kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 862 410
  • Obserwuję1 384
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 674 488

Graham Heather - Bagno grzechów

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
G

Graham Heather - Bagno grzechów .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu G GRAHAM HEATHER Pozostałe
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 260 stron)

Heather Graham Bagno grzechówTall, Dark and Deadly Przełożyła Danuta Śmierzchalska

Prolog Mokradła były śmiertelnie niebezpieczne, ale mogły ukryć miliony grzechów. Sterował niewielką łódką, obserwując lezącą z tyłu kobietę. Była krucha i piękna i wpatrywała się w niego z uśmiechem. Płynęli w ciemności, pustce, w samotności, którą można znaleźć jedynie w takim miejscu. To on zdecydował, że tu przypłyną. I oto są. To jego kaprys. Jego miłość i jego noc, która, tak jak mokradła, mogła ukryć wiele grzechów. Kochał te bagna i kochał ją, a ona wreszcie zrozumiała, że też go kocha. - Już niedługo - powiedział. - Już niedługo. Nie chciała tu z nim przypłynąć, jednak dzisiejszej nocy zgodziła się bez słowa. Nie dał jej wyboru. Rozpierała go duma, miał poczucie władzy i był zadowolony. Leżała, a kąciki jej ślicznych ust unosiły się w uśmiechu. Ta noc należała do niego. Podjął decyzję i mógł doprowadzić wszystko do końca. Niebo wyglądało niesamowicie. Raz przesłonięte chmurami, to znów krystalicznie czyste, z nielicznymi gwiazdami. Cudownie wygięty sierp księżyca pojawiał się i znikał. W jednej chwili urzekający, muskał powierzchnię wody, oświetlając ich oboje, gdy łódź przesuwała się w ciszy pustkowia. Potem chmura zasnuwała księżyc i znów zapadały ciemności. Czuł osobliwy spokój i siłę, bo znał noc i trzęsawiska. W tym miejscu wiedza oznaczała przetrwanie. Wiedza, że wszystko, co jest tak piękne, może także nieść śmierć. Od czasu do czasu dał się odczuć lekki powiew. Panująca wokół cisza była natrętna, zniewalająca. A jednak byli obserwowani. Tropili ich mieszkańcy nocy i ciemności. Wiedział o tym, bo lubił przyglądać się ludziom w swoim otoczeniu. Starał się wkładać całą siłę w każde pociągnięcie wiosłem, bo zdawało mu się, że w ciszy tej nocy odgłos uderzeń rozlegał się donośnie niczym dziwaczne bębnienie. Dziki rytm, pomyślał, odpowiedni dla dzikiego miejsca. Nawet w słabym świetle potrafił odgadnąć, czym są podobne do kamieni, nieruchome kształty w wodzie. Odpowiednio zachęcone, z łatwością zatopią ich ciała. Tylko oczy i nozdrza wystawiłyby na powierzchnię, bezszelestnie sunąc, by zabić... Aligatory, niezwykłe stworzenia. Tu było ich niewiele. Dalej, wzdłuż kanału, są liczniejsze. Były też mokasyny. Piękne stwory, lśniące i gładkie, eleganckie w ruchach, zdolne panować na ziemi i w wodzie. W mokradłach żyły też inne niebezpieczne zwierzęta: węże koralowe, grzechotniki diamentowe i karłowate. Grzechotniki lubią niewielkie wzniesienia porośnięte drzewami. Mokasyny wolą wodę. Mimo obecności tych groźnych

stworzeń było tu tyle piękna! Dziko rosnące storczyki, ptaki o upierzeniu tak barwnym, że żaden artysta nie oddałby ich kolorów. Zachody słońca i noce... Noce takie jak ta. - Zimno ci? - zapytał. W dzień można było udusić się z gorąca, ale noc przynosiła chłód. Wyobraził sobie, że ona zadrżała. - Oczywiście, że ci zimno - powiedział, a potem uświadomił sobie, że marynarkę zostawił z tyłu w samochodzie. - Och, kochanie, wybacz. Zapomniałem marynarki, a ty nie masz na sobie prawie niczego. Powinienem był pomyśleć... Wybacz. Już niedługo. Wiosło dotknęło wody i pomknęli przez noc. Wreszcie ujrzał przed sobą miejsce, którego szukał. W ciemności panował nastrój wyczekiwania i bezruch. A pod tym bezruchem... Tego roku okolicę dotknęła susza, która często tu występuje. Jednak w tym miejscu woda pozostawała głęboka, a roślinność gęsta. Przylatywały ptaki, całe ich setki. Piły wodę, budowały gniazda, polowały na ryby i owady. Przychodziły też niewielkie zwierzęta. Oposy, wiewiórki, lisy, czasem nawet zajrzała tu puma, chociaż myśliwi prawie do reszty wytępili te fantastyczne koty. I teraz oni tu przypłynęli... W końcu życie to jeden wielki łańcuch pokarmowy. - Najdroższa, spójrz, jesteśmy na miejscu - oznajmił. Odłożył wiosło, odwrócił się ostrożnie w jej stronę i przykucnął, przyglądając się wodzie. - Są fantastyczne - szepnął z szacunkiem. - Natura stworzyła z nich tak niesamowite maszyny, nie widzisz? Są stare jak dinozaury, od milionów lat żyją na ziemi. - Westchnął oczarowany tym widokiem. Opamiętał się i przypomniał sobie, po co tu przypłynął. - No cóż, trudno - rzekł zdecydowanie. Poczucie żalu minęło. Spojrzał na nią ponownie. Po raz pierwszy w życiu uśmiechała się do niego. Już wcześniej zmusił ją do uśmiechu, jednak tym razem wziął szminkę i narysował ten przeklęty uśmiech na wyniosłej twarzy, której wyraz - jeszcze niedawno zbyt często - dawał do zrozumienia, że ona nie jest dla niego. Tymczasem była po prostu dziwką, która rozbierała się przed obcymi mężczyznami. Dotknął jej ciała. O tak, z pewnością była zimna. Zimna jak głaz i martwa jak głaz. Aligatorów było tu dość. Może nawet i tych wygłodniałych tak bardzo, by rozerwać ją na strzępy, gdyby żyła. Cóż to by było za wydarzenie! Uśmiechnął się, wyobrażając sobie, jak ona krzyczy. Dostatecznie długo się bawił i czekał. A jeśli chodzi o niebezpieczeństwo... No

cóż, uczył się od aligatorów. Jak zadać cios. Jak zabić. Jak mieć pewność, że ofiara nie stawi oporu. Była taka wyniosła... Dopóki nie nauczyła się słuchać, wykonywać jego polecenia. Niemal żałował, że musiał pozwolić jej odejść. Zachowywała się coraz lepiej, cały czas skomlała. Prawdę mówiąc, stała się aż za bardzo żałosna. Łatwo było ją zabić. Całą tę pychę, arogancję... Nawet nie walczyła. Był sprytny. Nie chciał, by go złapali. Przeczekiwał, był ostrożny, nie spieszył się. W kablówce oglądał programy kryminalne. Autopsja może naprowadzić wprost na zabójcę. Tyle że cholernie trudno przeprowadzić autopsję, gdy ciało zostało zjedzone. - Precz z tobą, suko! - zawołał niecierpliwie. Miał dość nocy i trzęsawiska. Roześmiał się. - Było cudownie, ale teraz już koniec. Wypchnął ją za burtę. Nie od razu zaczęła tonąć. Potrząsnął jej ręką w wodzie. Z początku aligatory się nie poruszyły. - Chodźcie tu, skurwysyny! - wrzasnął. Zaklął, kiedy wychylił się przez burtę, by energiczniej poruszyć jej ciałem, i zamoczył drogą koszulę. Usłyszał plusk... Jeden z drapieżników ześlizgnął się do wody Kolejny plusk... Następny aligator. Ciało zostało gwałtownie wyszarpnięte z jego ręki. Uśmiechnął się. Patrzył. W wodzie trwało szaleństwo. Biły w nią ogromne, potężne ogony. Szczęki chwytały zdobycz, wielkie głowy kiwały się w przód i w tył. A potem ona zniknęła w głębi. Aligatory doskonale opanowały sztukę przetrwania. Wciągają ofiary pod wodę i topią je, aby nie mogły się bronić. Nie żeby aligatory miały jakieś słabe punkty: skóra jest twarda, a szczęki potrafią zacisnąć się mocniej niż stalowy potrzask. Jednak wzorem wszystkich porządnych drapieżników pozbawiają przeciwnika możliwości obrony, zanim ten stanie się niebezpieczny. A zatem... Odeszła. Po pewnym czasie bestie ją zeżrą. Co zostanie? Kawałki ciała rozerwane z furią? Nie, zajmą się nimi małe ryby. Kości... Kości zjedzone, a potem wydalone? Być może, ale czy ktoś kiedykolwiek je znajdzie? Wątpił w to. Fragment tkaniny, pasmo włosów? Nawet gdyby pozostały, czego by dowiodły.

Niczego - tylko tego, że jest martwa. Po prostu martwa. O, tak. Mokradła były zabójcze i mogły ukryć miliony grzechów. Jest dużo więcej kobiet, które zapłacą za grzech.

1. Marnie Newcastle z satysfakcją otworzyła drzwi i zajrzała do środka. Była podekscytowana. Remont dobiegał końca - stary dom wypiękniał. Pozostało kilka drobiazgów i dlatego szef ekipy budowlanej nadal przysyłał pracowników, by musnęli gdzieś pędzlem lub poprawili stolarkę. Weszła do domu i odruchowo zamknęła za sobą drzwi. W korytarzu zwracały uwagę podłoga z beżowego marmuru z bursztynowymi akcentami oraz ściany w kolorze kości słoniowej. Zabytkowy żyrandol, szczególnie widoczny w nieumeblowanym wnętrzu, przyciągał wzrok. Na lewo znajdował się salon z uroczym kominkiem, który po obu stronach zdobiły posążki bogiń - Atena z prawej, Hera z lewej. Na prawo była usytuowana biblioteka, już wypełniona książkami. Przed sobą miała kręcone schody, prowadzące do pokoi na górze, i hol, z którego szło się do w pełni odnowionej kuchni. Zdawała sobie sprawę, że mężczyźni, którzy tu pracowali, od przedsiębiorcy budowlanego po hydraulika, za plecami wyzywali ją od najgorszych, mimo że chętnie przyjmowali jej czeki. Teraz nawet oni mogą być dumni. Stworzyli arcydzieło. Stanęła na środku korytarza i obróciła się. Wreszcie była u siebie. Nagle rozległ się dzwonek telefonu. Odruchowo sięgnęła do torebki, ale komórki w niej nie było. Zmarszczyła brwi, zastanawiając się, gdzie mogła ją zostawić. W biurze? W samochodzie? Zorientowała się, że dzwoni telefon stacjonarny Który? Nie nabrała nawyków osoby zamieszkałej w tym domu na stałe. Jeden aparat jest w sypialni na górze, drugi w kuchni. Ten był najbliżej. Marnie przeszła do kuchni, pośrodku której usytuowano drewnianą wyspę. Nowoczesne i modne dodatki ze stali nierdzewnej były najwyższej jakości. Tak bardzo pragnęła takiego domu! Pracowała ze wszystkich sił, poświęcała się i zrealizowała swoje marzenie. Przyjaciele narzekali, że całkowicie skupiła się na wybranym celu. Tak, była stanowcza i nieugięta. Niechby im przyszło dorastać z agresywnym ojcem alkoholikiem, a szybko zrozumieliby, dlaczego tak bardzo pragnęła stabilizacji i sukcesu. Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Prowadziła najtrudniejsze przypadki, broniąc w sądzie bogatych kryminalistów, aby osiągnąć to, czego chciała. Ktoś musiał brać te sprawy i zarabiać pieniądze. Przyjaciołom usiłowała tłumaczyć, że trzeba ubrudzić sobie ręce, aby przeć do przodu. Ludzie zarzucają adwokatom, że są drapieżni niczym rekiny. Możliwe. W każdym razie ona musiała tak postępować. Była kobietą, a w kancelarii nie brakowało chętnych gotowych ją zniszczyć, aby wcześniej od niej zostać partnerem, czyli wspólnikiem.

Telefon nadal dzwonił. Skąd ktoś mógł wiedzieć, że ona jest w domu? Głupie pytanie. Przecież poinformowała sekretarkę, gdzie się wybiera. Poza tym przecież tu mieszkam, pomyślała Marnie. Podeszła do telefonu i podniosła słuchawkę. - Halo? - Marnie? - Tak. Nie rozpoznała bardzo niskiego i ochrypłego głosu. Właściciel firmy budowlanej zwykł wracać się do niej gniewnym tonem. - Cześć, Marnie. - Kto mówi? - Podoba ci się dom? Może to jednak budowlaniec. Przeziębił się albo ma kaca. - Tak, wygląda fantastycznie. Phil - zaryzykowała. Phil Jenkins i Wspólnicy to firma, która remontowała jej dom. Usłyszała cichy śmiech. - Podoba ci się to miejsce? - powtórzył. - Tak, oczywiście, jest wspaniałe. Słuchaj, Phil, mam za sobą długi i ciężki dzień. Nie chciałabym być nieuprzejma, ale... - Marnie, masz mało czasu. Jest cenniejszy, niż ci się wydaje. - Rzeczywiście, mój czas jest cenny! - odparła niecierpliwie. Przyszło jej do głowy, że poświęciła Philowi za dużo uwagi. Mężczyźni nie rozumieją, że niektóre kobiety żyją konsekwentnie według własnego planu. Nie każdy związek musi mieć uczuciowe podłoże. - Słuchaj, Phil, chcę się nacieszyć domem. Zadzwoń, kiedy będziesz miał coś do powiedzenia, dobrze? - Poirytowana, odłożyła słuchawkę, zastanawiając się, czy to na pewno był Phil. Rozejrzała się znów po kuchni. Wychodziło się z niej do pokoju wypoczynkowego, a z niego na basen i do patia. Słońce zaczynało zachodzić. Niebo ozłociły ostatnie promienie. Woda w basenie przybrała seledynową barwę. Tryskała w nim niewielka fontanna. Dalej, poza posesją, rozciągała się zatoka. Marnie widziała stąd Key Biscayne. Ten sam niesamowity widok rozciągał się z okien sypialni. Myśląc o tym eleganckim pokoju, pozwoliła sobie na odrobinę melancholii. Miło byłoby znaleźć właściwego faceta, naprawdę wyjątkowego. Telefon znowu się odezwał. Czy to Phil ją nęka? - zadała sobie w duchu pytanie. A może ktoś z przyjaciół? Samantha Miller mieszka obok i zapewne zobaczyła jej samochód. Na tym uroczym małym cyplu wysuniętym w zatokę ich posesje sąsiadowały ze sobą. Jeśli to Sam teraz dzwoni, mogłaby wpaść i obejrzeć jej dom. Ucieszona, Marnie podniosła

słuchawkę. - Halo? - Nie rozłączaj się, kiedy do ciebie dzwonię. Ten sam głos, tyle że bardziej chrapliwy i gniewny. - Ach, tak. Jak myślisz, kim, do diabła, jesteś? Rozłączę się z tym, z kim, do cholery, zechcę się rozłączyć, ty dupku! Wytrącona z równowagi, rzuciła słuchawkę. Wyszła z kuchni i wróciła do schodów. Ktokolwiek to był, psuł jej pierwszą wizytę w kompletnie ukończonym, pięknym nowym domu, na który ciężko pracowała. Zachmurzyła się, idąc na górę. Czy ten idiota Phil nie czyta gazet? Napisali o niej, że jest piękna i błyskotliwa, a jednocześnie zimna jak lód i twarda jak stal. Mogliby wykazać trochę więcej wyobraźni, a jednak podobało jej się to zestawienie. Po ukazaniu się tego artykułu kancelarię wręcz zalały zlecenia. Piękna i błyskotliwa, twarda jak stal, zimna jak lód - taka osoba nie toleruje irytujących telefonów. Zapomnij o tym, obejrzyj wnętrze, powiedziała sobie. To twój dom. Twoje wielkie osiągnięcie. * Z kuchennego okna w sąsiedztwie Samantha Miller zerknęła na dom przyjaciółki, po czym znów podeszła do piekarnika. Czas przewrócić świeżą doradę, którą dziś po południu przynieśli Ann i Harry Lacata, jej pacjenci. Pomogła Harry’emu dojść do formy po zawale, ale to do ich syna Gregory’ego przywiązała się najmocniej. Nazywała go mężczyzną swego życia. Dziewięcioletni Gregory był jednym z najpiękniejszych dzieci, jakie widziała, ale żył we własnym świecie i rzadko go opuszczał. Czasami Samancie udawało się go do tego nakłonić. Niemal pokochała tego niezwykłego chłopca. Przez otwarte drzwi kuchni zajrzała do oszklonego salonu. Gregory, z kruczoczarnym lokiem opadającym na jedno oko, oglądał na wideo Króla lwa. Mógł to robić godzinami. Gdy wołało się jego imię, rzadko odpowiadał, ale potrafił usiąść przy fortepianie i zagrać każdą po raz pierwszy usłyszaną melodię, nie gubiąc prawie żadnej nuty. Wracajmy do ryby, upomniała siebie. Jeśli ją odpowiednio przyrządzić, będzie pyszna. Dzisiejsza kolacja była ważna, a kulinarne umiejętności Samanthy nie były na miarę programu telewizyjnego poświęconego gotowaniu. - Laura! - krzyknęła do kuzynki, która usadowiła się na wysokim kuchennym stołku. - Wydaje mi się, że Marnie jest u siebie. Może zadzwonisz do niej i spytasz, czy by się do nas przyłączyła.

Laura, która akurat próbowała ostrożnie wetknąć koniuszek surowej marchewki w miseczkę z malinowym winegretem, podniosła głowę, wyraźnie zaskoczona. - Zadzwonić do Marnie? Dzisiaj? - Oczywiście. Mamy mnóstwo ryby. Laura zawahała się. - Ale... - Właśnie weszła do domu. Proszę, zatelefonuj do niej. - Chodzi o to, że to kolacja dla Aidana - powiedziała z westchnieniem Laura. - Aidan lubi Marnie. - A który facet jej nie lubi? - To twój syn - przypomniała jej Samantha. - Ona lubi młodych i niewinnych. - Laura... - To rodzinny wieczór, a i tak jest z nami Gregory - Aidan świetnie sobie radzi z Gregorym, a on uwielbia spotykać się z Aidanem. Miała rację. Dorosły Aidan i dziewięcioletni autystyczny chłopiec na pewnym poziomie wspaniale się ze sobą porozumiewali. Ich językiem była muzyka. - Ja też lubię Gregory’ego, wiesz o tym - broniła się Laura. - Wiem. Szukasz wymówki, żeby nie zaprosić Marnie. - Dobrze, dobrze. Zatelefonuję. Przy okazji moglibyśmy zasięgnąć darmowej porady w sprawie praw autorskich, co przydałoby się Aidanowi. Może jednak nie będzie mogła przyjść - zażartowała Laura, po czym spoważniała, wracając do marchewki i sosu. - Zaryzykuj - poradziła z westchnieniem Sam. - Odważ się. Dip nie jest ze sklepu ze zdrową żywnością, tylko prosto z supermarketu. Spojrzenie Laury wyrażało poczucie winy. - Dobrze, dobrze. - Wetknęła marchewkę do ust i zaczęła wybierać numer Marnie i nagle przerwała, mówiąc: - Wspaniały dip! - Widzisz, co się dzieje, kiedy czasem zaryzykujesz? - Uhm. Cóż, czasem zaryzykujesz, a potem masz usta pełne chili odcięła się Laura. - To jaki jest numer Marnie? * Na górze Marnie zastanawiała się, gdzie pójść najpierw. Pokoje gościnne znajdowały się z południowej strony domu, którego tył wychodził na wschód ku Key Biscayne. Wyszła na południowy balkon, skąd widziała dom Samanthy. Był niewielki i uroczy, ale nie umywał

się do jej okazałej budowli. Sam nie zarabiała takich pieniędzy jak ona, nie wspominając o tym, że Millerowie kupili stary dom i go nie wyremontowali. Teraz pilnie wymagał renowacji. Wielu agentów nieruchomości przyglądało mu się w nadziei, że będzie do kupienia i można tam będzie wpuścić firmę, która dokona poważnej przebudowy, a potem sprzedać go z ogromnym zyskiem. Rodzina Sam nie była bogata, jej ojciec uczył w szkole. To jej dziadkowi trafiła się okazja - wychodzącą na zatokę posiadłość kupił po przejściu huraganu, kiedy była najtańsza. Obecnie ceny nieruchomości położonych nad wodą spadały ze względu na bliskość rozbudowującego się miasta. Z pokoi gościnnych Marnie wróciła do swojej sypialni. Z przyjemnością popatrzyła na mahoniową ramę łóżka z baldachimem i dobraną do niej toaletkę. Nadawało to pomieszczeniu symetrii. Na pięknie wygrawerowanej srebrnej tacy w idealnym porządku stały kosmetyki do makijażu. Podkład, róż, kredka do oczu, cienie, tusz - wszystko w równym rzędzie. Z boku szminki i lakiery do paznokci - osobno czerwone, brązowe, lilaróż itd. Nie mogła się powstrzymać, lubiła porządek, dzięki któremu oszczędzała czas. Znów zadzwonił telefon. Wzdrygnęła się, a potem podeszła do stolika przy łóżku i podnosząc słuchawkę, powiedziała rzeczowo: - Słuchaj, dupku, zostaw mnie w spokoju. - Marnie? - Laura? Od razu poznała głos kuzynki Samanthy. Zrobiła minę, czego Laura oczywiście nie mogła widzieć. Laura bywała w stosunku do niej nadmiernie krytyczna, ale Sam potrafiła być bezwzględna, gdy chodziło o tych, na których jej zależało. Jeśli ktoś chciał się z nią przyjaźnić, musiał ją zaakceptować taką, jaka jest, natomiast ludzi w jej otoczeniu należało lubić, a przynajmniej tolerować. Marnie szczerze lubiła Sam. Na swój sposób była niczym skała; nawet kiedy studiowały w koledżu, nie ulegała presji otoczenia. Poza tym okazała się prawdziwą przyjaciółką - rzadkość w dzisiejszych czasach. - Tak, to ja - potwierdziła Laura. - Dlaczego nazwałaś mnie dupkiem? - Nie ciebie nazwałam dupkiem. Myślałam, że to ktoś inny. Przepraszam. Co słychać? - Jestem u Sam i wydawało nam się, że widzimy jakiś ruch w twoim nowym domu. - Tak, jestem tutaj - odparła z dumą Marnie. - Chcecie wpaść i go obejrzeć? - Teraz nie możemy, Sam jest w trakcie przygotowywania kolacji. Pilnuje Gregory’ego, żeby jego rodzice mogli wyjść, a ja czekam na Aidana, który obiecał zajrzeć do Sam na rybę i frytki. Nieczęsto widuję własnego syna. Myślałyśmy, że może zechcesz wpaść na kolację i opowiedzieć nam o tym wysokim, ciemnowłosym, przystojnym osobniku, który

właśnie kupił dom obok twojego. - Skąd wiesz, że jest wysokim, przystojnym brunetem? - Niedawno, kiedy wchodził do domu, zobaczyłam go z tyłu. Bez wątpienia jest wysokim brunetem. Nie widziałam twarzy, więc podejrzewam, że może być brzydki jak noc. - Nie jest. - Spotkałaś go już? - Oczywiście, że go spotkałam. - Marnie postarała się, by zabrzmiało to zmysłowo i dwuznacznie. - I? - ponagliła Laura. - Jest wysokim, przystojnym brunetem. Wprost cudownym. I wiesz co? Nawet go znamy z Gainesville. Jako dużo starsza nie studiowałaś ze mną i z Sam, ale sądzę, że również go poznałaś. - Okay, mów: kto to? Marnie otworzyła usta, ale po sekundzie je zamknęła. Zdecydowała, że na razie nie powie Laurze, która na pewno powtórzy nowinę Samancie. Marnie nie mogła nic poradzić na to, że czasem zazdrościła Sam, której wystarczało słowo, uniesienie brwi, zwykłe spojrzenie, kilka minut flirtu. Elegancja i wdzięk były u niej tak naturalne jak oddychanie. Nowy sąsiad zmienił się na twarzy, gdy usłyszał, że w sąsiedztwie mieszka Samantha. Coś może się między nimi wydarzyć, ale niech szlag trafi Marnie, jeśli się do tego przyczyni. - Wkrótce go zobaczysz. Nie mogę się doczekać, żeby spędzić z nim więcej czasu, poznawać go od nowa. - Przerwała, uśmiechając się do siebie. Postanowiła podroczyć się z Laurą i postarać się, by przez resztę wieczoru zżerała ją ciekawość. - Wybacz, na razie nie mogę ci powiedzieć, musisz się trochę pomęczyć. A jeśli chodzi o dzisiejszy wieczór, to dzięki, bardzo chętnie przyszłabym na kolację, ale mam już plany. Nie miała ochoty na nudne spotkanie w rodzinnej atmosferze. U Sam był ten dziwny chłopiec. Rozumiała oczywiście, że jest inny, ale wytrącał ją z równowagi. Cały czas jej się przyglądał, jakby potrafił dostrzec w jej głowie każdą złą myśl. - Lauro, powinnyście obejrzeć mój dom. Jest fantastyczny! Prawie wszystko gotowe. Sam musi to zobaczyć. Dam jej parę dobrych rad. Przydadzą jej się, kiedy postanowi zrobić remont swojego. - Uhm, przyjdzie, nie zwlekając. Cóż... Pikanie w słuchawce przerwało słowa Laury. Połączenie oczekujące. Nowoczesna technika była naprawdę fantastyczna. - Poczekaj, ktoś jest na linii - powiedziała Marnie. - Przypomniałam sobie, że to może

być dzisiejsza randka z kimś wysokim, ciemnowłosym i przystojnym. - Nacisnęła przycisk w telefonie. - Halo? - Cześć, Marnie. Jak ci się podoba sypialnia? Znów ten przeklęty głos, głęboki i ochrypły. Tym razem jego zgrzytliwe brzmienie naprawdę ją zdenerwowało. - Skąd wiesz, że jestem w sypialni? - spytała bez zastanowienia. - Po prostu wiem. Znam cię. „Zimna jak lód, twarda jak stal". To naprawdę znaczy, że cholerna z ciebie suka. - Zadzwoń jeszcze raz, a zawiadomię policję. - Więcej się nie odezwę, bo wiem, gdzie jesteś. Dokładnie wiem, gdzie jesteś. Tym razem namolny typ odłożył słuchawkę. - Palant! - szepnęła Marnie, zanim przełączyła się do Laury. - Myślę, że powinnam... - Urwała, słysząc stukanie na schodach. - Robotnicy się tu kręcą - wyjaśniła. - Muszę pójść i na kogoś nakrzyczeć. - Już miała odłożyć słuchawkę, gdy znów rozległ się dzwonek. Odruchowo odebrała. - Halo? - Cześć, Marnie. - Głęboki, chropawy głos zabrzmiał z bliska, jakby mężczyzna był w sąsiednim pokoju. Marnie ogarnął strach. Nienawidziła tego uczucia, więc zaczął w niej narastać gniew. - Powiedziałeś, że więcej nie zadzwonisz. Gardłowy śmiech wypełnił słuchawkę, a potem rozległ się chrapliwy szept. - Kłamałem. Nie mogłem się powstrzymać. Jak ci się podoba sypialnia, Marnie? Musiałem zadzwonić, musiałem przyjść, żeby cię zobaczyć. Zacisnęła palce na telefonie i powoli się odwróciła. Ten, kto dzwonił, przez cały czas był w pobliżu, a teraz jest tuż obok. Jak mogła nie rozpoznać tego głosu? W porządku, znała tego mężczyznę, i to blisko. - Co ty wyprawiasz, bawiąc się w telefony i przychodząc do mojego domu? - zapytała ze złością. - Przyszedłem porozmawiać. - Tutaj? Po tych absurdalnych telefonach? Nigdy w życiu. - Poprawka, Marnie: nigdy w twoim życiu. Od niechcenia rzucił komórkę na łóżko. Jej komórkę, jak zauważyła, gdy do niej podchodził. Dostrzegła, że miał na dłoniach rękawiczki. W pierwszej chwili poczuła tylko irytację i ciekawość. A potem zobaczyła jego oczy. Wtedy już wiedziała. „Poprawka, Marnie: nigdy w twoim życiu".

Otworzyła usta do krzyku, nagle świadoma, że z jego strony to nie była zabawa. Zesztywniała z przerażenia. Miała... umrzeć? Nie. To niemożliwe. Groził, bo próbował ją przestraszyć... Próbował? Cholernie dobrze mu szło. Otworzyła usta, by krzyknąć. To było jak w koszmarnym śnie. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Zbliżył się do niej. Poczuła dotyk jego dłoni odzianych w rękawiczki. Patrzył na nią kpiąco nawet wtedy, gdy znów usłyszała jego chrapliwy śmiech. Nie udało jej się go uderzyć. Walczyła, ale pchnął ją na toaletkę. Srebrna taca spadła. Szminki, lakiery, kredki, cienie się rozsypały. - Suka - powiedział cicho. - Teraz muszę to wszystko pozbierać. Odciągnął ją od toaletki i zacisnął dłonie na jej szyi. Pod wpływem rwącego bólu w końcu wydobyła z gardła coś podobnego do dźwięku. To był prawie krzyk... - Kochanie, masz dziś randkę ze mną - rzekł miękko. Zdumiewające, jak zmysłowo brzmiał jego głos. * W domu Samanthy Laura czekała z telefonem w dłoni, niecierpliwie kiwając stopą i jedząc kolejną marchewkę. - O co chodzi? - spytała Sam, pochylając się, by otworzyć piekarnik. Włosy w odcieniu miodowego brązu opadły, więc odrzuciła je ruchem głowy Mogła sobie wyobrazić, jaki ogień by zapłonął, gdyby wpadły do piekarnika, i te nagłówki gazet następnego dnia: FIZJOTERAPEUTKA SPŁONĘŁA, GOTUJĄC ZDROWĄ ŻYWNOŚĆ! Mógłby powstać nowy program telewizyjny Płonący kucharz albo Ognisty kucharz. To tylko kolacja, pomyślała. Na ogół nie zaprzątała sobie głowy jedzeniem lub gotowaniem, ale wiedziała, ile ten wieczór znaczy dla Laury. Aidan miał dwadzieścia jeden lat, mieszkał w rodzinnym domu, lecz praktycznie w nim nie bywał. Dwudziestoletnia Lacey, córka Laury, zapisała się na uniwersytet w Miami. Samantha była przywiązana do kuzynki i jej dzieci. Nie miała licznej rodziny, a odkąd straciła ojca, każdy członek małego klanu stał się dla niej niezwykle ważny. - Jak tam, przyjdzie? - zapytała, wyjmując rybę z piekarnika i spoglądając na kuzynkę. - Nie mam pojęcia! - odparła niecierpliwie Laura, kiwając głową w stronę telefonu. - Powiedziała, żebym zaczekała, a potem zawiesiła połączenie... Myślę, że linia znów jest wolna, słyszałam, jak Marnie na kogoś krzyczy. Gdybym ja była tym Philem, to bym ją zamordowała... - Laura spojrzała na telefon i potrząsnęła nim. - Pozostawmy to Marnie. Była roztargniona i zostawiła mnie na linii. Przypuszczam, że zaplanowała namiętny wieczór z atrakcyjnym mężczyzną. Może właśnie przyszedł do niej.

- Krzyczała na tego namiętnego kochanka? - Sam uśmiechnęła się szeroko. - Diabli wiedzą, z Marnie nigdy nic nie wiadomo. - Dajmy jej jeszcze minutę. Jeśli nie odpowie, cóż, przynajmniej próbowałyśmy ją ściągnąć. Dowiedziała się, że chciałyśmy ją zaprosić. - Tak. Na pewno. - Laura zrobiła minę. Sam obrzuciła kuzynkę karcącym spojrzeniem. Laura nie zawsze miała cierpliwość do Marnie. - Nie wściekaj się na mnie o to, co powiem, ale czasami Marnie jest skończoną prostaczką - oświadczyła Laura. - Chciała, żebyś obejrzała jej dom, jak podejrzewam, po to, abyś się przekonała, że jest dużo ładniejszy od twojego. Jest o ciebie zazdrosna. - Marnie długo nie miała pieniędzy, dorastała w biedzie. - Wszyscy byliśmy biedni - zauważyła Laura. - Nie byliśmy bogaci, ale nasi rodzice mieli pracę - odparła Sam. - Matka porzuciła Marnie, a jej ojciec był menelem. - Zawahała się. - Może nawet ją molestował. Na szczęście nie miałyśmy z tym do czynienia. Współczuję jej. Musi udowadniać sobie i innym, że jest coś warta. Ani ty, ani ja nie musimy tego robić. - Marnie ma co wymazać z pamięci. - Wszyscy popełniamy uczynki, z których nie jesteśmy dumni. Laura uniosła brew. - Mary Poppins, bądź poważna! Niektórzy z nas mają na sumieniu więcej niż inni. Przecież zdajesz sobie sprawę z tego, że zamierzała zdobyć Joego. Joe, z zawodu osobisty trener, był wspólnikiem Sam. Wspólnie prowadzili klub z siłownią i gabinetem fizjoterapii. Kupili go, kiedy właściciel postanowił przenieść się na północ kraju. Zabójczo przystojny Joe i Sam spotykali się i Laura myślała, że będzie z nich para. Wtedy, ku je oburzeniu, wkroczyła Marnie. Sam próbowała przekonać Laurę, że ona i Joe przyjaźnią się, lecz nic ponad to. - Lauro, uwierz mi. Ulżyło mi, że podoba jej się Joe. Sprawdził się jako współpracownik i partner w interesach. Natomiast jeśli chodzi o randki... Joe jest miły, ale nie mogę odciągnąć go od lustra. Nie opowiadałam ci, że jak otwieraliśmy klub, niewiele brakowało, a ekipa techniczna odmówiłaby pracy? Jedna z dziewczyn zalewała się łzami, bo, zdaniem Joego, nie potrafiła usunąć wszystkich smug z głównego lustra w siłowni. Laura wzruszyła ramionami, przyznając, że Joe faktycznie wykazywał skłonności narcystyczne. - A jednak Marnie była akurat na miejscu, żeby go sobie wziąć. - Zorientowała się wkrótce, że jego rozbuchane ego przewyższa zalety.

- Wiesz, co mi kiedyś powiedziała? - No co? - Że uwielbia spędzać z tobą czas. Oceniła cię tak, jakby stawiała punkty na tablicy wyników. Oświadczyła, że masz wspaniałe bursztynowe oczy, do tego piękne gęste włosy i jędrne ciało, doskonale szczupłe i zgrabne. Przy wzroście metr sześćdziesiąt osiem mogłabyś być trochę wyższa, ale z drugiej strony, małe jest piękne. Jesteś bystra, czarująca i uwielbia poznawać ludzi za twoim pośrednictwem. Sam roześmiała się. - Naprawdę to wszystko powiedziała? - Nie czujesz się urażona? - Uważam, że mnie komplementowała. - Przyznała, że wykorzystuje cię, by poznawać ludzi. - Lauro, ona jest piękna, utalentowana i ma świetną pracę, w której poznaje mnóstwo ludzi... - Mnóstwo podłych kryminalistów! Morderców, gwałcicieli, złodziei. - Może niektórzy z nich nie są podli ani nawet winni - zaoponowała Sam. - Spróbuj krzyknąć do telefonu. Może coś odciągnęło jej uwagę i zapomniała, że jesteś na linii. - Dobrze. W końcu ty do niej dzwonisz. Pamiętaj, że cię ostrzegałam, gdy twoja słodka, piękna przyjaciółka, która mieszka obok, przypadkiem wbije ci nóż w plecy. - Daj spokój. - Spróbuję - odparła Laura, zakrywając dłonią mikrofon i przewracając oczami. Potem krzyknęła: - Marnie, do cholery! Marnie! Odezwij się! Próbując nawiązać kontakt z Marnie, Laura zauważyła, że Gregory stoi wpatrzony w ciemność nocy. Obserwuje zatokę? Nie, stoi przed szklaną ścianą salonu naprzeciwko domu Marnie. Po prostu stoi i kiwa się lekko w tył i w przód. Jest śliczny z tymi wielkimi, błękitnymi oczami i ciemnymi włosami, jego fizjoterapeuta wpoił mu doskonałe maniery i Gregory starannie posługiwał się serwetką, widelcem i łyżką. Pedantycznie dbał o czystość, szczotkował włosy, pielęgnował zęby. Był łagodny i uroczy. Jednak żył w swoim świecie. Laura podziękowała Bogu, że jej dzieci są zdrowe. Współczuła rodzicom Gregory’ego. Wszystko, czego się nauczył, wymagało mnóstwa czasu i cierpliwości. Z wyjątkiem muzyki, wydobywał ją z siebie. - Gregory, film się skończył? - zawołała. Nagle wydało jej się, że słyszy coś na linii. - Marnie! Marnie, proszę, powiedz coś do tego cholernego telefonu! Marnie milczała. Podobnie jak Gregory.

* Marnie słyszała swoje imię. Głos dobiegał z daleka, gdzieś spoza ciemnego tunelu, jakby ją wyciągał z powrotem. Do straszliwego bólu i do niego! O Boże, wciąż tu był! Robił porządek na toaletce. Bolała ją głowa, strużka krwi spływała jej przy oku. Wyrżnęła w toaletkę, omal jej nie udusił. Musiała upaść i uderzyć się w kolumienkę łóżka, podtrzymującą baldachim. Może już z nią skończył... Nie. Uładził toaletkę i znów na nią patrzył, triumfujący, uśmiechnięty. Dlaczego nie wiedziała, dlaczego się nie zorientowała? - Marnie! Przekręciła się i zaczęła modlić, żeby zdołała dosięgnąć telefonu. Podczołgała się centymetr po centymetrze. Prawie jej się udało. Znów spróbowała krzyknąć, ale z obolałego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Znowu usłyszała śmiech. - Marnie? Marnie! Ratunku! Boże, pomóż mi! Pragnęła wykrzyczeć te słowa. Nadaremnie. Odezwał się, jakby czytał w jej myślach. - Złotko, jestem jedyną osobą, która ci dziś pomoże - powiedział i cicho odłożył słuchawkę na aparat. * - Niech ją diabli! - zawołała Laura. - Przerwała rozmowę. - Widać zjawił się namiętny kochanek - odparła Sam. - Możesz zadzwonić do niej jeszcze raz. - Po co? Znów odłoży słuchawkę. Poza tym chyba przyszedł Aidan. Właśnie zobaczyłam jego samochód. - Nie słyszałam, jak podjeżdża. - Ja też nie, lecz jego samochód stoi. - Świetne wyczucie czasu. Kolacja gotowa, w dodatku jej nie przypaliłam - stwierdziła z ulgą Sam. - Wspaniale pachnie. Ostatnio Aidan ciągle się spóźnia. A może tylko do mnie. Mówię ci, Sam, wychowujesz dzieci, starasz się, a potem one odchodzą i nie rozumieją, że po tych wszystkich latach pragniesz od czasu do czasu uczestniczyć w ich życiu. Przyprowadzę Aidana. - Laura szybko wyszła z kuchni. Wyjmując rybę z naczynia do pieczenia i kładąc ją na półmisek, Sam zauważyła, że Gregory wpatruje się w coś za szybą. Czy to światła przyciągnęły jego uwagę? - zastanowiła się. Jednak w salonie było ciemno, padał jedynie odblask z ekranu telewizora.

- Gregory, kolacja! Kiedy Sam zawołała chłopca, odwrócił się do niej z poważnym wyrazem twarzy. Podniósł rękę i wskazał dom Marnie. Zaskoczył ją. Marnie czasami robiła wrażenie, że czuje się nieswojo w obecności Gregory’ego, ale trzeba przyznać, że zawsze była wobec niego delikatna, czuła i cierpliwa. - Ona nie przyjdzie, Gregory. Jest zajęta - powiedziała Sam, zastanawiając się, czy chłopiec chce, żeby Marnie tu była. Poza tym, czy na pewno zawsze rozumiał to, co ona do niego mówi? W każdym razie Marnie najwyraźniej nie miała ochoty na jedzenie. Zatelefonuję do niej rano, zdecydowała Sam. Wpadnę i zachwycę się jej domem. Dziś Marnie nie oddzwoni. Wygląda na to, ze ten wieczór wcześniej zaplanowała.

2. Rowan poczuł, jak gwałtowna fala gorąca obejmuje jego ciało. Zaraz potem zrobiło mu się zimno. Wciąż miał przed oczami jej twarz po śmierci: szeroko otwarte oczy, wpatrzone... w co? Co widziała, umierając? Wszedł do domu i ją zawołał. Ostatnio ciągle był na nią zły. Chciała mieć własne życie, ale jego nie zamierzała zostawić w spokoju. Wydawało się, że nic już nie jest dla nich święte. Tego, co ich łączyło, od dawna nie można było nazwać małżeństwem. Niejedną noc spędził przez nią w miejscowych aresztach, bo kłamała, nieustannie wyciągała od niego pieniądze. Zapłacił za wiele nocy, które spędziła z kochankami, i mógłby przez to wpaść we wściekłość... Ale zabić? Policjanci pytali go o to. A teraz we wspomnieniach, w sennych koszmarach, wracała, choć była martwa. Z szeroko otwartymi oczami, spuchniętym językiem, ziemistą, niegdyś piękną, twarzą. - Ty mi to zrobiłeś! - krzyczała. - Nie - zaprzeczył. - Powiedziałem, że potrzebujesz pomocy, że oboje jej potrzebujemy. - Chciałeś rozwodu - przypomniała mu. - Pragnęłaś innych mężczyzn. - Kochałeś inną kobietę. - Nie, dopóki... - Zrobiłeś to. Wciąż mnie kochałeś, ale inaczej. Zależało ci, lecz za mało. Na zespole też ci zależało, ale za słabo. Billy był twoim przyjacielem, obiecałeś, że pomożesz, lecz tak się nie stało. Sposób, w jaki się o mnie troszczyłeś, nie zadowalał, ja ci nie wystarczałam, zawiodłam cię, ale ty nie potrafiłeś wybaczyć. Nigdy mi nie było dość, mogłeś wpaść we wściekłość. Aż taką, by zabić? - ponownie zapytał policjant w jego śnie. - Bracie, jeśli tak było, mógłbym to zrozumieć. Po prostu się przyznaj. Byłeś wściekły, nienawidziłeś jej. Doprowadziła cię do granicy wytrzymałości. Więc gdzie jest ciało? Wiesz, że jej nienawidziłeś, musiałeś nienawidzić... Nie, nigdy jej nie nienawidził. Gliniarze nie wiedzieli, że był czas, kiedy na niego krzyczała, czas, gdy próbowali zacząć od nowa. Nigdy nie zapomni tego dnia, kiedy wróciła po raz ostatni. Patrzyła na niego wielkimi niebieskimi oczami, pełnymi łez. Zrozumiał wtedy, że musi zapomnieć o nadziejach. Nie mógł nic zrobić; jej stan psychiczny był groźny - Dlaczego to robię, Rowan? Co jest ze mną? Dlaczego nie mogę przestać? Nie chcę cię zranić,

ale kiedy zaczynam, nie mogę się powstrzymać. Sprawiłam, że mnie znienawidziłeś. - Nie, kocham cię. - Nie możesz! - wyszeptała miękko. - już dłużej nie możesz. - Kocham. Naprawdę. Zawsze będę cię kochał. Zaczniemy od nowa. - Nie opuszczaj mnie. - Nie opuszczę. Zwrócimy się o pomoc. Pójdziesz na kurację odwykową. Nie jesteś sobą, to nałóg, w który wpadłaś. Będę przy tobie, zawsze będę cię kochał. Jej uśmiech był taki smutny, sposób, w jaki dotknęła jego włosów... - Jestem jak Jessica Rabbit z kreskówki, prawda? „Tak naprawdę nie jestem zła, jestem tylko tak narysowana!". Och, Rowan, co ja ci zrobiłam, co zrobiłam nam obojgu! - Dina, będzie dobrze. Załatwimy najlepszą pomoc. - Nie lituj się nade mną, nie bądź taki dobry. Próbujesz robić to, co należy, ale już mnie nie kochasz. - Kocham cię. Miała rację, to nie była miłość, której pragnęła. Ta zagubiła się gdzieś po drodze, w hotelowym pokoju, w opakowaniu proszków, w butelce dżinu. Teraz nie mógł pozwolić, by na to nawet spojrzała. - Mówisz tak, bo się o mnie martwisz. Wydaje ci się, że możesz mnie uratować. Żałuję, że nie jestem inna. Nie możesz mnie kochać wystarczająco mocno. Nie można nikogo zmusić, żeby cię pokochał dostatecznie mocno... - Mogę ci pomóc rzucić picie, odstawić pigułki. - I innych mężczyzn? Obudził się w jednej chwili. Był spocony i cały się trząsł. To przez pogodę - gorąco jak diabli. Był środek dnia, maj. Jeszcze nie lato, ale już wkrótce przyjdzie. Jeśli maj będzie gorący, niech Bóg ma ich w swojej opiece! W lipcu, sierpniu i wrześniu upał mógłby zabić. Taki upał bywa morderczy. Kiedy Rowan usiadł, poczuł lekki wiatr. Zasnął na brzegu basenu, a nad zatoką zawsze była bryza. Stał twarzą do wody z półprzymkniętymi oczami. Woda i niebo zlewały się w lazurowopudrowy błękit. To było piękne miejsce. Zdążył je pokochać, jakby się urodził, by żyć przy tej łagodnej bryzie, nad kusząco ciepłą wodą. Był znakomitym nurkiem i mógł skakać do wody, kiedy tylko zechciał. A przecież to nie miało być jego życie. Pochodził z daleka. Ze świata o odmiennej historii, gdzie ludzie myśleli i żyli inaczej. Tu płaską ziemię otaczała woda. Tam, gdzie się urodził, wokół rozciągały się góry i skalne urwiska, a rzeki i jeziora były lodowate. Rodzinny dom stał niedaleko Loch Ness, które nawet w środku lata było bliskie zamarznięcia. Wciąż kochał ten dom w szarofiołkowej dolinie nieopodal jeziora,

gdzie jego ojciec - a przedtem jego dziadek - zarabiał na życie, wypasając owce. Bardzo kochał ojca, Roberta Dillona. Nie rozdzielił ich ostry konflikt na tle zawodu, który sobie wybrał. Oczywiście, temperaturę każdego sporu podnosiły problemy, które go dotykały Po śmierci Diny pojechał na krótko do domu, i to było dobre. Nie rozmawiali z ojcem za dużo, ale stojąc przy grobie matki, czuł się związany z ojcem mocniej niż kiedykolwiek przed tym. Rowan zdawał sobie sprawę, że ojciec ma nadzieję, że on z nim zostanie, ale był już zbyt zamerykanizowany, nie potrafił usiedzieć w miejscu. Tęsknił do ciepłych wód. Ojciec to rozumiał. Kłótnie z czasów buntowniczej młodości Rowana odeszły w przeszłość. Obaj byli dorośli, przerobili własne lekcje i teraz panowała między nimi zgoda i miłość. Inaczej niż kiedyś. Pierwszą walkę z ojcem Rowan odbył, gdy miał siedemnaście lat. Matka, która chorowała na raka, już wtedy nie żyła, a Ewan, mądrzejszy od nich wszystkich, kruchy i delikatny, zmarł, gdy Rowan miał trzynaście lat. Po tym, jak żadne starania ani modlitwy nie powstrzymały spustoszeń czynionych przez chorobę, która zabrała jego brata, Rowan oznajmił, że nie wierzy w Boga. Z perspektywy czasu żałował bólu, którego dołożył ojcu, ale wtedy gorycz kazała mu uciekać jak najdalej. Wybrał Stany. Ukojenie dawała mu muzyka. Grał jako muzyk rezerwowy w grupie, z którą dotarł na Florydę, do uniwersyteckiego miasta Gainesville. Ojciec przyleciał do niego i zasugerował, że skoro Rowan zamieszkał w amerykańskim mieście uniwersyteckim, powinien przynajmniej pójść do koledżu. Zrobił tak i ukończył studia w dziedzinie sztuk pięknych, zarazem przyczyniając się do sukcesów swojego zespołu. Popularność zapoczątkowała czas szaleństw i Rowan był zdziwiony, że ojciec pozostaje z nim w kontakcie. Robert Dillon był człowiekiem głęboko religijnym i podczas gdy Rowan zaprzeczał istnieniu Boga, powtarzał, że poleca syna boskiej opiece, i że z pomocą bożą obaj przetrwają. Inni nie przetrwali. Stojąc nad grobami matki i brata w prastarej szkockiej dolinie, Rowan musiał niechętnie przyznać, że Bóg jego ojca mógł tam być i zawdzięczał mu ocalenie, chociaż wydawało się to mało prawdopodobne. A teraz był tutaj, w południowej Florydzie. Pokochał tę okolicę, kiedy wiele lat temu przyjechał z koncertem. W burzliwej młodości często miał wrażenie, że jest intruzem. Wielu je tutaj miało. Tymczasem po kupnie domu poczuł, że przyjeżdża do siebie. Zyskał spokój, jakiego wcześniej nie doświadczył. Dlaczego więc? Dina nie żyła od ponad pięciu lat. Czemu jej duch go teraz prześladuje? Dlaczego tak wyraźnie zobaczył ją we śnie? Może dlatego, że nieumyślnie kupił sobie powrót do przeszłości. Nie spodziewał się, że nagle zamieszka obok starych przyjaciół.

Spojrzał w stronę sąsiedniego domu należącego do Marnie. Pokręcił głową. Sposób, w jaki znów zaczęli... Na początek miła konwersacja, kilka piw, rozmowa o mieście, w którym studiowali. Potem butelka szampana dla uczczenia jego powrotu. Później wspólna sauna. Oboje od dawna byli dorośli, samotni, po przejściach. Trochę nieufni i zblazowani, więc. Wydawało się, że Marnie wie o Dinie to, czego inni nie potrafią pojąć. O Dinie i o Billym. Najwyraźniej wiedziała, czym jest uzależnienie. Po butelce szampana opowiedziała mu o swojej przeszłości. Mała dziewczynka opuszczona przez matkę, wykorzystywana przez ojca. Zazdrościła Rowanowi jego rodziny. Sprawiała wrażenie silnej, ale w rzeczywistości łatwo było ją zranić. Podczas tej rozmowy dowiedział się, że sąsiedni dom należy do Samanthy. Poczuł, że jego duszę i ciało przenika chłód. Miał uczucie, jakby dostał cios w pierś. Kupił posiadłość należącą do miejscowej starej gwardii, chociaż, jak wyjaśnił mu pełnomocnik do spraw nieruchomości, oblicze miasta zmieniło się do tego stopnia, że jej przedstawicieli pozostało niewielu. Z pomocą Jerry’ego Stykera, emerytowanego policjanta, poznanego na północy kraju, Rowan znalazł adwokata, pełnomocnika do spraw nieruchomości. Jerry zamierzał przenieść się na emeryturze do Keys i za pośrednictwem firmy prawniczej szukał miejsca dla siebie. Twierdził, że jest najlepsza, gdy trzeba znaleźć to, czego pragniesz, i sfinalizować transakcję. Rowan nie wiedział, że Marnie jest w niej zatrudniona, zanim nie zobaczył jej w biurze. Nigdy nie wspomniała o domu Sam. Na najdalej wysuniętym skrawku lądu były usytuowane trzy domy: jeden należał do niego, pozostałe do Marnie i do Sam. Stara dzielnica Miami Coconut Grove słynęła z bujnej roślinności, ale spoglądając w górę, Rowan widział dach domu Sam, jednego z pierwszych budynków zbudowanych we wczesnych latach dwudziestych. Wspomniał o tym pośrednik do spraw nieruchomości. Nie powiedział jednak, jak nazywają się właściciele posiadłości. A co by było, gdyby powiedział? Czy Rowan szukałby innego miejsca? Przez pięć lat ludzie mogą się zmienić. Ona może być teraz mężatką, mieć statystyczne dwoje i trzy dziesiąte dziecka. Czy mogłaby jednak zapomnieć mężczyznę, którego oskarżano o zabicie własnej żony? Odwrócił się w stronę wody. Nagle poczuł się tak samo odporny na atak, jak w tamtym czasie. Był podejrzany. Uważano, że muzyk rockowy, na pewno naćpany, to szatańskie nasienie, wcielenie zła. Nie można zaprzeczyć, że część jego przeszłości wymagała, by się jej dobrze przyjrzeć. Zdarzały się szalone dni. Gdy przybył do Stanów i wszedł w środowisko muzyków, spotkał się z większym uwielbieniem, niż był w stanie

przyjąć. Świat, w którym zaczął żyć, był odurzający, sukces osiągnięty w czymś, co tak bardzo kochał, obudził w nim nieokiełznanie. Wtedy poznał Dinę. Była jak pożar. Płonęła tak jasno i z taką desperacją, że się wypaliła. Kochał, stracił i zapłacił swoją cenę. Nauczył się żyć ze swymi demonami. A Sam? Mogła go znienawidzić, lecz nie zapomniała. Tego był pewien. Odwrócił się i ruszył w stronę domu. Pieprzyć to. Do diabła, co mógł teraz zrobić? Sprzedać wszystko? Uprzejmie zniknąć? Potrzebował spokoju, chciał odzyskać równowagę. Przyjechał pogrzebać przeszłość, aby móc zacząć od nowa. Zamierzał żyć tak, jak tego pragnął. Z dawnymi przyjaciółmi albo kochankami lub bez nich. * Samantha gryzła koniuszek ołówka i wpatrywała się w dom Marnie. Nie była zaskoczona, że przyjaciółka nie skusiła się na rybę z frytkami. Wieczór okazał się bardzo miły. Aidan był podekscytowany tym, jak rozwija się jego kariera, i szczerze dziękował matce, że go wspierała. Zagrał Gregory’emu nową melodię na gitarze, a chłopiec od razu powtórzył ją na starym fortepianie Sam. Laura była w siódmym niebie. Gdyby Marnie się pokazała, atmosfera nie byłaby tak serdeczna. Nie zrezygnowałaby z randki, żeby spędzić wieczór z przyjaciółmi. Nie wahałaby się też wyjść ze spotkania z nimi, gdyby w jej życiu pojawił się nowy facet. Obrażając ich, oczywiście, ale zrobiłaby to z całą szczerością, oczekując, że inne kobiety ją zrozumieją. Sam zaczęła się niepokoić, mając świadomość, jaka jest Marnie. Była tak podekscytowana swoim domem, taka dumna z niego, że chciałaby, aby doceniono w nim każdy kącik. Nie mówiąc o ozdobnych gzymsach, hiszpańskich kafelkach, granitowych blatach i tak dalej. Sam spojrzała na zegarek. Wpół do czwartej. Może ten facet okazał się tym wyjątkowym, oczekiwanym i spędzili razem całą noc u niego? A jednak coś było nie tak. Marnie nie poszłaby z facetem do łóżka na pierwszej randce - o ile to była pierwsza randka - ale przyprowadziłaby go do siebie. Była otwarta w kontaktach z mężczyznami. Lubiła ich, potrzebowała ich obecności w swoim życiu. Była perfekcyjną łowczynią. Seks jest prymitywnym ludzkim instynktem, powiedziała. Ci, którzy się z tym nie zgadzają, to niezaspokojeni głupcy. Przy tym akceptowała mężczyzn na własnych warunkach i Sam nie mogła sobie wyobrazić, że istniał jakiś adonis, z powodu którego Marnie zapomniałaby o swoim wspaniałym domu. Mówiąc o zapraszaniu do niego mężczyzn, opowiadała, jak fantastycznie byłoby uwodzić kochanka w ogromnym marmurowym jacuzzi pośrodku pokoju kąpielowego. Wychwalała królewskie łoże naprzeciw okien, które wychodzą na wschód, więc

rano może patrzeć na wschód słońca. Kupiła czarną jedwabną pościel w oczekiwaniu na kochanka, który pasowałby do jej nowych mebli i stylu życia. Sam podniosła się od biurka w sypialni, przez minutę krążyła po pokoju, przeciągnęła się i usiadła z powrotem. Wybrała numer stacjonarnego telefonu Marnie. Włączyła się automatyczna sekretarka, więc Sam zostawiła kolejną wiadomość. Ponownie spojrzała na telefon. Może coś się wydarzyło. Może Marnie wróciła do domu, a potem poszła do pracy Tym razem wybrała numer przydzielony Marnie w kancelarii. Odezwał się nagrany głos Marnie: „Zostaw wiadomość". Zrobiła to. Pod wpływem nagłej myśli zadzwoniła pod główny numer kancelarii. Ku jej zaskoczeniu, zgłosiła się jakaś kobieta. - Witam. Szukam Marnie Newcastle. - Panna Newcastle jest nieobecna w ten weekend. Jeśli to pilna sprawa... - Nie, jestem jej przyjaciółką. - Próbowała pani dzwonić do domu? - Tak. Nie ma jej. - Cóż, pewnie spotkała się z jakimiś znajomymi. W głosie kobiety Sam usłyszała krytyczną nutę. Czy tylko jej się wydawało? - Jeśli się pojawi, proszę jej koniecznie przekazać, że Sam próbowała się z nią skontaktować. - Oczywiście. Na pewno ją powiadomię o pani telefonie. - Dzięki. Sam rozłączyła się, jeszcze bardziej zaniepokojona. Marnie nie wróciła do domu i nie było jej w kancelarii. A może jednak wpadła do siebie i wyszła, gdy z kolei Sam była rano w pracy. Cassie Jefferson przeszła niedawno operację wymiany stawu biodrowego i jej lekarz wysłał ją do gabinetu Sam na rehabilitację. Telefon zadzwonił tak nagle, że Sam niemal złamała ołówek na pół. Przechyliła się nad biurkiem, by sięgnąć po słuchawkę, mając nadzieję, że to Marnie, i czując się jak głuptas, że bała się o dorosłą kobietę, która - trzeba powiedzieć z całą szczerością - pewnie się łajdaczyła. - Marnie? - spytała. - Nie, Laura, twoja kuzynka. Pamiętasz mnie? Sam uśmiechnęła się. - Wybacz. Po prostu się martwię. - Dlaczego? - Nie spotkałam się z Marnie. - Czy to już godzina koktajlowa? Jeśli uważa, że za wcześnie na drinka, to zapewne

jeszcze śpi. - Lauro, jesteś okrutna. - A ty naiwna. Załatwiłaby cię w sekundę, oczywiście jeśli byłoby to konieczne, bo naprawdę cię lubi. Nie sprzeczaj się ze mną. Już widzę, jak unosisz ręce, i słyszę, jak cierpliwie tłumaczysz: „Lauro! Nie myśl zawsze o najgorszym. Ludzie mogą cię zranić tylko wtedy, gdy im na to pozwolisz". Sam spojrzała na słuchawkę. Właśnie to miała powiedzieć. - No cóż, to prawda - przyznała. - Nie, to nie jest prawda - zaprzeczyła z goryczą Laura. - Zapytaj Teddy’ego. To był mąż Laury, policjant z wydziału zabójstw. Od prawie dwóch lat eksmąż, poprawiła się w myślach Sam. Laura i Teddy poznali się w jej domu, dzięki jej ojcu. Sam i młodsza siostra Teddy’ego, Posie, przyjaźniły się w dzieciństwie i Teddy często zabierał je na ryby do Everglades. Potem wiele razy wyjeżdżał tam z Laurą i ich dziećmi. Ich małżeństwo to historia jakich wiele. Lata wspólnego wychowywania dzieci, pokonywania trudności, by w końcu wszystko się ułożyło, a potem nuda. Teddy zainteresował się inną kobietą. Laura była zdruzgotana, później wściekła i żądna zemsty, wreszcie przygnębiona. Przez to zaniedbała się, utyła, zaczęła siwieć, a Teddy zakochał się w młodszej. Laura nie odkryła, kto rozbił jej małżeństwo, ale trzeba przyznać Teddy’emu, że starał się pogodzić z żoną ze względu na dzieci. Jednak Laura była zbyt mocno zraniona. Sam zajęła się Laurą, pomogła jej wrócić do życia i nabrać poczucia własnej wartości. Z kasztanowych włosów zniknęła siwizna, a dzięki ćwiczeniom figura odzyskała smukłość. Całe lata Laura była zabieganą żoną, matką i zapominała o sobie. Teraz bywała u masażystki, co dwa tygodnie robiła manikiur i pedikiur. Cała sprawa odbiła się trochę na Sam. Lubiła Teddy’ego. Wpadł kilka razy, aby się z nią zobaczyć i poprosić, żeby wpłynęła na Laurę. Co zresztą próbowała zrobić. Mimo że Teddy dążył do unormowania stosunków z żoną, znalazł sobie nową blondynkę. „To zwyczajna znajomość", zapewniał Sam. Jednak Laura nie widziała w tym nic zwyczajnego i jeszcze raz poczuła się zraniona. Chciała, by Teddy za to zapłacił, i osiągnęła to dzięki swojej szczupłej figurze i nowemu wytwornemu wyglądowi. Po rozwodzie Laura dostała dom, który kupili z Teddym w początkach małżeństwa. Dumą Teddy’ego był dobudowany z tyłu pokój z imponującymi jacuzzi i sauną. Laura uwiodła pewnego młodego mężczyznę w klubie, gdzie ćwiczyła, i przyprowadziła go do domu, do jacuzzi Teddy’ego. Dziwne, co ludźmi kieruje. Wiedziała dokładnie, jak uderzyć męża w czuły punkt. Gdyby znalazła starszego kochanka, mógłby to nawet uznać za

sprawiedliwe, ale to, że wzięła młodego przystojniaka do jego jacuzzi, doprowadziło go do furii. Wolna wola, Teddy, pomyślała Sam. Trzeba było porozmawiać z żoną i trzymać zapięty rozporek. - A jeśli chodzi o Marnie... - powiedziała Laura. - Tak? - Przyznaj, że jest samolubna i egocentryczna, i powiedz, że nie martwisz się o nią. Chociaż... - Chociaż co? - Nic. - Nie „nicuj" mi po takim wstępie. - Nic... naprawdę. Chyba że. - Laura! - zawołała Sam. - Cóż, to po prostu dziwne, i tyle. - Co jest dziwne? - Sam domagała się odpowiedzi, aż zorientowała się, że niemal krzyczy. Czasami rozumiała Teddy’ego. - Teddy mi to powiedział. - Co ci powiedział? - Teddy wie o tym, co wydarzyło się w kancelarii Marnie. - O czym? - Rok temu jedna z młodych sekretarek zniknęła bez śladu. Marnie twierdziła, że pewnie wyjechała z Kolumbijczykiem, z którym się spotykała, ale jej rodzice zgłosili zawiadomienie o zaginięciu. - I co się stało? Znaleźli ją? - Nie. - Może naprawdę uciekła z Latynosem i żyje sobie szczęśliwie gdzieś na Cozumel albo innej karaibskiej wyspie. - Może. Sprawa jest otwarta, policja nadal szuka. W okolicy są bagna, wyspy, jest ocean... Czasami kiedy ktoś znika, nie da się go odszukać. Sprawa na zawsze pozostaje tajemnicą. - Jakie to straszne dla rodziny tej biednej dziewczyny! - Po pewnym czasie jedna z klientek ich kancelarii też zaginęła. Nie pamiętasz? Tę sprawę opisywano w gazetach ze względu na niejasne interesy. Chloe Lowenstein, zarozumiała piękność z wysoko postawionych kręgów, miała okropną opinię, ale to naturalne,