłaś! — Oczywiście, że tak. Zalałam mu grilla, a kiedy mi zaczął wymyślać, oblałam i jego. Stał jak wryty, a potem wiesz, co zrobił? Roześmiał się. Powiedział: „Rita, ależ z ciebie ziółko". Podobało mu się! Rozmawiamy jeszcze przez chwilę. Śmieję się i żegnam z nią, wychodzę na zewnątrz, przystaję na drewnianych schodach. Otwieram parasolkę i w tym momencie przypomina mi się moja ostatnia wizyta u Veroniki. Poczęstowała mnie czekoladowo- -orzechowymi ciastkami owiniętymi w różowy papier, wykwint­ nym serem i owocami pokrojonymi w plasterki, których sama nie mogła zjeść, ponieważ była już bardzo chora. Pamiętam, że jej wtedy powiedziałam: „Mam wrażenie, że nie kochasz siebie. Koniecznie musisz się nauczyć kochać siebie samą". Veronica milczała. „Uważam, że ludzie przeceniają miłość. Moi rodzice kochali mnie i nic dobrego z tego nie wyniknęło", odpowiedziała dopiero po dłuższym czasie. Wzdłuż mojej ulicy ciągną się budynki z mieszkaniami z peł­ nym wyposażeniem, stoją nieco w głębi, odsunięte od chodni­ ka. Mieszkają tu przeważnie biali, ale jest też kilkoro czarnych. Dwie przecznice dalej, na południe, domy mają znacznie niż­ szy standard; tam jest dzielnica meksykańska. Zaraz za rogiem znajdują się magazyny, warsztaty samochodowe i bar, z które­ go o ósmej rano dobiega muzyka. Nędzne, niczyje domy, któ­ rych zburzenie wymagałoby zbyt wiele wysiłku. Trawa, chwa­ sty i niewielkie krzewy wciskają się pomiędzy nie i wyrastają w szczelinach popękanego betonu. Na końcu ulicy biegnie czte- ropasmowa autostrada, wzdłuż której można iść. W tej części miasta osiedlił się wielki biznes — dilerzy samochodów, sklepy komputerowe, sklepy z wyposażeniem biur — i firmy, których 13

nie potrafię zidentyfikować, chociaż mijam je niemal każdego dnia. Ich ogrom mnie przytłacza, odbiera mowę. Uczucie, które temu towarzyszy, wcale nie jest nieprzyjemne. To tak, jak gdy­ by się było ziarnkiem piasku otoczonym zewsząd tym, co się rozwija i ginie. Ziarnkiem piasku albo źdźbłem trawy, albo ka­ mykiem — kruszyną, która wie wszystko, ale nic nie może po­ wiedzieć. Nie tylko ogrom tych firm wywołuje takie wrażenie. Również bliskość autostrady, po której mkną hałaśliwie w obu kierunkach setki samochodów. Idę wzdłuż niej, a za setkami szyb widać setki rozmazanych głów kierowców i pasażerów. Czasem, kiedy tędy przechodzę, zaciera mi się obraz rzeczy­ wistości i wtedy czuję się zabawnie. Wydaje mi się, że w taki stan wprawia mnie ten wolny spacer i samochody, które pę­ dzą obok jeden za drugim. Dziś, w strugach deszczu, wszystko rozpływa się jeszcze bardziej. Można powiedzieć, że zostałam wyssana z normalnego życia i przeniesiona do miejsca, gdzie panuje zupełnie inny porządek. To w dalszym ciągu jest moje życie, rozpoznaję je, ale ludzie i miejsca w nim przesuwają się wokół mnie i nie sposób ich rozróżnić. Otyły biały mężczyzna mija mnie na zielonym rowerze. Jed­ ną ręką trzyma kierownicę, drugą, uniesioną nad głową, mały uszkodzony parasol. Przygląda mi się badawczo, w jego orze­ chowych oczach igrają iskierki życia. Przejeżdża obok mnie i znika. A oto sen, który przyśnił mi się ostatniej nocy. Ktoś mnie goni, a ja, żeby dostać się w bezpieczne miejsce, muszę przebiec przez całą swoją przeszłość, minąć wszystkich ludzi, których kie­ dyś znałam. Przeszłość jest jednak zawikłana, wydarzenia nie na­ stępują w chronologicznym porządku, również osoby pojawiają się w przypadkowej kolejności. Znana mi tylko z widzenia sta­ ruszka, która dawniej mieszkała po sąsiedzku, wyciąga do mnie rękę. Jej duże, brązowe oczy patrzą na mnie łagodnie, są pełne łez, ale nigdzie nie ma mojej matki, zapodziała się w tłumie. Ojciec jest, ledwie widoczny — dostrzegam go w półmroku salonu, w zamyśleniu gryzie solonego orzeszka — i nagle jakiś 14

nieznajomy szaleniec wyskakuje wprost na mnie i wykrzykuje, co muszę zrobić, żeby się teraz uratować. Na chodniku klęczy kobieta w średnim wieku, Meksykanka, i cierpliwie układa ubrania, które najwidoczniej wysypały się jej z dużej czerwonej walizki. Nie ma parasolki, więc mokre włosy i ubranie przykleiły się jej do ciała. Zatrzymuję się i przykucam, próbuję pomóc. Spogląda na mnie chłodno i potrząsa głową. Wstaję i czekam, a potem osłaniam parasolką ją i siebie. Pod­ nosi na mnie wzrok i się uśmiecha. Jestem dla niej uosobieniem ludzkiej uprzejmości na tym pasie betonu dzielącym hałaśli­ wy pośpiech od bezmiaru i chce okazać mi wdzięczność. Jej uśmiech jest jak otwarte drzwi, a ja zaglądam przez nie do środ­ ka. Powraca do pakowania rozrzuconych rzeczy. Z niezwykłą zręcznością zbiera z chodnika nasiąknięte wodą kuse bluzeczki, bieliznę, dziecięce ubranka i skarpety. Wyjmuje z czystej plasti­ kowej torby w połowie wypalone świeczki i T-shirt reklamowy z tytułem czasopisma „16 MAGAZINE!" Strzepuje każdą rzecz i starannie ją składa. Gdy zbliżał się koniec, bluzki, które Veronica nosiła, były już na nią za luźne i poduszki czasem zsuwały jej się z ramion na ręce albo na plecy, a ona nawet tego nie zauważała. Pewnego dnia, kiedy siedziałyśmy w eleganckiej restauracji, mężczyzna zajmują­ cy sąsiedni stolik powiedział rozbawiony: „Przepraszam, coś pani chodzi po plecach", lekko i zaczepnie, jakby z przymrużeniem oka traktował kaprysy mody. „Och, rzeczywiście, ale to tylko moja proteza", równie swobodnie odpowiedziała Veronica. Czasami bardzo mi się podobało, jak sobie w ten sposób żar­ towała z różnych rzeczy. Zdarzały się jednak sytuacje, w których było to żenujące. Wychodziłyśmy kiedyś z kina po obejrzeniu ambitnego filmu. Mijając ludzi czekających w kolejce na następny seans, Veronica powiedziała głośno: „Ci tutaj tak naprawdę wcale nie chcą oglądać filmów, które dają do myślenia. Powinni raczej wybrać się na Flashdance. Mnie za to zawsze interesują i chętnie na nie chodzę". Szła dostojnym krokiem, a w jej głosie brzmiała pre­ tensjonalna wyniosłość, z jaką pyszni się piórko u kapelusza. Ona 15

wcale taka nie jest, chciałam wyjaśnić tym wszystkim, którzy już kupili bilety do kina. Przekonalibyście się, gdybyście ją znali. Ona jednak właśnie taka była. Potrafiła zachowywać się na­ prawdę okropnie. W szatni siłowni, do której razem chodziłyśmy, zawsze kogoś strofowała za to, że za bardzo się do niej zbliżył albo ją niechcący szturchnął. „Jeżeli mam się przesunąć, to proszę mi powiedzieć, a nie trącać tyłkiem", powiedziała kompletnie za­ skoczonej Suzy w trykocie gimnastycznym. „Posuwanie pięścią od tyłu wyszło z mody już kilka lat temu. Nie wiedziałaś o tym?" Meksykanka z trzaskiem zamyka walizkę i stoi przede mną, uśmiechając się niepewnie. Odzyskuję ostrość widzenia i postać kobiety powraca na tło zalanej deszczem bezkresnej przestrzeni. Nieznajoma odchodzi, ale jeszcze raz się odwraca i znów się do mnie uśmiecha, odwzajemniając się za moją uprzejmość miłym wyrazem twarzy, po której spływają strugi deszczu. We śnie nieznajomi zdają się przekazywać wiadomości w imie­ niu ważniejszych osób, które z pewnych względów nie mogą ze mną rozmawiać. Albo jest tak, że ci, którzy liczą się najbardziej zwykłą koleją rzeczy — członkowie rodziny, bliscy przyjacie­ le — są przygodnymi znajomymi, a zupełnie obcy stają się tymi, których się naprawdę kocha, lecz oni są nierozpoznawalni za groteskowymi maskami życiowych doświadczeń. Oczywiście Veronica miała w swoim repertuarze cały zestaw błyskotliwych żartów. Były jej potrzebne. Bez nich niewiele by jej pozostało i każdy by to zauważył. Pewnego razu, kiedy wybra­ łyśmy się do kawiarni, próbowała poważnie ze mną rozmawiać. Twarz przybrała poważny wyraz. Przyglądała mi się tak szeroko otwartymi oczami, że aż widać było dolny brzeg nieruchomej z napięcia gałki ocznej. „Muszę się wreszcie wziąć za to tłuste dupsko i przestać się nad sobą użalać". Te aroganckie słowa zupełnie nie pasowały do wyrazu jej twarzy. Kelnerka, ciemno­ skóra kobieta w średnim wieku, spojrzała na nią z oburzeniem, które złagodniało, gdy się odwróciła. Patrząc na Veronicę, coś dostrzegła, a ja byłam ciekawa co. Veronica umarła na AIDS. Ostatnie dni upłynęły jej w sa- 16

motności. Nie było mnie przy niej. Kiedy odchodziła, nie miała przy sobie nikogo. Czuję, że już bierze mnie przeziębienie, ale nie chcę zażywać aspiryny na pusty żołądek. Nie mam też ochoty szarpać się z pa­ rasolką, szukać tabletek w torbie, chować ich, wyjmować butelki z wodą, odkręcać jej i przez cały czas przytrzymywać parasolki jedną ręką i to akurat tą, która mnie boli... Veronicę poznałam dwadzieścia pięć lat temu, kiedy pra­ cowałam dorywczo w agencji reklamowej na Manhattanie przy przepisywaniu tekstów na komputerze. Miałam wtedy dwadzieścia jeden lat. Ona była trzydziestosiedmiolatką przy kości, z mocno rozjaśnionymi włosami. Nosiła szyte na miarę kostiumy w szkocką kratę, w męskim stylu, i dobrane kolory­ stycznie muszki, malowała usta jaskrawoczerwoną pomadką, miała przyklejone sztuczne czerwone paznokcie i oczy mocno podkreślone tuszem, który zbijał się w grudki na końcówkach rzęs. Jej donośny głos był zmysłowy, a zarazem pretensjonalny jak plastikowe błyskotki. Brzmiał głęboko, ale w jednej chwili mógł się stać nieprzyjemnie przenikliwy. Można ją było usły­ szeć, jak wołała na całe biuro: „Przepraszam, kotuś, ale Jimmy Joyce jest mi doskonale znany, podobnie jak zasady stosowania średnika". Kotusiem nazywała każdego, nawet tych, których nie znosiła. Robiła korektę z nieustępliwością policjanta uzbrojo­ nego w pałkę. Zawsze miała przy sobie swój „zestaw przyborów biurowych", na który składały się: czerwona plastikowa linijka, różnokolorowe kredki, korektor, wielobarwne samoprzylepne karteczki i znaczek w ramce z wyhaftowanym napisem: Po TYLU LATACH STOSUNEK MAM ANALNY! I rzeczywiście dla niej wszystko kręciło się wokół odbytu. Kiedyś jej powiedziałam, że czuję dziwne napięcie i mam wrażenie, jakby na czole raz po raz zaciskała mi się jakaś obręcz, a ona stwierdziła: „Ależ kotuś, to wina zwieracza". — Szef ją lubi, bo jest pieprzoną homofilką — złościła się jedna z korektorek. — Tylko dlatego ciągle jeszcze ją tu trzyma. — Wykopałabym ją stąd od razu, gdyby to ode mnie zależa- 1 7

ło — wtrąciła się zalotna aktoreczka. — Ona jest jak Marlena Dietrich i Emil Jannings razem wzięci. — Niesamowite! Wiesz, że masz rację — zareagowałam tak głośno i gwałtownie, że oczy wszystkich zwróciły się na mnie. — Jest dokładnie taka, jak mówisz. Przechodzę przez niewielki mostek dla pieszych na drugą stro­ nę kanału i mijam ogromną drogerię, która ciągnie się wzdłuż całej przecznicy. Przed wejściem stoi pracownik sklepu i krzyczy: „Hej, ty! Wszystko widziałem. Wracaj tu natychmiast!" A potem już mniej pewnym głosem dodaje: „Słyszysz? Powiedziałem, że masz wrócić!" Hej, ty. Veronica siedziała w poczekalni przed gabinetem lekarza i podśpiewywała: „Mamy tutaj konia, który jest świru­ sem, nazywamy go Retrowirusem" do melodii z musicalu Faceci i dziewczyny. Rejestratorka się uśmiechała. Ja nie. Wracaj tu natychmiast. Veronica wybucha śmiechem. „Ty jesteś jak rasowy pers, kotuś". Rozczapierzyła palce jak kot pazury, prze­ wróciła oczami i wysunęła koniuszek języka. Znowu się roześmiała. Przed sklepem zgromadziło się jeszcze kilku pracowników. Obserwują oddalającego się mężczyznę, który ani myśli się za­ trzymać. To oczywiste. Policja nie zdoła przyjechać na miejsce zdarzenia na tyle szybko, żeby go schwytać, a pracownicy sklepu nie będą nawet usiłowali z nim walczyć, ponieważ on i tak by ich pokonał. Do ich świadomości właśnie zaczęło docierać od­ wieczne prawo rządzące światem zwierząt. Nagle rozległ się ich śmiech, jak reakcja zwierzęcia, które potrząsa głową i odbiega pośpiesznie, zadowolone, że uszło z życiem. Mijam pętlę autobusową, gdzie mimo deszczu kręcą się lu­ dzie. Przechodzę obok zamkniętych restauracji, meksykańskiej i francuskiej. Ruchowi ulicznemu na tym skrzyżowaniu zawsze towarzyszy dziwnie uroczysty nastrój, ale nie potrafię stwierdzić dlaczego. Atmosfera na pętli autobusowej się zmienia: czasem jest na niej smutno, innym razem panuje ożywienie, to znów wydaje się, że za chwilę cała wyleci w powietrze. Biuro Johna mieści się przy następnej przecznicy. Dzieli je z innym fotogra- 18

fem, który przeważnie robi zdjęcia kotów. Jak się zdaje, idzie mu lepiej niż Johnowi, który od lat nieodmiennie fotografuje ludzi. Wchodzę i siadam za biurkiem Johna, żeby zapalić papierosa. Wiem, że powinnam być mu wdzięczna za to, że pozwala mi sprzątać swoją pracownię, ale jakoś nie jestem. Nie cierpię tego robić. Sprzątanie wpływa na mnie przygnębiająco, no i potem bardzo dokucza mi ręka, którą uszkodziłam sobie w wypadku samochodowym, a reszty zniszczeń dokonał lekarz. John dzieli łazienkę z fotografem zwierząt, który ma paskudne przyzwy­ czajenia, a ja muszę sprzątać po obu. Johna znam od dawna, kiedyś byliśmy przyjaciółmi. Nawet teraz czasem zwierza mi się ze swoich rozterek albo radzi, jak powinnam rozwiązywać wła­ sne problemy — na przykład rzucić palenie, bo, jak tłumaczy, jest bardzo szkodliwe. Zanim zabiorę się do sprzątania, zażywam kodeinę, żeby prze­ stała mnie boleć ręka, i chodzę po pracowni, paląc papierosa. Oglądam fotografie na ścianach. John ma zdjęcia z trzech dzie­ sięcioleci. Najlepsze są te z lat siedemdziesiątych. Modelami nie byli zawodowcy — pozowali mu ludzie, których znał. Kobiety i mężczyźni, niemal nadzy, tylko w butach albo kapeluszu, albo skąpej bieliźnie, zwykle jednej rzeczy dla nadania stylu. Ciała większości z nich wcale nie są atrakcyjne, ale wszyscy zadowo­ leni patrzą w obiektyw aparatu, jakby nagość ich uszczęśliwiała. Zwyczajnie stoją albo pozują do zdjęcia, udając odprężonych, chociaż są onieśmieleni własną seksualnością. Wygląda na to, że czas sprawił im doskonałe stroje. Zestawy póz i wyrazów twarzy, które nadawały właściwy kształt temu, co nosili w sobie, więc nawet bez odzieży czuli się ubrani. Strząsam popiół do doniczki z kwiatami stojącej przy biurku i palcem mieszam go z ziemią. Wstaję i idę do łazienki po przybo­ ry do sprzątania: żółte wiaderko, w którym trzymam kilka ścierek, i butelki ze spryskiwaczem, zawierające środki o tak silnym działa­ niu, że kiedyś unicestwiłam nimi ogromnego pająka. Wstawiam wiadro do umywalki i napełniam je wodą. Spryskuję płynem lustro i niebieska trująca mgiełka opada do wiadra, do którego 19

leje się woda, ostra woń amoniaku przywołuje odległe wspomnie­ nia zapachu barowych potraw i smrodu moczu w publicznej toa­ lecie, mojej matki, która sprzątała na kolanach. Wycieram lustro ścierką kupioną w sklepie i wrzucam ją do wiadra. Zawsze obowiązuje jakiś styl ubioru. Kiedy byłam dziewczyn­ ką, wydawało mi się, że strój świadczy o ludziach. Gdy moda się całkiem zmieniła — chodziło się boso, mężczyźni zapuścili wło­ sy, kobiety przestały nosić biustonosze — sądziłam, że świat też stał się inny i że od tej pory wszystko będzie inaczej. Zupełnie zrozumiałe, że tak myślałam; również telewizja i prasa zacho­ wywały się, jakby świat się zmienił. Bardzo mi się to podobało, ale minęło pięć lat i znów zaszły zmiany. W telewizji kolejny raz podano do wiadomości: „Teraz jesteśmy tym, a nie tamtym! Te­ raz chodzimy tak, a nie tak!" Jakby wszyscy ludzie mieli postać płynu o rzadkiej konsystencji, rozlewali się po tej czy innej po­ wierzchni w poszukiwaniu pojemnika, którego kształt mogliby przybrać; jakby próbowali jednego po drugim, nieustannie szu­ kając odpowiedniego. Ale te pojemniki mogły pomieścić tylko jedną cechę osobowości; trzeba było wybrać którąś z nich, wyjąć ją na chwilę, włożyć z powrotem i wyciągnąć następną. W ten sposób „my" przez chwilę kochaliśmy, potem czuliśmy się od­ rzuceni, potem zgorzkniali, a w końcu popadaliśmy w depresję. Chociaż toczymy wojnę z terroryzmem, magazyny poświęcone modzie mówią nam, że teraz jesteśmy pogodni. Nosimy pa­ stelowe kolory i opowiadamy się za moralną przejrzystością. Czekając w ubiegłym tygodniu na badanie krwi, przeczytałam w gazecie, że terroryzm nie może mieć wpływu na nasze opty­ mistyczne nastawienie do życia. Oczywiście wiele jest w tym finezji i niemało zawiłości. Kiedy John robił te nagie zdjęcia, najpopularniejszą piosenkarką była drobna, szczuplutka dziewczynka o dużej, skromnie pochylonej głowie, która śpiewała delikatną piosenkę o białej koronce, o przy­ rzeczeniach i tęsknocie za bliskością. Gdy zamknęła się w gar­ derobie i zagłodziła na śmierć, ludzie byli do głębi wstrząśnięci. Śmierć głodowa zawsze jednak brzmiała w jej głosie. Nadawała 20

mu wzruszającą barwę. Głos pełen słodyczy został zatrzaśnięty w ciemnym miejscu, a jego właścicielka nie mogła oderwać oczu od cienkiego paska światła wciskającego się pod drzwiami. Wrzucam ścierkę do wiadra, palę następnego papierosa i strzą­ sam popiół do umywalki. Przesuwają mi się przed oczami frag­ menty filmu z czasów, kiedy były zrobione te akty: psychotyczny morderca wysadza w powietrze wesołe miasteczko. Szczupły, przystojny mężczyzna z długimi jasnymi włosami, w luźnym ubraniu, stoi jako pierwszy wśród osób czekających na prze­ jażdżkę kolejką górską. Jego duże, piękne oczy koncentrują się na wąskim pasku światła, widocznym tylko dla niego. Podnieś deskę sedesową — znów obrzydliwie brudno — i wrzuć niedopałek. Spuść wodę i podnieś wiadro. Zaciskam zęby, bo świdrujący ból wyrywa mi dziurę w ramieniu i wcią­ ga mnie do środka. Kolejka górska toczy się hałaśliwie, pasażero­ wie wołają i piszczą rozbawieni; jasnowłosy mężczyzna krzyczy z przerażenia, gdy jego gondola wzlatuje w niebo, a po chwili roz­ bija się o ziemię. Biała piana powoli się rozprasza na powierzchni wody wirującej w wiadrze, kiedy stawiam je na podłodze. Wcale nie jest łatwo. Jeżeli nie uda ci się znaleźć właściwego kształtu, ludziom trudno cię rozpoznać. W dodatku trzeba być zdolnym do szybkiej zmiany, inaczej utknie się w jednej postaci, która kiedyś mogła się nawet wydawać sensowna, ale inni już nie potrafią jej zrozumieć. Taki stan rzeczy trwa bardzo długo. Mój oj­ ciec przed laty sporządzał listy swoich ulubionych piosenek; układał je według aktualnych preferencji. Te listy były bardzo szczegółowe i zmieniały się co pewien czas. Przechadzał się z takim spisem w dło­ ni i wyjaśniał, dlaczego Jo „G.I. Jo" Stafford uplasowała się tuż przed Doris Day, z jakich powodów Charles Trenet znalazł się wy­ żej niż Nat King Cole, chociaż wyprzedził go zaledwie o włos. Tak przekazywał informacje o sobie, które były zbyt osobiste, by mówić o nich otwarcie. Każdy na swój sposób rozumiał, co oznacza pozy­ cja Doris Day w stosunku do Jo Stafford; na przyznanie jej miały wpływ mieszane uczucia, głęboko skrywane i subtelne, ale można się było ich domyślić, porównując piosenki jednej i drugiej. 21

— Stafford ma głos bardziej ponury i smutny — tłuma­ czył — ale równocześnie cieplejszy. Ona „zagarnia" melodię i otula ją swoim głosem. Głos Day jest słodki, ale brzmi bez­ dusznie, Doris nie hołubi melodii, zaledwie jej dotyka i pozwala odpłynąć, chociaż wbrew własnej woli! Stafford jest kochanką, Day flirciarką, ale jakże uroczą! — Uhm — mamrotała pod nosem matka i zaciskając zęby, wychodziła z pokoju. Ojciec nie zwracał jednak uwagi na zęby matki. Był zbyt ocza­ rowany piosenką Bewitched w wykonaniu Doris Day. He can laugh, but I love it. Although the laugh's on me... Miał rację. Gdyby ten utwór śpiewała Jo Stafford, z pewno­ ścią odczuwałoby się ból, że ktoś, kogo się kocha i nie przestanie kochać, wyśmiewa się z ciebie. Piosenka w wykonaniu Doris Day niosła z sobą ból, który jednak był słodki, przejrzysty i pro­ mienny jak jej głos. I'llsing to him, each spring to him. And long for the day w hen I cling to him... Ojciec uśmiechał się i wyobrażał sobie, że jest tym, do którego ona tak bezboleśnie wzdycha i pragnie się przytulić; a potem przenosił się tam, gdzie osiadł na dobre — do Jo. Śpiewała, że ukochanego brakuje jej najbardziej, i cierpienie wracało, dotkli­ wie doskwierało, a potem przygasało, przypływało i odpływało, falami. W końcu te uczucia związały się z innymi piosenkami, a ich wykonawcy przestali odgrywać rolę pośredników w przekazy­ waniu sygnałów. Pamiętam, jak pewnego razu byłam u niego, a on właśnie odtwarzał je kilku znajomym, z którymi pracował, i rozgorączkowany rozprawiał o muzyce. Zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, że sygnałów, które próbował przekazać, nie da się usłyszeć, że tamci tylko patrzą na niego ze zdumieniem. A może wiedział o tym, ale nie miał pojęcia, jak inaczej mógłby powiedzieć coś o sobie. Ostatecznie zrezygnował, znajomi prze­ stali go odwiedzać. Został sam i starał się podtrzymywać swoje skryte i delikatne uczucia, posługując się wciąż tymi samymi starymi piosenkami. 22

Uważałam, że jest śmieszny. Ale wtedy byłam jeszcze dziec­ kiem. Nie dostrzegałam, że popełniam taki sam błąd. Jemu się wydawało, że piosenki wyrażają jego prawdziwą osobowość, ja natomiast byłam przekonana, że jestem tą osobą, którą zdobi modne ubranie. Ponieważ byłam wtedy młodsza, w swojej tym większej naiwności sądziłam, że świat zmienił się na zawsze, że ponieważ ludzie ubierają się w dżinsy i sandały na każdą okazję, a kobiety chodzą bez biustonoszy, moda w ogóle przestała mieć znaczenie, że nadszedł czas, kiedy ludzie mogą być faktycznie tacy, jacy są w środku. Tak głęboko tkwiłam w tym przeświadczeniu, że nie zwracałam uwagi na modę. Zupełnie jej nie zauważałam. Doskonale pamiętam moment, kiedy dostrzegłam ją po raz pierwszy. Zdarzyło się to, gdy poznałam pewną modelkę. Dziw­ nym trafem w tym samym czasie również po raz pierwszy zoba­ czyłam kogoś takim, jaki był w środku. Miałam szesnaście lat. Uciekłam z domu, częściowo dlatego, że czułam się w nim nieszczęśliwa, częściowo dlatego, że wtedy ucieczki z domu stały się dość powszechne wśród moich rówieśni­ ków — były elementem nowego stylu. Ten styl przewijał się w ar­ tykułach, książkach i programach telewizyjnych poświęconych pięknym nastoletnim, którzy uciekają z domu, nawet jeśli mają dobrych rodziców, a rodzice wypłakują oczy i nie mogą tego po­ jąć. Pierwszy raz uciekłam, mając piętnaście lat. Rodzice pokłócili się i nie rozmawiali ze sobą przez trzy dni. Przemknęłam się przez wszechobecną ciszę i pojechałam autostopem na koncert, który odbywał się na północy stanu Nowy Jork. Rodzice, zjednoczeni w obliczu mojego zniknięcia, zawiadomili policję zatrzymano mnie w centrum handlowym tydzień po tym, jak wróciłam do domu z własnej woli. Daphne powiedziała, że kiedy mnie nie było, nasza matka zachowywała się jak bohaterowie programu te­ lewizyjnego o młodocianych uciekinierach — ciągle rozmawiała przez telefon o moim zniknięciu ze swoimi przyjaciółkami. — Myślę, że miała niezłą rozrywkę — stwierdziła Daphne. Matka powiedziała jednak, że wcale nie było jej do śmiechu. — Nie wyobrażam sobie, żebyśmy jeszcze raz mieli przez coś 23

podobnego przechodzić — oznajmiła. — Jeśli znowu to zrobisz, radź sobie sama. Nie będziemy zawiadamiać policji. Rok później znów odeszłam. Spakowałam się na ich oczach. Powiedziałam, że wyjeżdżam tylko na wakacje, ale oni uważali, że nie mówię prawdy. — Nie wydzwaniaj tu i nie proś o pieniądze! — wykrzykiwał ojciec. — Jeżeli stąd wyjdziesz, pamiętaj, że odcinasz się od wszystkiego. — Nawet nie mam zamiaru błagać was o pieniądze! — Ona myśli, że nie będą jej potrzebne — wtrąciła się matka siedząca na kanapie. — Wyobraża sobie, że uroda utoruje jej drogę — dodała ze złością i wyraźną nutą zazdrości w głosie, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że ucieczka z domu jest nadzwyczajnym wyczynem. — Jej się wydaje, że sama sobie poradzi na tym świecie. — Tym razem zazdrość była zabarwiona tęsknotą. Można było odnieść wrażenie, że opowiada o dziew­ czynce z bajki, która z węzełkiem zawieszonym na kiju podąża ścieżką, dokąd ją oczy poniosą. Przeprowadzałam się z mieszkania do mieszkania; czasami zaj­ mowałam je z przyjaciółmi, to znów z zupełnie obcymi. Dotarłam do San Francisco i zatrzymałam się tam w schronisku zorganizo­ wanym w stylu europejskim, gdzie można było zostać przez kilka dni, płacąc za pobyt pewną stałą kwotę. Mieściło się w ogromnym podupadającym budynku, w którym pomieszczenia były bardzo wysokie, a rury kanalizacyjne obrośnięte wydzielającą słodkawą woń pleśnią. Szarki kuchenne aż pękały od opakowań z przeter­ minowanymi płatkami zbożowymi w cukrze i kolorowymi chrup­ kami w kształcie zwierzątek albo gwiazdek. Wszyscy mieszkańcy składali się na podstawowe artykuły żywnościowe. Nie wolno było przynosić narkotyków, ale niektórzy nie przestrzegali zakazu. Zresztą nie przesadzali z prochami, a tym, co mieli, dzielili się z innymi. Student college'u — z obwisłym brzuchem i fryzurą w kształcie ogromnej kuli — który prowadził schronisko, w jed­ nym ze wspólnych pokoi postawił nawet gramofon. Zbieraliśmy się tam wieczorami, by wspólnie palić trawkę i słuchać swawol- 24

nych piosenek o wolności i miłości. Miały cudowną lekkość let­ nich nocy pełnych najwspanialszych zapachów i połyskujących światełkami robaczków świętojańskich. Miały też ukrytą ponurą aurę, ale wtedy jej nie wyczuwaliśmy. Przez kilka pierwszych dni byłam jedną z dwóch dziewcząt, które mieszkały w schronisku. Druga, niewysoka piętnastolatka, miała podejrzliwe spojrzenie i seksualność spiczastą i szorstką jak jej łokcie. Przyjechała ze swoim przyjacielem, okołotrzydziesto- letnim mężczyzną, takim, co to zadziera nosa z powodu swojego wyglądu, ubrań i manier, chociaż jest ostatnim flejtuchem. Pró­ bowałam się z nią zaprzyjaźnić, ale ona traktowała mnie z góry, być może dlatego, że miała o wiele od siebie starszego faceta, który kupował jej sukienki. Była dla mnie miła tylko wtedy, kiedy mi je pokazywała. Wyjmowała je kolejno z płóciennej torby, rozwiesza­ ła sobie na jednej ręce i wygładzała drugą, opowiadając mi przy tym, skąd Don przyniósł jej każdą z nich. W kuchni, w obec­ ności innych mieszkańców schroniska, ilekroć się odezwałam, przewracała wymownie oczami. Chłopcy odnosili się do mnie sympatycznie, sprawiało im przyjemność, że mieli w swoim gro­ nie jedną dziewczynę. Nawet ten starszy przyjaciel piętnastolatki traktował mnie przyjaźnie podczas jej nieobecności. Powiedział mi, że za dziesięć lat, jak „się opierzę", będę piękną kobietą. Mnie się wtedy wydawało, że za dziesięć lat będę już stara. Potem w schronisku zamieszkała Niemka. Ona już była sta­ ra — miała trzydzieści jeden lat — a mimo to oczarowała chłop­ ców. Zauważyłam, jakie robi na nich wrażenie, jeszcze zanim sami się przyznali. Kiedy weszła do wspólnego pokoju, stali się czujni, a jednocześnie ogarnęło ich kompletne oszołomienie, jak gdyby stanął przed nimi otworem cudowny nocny świat muzy­ ki i zaczął wirować im nad głowami. Po jej wyjściu stwierdzili zgodnie: „Ona jest taka piękna!" Nie potrafiłam tego zrozumieć. Dla mnie wyglądała jak zwyczaj­ na dziewczyna, tyle że już w latach. Pewnego dnia któryś z miesz­ kańców powiedział: „Ona była modelką", jakby to miało wszystko wyjaśniać. „Jakieś dziesięć lat temu była bardzo znana", dodał. 25

Atmosfera oczarowania narastała. Gdy zjawiła się następnym razem, ucichła rozmowa, wszyscy byli zmieszani i nie znalazł się nikt, kto odważyłby się pierwszy odezwać. Piętnastolatka siedziała bez słowa, paliła papierosa i patrzyła, już bez podejrzli­ wości w oczach, jakby wreszcie zdarzyło się coś, co powinno stać się dużo wcześniej. Wcale nie zwracała uwagi na to, że jej przy­ jaciel przygląda się tamtej kobiecie, jakby się w niej zakochał. Dziewczyna obserwowała modelkę, jak gdyby ta była zestawem olśniewających sukienek, które najchętniej przewiesiłaby sobie przez rękę i wygładzała dłonią. Dzień po dniu obecność Niemki wywoływała takie same reakcje, a ona po prostu jadła płatki śniadaniowe, korzystała z toalety, czasami przyłączała się do wspólnego palenia trawki przy muzyce z płyt, które nastawialiśmy na gramofonie. Jeżeli wchodziła do kuchni z książką, od razu wzbudzała zainteresowa­ nie: Co czyta? Och, naprawdę? I jak jej się podoba? Na wszystkie pytania odpowiadała roztropnie i uprzejmie, ale z dystansem i chłodno, jakby zdawała egzamin, na którym jej zależało. W dalszym ciągu nie rozumiałam. Wcale nie uważałam jej za szczególnie piękną i w ogóle nie robiło na mnie wrażenia to, że kiedyś była modelką. Aż trudno uwierzyć. Nawet sama się sobie dziwię. Teraz wszyscy wiedzą, że modelki są ważne; wszyscy do­ skonale wiedzą, jaką wartość ma uroda. Niemal nie sposób po- jąć, żeby dziewczyna nie była zafascynowana modelką, kobietą o w pełni ukształtowanej, fantastycznej figurze, i nie uznawała jej za piękną. Nie chodzi o to, że piękno nie robiło na mnie wra­ żenia. Oczywiście podziwiałam je jak każdy, ale miałam o nim własne wyobrażenia. Nie dostrzegałam niczego nadzwyczajnego w tamtej kobiecie. Teraz zapewne nie mogłabym, tak jak inni, ode­ rwać od niej oczu. Wtedy jednak byłam jedyną osobą w schro­ nisku, na której jej wygląd nie robił wrażenia. Spotkałyśmy się w kuchni zaledwie parę razy, wymieniłyśmy kilka zdań i nie wydaje mi się, by ona poświęciła mi więcej uwagi niż ja jej. Po tygodniu wyprowadziłam się ze schroniska. Zamieszkałam w domu z umeblowanymi pokojami do wynajęcia ze starszym od siebie przyjacielem, który zarabiał na życie rozdawaniem 26

ulotek na ulicy. Pewnego dnia, jesienią, przechadzałam się po mieście właściwie bez celu i w pewnej chwili zauważyłam nie­ miecką modelkę — stanęła przede mną zupełnie niespodziewa­ nie, jakby nagle wyłoniła się zza rogu. — Och! Cóż za miłe spotkanie! — przywitała mnie z oży­ wieniem. — Jak się miewasz? Często o tobie myślałam. Byłam bardzo ciekawa, co się z tobą dzieje! Mimo tej życzliwości w słowach jej twarz była wzburzona, jak gdyby w środku coś się w niej zderzało i rozpadało na kawałki, a potem znów zderzało. Mówiła miłym głosem, ale nie wygląda­ ła ani na miłą, ani na życzliwą; już nie sprawiała wrażenia, jakby jej zależało na zdaniu egzaminu. Opowiedziałam jej o facecie, z którym mieszkałam. — To świetnie! — ucieszyła się. — A ja mam własne mieszka­ nie niedaleko stąd. Może byś wpadła do mnie z wizytą? — Wi­ dząc moją minę, po chwili dodała: — To może teraz chodźmy gdzieś na kawę? Stałam przed nią bez słowa, zdenerwowana. Zmarszczyła czo­ ło, spojrzała na mnie badawczo, z ukosa. Być może w końcu dotarło do niej, że jestem jeszcze dzieckiem. — Albo, albo... na lody! Masz ochotę na lody? — Tak — odpowiedziałam — ale nie mam pieniędzy. — Tym się nie martw — oświadczyła i ruszyła przed siebie, nie oglądając się na mnie. — Ja cię zapraszam. Z profilu jej oko wydawało się szkliste i twarde. Niepewnie podążyłam za nią. Razem wyglądałyśmy prawdopodobnie bardzo dziwnie. By­ łam wysoka, ona jeszcze wyższa, a na dodatek nosiła wysokie obcasy. Miała na sobie prostą jedwabną sukienkę w kolorze bor­ do, która podkreślała jej kształtną, szczupłą sylwetkę. W uszach połyskiwały jej kolczyki, na powiekach mieniły się pastelowe cienie, na ustach błyszczała pomadka, a na paznokciach lśnił jaskrawy lakier. Było gorąco i lekko spociła się pod pachami, ale mimo to robiła wrażenie świeżej i olśniewającej. Ja byłam w tenisówkach, dżinsach, T-shircie, bez biustonosza, bez maki­ jażu i rozczochrana. Nie używałam dezodorantu i niezbyt czę- 27

sto się kąpałam. Prawdopodobnie rozsiewałam nieprzyjemny zapach. Ona, jak się zdawało, niczego nie zauważyła. Zaprowadziła mnie do bardzo stylowej i drogiej kawiarni z małymi, białymi stolikami, nad którymi rozstawiono parasol­ ki w biało-zielone pasy. Rok później wiedziałam wystarczająco dużo, by czuć się nieswojo na samą myśl o wizycie w tej kawiarni w takim stroju jak tamtego dnia. Wtedy jednak byłam tylko oszołomiona. Wcale nie musiałyśmy tam iść, żeby zjeść lody. Wpatrywałam się w kartę, po raz pierwszy zaczynając zdawać sobie sprawę z własnego nieokrzesania. Zamówiłyśmy lody. Przyglądała się swojej porcji bez większego zainteresowania i zaczęła jeść, jakby zupełnie nie czuła smaku. W pewnej chwili do naszego stolika podszedł mężczyzna w gar­ niturze i zwrócił się do niej w obcym języku. Jego głos brzmiał spokojnie i powiedział zaledwie kilka słów, ale słowa te wywołały w niej wzburzenie. Starała się nad sobą panować, ja jednak do­ strzegłam jej gniew. Najpierw objawił się skurczem mięśni żuchwy i szyi, potem błysnął w jej oczach, a mimo to odpowiedziała mu grzecznie, lecz tak cierpko, jakby przemawiała przez nią gorycz. — Co on ci powiedział? — zapytałam przekonana, że było to coś wyjątkowo przykrego. Zacisnęła zęby. — Jesteś bardzo ładna — stwierdziła. Nienawiść rozbłysnęła na jej twarzy jak jasny płomień i zaraz zgasła. Znów zabrała się do lodów. Byłam jeszcze bardziej zdezorientowana. Znałam wiele dziew­ cząt, które na męskie zaloty reagowały nieszczerym oburzeniem i niechęcią, ale ta kobieta z całą pewnością nie udawała. Spojrza­ łam na nią naprawdę zaciekawiona, z jakiego powodu wszyscy uważają ją za tak atrakcyjną, i próbowałam zrozumieć, dlaczego tak ją to denerwuje. Nie zapytałam jej jednak o to, co chciałam wiedzieć. Przez mniej więcej pół godziny prowadziłyśmy rozmowę, która zu­ pełnie się nie kleiła, po czym wstałyśmy od stolika i wyszłyśmy z kawiarni. Na ulicy powiedziała, że powinnyśmy się znów spotkać, najle- 28

piej jutro. Czy nie miałabym ochoty przyjść do niej i posłuchać płyt? Przez jej twarz znów przemknął jasny promień. Tym razem jednak rozbłysła w niej tęsknota, choć równie intensywna jak jesz­ cze kilka minut temu nienawiść. Czułam się bardzo niezręcznie i miałam wrażenie, że ona też jest skrępowana. Ta jej tęsknota pro­ mieniała z niesłabnącą siłą, dudniła jak bęben, którego rytmiczne uderzenia ogarniają bez reszty i zagłuszają wszelkie uczucia. Zgo­ dziłam się, że przyjdę do niej nazajutrz o ósmej wieczorem. Nie poszłam. Opowiadając o niej swemu przyjacielowi, stwierdziłam, że wydawała mi się dziwna. — To nie idź — poradził. — Ale muszę — przekonywałam samą siebie. — Jeśli nie pójdę, zachowam się niegrzecznie. Siedziałam jednak w kuchni z przyjacielem, jadłam sernik z puszki i patrzyłam w ogromny czarno-biały telewizor, aż ogar­ nęło mnie błogie rozleniwienie. Tutaj nie dobiegało głośne dud­ nienie bębna Niemki. Wyobraziłam sobie, jak siedzę obok niej na ładnej poduszce przed gramofonem stereo. Dookoła leżą porozrzucane płyty — ma ich bogatą kolekcję. Przebiera wśród nich długimi palcami o wypielęgnowanych paznokciach, wybiera jedną, włącza gramofon i siedzi z obojętnym wyrazem twarzy, jakby miała mocno przytępiony słuch. Już na samą myśl o tym poczułam niechęć i znużenie. Szare postacie na ekranie telewizora wprawiały mnie w podobny nastrój, ale w zupełnie inny, koją­ cy sposób. Nadeszła ósma i pomyślałam, że nacieszę się jeszcze przez dziesięć minut tym przyjemnym lenistwem i pójdę do niej. O wpół do dziewiątej oczami wyobraźni zobaczyłam ją, jak siedzi sama, przegląda płyty i niewzruszonym wyrazem twarzy stara się pokryć gwałtowne przypływy tęsknoty i gniewu. Pewnie ciągle na mnie czeka. Tuż przed dziewiątą uświadomiłam sobie, że nie pójdę. Czułam się z tym źle, jakbym zawiodła kogoś, kto jest chory albo głodny. Mimo to nie ruszyłam się z miejsca. Mniej więcej pół roku później znów spotkałam ją na ulicy. Tego dnia byłam trochę staranniej ubrana niż poprzednio. Na jasnoblond włosach zrobiłam sobie platynowe pasemka; na no­ gach miałam buty na koturnach. Prawdopodobnie dlatego mnie 29

nie poznała — albo udawała, że mnie nie widzi, albo rzeczywiście mnie nie zauważyła. Wydawało się, że niczego wokół siebie nie dostrzega. Szła sama z rękoma oplecionymi wokół tułowia. Była ubrana niedbale, w rzeczy, które na nią nie pasowały, ponieważ sporo straciła na wadze. Miała głęboko zapadnięte oczy i patrzy­ ła przed siebie nieruchomo, jak gdyby szła pustym korytarzem. Chciałam ją zatrzymać, ale nie wiedziałam, co powiedzieć. Widywałam już ludzi cierpiących z powodu samotności i sa­ ma jej doświadczyłam. Nigdy jednak nie spotkałam nikogo, kto przeżywałby ją równie głęboko. Od tamtego dnia minęło trzydzieści lat, a ja ciągle pamiętam tamto wrażenie. Tyle że teraz nie jestem nim oszołomiona. Zrozumiałam, że samotność może doprowadzić człowieka do szaleństwa. Przypuszczam, że tak bardzo zależało jej na rozmowie ze mną właśnie dlatego, że byłam jedyną osobą w schronisku, na której jej wygląd nie robił wrażenia. Nie udało jej się, ponieważ nie miała pojęcia, jak do mnie dotrzeć. Wiele lat wcześniej przywdziała strój modelki, a potem nie potrafiła go zdjąć, a on uwierał ją i ograniczał. Najzabawniejsze w tej historii jest to, że rok po tym, jak ją poznałam, sama zostałam modelką. — Może ona dostrzegła w tobie modelkę i chciała cię prze­ strzec — powiedziała Veronica. Siedziałyśmy przy małym stoliku w kawiarnianym ogródku, pod markizą w pasy, jedząc sorbet i popijając kawę. Wtedy po raz pierw­ szy spotkałyśmy się poza biurem i było bardzo przyjemnie. — Ale uważam — dodała — że słusznie postąpiłaś, nie idąc do niej. Wydaje mi się, że była niezrównoważona, bo kto zacho­ wuje się tak nachalnie wobec małoletniej dziewczyny. Ulicą przejeżdżał samochód; zatrzymał się w korku na wprost naszego stolika. Z głośników dobiegała muzyka, w powietrzu płynął głos, łagodny i miły, ale zagłuszało go jąkanie i postęki­ wanie, jakby niemowlę próbowało coś powiedzieć. „Ona mówi, że to ja jestem tym jedynym", brzmiały słowa piosenki. Muzyka była ciemną bańką, w której podskakiwał i tańczył piosenkarz. Znad tylnego siedzenia uniosła się ręka i wskazała na mnie. „Ty! Ty!", rozległ się okrzyk i samochód z rykiem odjechał. 30