kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 863 902
  • Obserwuję1 385
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 675 580

Graham Heather - Legendarna posiadłość - (04. Ekipa Łowców)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
G

Graham Heather - Legendarna posiadłość - (04. Ekipa Łowców) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu G GRAHAM HEATHER Cykl: Ekipa łowców
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 330 stron)

Graham Heather Ekipa Łowców - Krewe of Hunters 08 Legendarna posiadłość

Wspaniałemu miastu Filadelfii oraz moim ulubionym Pensylwankom - Gail Spence Crosbie i Ann Spence - a także Jimmyemu, Megan, Spencerowi i Anthonyemu Crosbie.

Prolog W Filadelfii pięknie zapadał zmierzch i pora roku też była piękna. Majestatyczny i okazały Tarleton-Dandridge House stał w głębi, odsunięty od ulicy. Ta nastrojowa jak każdy zabytek budowla o konturach nieco rozmytych w świetle gasnącego wczesnojesiennego dnia dumnie reprezentowała epokę dawno minioną, lecz wciąż niezapomnianą. Julian Mitchell na próżno czekał na odezwanie się wyrzutów sumienia. Milczały, ponieważ nie potrafił zagłuszyć w sobie radości z udanego dnia. Nadal kipiał entuzjazmem i wibrował pulsem muzyki, którą z upodobaniem grał. Lubił oprowadzać po Tarleton-Dandridge House, ale dziś musiał się wymigać od obowiązków. Przesłuchanie było ważne, a choć lubił pracę przewodnika, to znacznie bardziej przemawiała do niego myśl o zarobkowaniu w roli gitarzysty. Chętnie przebierał się i grał z zespołem na Starym Mieście, ale w głębi duszy marzyła mu się kariera gwiazdora rocka. Tymczasem musiał niepostrzeżenie wrócić do budynku, a potem podlizać się Allison, nieoficjalnej szefowej wszystkich przewodników zatrudnionych w tej historycznej rezydencji. Jeśli mu wybaczy, uczynią to również pozostali. Zobaczył, że jedna z grup zwiedzających już weszła z prze- wodnikiem do środka, a druga, ostatnia tego dnia, zbiera się właśnie przed głównym wejściem. Z boku, przy furtce Allison Leigh witała tych, którzy jeszcze nadchodzili. Była w typowym i przed wiekami modnym stroju z czasów wojny o niepodległość, ponieważ przewodniczki nosiły suknie na modłę Lucy Tarleton, bohaterskiej męczennicy, która kiedyś mieszkała w tym domu. Natomiast przewodnicy ubierali się tak jak lord Brian Bradley, znany jako Bestia Bradley brytyjski generał, który zarekwirował Tarleton-Dandridge House.

Zdaniem Juliana wszyscy wyglądali w tych przebraniach znakomicie, a najlepiej Allison. Ona naprawdę była piękna, mimo że trochę zdziwaczała. Prawdziwa uczona. I bez wątpienia przypominała z wyglądu Lucy Tarleton. Ci, którzy obejrzeli wiszący w domu portret Lucy, a także inne wizerunki, należące do różnych zbiorów muzealnych, zwracali na to uwagę, nie było jednak dowodu na to, że Allison rzeczywiście jest potomkinią Lucy. Zresztą jako historyczka na pewno wiedziałaby, gdyby tak było. Allison nawet nie zerknęła w jego stronę, więc szybko przeskoczył przez stary ceglany mur, otaczający posiadłość. Wciąż miał na sobie historyczny kostium, który nosił na porannej zmianie, wymknął się bowiem dopiero po lunchu. Przesłuchanie decydowało o tym, kto wystąpi jako support przed nową awangardową grupą, której członkowie lubili wyglądać jak Patrick Henry i jego przyjaciele, więc nie musiał się przejmować tym, że nie zdążył się przebrać po pracy. Oczywiście nie poprosił o wolne. Dawno już uznał, że w życiu lepiej jest coś zrobić, a przepraszać później, niż błagać o pozwolenie i narazić się na stanowcze „nie"! Teraz sumienie zaczęło dręczyć go tylko z tego powodu, że ktoś z kolegów musiał wziąć grupę, którą on powinien oprowadzać. Miał jednak plan. Zamierzał poczekać, aż ostatni turyści zakończą zwiedzanie i Jason oraz Allison będą wolni. Skrzywił się. Przypomniał sobie, że Annette tego dnia nie pracuje. Miała wizytę u dentysty i perspektywę leczenia kanałowego. Swoich kolegów przewodników znał jednak na wylot. Jason wyjdzie pierwszy. Należało poczekać właśnie na tę chwilę, gdy Allison zostanie sama i jak zawsze skontroluje, czy wszystko jest pozamykane i czy działa system alarmowy. Nie ulegało wątpliwości, że zejdzie do gabinetu Angusa - zabytkowego gabinetu, w którym ten nieszczęsny sukinsyn Tarleton wyzionął ducha, rzekomo z powodu złamanego serca - i sprawdzi, czy dzieciaki nie

schowały się pod biurkiem, aby spędzić noc w domu, o którym chodziły słuchy, że jest nawiedzony. Julian zdecydował, że właśnie tam na nią poczeka. Gdy Allison się pojawi, jakoś ją przebłaga. Mógł zresztą szczerze powiedzieć, że chyba udało im się zdobyć ten występ, a on postara się odpracować czas swojej nieobecności. 1 obieca jej bezpłatne wejście na pierwszy koncert. Podszedł na palcach do drzwi wejściowych i wytężył słuch. Gdy zorientował się, że grupa Jasona jest w pokojach publicznych po lewej stronie, szybko wszedł na schody. Jednak gdy dotarł na podest pierwszego piętra, usłyszał rozmowę i kroki od strony strychu. Szybko dał nura do pokoju Lucy Tarleton. Zapomniał, że tego dnia spotyka się zarząd. Musiał poczekać, aż jego członkowie sobie pójdą. Wreszcie się doczekał. Usłyszał, jak cała czwórka idzie na dół głównymi schodami. Jak zwykle sprzeczali się między sobą. - Cherry, nawet jeśli jesteś potomkinią rodziny, to dom stanowi teraz własność stowarzyszenia Old Philly History. Jesteśmy tylko jego zarządem - stwierdził Ethan Oxford, a gdy próbowała coś odpowiedzieć, zaraz jej przerwał: - Tak, dom stanowi własność prywatną, ale udostępnianą zgodnie ze statutem. Został przekazany w darze jako zabytek, dający świadectwo historii. Stary Ethan Oxford był w zarządzie seniorem, a Cherry córką ostatniej przedstawicielki rodziny Dandridge ów. Julian był jednak niemal pewien, że Cherry też przyjęłaby nazwisko Dandridge i zrezygnowała z ojcowskiego, gdyby nie to, że odpowiadał jej prestiż bycia „panią Addison", gdyż jej mąż, George, zyskiwał coraz szerszą famę w kręgach artystycznych. - Nikt nie zna tego domu tak dobrze jak ja - upierała się Cherry. - Naprawdę? Nigdy w nim nie mieszkałaś. Został przekazany stowarzyszeniu Old Philly History na długo przed twoim urodzeniem.

Julian uśmiechnął się. Ten głos należał do Nathana Piersona, który uwielbiał grzecznie słuchać Cherry, by w końcu wetknąć jej szpilę. - Ciszej! - wtrąciła Sarah Vining. - Grupy jeszcze zwiedzają! Chwilę później głosy ucichły, bo zarząd opuścił dom. Julian ruszył w kierunku strychu, ale po paru krokach przystanął. Miał poczucie, że coś go trzyma w tym pokoju, więc odwrócił się zaintrygowany. Niczego nie dostrzegł. Niczego z wyjątkiem portretu Bestii Bradleya, tego, który przedstawiał modela bardzo korzystnie. - Podobno byłeś brutalnym sukinsynem - mruknął Julian. -Cieszę się, że ktoś dostrzegł w tobie dobro. Otrząsnął się z tego dziwacznego nastroju i szybko wspiął się na strych, aby tam się ukryć. Siedząc już przy biurku, spojrzał na sterty papierów wokół komputera i niezliczone katalogi, widoczne na ekranie. Część informacji dotyczyła organizacji pracy: harmonogramy, plany imprez, programy, efekty zbiórek pieniężnych. Sterty papierów stanowiły jednak w większości własność doktor Allison Leigh. - Musisz być niezłym mózgowcem - powiedział do siebie. Był o dwa lata młodszy od Allison, ale odkąd zatrudnił się jako przewodnik, miał na nią chrapkę. Ona zresztą nie była z tych, co pracują dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wiedział, że spotykała się przez pewien czas z jego znajomym muzykiem. - Możesz mieć lotny umysł, Allison, ale na mężczyznach nie znasz się tak dobrze - dodał. Co innego niezobowiązująca przyjaźń z ćpunem, a co innego regularne spotkania. Romans Allison skończył się jednak, gdy zrozumiała, że nie wytrzymuje konkurencji z kokainą. Tak czy inaczej, jej prawdziwą miłością wydawała się historia. Wziął do ręki pierwszą z brzegu teczkę i zaczął czytać.

- Ho, ho! - mruknął, widząc, że Allison najwyraźniej trafiła na nowy trop w kwestii, którą uznano za dawno zbadaną. Ku swemu zaskoczeniu zainteresował się jej notatkami. Rze- czywiście wydawało się, że Allison odkryła coś nowego. Po chwili jednak odłożył teczkę i zamienił się w słuch. Uznał, że może już bezpiecznie zejść na piętro, bo grupa Jasona się wyniosła. Wrócił do sypialni Lucy. Na jednej ze ścian wisiał bardzo udany portret właścicielki pokoju. Była ubrana na biało, a jej oczy zdradzały niekłamaną ekscytację, jakby szczerze kochała życie i cały świat. Dostała ten obraz w prezencie na osiemnaste urodziny od Levy ego Perry ego, artysty zabitego w bitwie nad strumieniem Brandywine. Naturalnie, wtedy jeszcze żadne z nich nie poznało okropności wojny. Odwrócił się od wizerunku Lucy i znów spojrzał na portret Bestii Bradleya. - Umiałeś czarować, nie? - Zaśmiał się cicho. - E tam, historia twierdzi co innego. Postanowił wykorzystać okazję i zejść z powrotem do gabinetu Angusa, by tam poczekać na Allison. Gdyby próbowała czynić mu wstręty, powie, że jej notatki dotyczące Bradleya i Lucy wydały mu się po prostu odkrywcze. To ciekawe, że portret Bestii Bradleya w gabinecie zupełnie nie przypominał tego tutaj. Uśmiechnął się. Zaraz będzie mógł pogapić się również na tamten wizerunek. Chciał bowiem, by Allison zastała go na krześle Angusa. Był przebrany za Bestię Bradleya, więc jeśli miał błagać o wybaczenie, to dlaczego nie zadbać o szczegóły roli? W ten sposób łatwiej byłoby mu przekonać Allison, że myśli poważnie o swojej pracy przewodnika, przynajmniej dopóki jego kariera muzyczna w pełni się nie rozwinie... Gdy wychodził z sypialni Lucy, wydało mu się, że słyszy jakiś hałas za plecami. Niemożliwe. Chyba że to Bestia Bradley zmartwychwstał, aby szperać w notatkach z badań naukowych.

W holu otworzył szafę, by wziąć z niej kopię muszkietu i bagnet, które stanowiły jego uzbrojenie do munduru. Znowu usłyszał ten sam odgłos i zmarszczył czoło. Dźwięk nie mógł dochodzić ze strychu. Nie, powtórzył sobie. Szelest musiał dobiec z zewnątrz. - Nie boję się żadnych duchów! - mruknął. Mimo wszystko, czekając, czuł się mocno nieswojo. Miał poczucie, że ktoś go obserwuje. I śledzi.

1 - Pani jest Dolley Madison czy Marta Waszyngton? A może jeszcze kimś innym? - dopytywał się jeden z chłopców wysuniętych na czoło grupy, którą oprowadzała Allison. Miał dziewięć, może dziesięć lat, wydawał się wciąż trochę niezdarny, ale najwyraźniej był zdecydowany wywołać zamieszanie bez wątpienia po to, by uniknąć ośmieszenia przed nastolatkami i dzieciakami, biorącymi udział w zwiedzaniu. Szturchnął go łokciem wyższy i starszy chłopiec, mniej więcej dwunastoletni, który mógł być jego bratem. - Ty głupku, one obie są nieżywe, a ta pani przecież żyje. I jaka jest seksy, człowieku. Nawet w przebraniu, kiedy udaje taką staruszkę. Drugi chłopiec pozował na dorosłego. Przypominał Allison młodego Adama Sandlera. Zwiedzał Tarleton-Dandridge House w grupie, której przekrój wiekowy był bardzo szeroki. Nic dziwnego. Lato jeszcze się nie skończyło i rodzinne wakacje wciąż trwały Z tyłu usłyszała stłumiony śmiech. Poznała głos Nathana Piersona, długoletniego członka zarządu organizacji non-profit, która obecnie była właścicielem Tarleton-Dandridge House. Zarząd miał spotkanie na strychu, obecnie mieszczącym biuro. Cherry Addison, ostatnia spadkobierczyni rodu Dandridge'ow, już ją minęła, stukając wysokimi obcasami. Wcześniej, przepraszając na lewo i prawo, przecisnął się przez zwiedzających przewodniczący Ethan Oxford. Nathan Pierson i Sarah Vining byli ostatnimi członkami zarządu, opuszczającymi dom. Nathan uśmiechnął się szeroko i zbliżając się, puścił oko do Allison. Sarah przyspieszyła kroku, by go dogonić. Była delikatną kobietą, która nabawiła się zmarszczek, zamartwiając się

każdym posunięciem zarządu. Nathan natomiast stanowił jej przeciwieństwo i z zasady uważał, że wszystko ułoży się jak najlepiej. Ten szczupły, stateczny mężczyzna po czterdziestce był bardziej w typie poczciwego wujka niż ojca. Teraz nie ukrywał rozbawienia. Allison przesłała mu ostrzegawcze spojrzenie, ale on, przechodząc obok niej, wciąż szeroko się uśmiechał. Gdy jeszcze raz do niej mrugnął, uśmiechnęła się półgębkiem, po czym ponownie skupiła uwagę na grupie. - No cóż... dzięki - zwróciła się do chłopca, który wcześniej pouczał brata. Nie było nic gorszego podczas oprowadzania turystów niż kilkoro takich dzieciaków, chichoczących i zupełnie niezainteresowanych historią Tarleton-Dandridge House. Ponieważ to miejsce ich zupełnie nie obchodziło, należało więc na ich wybryki szybko reagować, żeby nic przeszkadzały innym. W takiej sytuacji najlepszą odpowiedzią było włączenie duchów do planu zwiedzania. Większości dzieci dom wydawał się po prostu stary i nudny. Rozumiała je dobrze, choć sama jako dziecko była odmieńcem. Miała zadatki na zdziwaczałą historyczkę, jak teraz nazywał ją Julian. Pochodziła z Filadelfii, ale licencjat i magisterium zrobiła w Bostonie, natomiast doktorat w Nowym Jorku. Mimo to kochała swoje miasto prawie jak współtowarzysza dzieciństwa. Od najmłodszych lat wpatrywała się z podziwem w gmach Independence Hall i była zachwycona, że może przystanąć w tym samym miejscu, w którym stali najwybitniejsi obywatele w dziejach Stanów Zjednoczonych. Zmierzyła grupę wzrokiem i stwierdziła, że dwaj chłopcy rzeczywiście są braćmi, a na zwiedzanie zabytku wyciągnęli ich rodzice, atrakcyjna para znajdująca się w pobliżu. - Tak naprawdę nazywam się Allison Leigh i jestem przebrana za Lucy Tarleton. Poza tym - dodała żartobliwym tonem

- na waszym miejscu byłabym ostrożna, bo ona podobno tutaj straszy. - Zbliżyła się o krok do starszego z braci. - Chce, żebyś znał naszą historię. Chłopiec uśmiechnął się od ucha do ucha i przybrał zuchwałą pozę. - Nie mam nic przeciwko spotkaniu z seksy duchem -zapewnił. - A o tej Lucy Tarleton już słyszałem, kiedy zwiedzaliśmy wczoraj trasę duchów. Ona była szpiegiem jak Karimata. - Mata Hari! - szepnął mu ojciec i pokręcił głową rozbawiony, ale jednocześnie położył chłopcu rękę na ramieniu. -Przepraszam! - zwrócił się do Allison. - Nic się nie stało - zapewniła go. Ze śmiertelną powagą odezwała się znów do chłopca: - Świetnie. To znaczy, że wiesz, czego można się spodziewać. Niewykluczone, że spotkamy tu dzisiaj Lucy. A może lorda Briana Bestię Bradleya, który podobno zamordował z zimną krwią kilkoro patriotów, między innymi właśnie Lucy Tarleton. - Duchy? Niech tylko się ukażą! - krzyknął chłopiec. - Todd - skarcił go ojciec. - Trochę ciszej, proszę. - To naprawdę nie problem. Wszyscy uwielbiają opowieści o duchach z dawnych wieków - powiedziała Allison. Lubiła dzieci i miała dla nich zrozumienie. Żałowała tylko, że ludzie nie pojmują, ile ofiar pociąga za sobą każda wojna, i nie dostrzegają nauki, jaka może płynąć z historii. Cofnęła się o kilka kroków, by powitać całą grupę złożoną z piętnastu osób. - Dobry wieczór - zaczęła głośno. - Witam w Tarleton-Dandridge House w historycznej Filadelfii. Drzewa łagodnie falowały na wietrze, a w powietrzu unosił się słodkawy zapach, który mógł zapowiadać deszcz albo wskazywać, że lato powoli ustępuje miejsca jesieni. Nadchodził zmierzch, a wraz z nim mgła. Godziny zwiedzania domu

jeszcze nie zostały skrócone, ostatnia grupa zwykle wychodziła, gdy zaczynało zmierzchać. Patrząc w niebo i czując podmuch, Allison Leigh pomyślała, że nie miałaby nic przeciwko temu, żeby dni wciąż były długie, mimo że akurat dzisiaj czuła się zmęczona. Dużą część swoich obowiązków wykonywała machinalnie i mogłaby je wypełniać nawet przebudzona z głębokiego snu, jednak niezmiennie była zafascynowana historią i darzyła wielkim podziwem ten dom, w którym była przewodnikiem, gdy tylko pozwalał jej na to rozkład zajęć na uczelni. Latem mogła poświęcać na to całe dnie. Lubiła ludzi, zwłaszcza dzieci i młodzież, i ceniła sobie okazję do pokazania im, w jaki sposób zdecydowano o losie narodu amerykańskiego. Chętnie rozmawiała o całym okresie kolonialnym oraz wojnie o niepodległość. W szczycie sezonu turystycznego wspomagało ją troje innych przewodników. Annette Fanning, jej sprawdzona przyjaciółka i współpracowniczka, tego dnia wyszła wcześniej z powodu wizyty u dentysty. Jason Lawrence prowadził właśnie poprzednią grupę przebrany za brytyjskiego generała, lorda Bradleya, który zamieszkał w tym domu po ucieczce patriotów, Julian Mitchell, czwarty przewodnik zatrudniony przez stowarzyszenie non-profit władające domem, znikł w porze lunchu. Oprowadzał bardzo umiejętnie, ale ponieważ często uczestniczył w różnych przesłuchaniach ze swoim zespołem muzycznym, miał skłonność do spóźnień i wychodzenia przed czasem. Taki brak odpowiedzialności był mocno irytujący, zwłaszcza że przy końcu lata nie brakowało zwiedzających w wieku szkolnym. Na szczęście na tych turystach dzień się kończył, wkrótce więc Allison zamierzała zamknąć Tarleton-Dandridge House i wrócić do siebie. A Juliana wszyscy lubili, mimo że doprowadzał ich do szału. - Uważajcie! Duch może pójść za wami do domu - szepnął do chłopców jakiś młody człowiek z grupy

Uśmiechnął się, zerkając na towarzyszącą mu kobietę - żonę albo dziewczynę - tak, jakby zwrócił uwagę na dzieci, ponieważ któregoś dnia sam zapragnie zostać ojcem. - Duchy nie mogą iść za kimś - odparł dzielnie młodszy z chłopców. - Przecież one straszą w jakimś miejscu, prawda? - A może jednak mogą? - drażnił się z nim brat. - Przecież umieją przenikać przez ściany - Przestań! - zażądał młodszy. Allison klasnęła w dłonie, aby skupić uwagę grupy na zwiedzaniu. - Tarleton-Dandridge House jest otwarty dla publiczności po to, by łatwiej było nam zrozumieć wojnę o niepodległość i okupację Filadelfii, a nie po to, by za kimś chodziły duchy -oznajmiła. - Zaczniemy więc od krótkiego wykładu z historii, chociaż jestem pewna, że państwo większość tych informacji znają. Filadelfia była pierwszą stolicą Stanów Zjednoczonych. Tu przygotowano i podpisano tekst Deklaracji Niepodległości. A tymczasem w Bostonie padły strzały i brytyjska marynarka zajęła Staten Island. Może jednak nie zdają sobie państwo sprawy, że Pierwszy Kongres Kontynentalny obradował w Filadelfii, zanim jeszcze zapadła decyzja o ogłoszeniu niepodległości. Początkowo celem, który chciano osiągnąć... Ktoś może mi podpowie? O dziwo, rękę podniósł właśnie zuchwały nastolatek, będący tu z młodszym bratem. - Nie ma podatków bez przedstawicielstwa - powiedział. - Znakomicie. Skoro więc było jasne, że król i tak zamierza ukarać kolonie za bunt przeciwko podatkom, a koloniści zaryzykowali już własne głowy, protestując przeciwko brakowi przedstawicielstwa w parlamencie, następnym krokiem było pójść na całego. Innymi słowy, postarać się, aby stawka była odpowiednia do grożących konsekwencji. Jednak mieszkańcom Filadelfii nie spieszyło się do wojny, a przynajmniej nie wszystkim.

Pamiętajcie, że założycielem i autorem statutu miasta był kwa-kier William Penn. Kwakrzy są i zawsze byli przeciwnikami przemocy, tyle że podczas wojny o niepodległość Filadelfia liczyła trzydzieści tysięcy mieszkańców zróżnicowanych pod względem pochodzenia i religii. - Właśnie! Byli gotowi do walki o wolność! - powiedział starszy chłopiec. Skinęła głową. - Tymczasem kolonie utworzyły Drugi Kongres Kontynentalny, więc rozpoczęła się walka o niepodległość. Filadelfia miała za to zapłacić wysoką cenę. Brytyjczycy chcieli zdobyć stolicę. Zgodnie ze swoją logiką rozumowali, że gdy to się stanie, reszta buntowników pójdzie w rozsypkę i skapituluje. Jednak generał Jerzy Waszyngton nauczył się swojego rzemiosła podczas walk z Indianami, postanowił więc toczyć wojnę zupełnie innego rodzaju. Mimo to przegraliśmy wiele bitew, a Filadelfia i jej mieszkańcy rzeczywiście drogo za to zapłacili. Ku jej zadowoleniu wyglądało na to, że zawojowała chłopców, którzy przestali się rozglądać i teraz patrzyli na nią z uwagą. - Panowie pozwolą? - zwróciła się do dwóch braci. Wydawali się trochę onieśmieleni, gdy weszła na podwyższenie przy furtce. Podała im stamtąd dwie atrapy kolonialnych muszkietów. Przewodnicy płci męskiej nosili bardzo dokładne kopie broni z epoki, ale dla młodych zwiedzających były przygotowane plastikowe modele. - Ciekawe, jak czulibyście się, gdybym postawiła was sześć metrów jeden od drugiego i kazała wam do siebie strzelać. Czy miałoby to waszym zdaniem jakikolwiek sens? - Gdyby zacząć strzelać... pewnie moglibyśmy w końcu trafić jeden drugiego - powiedział wyższy chłopiec. - Może - dodał jego młodszy brat. Skinęła głową.

- Muszkiety z tamtego okresu nie były zbyt celne. Poza tym przed każdym strzałem żołnierz musiał podsypać proch do lufy i przybić ładunek, a potem pozostawała nadzieja, że wróg nie zdąży dopaść strzelca przed ponownym nabiciem broni. Jak macie na imię? - spytała chłopców. Młodszy, jak się okazało, nazywał się Jimmy, a starszy -Todd. Poprosiła ich, żeby przeprowadzili pokaz i zgodnie z jej instrukcjami zademonstrowali najpierw taki sposób walki, gdy przeciwnicy się do siebie zbliżają, a potem taki, w którym każ dy z nich chowa się za drzewem. - Jerzy Waszyngton dobrze odrobił lekcje, nie sądzicie? Wiedział, że Brytyjczycy przewyższają wojska kolonistów liczebnością, siłą ognia i dyscypliną. Skoro więc chcieli opanować stolicę, Waszyngton postanowił wycofać się do lasu. W latach siedemdziesiątych XVIII wieku dookoła Filadelfii przez setki kilometrów ciągnęły się jedynie dzikie, lesiste tereny. Waszyngton mógł więc opuścić miasto i oddać je na pewien czas Brytyjczykom, a tymczasem rząd bojowników starał się przeciągnąć na swoją stronę Francuzów, co udało się w 1778 roku. Brytyjczycy zrozumieli, że grozi im okrążenie i mogą znaleźć się w pułapce. Wtedy z kolei oni musieli opuścić miasto. Allison dyskretnie zerknęła na zegarek, który nosiła na łańcuszku na szyi, i uznała, że dała już Jasonowi dość czasu na zrobienie miejsca dla jej grupy. - Może wejdziemy teraz do wnętrza domu - zaproponowała i wykonała pierwszy krok w stronę okazałej ceglanej budowli. - Chodźmy! - poparł ją Todd. Zerknęła na niego, unosząc brew. Uśmiechnął się szeroko, więc i ona odpowiedziała mu uśmiechem. Prowadząc turystów przez niewielki, lecz utrzymany w nie- skazitelnym stanie dziedziniec, opowiadała: - Dom został wzniesiony w 1752 roku z cegły i kamienia, przy czym cegły układano w tak zwanym wątku gotyckim, co

oznacza, że w ścianie widać naprzemiennie główkę, czyli krótszy bok cegły, i wozówkę, czyli bok dłuższy. Inicjatorem budowy był ojciec Lucy Tarleton, irlandzki imigrant, któremu się powiodło, doszedł bowiem do wielkiego bogactwa jako kupiec. O brytyjskim królu Jerzym myślał bez entuzjazmu. - Szalony król Jerzy! - wykrzyknął Jimmy. - Tak, rzeczywiście dotknęła go choroba - potwierdziła Allison i poczekała na ganku, aż maruderzy dołączą do grupy. -Król Jerzy nigdy nie postawił tutaj nogi - ciągnęła. - Dni władców, którzy prowadzili oddziały do bitwy, dawno już wtedy minęły. Jeśli chodzi o wojnę króla Jerzego, walkami w koloniach dowodziło dwóch braci: admirał Richard Howe na morzu i generał William Howe na lądzie. Obaj mieli oczywiście nadzieję, że po ich przyjeździe wielu obywateli kolonii okaże lojalność Koronie brytyjskiej i wyjdzie z lasów. - Byli także obywatele lojalni wobec Wielkiej Brytanii, prawda? - spytał Jimmy. - Owszem, nazywano ich lojalistami, ale po wybuchu wojny wielu z nich przeniosło się do Kanady. Filadelfia była jednak dla Brytyjczyków bardzo cenną zdobyczą, znacznie trudniejszą do uzyskania, niż się spodziewali. - Rzeki nie były dostatecznie głębokie dla okrętów Jego Królewskiej Mości - powiedział Todd. - Wiem, bo zwiedzaliśmy już dużo zabytkowych miejsc. - Słusznie - przyznała Allison. - Poza tym pod wodą znajdowały się niezliczone przeszkody dla okrętów. Trudno było tutaj dopłynąć. W końcu jednak Brytyjczykom się udało. Filadelfia wpadła w ręce brytyjskie dwudziestego szóstego września 1777 roku i pozostawała w nich do osiemnastego czerwca 1778 roku. Generał Waszyngton zmniejszył skalę tego zwycięstwa, dopilnował bowiem, by miasto zostało opuszczone, a Kongres Kontynentalny przeniósł się do Nowego Jorku. Na ten dziewięciomiesięczny okres Brytyjczycy powołali w Filadelfii

marionetkowy rząd. Tymczasem brytyjscy żołnierze cieszyli się ciepłem i wygodą w niektórych wspaniałych filadelfijskich domach, a ludzie Waszyngtona zamarzali w Valley Forge. Lucy Tarleton została w mieście, udając, że zachowała lojalność wobec Korony, wydawała przyjęcia i nawet upozorowała romans z lordem Brianem Bradleyem, który wkrótce potem zyskał przydomek „Bestii" i stracił tę urodziwą patriotkę bez procesu i bez królewskiego rozkazu. Lucy przekazywała sekrety Brytyjczyków generałowi Waszyngtonowi. Służyła swojej sprawie z wielkim oddaniem, za co oddała życie. To był dość wyjątkowy, ale tragiczny i brutalny epizod. Proszę za mną. Frontowe drzwi prowadziły do niewielkiej sionki z oknami z rżniętego szkła, a z niej przechodziło się do eleganckiego holu. - W zabytkowych budowlach naszego miasta parter często zajmowały pomieszczenia publiczne, zwłaszcza te związane z wykonywaniem działalności zawodowej, natomiast część mieszkalna zaczynała się od pierwszego piętra. Tutaj jednak gości witał w holu lokaj i kierował do właściwego pokoju. Gabinet pana Tarletona był po prawej stronie, natomiast do salonu prowadziły pierwsze drzwi po lewej - powiedziała, wskazując jednocześnie odpowiednie wnętrza. - Kuchnia wciąż znajduje się w oddzielnym budynku z tyłu, co kiedyś w razie pożaru zabezpieczało przed przeniesieniem się ognia na główny budynek. Do salonu przylega jadalnia, dzięki czemu dawniej służba miała łatwy dostęp do kuchni. Po państwa lewej stronie mieści się część domu, którą dziś nazwalibyśmy wypoczynkową, a po prawej były pokoje użytkowane przez rodzinę. Za gabinetem znajduje się salon dla dam, a jeszcze dalej pokój muzyczny. Obejrzą w nim państwo piękny klawesyn, który naprawdę należał do rodu Tarletonów. Na górze umieszczono pięć sypialni. Jeszcze wyżej jest strych, który pełnił funkcję magazynu i mieścił służbówki. Tarletonowie mieli pięcioro służby

mieszkającej w domu, a dodatkowo jeszcze ogrodników i stajennych kwaterujących na strychu stajni, która również zachowała się do dziś. - Och, służący! Przydałoby mi się paru! - powiedziała matka chłopców i zmierzwiła włosy młodszemu synowi. Allison uśmiechnęła się i zaczęła opisywać rozmaite przedmioty w domu. Potem wyjaśniła turystom, że ze względu na niewielką przestrzeń i wąskie przejścia każdy musi indywidualnie zwiedzać pomieszczenia, przy czym nie należy wchodzić za aksamitne sznury. - Proszę więc teraz obejrzeć pokoje na parterze, a ja w razie pytań, czekam na państwa tutaj. W głębi jadalni proszę zwrócić uwagę na windę kuchenną, która wciąż znakomicie działa. Stanęła pośrodku holu, żeby zwiedzający nie mieli kłopotu z zadawaniem pytań. Zaskoczyło ją, gdy podszedł do niej Todd. Spodziewała się, że przygotował jakąś dwuznaczną zaczepkę, sprawiał jednak wrażenie wyciszonego, wydawał się pełen respektu. - Czy można panią na chwilę prosić? - Oczywiście, Todd. Podeszła za nim do drzwi gabinetu Tarletona. Na blacie masywnego rzeźbionego biurka z klonowego drewna miejsce zajmowały księgi rachunkowe, pióra i kałamarze. Z tyłu stało krzesło, jedno z kilku w tym pomieszczeniu, a pod ścianami ciągnęły się drewniane półki, niektóre zamknięte szklanymi drzwiczkami. Na ścianach dominowały dwa obrazy. Jeden przedstawiał młodego Angusa Tarletona z połyskującymi ciemnymi włosami i lśniącymi niebieskimi oczami, czyli dwiema cechami, które odziedziczyła po nim córka. Todd patrzył jednak na drugi obraz. Pokazał go palcem. - Kto to jest? - spytał szeptem. - Mężczyzna, którego nazywano Bestią Bradleyem. Brian Bradley, pamiętasz? Mówiliśmy o nim.

Bradley z tego portretu był młodym człowiekiem z pociągłą twarzą, wydatnymi kośćmi policzkowymi i posępnym, zadumanym wzrokiem. Allison uważała, że choć portretowany został bez wątpienia przedstawiony korzystnie, to artysta wyraźnie go nie lubił. W ostrych rysach i spojrzeniu Bradleya kryło się okrucieństwo, z którego powodu zyskał potem złą sławę. Ubrany był elegancko, zgodnie z wymogami ówczesnej mody. Jednak mimo że służył jako generał królewskiej armii, Allison rzadko widywała jego wizerunki w mundurze. Przypuszczalnie noszenie uniformu, który - mimo generalskich pagonów - mógłby budzić skojarzenie z prostym żołnierzem, byłoby dla Bradleya poniżej godności. Todd, wciąż wskazując portret, zadrżał. - A duch pójdzie za tobą do domu - powiedział bynajmniej nie lekkim tonem. - To był okropny człowiek, ale od dawna już nie żyje - odrzekła Allison zaskoczona tym, że nastolatek, który z pewnością wkrótce będzie miał aspiracje, by brylować wśród dorastających rówieśników, teraz wydaje się raczej spłoszonym dzieckiem. - On nie odszedł - oznajmił Todd. - On... spojrzał na mnie. Mimo woli Allison poczuła ciarki na plecach. Próbowała sobie tłumaczyć, że chłopiec żartuje z niej, że chce wykorzystać sytuację i znaleźć się w jej objęciach. To jednak nie były żadne gierki. Todd sprawiał wrażenie au- tentycznie przestraszonego. - Ten obraz specjalnie tak namalowano - zapewniła go Allison i uświadomiła sobie, że znowu wpatruje się w portret. Gdy zostawała sama, żeby wszystko pozamykać i włączyć alarm, nigdy nie wchodziła do tego pokoju. Stawała na progu, rozglądała się po wnętrzu i ruszała dalej. Wprawdzie dom był wyposażony w nowoczesny system alarmowy, ale każdego

wieczoru przewodnicy musieli się upewnić, czy nie ukrył się w domu żaden turysta rzucający wyzwanie duchom. Według legendy, w salonie Bestia Bradley wbił nóż prosto w serce Lucy Tarleton. Zabił ją, podczas gdy ojciec, zmuszony przyglądać się tej zbrodni, z płaczem błagał o oszczędzenie Lucy. Jakby nie dość było okrucieństwa, Bradley pozostawił Angusa przy życiu, by trzymał na rękach umierającą córkę. Zgodnie z obecną wiedzą historyczną - uzyskaną z relacji tych, którzy przeżyli - Bradley nie zabił Lucy za jej patriotyczną działalność. Poważył się na zbrodnię, ponieważ odkrył, że jest przez nią okłamywany, że Lucy go nie kocha. Przed przybyciem Brytyjczyków Lucy podobno zaręczyła się z innym patriotą, Stewartem Douglasem, który potem uciekł z miasta razem z pozostałymi amerykańskimi żołnierzami. Tę smutną historię Allison miała opowiedzieć za kilka minut, gdy wszyscy zwiedzający znów zgromadzą się w holu. - Todd, to jest makabryczny wizerunek człowieka, który był potworem, przede wszystkim z uwagi na swoje cechy, a nie dlatego, że był Brytyjczykiem. Jak świat światem podczas każdego konfliktu zbrojnego zdarzają się okrucieństwa niezgodne z jakimkolwiek prawem czy kodeksem wojennym. Jednak ani Brytyjczycy jako tacy, ani koloniści nie byli potworami. Większość świadectw, która dotrwała do naszych czasów, wskazuje, że Bradley postąpił odrażająco i... - Jak on zginął? - przerwał jej Todd. - Prawdę mówiąc, nikt tego nie wie, zakłada się jednak, że stracił życie w walce wkrótce po opuszczeniu miasta przez Brytyjczyków. Howe był wściekły na Bradleya z powodu jego brutalności w Filadelfii. Pokłócili się przed bitwą pod Saratogą i odtąd wszelki ślad po Bradleyu zaginął - powiedziała Allison. - Zachowało się kilka listów ze wzmiankami na jego temat i niektórzy podejrzewają, że Bradley mógł zginąć z ręki swoich ludzi. Z tej korespondencji wynika, że również jako dowódca cechował

się wielką brutalnością. Genealogicznie łączyło go dalekie po- krewieństwo z dynastią hanowerską i, jak się zdaje, to mu wy- starczyło, by usprawiedliwiał swoje czyny udziałem w boskości królów. Naturalnie królem nie był i nie miał szans nim zostać. - On wciąż tu jest - szepnął Todd. - Wciąż tutaj jest. Allison otoczyła go ramieniem. W czółenkach na pięcio- centymetrowym obcasie miała prawie metr osiemdziesiąt, była więc od niego sporo wyższa. - Todd, to było wtedy, a teraz już nie jest. Obejrzyj resztę domu, dowiedz się czegoś o historii i dobrze się baw z rodziną dziś wieczorem. Pewnie pójdziecie do jakiejś restauracji stylizowanej na kolonialną tawernę, gdzie kelnerzy podają potrawy w dawnych strojach, można posłuchać gry na flecie i starych dowcipów. Będzie ci się podobało. Pokręcił głową i jak urzeczony dalej wpatrywał się w obraz. Energicznie pociągnęła go ku drzwiom gabinetu. - Co się stało po odejściu Brytyjczyków? - spytał. - Angus umarł rok po córce. Lucy miała młodszą siostrę, Sophię, która poślubiła porządnego amerykańskiego żołnierza, Tobiasa Dandridgea. Oboje odziedziczyli rezydencję, a teraz stanowi ona własność stowarzyszenia Old Philly History, w którego zarządzie wciąż zasiada potomkini Dandridgeów. W rękach rodziny dom pozostawał do lat trzydziestych XX wieku i właśnie dzięki temu zachowało się wiele oryginalnych elementów wyposażenia wnętrza. Udało jej się wyprowadzić Todda do holu. Wciąż uśmiechała się do niego, gdy ponownie opowiadała historię Tarleton-Dandridge House, tym razem całej grupie. - Teraz wejdziemy razem na górę, ja poczekam w korytarzu, a państwo obejrzą pokoje - powiedziała. - Sypialnia pana domu znajduje się w głębi, ale wszystkich zawsze najbardziej interesuje sypialnia Lucy, po prawej stronie od schodów. Zarówno Lucy, jak i jej siostra miały też obszerne garderoby. W pokoju

Lucy pozostała ta sama osiemnastowieczna wanna, która stała tam dwa i pół wieku temu. Ludzie się rozeszli, a Allison skupiła uwagę na Toddzie, który był zainteresowany wyłącznie pokojem Lucy Wkrótce wrócił. - Widziałem portret Lucy na ścianie. Pani wygląda tak samo. - Chyba można to powiedzieć o wielu kobietach, kiedy są ubrane tak jak ja teraz. Todd z powagą skinął głową. - Może, ale pani przypomina ją najbardziej. - Przyglądał jej się przez chwilę, a potem szepnął: - W gabinecie ktoś umarł, prawda? Nie powinna czuć się zaskoczona, w końcu rodzina Tod-da poprzedniego dnia zwiedzała trasę duchów. Chociaż Tarleton-Dandridge House był zamknięty dla takich wycieczek, to wszystkie przechodziły obok, a opowieści o tym miejscu obrastały w coraz to nowe szczegóły. Zdaniem Allison, prawda o Tarleton-Dandridge House była jednak znacznie bardziej złowieszcza niż to, co ludzie potrafią wymyślić. - Przyjechał tu porucznik, który walczył w wojnie brytyjsko-amerykańskiej 1812 roku, i wkrótce potem zmarł. W tym samym pokoju podczas wojny secesyjnej odszedł żołnierz Unii, a także jedna z dziewcząt Dandridgeów, która w 1890 roku popełniła samobójstwo, wypijając truciznę. - A kilka lat temu znaleziono tam nieżywego kogoś z was, prawda? - wypytywał dalej Todd z oczami wielkimi jak spodki. - O wszystkim opowiem, kiedy zbierze się cała grupa - odparła. - Mam rację? - nalegał. Poczuła się niezręcznie. Każdy stary dom miał swoją historię, zawierającą także smutne, a nawet bolesne epizody. - Umarła Angela Wilson. Dostała ataku serca, gdy zamykała dom na noc.

Todd popatrzył na Allison z wielką uwagą. - Umarła przy biurku Angusa Tarletona, prawda? - Tak, Todd. Usiadła, bo widocznie zrobiło jej się słabo. Tak jak powiedziałam, miała atak serca. - 1 jeszcze ktoś umarł w tym domu - ciągnął Todd. - Też kilka lat temu. Głęboko odetchnęła. - Tak - przyznała. - Doszło do tragedii. Student college u próbował oszukać system alarmowy. Policja uważała, że chciał się popisać, aby móc wstąpić do studenckiej korporacji. Włamał się, ale usiłując wyłączyć system, popełnił jakiś błąd i został porażony prądem. Całe nasze środowisko było tym wstrząśnięte... - I jeszcze ktoś - przerwał jej Todd. - Mówiła nam o tym pani przewodniczka na trasie duchów. Jeden z przewodników... - To było w 1977 roku. Spadł ze schodów i skręcił sobie kark - powiedziała Allison. - Spadł? A może został zepchnięty? Założę się, że to Bestia Bradley go zepchnął! - Och, Todd. Bestia Bradley nie żyje od ponad dwóch stuleci. Nie czyha tu po śmierci, żeby kogoś zabić. - Allison pokręciła głową. - Ten dom stoi już bardzo długo, a w miarę upływu czasu może się zdarzyć niejedno zło. Todd zmarszczył czoło. - Mnie się wydaje, że on dalej tu jest. Chciał zostać w Filadelfii i poślubić Lucy Tarleton, ale ona go nienawidziła. Dlatego ją zabił, a mimo to nie chciał opuścić domu. Przecież Tarleton-Dandridge House miał być jego. Wrócił więc tutaj po śmierci i teraz zabija ludzi! W uporze chłopca było coś budzącego niepokój Allison. Przecież uwielbiała tę rezydencję i dlatego tu pracowała, choć wcale nie musiała. Miała tytuł naukowy z historii i wykładała w college u, pisała artykuły, a obecnie zbierała materiały do

książki. Oprowadzała turystów po Tarleton-Dandridge House, ponieważ pasjonowała ją ta część historii, w której najważniejsi są ludzie. Realia i niuanse codziennego życia przemawiały do niej znacznie bardziej niż daty i liczby. Dorastała niedaleko stąd, na Chestnut Street, więc zachwycała się tym domem od lat i dzięki temu umiała odpowiedzieć na różne pytania, niebędące wyzwaniem tylko dla nielicznych. Szanowała tę budowlę i stanowczo nie chciała wywołać w związku z nią sensacji spisywaniem historii o duchach. Jak każdy zabytek Tarleton-Dandridge House miał swoją aurę. Tę samą aurę wyczuwała, gdy stała przy Dzwonie Wolności, szła do Independence Hall albo trafiała w inne miejsce, w którym kiedyś ludziom zależało przede wszystkim na tym, by być kowalami własnego losu. Aż trudno jej było uwierzyć, że za sprawą Todda nagle poczuła się nieswojo właśnie w Tarleton-Dandridge House. - Tak jak mówiłam, Todd, nieszczęśliwe wypadki się zdarzają, i to wszędzie. Dlatego właśnie staramy się prowadzić samochód zgodnie z przepisami, przechodzić przez ulicę tylko na zielonym świetle i dbać o zdrowie. Ludzie są przecież delikatni. - Uśmiechnęła się. - Pracuję tutaj przynajmniej trzy dni w tygodniu, i do tej pory nic mi się nie stało. Co więcej, zwykle zamykam ten dom sama, a mimo to jestem cała i zdrowa. Nigdy nie widziałam ducha. Todd popatrzył na nią dziwnie. - On panią lubi. Może nie od zawsze, ale w tej chwili tak jest. W ogóle lubi kobiety. Chłopiec mówił w taki sposób, że nie sposób było oprzeć się niepokojowi. Allison tłumaczyła sobie jednak, że znów wychodzi z niego zainteresowanie seksem, całkiem naturalne w tym wieku. Z chwili zamyślenia wyrwała ją kobieta, mówiąc: - Jestem Haley Dixon, mama Todda i Jimmyego. Przepraszam za chłopców, jeśli panią dręczą. Pewnie już pani wie, że wczoraj zaliczyliśmy trasę duchów. O Tarleton-Dandridge

House krążą najróżniejsze opowieści, a w ich wieku... -Urwała. - Pani Dixon, Todd tylko wypytywał o ten dom, a poza tym jest bardzo wdzięcznym słuchaczem - powiedziała Allison. Haley Dixon uśmiechnęła się do syna. - Cieszę się, Todd, że kieruje tobą ciekawość, ale musimy teraz dać spokój pani Leigh, żeby mogła przekazać informacje całej grupie. Wydawała się sympatyczna i kompetentna jako rodzic, choć chyba trochę zagubiona w konfrontacji z dwoma chłopakami, jej mąż, który dotąd oglądał portrety wiszące na ścianie, obrócił się z uśmiechem, podszedł i otoczył żonę ramieniem. - Jestem Artie Dixon, pani Leigh. To wspaniałe zwiedzanie. Proszę wybaczyć moim synom, jeśli są zbyt dociekliwi. - Tutaj nie sposób być zbyt dociekliwym - zapewniła go Allison, ale cofnęła się, by objąć wzrokiem całą grupę. - A teraz proszę wszystkich do mnie. Zdradzę państwu makabryczne szczegóły niektórych smutnych i tragicznych zdarzeń, które tu zaszły, ponieważ organizowanie wycieczek po trasach duchów właściwie nas do tego zmusza. Opowiedziała im o żołnierzach, a potem przypomniała: - W przeszłości kobiety często umierały przy porodzie. Kilka razy zdarzyło się to i tutaj, ponieważ normą było rodzenie w domu. Poza tym wielu członków rodziny odeszło z powodu chorób lub podeszłego wieku. Trzeba pamiętać, że wszyscy ludzie są śmiertelni i w końcu opuszczają ten świat, tak czy inaczej! - Starała się zachować lekki ton i ciągle patrzyła na Todda. - Teraz zejdziemy na dół, zerkniemy do spiżarni, a potem obejrzymy budynki gospodarcze na tyłach. Udało jej się wyprowadzić całą grupę na podwórze. Posiadłość wciąż miała blisko pół hektara powierzchni, przy czym większość gruntów leżała za domem. Budynek kuchenny stał po lewej stronie, mniej więcej na wysokości jadalni, i był z nią