Spis treści
Prolog
1
2
3
Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.
Prolog
Facet uśmiechał się tak, że ciarki przechodziły jej po plecach.
Eleanor Metz nie widziała dotąd zbyt wielu mężczyzn takich jak on, a przecież, w wieku bez mała
trzydziestu trzech lat, naoglądała się ich już całkiem sporo. Mogłaby śmiało powiedzieć, że jeśli chodzi o
mężczyzn, ma prawo uważać się za koneserkę. Za trzech z nich nawet wyszła za mąż. Przytrafiali się we
wszelkich odmianach – jedni byli mili, inni okazywali się palantami. Niestety, odnosiła wrażenie, że ci
mili wyglądali na ogół jak Ludziki Michelin albo tyczki grochowe w slipach. Cóż, trudno. W końcu świat
składa się przecież z wielu różnych elementów. Dla tych miłych starała się być po prostu sympatyczna.
Jednak ci naprawdę przystojni trafiali się rzadko. A ponieważ, ogólnie rzecz biorąc, faceci są równie
godni zaufania i przewidywalni jak trasa tornada, rozsądek nakazywał się cieszyć towarzystwem, ciałem
oraz talentami przystojnego faceta, zanim sobie pójdzie – jako że nawet na Ludziki Michelin czy tyki
grochowe nie można było liczyć w potrzebie.
Mignął jej przelotnie.
W piątkową noc w klubie tanecznym na South Beach było tłoczno i głośno. Zobaczyła go poprzez tłum,
w którym się zaraz potem rozpłynął. Wokół roiło się od tancerzy; muzykę puszczał młody dyskdżokej,
który rozkręcał towarzystwo. W tej właśnie chwili angielski zespół Republica przebił się przez głośne
śmiechy i zalotne zaczepki i cała sala zdawała się pulsować w rytm muzyki. Zrobiło się takie
zamieszanie, że po prostu nie mogła się zorientować, w którą stronę poszedł ten facet.
Wyglądał znajomo – jak twarz z odległej przeszłości. A może wcale nie takiej znów odległej? Okropnie
ją to irytowało, że nie mogła go skojarzyć. Kto to był, do diabła?
Zresztą, czy to takie ważne? Nie, do licha! Chciała go tylko znowu zobaczyć.
Oczywiście byłoby miło, gdyby go jednak znała. Gdyby coś ich łączyło w przeszłości, a jej tajemniczy
mężczyzna okazał kimś znajomym, z kim mogłaby się pośmiać z jakiegoś minionego zdarzenia. Przełamać
lody. O ile takie były. Miała po prostu jakieś przeczucia co do tego faceta…
Ale już go więcej nie zobaczyła.
Westchnęła, po czym odmówiła drugiej rundy tanecznej brzuchatemu turyście o silnym cudzoziemskim
akcencie, który jej się teraz przyglądał. Udała więc, że siedzi z przyjaciółkami, bo się zmęczyła i nie ma
ochoty na następny taniec. Turysta mógł sobie być spaślakiem, mówić śmiesznie i być ostatnim facetem na
świecie, z jakim chciałaby się przespać, nie zamierzała jednak ranić jego uczuć. Zaliczał się do tych
miłych gości – ale seksu było w nim tyle, co w makreli.
– Marny wybór tej nocy – stwierdziła Abby Denhoff. Była z nich najstarsza, dobiegała czterdziestki
i często wyglądała na zmęczoną życiem. Dwukrotnie zamężna, zgadzała się z ogólnie przyjętym
założeniem, że mężczyźni to straszne prymitywy. Szukała starego faceta – im starszy, tym lepiej –
ponieważ obaj jej mężowie zostawili ją dla młodszej. Dlatego chciała teraz takiego, który lada moment
kopnie w kalendarz, byle tylko miał pieniądze. W ten sposób, gdyby ją zostawił – bo śmierć jest przecież
inną formą odejścia – mogłaby przynajmniej żyć na pewnym poziomie.
– Tak, kiepski wybór – potwierdziła Eleanor, która nie miała najmniejszej ochoty opowiadać im
o podnieceniu, w jakie wprawił ją ten widziany przed chwilą dziwnie znajomy zabójczy przystojniak.
Abby poszukiwała starszego faceta, żeby się za niego wydać, ale oczywiście w tym klubie nie znajdzie
ich zbyt wielu. Zresztą, nadal lubiła zabawiać się z młodszymi.
Eleanor sięgnęła po koktajlówkę, bawiła się przez chwilę słomką, po czym niecierpliwie dopiła drinka.
Już trzeciego. Zazwyczaj poprzestawała na dwóch, tego wieczoru była jednak podminowana. Zaliczyła
jednego męża więcej niż Abby, ale nie była aż taka zgorzkniała, bo to ona rzucała, a nie była porzucana.
Miała potem wyrzuty sumienia, lecz wyznawała zasadę, że różnorodność nadaje życiu smak, no i zawsze
ją ciągnęło do przystojnych facetów.
Chivas and soda, którą właśnie wlała w siebie, była mocna, bo barman, kolejny prymityw, próbował ją
poderwać, serwując jej zabójcze drinki. Boże, czy niektórym z tych orangutanów wydaje się, że każda
kobieta, która skończyła dwadzieścia pięć lat, to łatwy łup? Dureń. Na swoje nieszczęście miał wstrętne,
żółte zęby. Nie był nawet prymitywem, którego można by wykorzystać w celach czysto rozrywkowych.
– Widzisz w ogóle kogoś ciekawego? – zapytała Jenna Diamond, okręcając kosmyk wokół palca. Miała
dwadzieścia osiem lat, duże piwne oczy i nie była tak cyniczna jak Abby. Wszystkie trzy pracowały
w banku, w centrum Miami, a ponieważ były singielkami i przyjaźniły się, miały zwyczaj wypuszczać się
razem do klubów w piątkowe wieczory, kiedy kończył się roboczy tydzień.
– Nie – skłamała Eleanor – ale pójdę się rozejrzeć. – Mrugnęła znacząco. – Gdybym nie wróciła, nie
martwcie się o mnie.
– Chyba niedługo wrócę do domu – stwierdziła Abby, ziewając – i nie będę musiała się martwić
o nikogo, oprócz tych facetów w moich snach. A wy dwie zachowujcie się przyzwoicie. Jeszcze nas tak
nie przypiliło, żebyśmy się bzykały z jakimiś prymitywami. No, to do poniedziałku.
– Do poniedziałku – mruknęła Eleanor i ruszyła w tłum, rozglądając się za nieuchwytnym znajomym-
nieznajomym – Idealnym Mężczyzną.
Po drodze wpadła na wysokiego, chudego gościa, dosyć niebrzydkiego, więc z nim zatańczyła, bo wydał
jej się nawet obiecujący, ale potem tupecik zaczął mu się zsuwać i stracił cały urok. Uśmiechnęła się
więc i odeszła pod jakimś wydumanym pretekstem. Ponieważ nadal nie mogła znaleźć tego faceta,
zatańczyła z niskim, sympatycznym Latynosem, który jej przypominał pomniejszoną wersję Desi Arnaza1.
A potem zgrzana, zdyszana i zniechęcona, wyszła na uliczkę na tyłach klubu.
Był tam, stał przy samochodzie. Na jej widok uśmiechnął się, a jego zabójczy uśmiech wprawił w galop
jej serce. Boże, ależ on był seksowny! To nie było tak, że gotowa była zniżyć się do jednorazowego
numerku z jakimś prymitywem, nie była też łatwa ani nic w tym rodzaju. Po prostu od tak dawna nie
widziała takiego faceta, że jeśli teraz odpuści, to chyba…
Umrze.
Już czuła go w sobie.
Niech tam, tej nocy pojdzie na całość. Poza tym może jednak wcześniej go spotkała. Było w nim coś, co
wydawało jej się znajome…
– Jedziesz ze mną? – zapytał. Zarozumialec. Cholerny zarozumialec. No cóż, miał pełne prawo.
– Może – odparła, ruszając z uśmiechem w stronę jego samochodu. Kiedy jednak podeszła bliżej,
zobaczyła, że twarz mu się zmienia, i w jej głowie zadźwięczał dzwonek alarmowy. Zamarła,
zdezorientowana. Myśli zaczęły jej się gorączkowo plątać, a potem…
Bezwiednie spuściła oczy i zajrzała do wnętrza jego samochodu. I wtedy zobaczyła, co miał na przednim
siedzeniu.
O Boże! Matka ją ostrzegała i przyjaciółki też ją przestrzegały. Uważaj na siebie. Prowadzisz zbyt
swobodny tryb życia. Imprezowanie może być zabawne, ale uważaj, bądź ostrożna. Prymityw to nie jest
najgorszy typ mężczyzny, jakiego możesz spotkać. Niektórzy mężczyźni są niepoczytalni.
A niektórzy to mordercy.
Podniosła z wysiłkiem wzrok i znów spojrzała mu w oczy, czując, jak ogarnia ją instynktowny,
paraliżujący lęk. A on wciąż się uśmiechał. Chciała krzyczeć, serce waliło jej o żebra.
Ale nie mogła wydać krzyku; jej struny głosowe odmówiły posłuszeństwa. Miała wrażenie, że przeżywa
na jawie jakiś koszmar. Był jej skądeś znany, niech to diabli, znała go! I nie tylko go znała, ale go dobrze
znała. Nagle otworzyły jej się oczy na prawdę, która umykała jej przez całe lata…
Teraz poznała prawdę…
I poznała strach.
Odwróciła się i zaczęła biec. Właśnie wtedy łyżka do opon walnęła ją w czaszkę. Więcej niczego nie
zobaczyła i nie poczuła.
1
Dźwięk telefonu zabrzmiał jak syrena alarmowa. Wyrwany bezlitośnie z głębokiego i, trzeba przyznać,
odrobinę pijackiego snu, Sean Black sięgnął po słuchawkę.
Szukając po omacku telefonu, natknął się na leżące obok ciało. Kobieta zamruczała przez sen i pokręciła
pupą. Popatrzył na damski kształt u swego boku, zdumiony, że wciąż z nim była, i spróbował przypomnieć
sobie coś więcej z minionej nocy. Nie pamiętał, kiedy ostatnio tak dużo wypił. Szczerze mówiąc, minęły
lata, odkąd był naprawdę pijany.
A wszystkiemu winien powrót do domu.
– Halo? – rzucił, spoglądając na okryte prześcieradłem kobiece krągłości. Jak jej było na imię? Maggie,
Molly… w każdym razie coś na M. Kobieta, około trzydziestki, lśniące ciemne włosy, krótko ostrzyżone
w finezyjnym stylu, dobre ciało, ładna twarz, wspaniałe usta i język, no i szczególny talent do
posługiwania się nimi. Była dziennikarką, wolnym strzelcem, i pisywała reportaże podróżnicze do kilku
czasopism, a także przeprowadzała wywiady dla lokalnego magazynu literackiego. Ta Molly-Maggie, czy
jak jej tam, była naprawdę świetną kobietą z rodzaju tych, co to nie prowadzą żadnych gierek, tylko lubią
seks, pragną seksu i, jeśli chodzi o seks, są w tym dobre. O tak… trzeba przyznać, że przypadła mu do
gustu. Nie przypominał sobie tylko, żeby ją prosił, by z nim została przez całą noc. Ponieważ nie chciała
kolacji, postarał się, żeby dostali wspaniałą kolację do pokoju i - niech to diabli – ile butelek wina
wypili? Przeczesując palcami włosy, powiedział sobie, że powinien był trzymać się jednego rodzaju
whisky albo pozostać przy piwie.
Wino podane w małych kryształowych kieliszkach na długich nóżkach okazało się zabójcze. Pękała mu
głowa.
– Halo? – powtórzył ostrzejszym tonem.
– Cześć, Sean, tu Ricky. Mam nadzieję, że cię nie obudziłem.
Sean skrzywił się i wzruszył ramionami. Ricky’ego Garcii nie widział od jakichś trzynastu lat; spotkali
się dopiero przed paroma dniami. Ricky wyraźnie próbował nadrobić stracony czas, na to przynajmniej
wyglądało. Sean powstrzymał się jednak przed powiedzeniem dawnemu przyjacielowi, że tak, że go, do
cholery, obudził. Ricky pracował w wydziale zabójstw w hrabstwie Dade. Miał zostać prawnikiem jak
jego tata, ale coś mu nie wyszło. Zresztą, może dzięki temu stał się lepszym człowiekiem. Sean lubił go
teraz bardziej niż wtedy, kiedy Ricky był po prostu bogatym dzieciakiem. Z drugiej strony, gdy przed tylu
laty opuszczał rodzinne miasto, nie można powiedzieć, żeby wtedy kogoś szczególnie lubił.
– Nie ma sprawy – powiedział.
– O rany, jednak cię obudziłem. Jak ci się podobało w klubie?
– W porządku.
– Wieczór ci się udał?
– Jasne.
– Poznałeś kogoś?
Sean spojrzał na swoją partnerkę.
– Nie – skłamał.
– To dobrze. Wpadnę po ciebie za dwadzieścia minut.
– Co? Ale dlaczego?
– Doszło do morderstwa zeszłej nocy.
– Macie tu co tydzień z pół tuzina zabójstw. Na to przynajmniej wygląda, kiedy się czyta wasze gazety –
stwierdził sucho Sean.
– Strzelaniny, tak, z tym są kłopoty – przyznał Ricky – I napady z użyciem noża – dodał niechętnie. –
Gangi, narkotyki i tego typu rzeczy w okolicach, gdzie kręci się masa ćpunów. No, dobrze, dorzuć jeszcze
odrobinę przemocy domowej i zabłąkanych kul. Jednak to nadal cios poniżej pasa, jeśli wziąć pod
uwagę, że mówi to facet, który wybrał życie w Los Angeles. Tym razem to nie były gangsterskie
porachunki ani facet, któremu odbiło, bo mu żona wyłączyła kanał sportowy. To coś innego.
– Tak?
– Piękna dziewczyna, która zginęła po upojnej nocy w tym samym klubie, do którego cię wysłałem.
Świetnie, pomyślał Sean. Pewnie lada moment dadzą mi najwyższy wyrok. Siedział sztywny, z uczuciem,
że krew zamarza mu w żyłach.
Nie, może jednak go nie oskarżą. Już nie. Zaliczał się przecież teraz do tych „bogatych dzieciaków”.
Mój Boże, wciąż pamiętał, jak to było – najście gliniarzy, wyciąganie go z domu za włosy, rzucanie nim
o samochód, żeby mu zapiąć kajdanki. Płacz ojca, protesty brata i gliniarze odpychający Michaela, kiedy
go zabierali. Pamiętał, jak powiedział tacie, że jest niewinny, że nic nie zrobił, i tata mu uwierzył. To nie
miało tak naprawdę znaczenia, bo jego tata jeszcze tego samego dnia zaczął umierać…
– Nie zamordowano jej w klubie, skąd zniknęła późną nocą z piątku na sobotę. Znaleziono ją dopiero
dzisiaj nad ranem – druga dwadzieścia trzy, poniedziałek, tak mam zapisane w raporcie – i jak na razie
lekarz sądowy ocenia, że kiedy ją znaleźli, musiała już nie żyć od co najmniej dwudziestu czterech
godzin. Nie została zamordowana ostatniej nocy – powiedział Ricky – Pomyślałem sobie, że skoro żyjesz
z pisania o takich sprawach… Pytałeś kiedyś, czy mógłbyś się z nami zabrać, gdyby się trafiło coś
poważnego. Prowadzę sprawę tej nieszczęsnej kobiety i będę obecny przy sekcji. Od początku coś nie
daje mi spokoju, ale nie wiem co. Mam wrażenie, jakbym ją znał czy coś w tym rodzaju. Jest w tym coś
znajomego i czuję, że powinienem to rozpoznać.
Odetchnij, powiedział sobie Sean w duchu, wyluzuj się.
– Jak ona się nazywała? – zapytał.
– Metz. Eleanor Metz.
– Nic mi to nie mówi.
– Jeszcze się jej dobrze nie przyjrzałem – była nieźle poturbowana, zakrwawiona i posiniaczona. I wiesz
co… zwłoki zaczynają się tu rozkładać dosyć szybko. Mając na głowie lekarza sądowego i tych
wszystkich uwijających się technicznych ekspertów i fotografów, nawet nie próbowałem wyobrazić sobie
sceny zabójstwa. Ona leży teraz w kostnicy.
Tamtejsza lekarka jest moją przyjaciółką, a twoją wielką fanką. A może raczej powinienem powiedzieć –
fanką Michaela Shayne’a. A tak w ogóle, co cię skłoniło do pisania pod pseudonimem? – zapytał Ricky.
Może to, że sam zostałem oskarżony o morderstwo, pomyślał z ironią Sean.
– Zacząłem pisać, kiedy wykładałem na uniwersytecie – powiedział. – To, czym się zajmuję, to proza
komercyjna – coś, co się czasami nie podoba tym typkom w kręgach akademickich.
– No tak, jasne. Jednak, gdybym był na twoim miejscu, podawałbym wszędzie prawdziwe nazwisko. Tak
czy inaczej, przynieś mojej przyjaciółce, doktor Kate Gillespie, książkę z dedykacją, to cię będę mógł
wprowadzić na sekcję.
Sean milczał z zaciśniętymi zębami, a czas mijał. Czy to nie ironia losu? Gliniarz miał go teraz zabrać,
żeby mógł sobie obejrzeć sekcję. Co za porąbany świat. Przez moment wydawało mu się nawet, że
ostatnie, czego chce, to uczestniczyć w sekcji pięknej młodej kobiety na Florydzie. Cała ta cholerna
sprawa była absurdalnie ironiczna.
Już miał odmówić, ale nagle się rozmyślił.
Niech to diabli! Nie miał żadnego pomysłu na książkę, a z posady na uniwersytecie zrezygnował pięć lat
temu, kiedy odkrył w sobie zapał do tworzenia fikcji. Mógłby się pewnie załapać na jakąś ciekawą
wyprawę naukową, ale go za bardzo nosiło.
A kiedy zgodził się przyjechać tu na tournée promocyjne, zadzwonił i polecił załatwić wszystko tak, żeby
jego przystanek w Coconut Grove był ostatni. Potem kazał zamknąć swój dom w Malibu Beach, żeby móc
spędzić kilka dodatkowych tygodni na Florydzie. A później zdecydował, że spędzi tutaj przynajmniej
miesiąc, pracując. Zamierzał wrócić na jakiś czas – na tyle długi, aby mógł rozliczyć się z przeszłością.
I oto przyjechał. Do pracy.
A skoro miał zamiar pracować, mógł równie dobrze skorzystać z okazji i uczestniczyć w sekcji ofiary
morderstwa. Byłby skończonym głupcem – albo kiepskim pismakiem – gdyby tego nie zrobił.
Sęk w tym, że… akurat tutaj. Ze wszystkich możliwych miejsc.
Miami wybaczyło pewnemu chłopakowi. Jak widać, każdemu można wybaczyć. A jednak czuł gorycz.
Cholerną gorycz.
– Sean?
A może po prostu nadeszła wreszcie ta nierychliwa sprawiedliwość? Może zawsze chciał wrócić do
domu jako ważniak tylko po to, żeby się odegrać. Sprowadzić kilka rzeczy do właściwych rozmiarów;
dać paru osobom do zrozumienia, że każdy kij ma dwa końce, kiedy jest w życiu tyle rzeczy, które można
kupić. Miał swoją dumę, dopiął celu i osiągnął sukces. Nigdy jednak nie pogodził się z tym, co go
spotkało.
Spojrzał na Molly-Maggie. Zaliczył dużo romansów i dobrze się zabawił, ale czasami odnosił wrażenie,
że kopuluje jak jakiś cholerny królik na baterię, i ciągle wychodzi z tego pusty. Tak czy owak, lepsza już
pustka niż ból, pomyślał. Nie chciał żadnych przeklętych zobowiązań. Takie Molly-Maggie tego świata
powinny mu w zupełności wystarczyć do końca życia.
– Sean?
Nagle przypomniał sobie o istnieniu Ricky’ego, który wyciągnął do niego rękę z gałązką oliwną.
Oczywiście, wyciągnął ją do autora bestsellerowych powieści „New York Timesa”, z trzema kontraktami
filmowymi w trakcie realizacji, a nie do biednego chłopaka mieszkającego po niewłaściwej stronie ulicy.
Cyniczna refleksja. Ale był przecież cholernie cyniczny.
– Dobra – odpowiedział Ricky emu. – Dzięki, będę gotowy.
Odłożył słuchawkę. Molly-Maggie ściągnęła z twarzy prześcieradło i popatrzyła na niego.
– Wychodzisz? Znowu jakiś wywiad?
– Tak, coś w tym rodzaju. – Wzruszył z żalem ramionami. – Szkoda, że nie możemy zjeść razem
śniadania. Albo…
Molly-Maggie była atrakcyjna. Ładna twarz, dobre ciało. Świetne usta. Przepraszając, poczuł, że mu
staje.
– Żałuję, że nie mamy więcej czasu – powiedział schrypniętym głosem.
Pokręciła głową, potrząsając ładnymi ciemnymi lokami.
– Ja nie potrzebuję dużo czasu, kochanie. – Uśmiechnęła się łobuzersko i mrucząc jak kotka, dodała: – Na
śniadanie najzupełniej wystarczą mi proteiny!
To powiedziawszy, zarzuciła sobie prześcieradło na głowę i zaczęła się zsuwać w dół dopóty, dopóki nie
miała go w swoich rękach i ustach. Krew popłynęła mu szybciej w żyłach… Niech to, była naprawdę
dobra! A w kilka minut później znalazła się na nim, ujeżdżając go jak dżokej.
Zostało mu pięć minut na prysznic. Czekał już na dole, kiedy Ricky podjechał nieoznakowanym wozem
patrolowym. Wsiadając do samochodu, klął w duchu samego siebie.
Nadal zapomniał ją zapytać, czy ma na imię Molly, czy Maggie.
Lori Kelly Corcoran skręciła na podjazd, przyglądając się staremu domowi na Alhambra Heights.
Miejsce było świetne, a dom był jednym z tych wybudowanych przez założyciela miasta, Georgea
Merricka, dla jego rodziny. Miał balkony, kominki, kręte schody, dwie kondygnacje i trzy sypialnie –
a wszystko wokół patia.
Brakowało porządnej instalacji wodno-kanalizacyjnej i elektrycznej, ale gdyby miał takie proste cuda
współczesnej techniki, nie byłoby jej na niego stać. A naprawdę kochała ten dom i mogła tylko mieć
nadzieję, że Brendan z czasem także go pokocha. Na razie przyjazd tutaj mógł się okazać dla
czternastoletniego chłopaka ciężką próbą. Nie widział przecież jeszcze tego domu, a ona była w środku
tylko raz. Kiedyś sądziła, że nigdy nie wróci w okolice Miami – a już na pewno nie na stałe. Było to
jednak, zanim dziadek zachorował. On nie zamierzał nigdzie wyjeżdżać. Tutaj były jego korzenie; jej
matka, ojciec i brat także tu mieszkali. Prosiła dziadka, żeby przyjechał do Nowego Jorku, ale nie potrafił
zostawić tych, których kochał i którzy także go kochali, nawet jeżeli zawsze miał do niej szczególną
słabość.
Nie powinno się wracać po raz drugi do domu – czy nie tak ludzie mówili? Ale oto znów tu była wbrew
najszczerszym postanowieniom.
I w jakimś sensie było cudownie, bo stęskniła się za starymi kątami. Kochała zieleń, domy w stylu
śródziemnomorskim i art dèco, porastające wszystko bugenwille, pnące się po ścianach domów i murach,
cały wygląd i atmosferę tego miejsca. Lubiła upał, słońce, łatwy dostęp do wody, a nawet, na tym etapie
życia, bliskość rodziców i brata. No i dziadka, rzecz jasna.
Będzie jej oczywiście brakowało Nowego Jorku, chociaż była zadowolona z nowej pracy; dostała
zastępstwo w pierwszej klasie eksperymentalnej szkoły podstawowej, cieszącej się doskonałą opinią.
Dotychczasowa nauczycielka, pani Linitz, miała urodzić za dwa tygodnie, więc już za tydzień, licząc od
czwartku, Lori będzie codziennie uczyła dwadzieścioro siedmioro rozkosznych maluchów. Wyjeżdżając,
zyskała jeszcze jedno źródło dochodów oraz możność dalszego rozwoju. Do tej pory projektowała na pół
etatu dla dobrze zapowiadającego się duetu projektantek mody Yolandy Peters i Elizabeth Woodly –
„Yoelle Designers”. Kiedy się dowiedziały, że Lori wraca do Miami, poprosiły ją o zaprojektowanie
kompletnej kolekcji eleganckiej odzieży wakacyjnej dla klimatów tropikalnych i subtropikalnych. Tak
więc wszystko się układało jak najlepiej; uwielbiała projektowanie strojów, uwielbiała też uczyć – i oto
będzie mogła upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Została upoważniona do organizowania pokazów
u niektórych spośród czołowych detalistów na tym terenie, a łatwy dojazd do Bal Harbour, Coconut
Grove i Palm Beach oznaczał, że będzie miała mnóstwo okazji, aby to robić. Mogła zatem z radosnym
podnieceniem myśleć o przyszłości.
To oczywiste, że była podekscytowana.
A także lekko zdenerwowana, trzeba przyznać. I wciąż rozgoryczona. Co było, minęło; życie poszło
naprzód, ale pozostał uraz, jak blizna, która się nigdy nie zagoiła.
Zapomnij o tym. Ciesz się życiem, beształa się w duchu. Obwiniała całe hrabstwo o coś, co się
wydarzyło dawno temu, a to przecież idiotyzm. Mimo to…
Nie była już dzieckiem, lecz dorosłą kobietą, miała swoje życie i udanego syna. Dziadek, jeden
z najwspanialszych ludzi, jakich znała, potrzebował jej, a na dodatek, cała rodzina będzie w siódmym
niebie. Powinna była wrócić już dawno i mieć w głębokim poważaniu tych, którzy byliby na tyle
chamscy, aby jej dokuczać z powodu przeszłości. Chociaż to samo w sobie jest śmieszne, bo wszyscy
z pewnością zapomnieli o tym, co było. To, co się wydarzyło w kamieniołomach tamtego dnia, pozostało
jedynie relacją umieszczoną w pożółkłej gazecie zamkniętej w bibliotecznych archiwach.
Dla wszystkich prócz rodziny Mandy Olin, oczywiście.
No i Blacków.
– Mamo! Zejdź z obłoków na ziemię.
Odwróciła się. Brendan spoglądał na nią z cierpliwością i rezygnacją dojrzewającego młodego
mężczyzny.
– Mamo, jesteśmy na miejscu, a to znaczy na ogół, że pora wysiąść z samochodu.
Uśmiechnęła się i pokiwała głową.
– Tak, oczywiście. No i co ty o tym sądzisz? – zapytała, spoglądając na syna, który siedział wpatrzony
w dom. W jego wzroku malowała się powaga. Poczuła, jak budzi się w niej matczyna duma. Brendan był
bardzo ładnym chłopcem. Odziedziczył jej jasnobrunatne oczy, ale włosy miał ciemne, podczas gdy ona
była rudawą blondynką. W wieku lat czternastu był już o pięć centymetrów wyższy od niej, mierzącej
metr sześćdziesiąt pięć. Lubił sporty, był wysoki i gibki, miał skoordynowane ruchy i uczył się też
całkiem przyzwoicie. Popatrzyła na niego z nabożnym zachwytem. Jej podróż do Anglii przed laty zaczęła
się od traumy i rozpaczliwego pragnienia ucieczki. Syn wynagrodził jej wszelkie przeżyte koszmary.
– Brendan – zagadnęła go, pełna niepokoju – co sądzisz o tym domu?
Wzruszył ramionami.
– Jest… fajny. Wygląda trochę jak zamek. Tyle że nie ma wieżyczek. Ojej, on ma jednak coś jakby wieżę.
Czy to wieża?
Pokiwała głową z uśmiechem.
– Tak, to wieża. W środku jest kręta klatka schodowa, prowadząca aż na samą górę, do małego pokoiku
na tyłach domu. Nie wiem, czemu miał służyć, ale roztacza się z niego wspaniały widok na całą okolicę.
Miałam nadzieję, że polubisz ten dom. Będzie z nim pewnie trochę problemów, ale…
Ale dzięki Jan, która znalazła dla niej to miejsce, będzie miała dom, na który ją stać, w okolicy, którą
lubiła, w pobliżu rodziców – ale nie za blisko – i niedaleko szpitala, w którym leczył się jej dziadek.
– Wnieśmy nasze rzeczy do środka. Popracujemy przez kilka godzin, a w każdym razie do czasu, kiedy
poczujemy, że za chwilę dostaniemy kręćka. Wtedy pojeździmy po okolicy, pójdziemy do Coconut Grove
na obiad, a potem do kina.
Brendan uśmiechnął się.
– Chcesz mi pokazać wszystkie swoje ulubione miejsca z lat, kiedy chodziłaś do szkoły? – zapytał.
– Może – mruknęła, spuszczając wzrok.
Jak te kamieniołomy? – zakpiła z samej siebie. Nie. Zdecydowanie nie.
– No, dobra! – Brendan otworzył drzwi wozu. – Mamo, zobacz, co trzeba zrobić, żeby wysiąść: otwórz
drzwi i wyjdź. Masz minę, jakbyś się bała, że zapadniesz się w ruchome piaski czy coś w tym rodzaju.
– Ej, tu są ruchome piaski, w Evergaldes. Ruchome piaski, aligatory, mokasyny błotne, grzechotniki, węże
koralowe, skorpiony…
– To wszystko jest w tym domu? – zażartował. – No, no, jest fajniej, niż myślałem.
– Everglades to jeden z najbardziej niezwykłych i najpiękniejszych przykładów środowiska naturalnego
w całym hrabstwie – poinformowała go wyniośle – Zobaczysz, jak tam ładnie. Wybierzemy się
w przyszły weekend.
Brendan pokiwał głową, uciekając wzrokiem w bok, i wtedy przypomniała sobie, że dopiero co zostawił
wszystkich swoich przyjaciół. Wycieczka może być bardzo przyjemna, bo Brendan uwielbiał jeździć
z nią w różne miejsca. Pewnie zrobiło mu się smutno, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że może
powiedzieć matce „tak”, bo nie ma żadnych życiowych planów na najbliższe tygodnie.
Spojrzał na nią i uśmiechnął się, ukrywając fakt, że przeprowadzka mogłaby być dla niego traumatycznym
przeżyciem.
– W przyszłym tygodniu, mamo. Teraz musimy wysiąść z dżipa.
– Ha, ha, ha! – rzuciła beztrosko.
Wysiadła jednak z samochodu, a za nią Brendan. Z poczuciem winy uświadomiła sobie, że zastanawiała
się nad tym krokiem i martwiła, czy sama zdoła się przystosować do starych śmieci, tymczasem Brendan
był wciąż jeszcze dzieckiem. Ona miała tu przyjaciół. On nie. Liczyła jednak na to, że uda im się szybko
rozwiązać ten problem.
Przestraszyła się, kiedy poczuła go obok siebie i jego ramię obejmujące ją w talii. Uścisnął ją lekko.
– Będzie dobrze, mamo.
– Tak. Dzięki. Byłeś wspaniały – powiedziała łagodnie. – No, chodź, dziecko, bierzmy się do dzieła.
Ale on już odszedł od niej i wziął się za wyciąganie swoich łyżworolek z tyłu dżipa.
– No, chodź, mamo, bierzmy się do dzieła – powtórzył.
Licząca około pięćdziesięciu pięciu lat, Kate Gillespie była szczupła i siwa. Najnowszy thriller
Michaela Shaynea przyjęła z wdzięcznością, ale Sean odkrył, że tak naprawdę to jego magisterium
z antropologii sądowej umożliwiło mu uczestniczenie w sekcji.
Była w każdym calu profesjonalistką, komentując jego obecność, podobnie jak Ricky’ego, do małego
mikrofonu przypiętego do białego kitla. Potem obeszła stół ze zmarłą i opisała ofiarę jako młodą kobietę
pod trzydziestkę lub tuż po trzydziestce, mierzącą 167 centymetrów i ważącą około 57 kilogramów.
Przyczyną zgonu zdawało się być uduszenie. Obrażenia i urazy szyi rzucały się w oczy, a wygląd sińców
świadczył o tym, że musiały powstać przed śmiercią. Doktor Gillespie opisała stłuczenia i otarcia na
całym ciele, łącznie z obrażeniami głowy: uszkodzoną czaszkę i kości twarzy. Pobrała próbki krwi,
płynów, włosów łonowych i poskrobała pod paznokciami ofiary. Jej asystent pobrał w tym czasie próbki
błota, a potem ostrożnie zmył resztki krwi i brudu.
W połowie delikatnych ablucji twarzy, zanim doktor Gillespie zdążyła wbić skalpel w ciało, Ricky
jęknął głośno. Sean poczuł się słabo, jakby mu zabrakło tlenu w płucach.
– O co chodzi? – rzuciła ostro doktor Gillespie, patrząc na Ricky’ego.
Odchrząknął i spojrzał na Seana.
– Znam ją. Znałem ją. My… – Urwał, a potem się otrząsnął i wciąż patrząc na Seana, powiedział: – Obaj
ją znaliśmy.
2
Nie da się ukryć, że rozpakowywanie potrafi być uciążliwe jak wrzód na tyłku. O czwartej po południu
Lori i Brendan byli zmęczeni i zniechęceni. Wobec tego Lori ogłosiła koniec na dzisiaj. Była zdumiona
ogromem bagaży, zwłaszcza że większość rzeczy miała zostać dostarczona przez firmę przeprowadzkową
oraz pocztą kurierską. Sama przywiozła znaczną część ubrań, część sprzętu sportowego Brendana oraz
swoje portfolia i większość próbek materiałów do kolekcji strojów, nad którą aktualnie pracowała.
Dom potrzebował centralnej klimatyzacji – teraz każde piętro miało odrębny system. Na parterze działała
zresztą bardzo sprawnie, na szczęście, bo wyglądało na to, że czeka ich upalna wiosna.
Brendan brał prysznic, a Lori właśnie wyszła z wanny, kiedy usłyszała na dole jakieś głosy. Owinięta
w ręcznik, podeszła ostrożnie do drzwi. Razem z Brendanem mieli nazajutrz rano zabrać jej rodziców na
śniadanie, więc się ich wcześniej nie spodziewała. Kiedy podeszła na palcach do schodów, Jan Hunt,
stojąca u ich stóp, spojrzała właśnie w górę.
– Cześć!
– Cześć! – odpowiedziała Lori, kryjąc rozczarowanie. Tego wieczoru chciała spędzić trochę czasu tylko
z synem, żeby się zaaklimatyzować, ale z drugiej strony, Jan była jej przyjaciółką. Prawdę mówiąc, po
maturze przez jakiś czas nie utrzymywały ze sobą kontaktów, ponieważ Lori niemal natychmiast
wyjechała do Londynu, a większość ich paczki wybrała się na studia. Natomiast kiedy Lori porzuciła
Londyn dla szkoły w Nowym Jorku, Jan napisała do niej, że uciekła z ukochanym, aby wziąć ślub. I to
z kim? Z Bradem Jacksonem. Prosiła o wybaczenie, a Lori ochoczo jej go udzieliła, bo w tym czasie już
prawie nie pamiętała Brada.
Małżeństwo przetrwało zaledwie dwa lata, ale Jan i Brad pozostali kochankami. Jan stwierdziła
filozoficznie, że Brad dał jej Tinę, ich córkę. Lori potrafiła zrozumieć jej argumenty. Zwłaszcza kiedy
poznała Tinę. Dziewczynka skończyła właśnie trzynaście lat i była zachwycająca. Miała, podobnie jak jej
rodzice, ogromne niebieskie oczy, i włosy w odcieniu platynowy blond, jak jej ojciec. Nabrała już trochę
kształtów i miała w sobie coś ujmującego. Po Jan, Lori była tego pewna. Niewiele zapamiętała, jeśli
chodzi o Brada, ale „miły” był akurat tym przymiotnikiem, jakim by go nie określiła.
– Chciałam, żeby dzieciaki się poznały! – zawołała Jan. Uśmiechnęła się i zaczęła wchodzić po
schodach. – Już ich sobie przedstawiłam. Przyniosłam też gazetę – dodała, machając trzymaną w ręku
„Miami Herald”.
– Nawet nie wiedziałam, że dostałam gazetę.
– Leżała na twoim trawniku.
– Aha, to dobrze. Przepraszam cię na sekundkę, Jan, ale muszę się ubrać.
– Och, daj spokój, przecież w szkolnych prysznicach nasze szafki sąsiadowały ze sobą! – Jan zaśmiała
się rubasznie i ignorując prośbę przyjaciółki, wdrapała się na górę. Uściskała Lori, po czym wyciągnęła
się na łóżku – jednym z paru mebli, które kupiła i kazała dostarczyć do domu – i czekała, podparta na
łokciu.
– A niech cię, Lori, jak na trzydzieści dwa lata wyglądasz naprawdę świetnie! – stwierdziła, kręcąc
głową. – No, ale jesteś wysoka. A wysocy zawsze wyglądają na chudszych. Z tym że ty i tak jesteś
szczupła. Masz dobrą figurę. Ani śladu celulitu, choć poniekąd na to liczyłam.
Lori uniosła brwi i zaczęła buszować po zaaranżowanej pospiesznie garderobie w poszukiwaniu sukienki
na ramiączkach.
– Mam celulit jak wszyscy – stwierdziła, kiedy włożyła ją przez głowę i upuściła ręcznik. – Przecież
jesteśmy dopiero po trzydziestce. Nie można po nas oczekiwać, że się zaczniemy rozpadać. Poza tym,
powinnyśmy chyba stawać się z wiekiem coraz doskonalsze, a nie tylko coraz starsze, prawda? Zauważ,
co Jane Fonda zrobiła dla kobiet. I dla procesu starzenia się.
– Ale trzydziestka to już z górki – stwierdziła Jan z westchnieniem, rozkładając leniwie gazetę. – Robią
mi się zmarszczki i czasami moja twarz wydaje mi się pomięta i zmaltretowana. Zaczynam siwieć.
Porobiły mi się też kurze łapki, które przecinają pryszcze – bo mnie wciąż od czasu do czasu obsypuje.
Lori roześmiała się, a potem zasępiła, bo Jan sprawiała wrażenie poważnie zmartwionej, a przecież
nigdy dotąd nie przejmowała się przesadnie swoim wyglądem. Była piękną kobietą o ciemnych włosach,
rozjaśnionych teraz finezyjnymi pasemkami, błękitnych oczach i dorodnej figurze.
– Sama wiesz, że wiek to rzecz względna. Moja mama nadal uważa Andrew i mnie za dzieci. A ty, Jan,
wyglądasz fantastycznie. Lepiej niż kiedykolwiek – zapewniła przyjaciółkę.
– Tak sądzisz? Byłaś zawsze w porządku wobec wszystkich, Lori. Dzieciaki potrafią być bardzo
złośliwe, ale ty nigdy nie powiedziałaś o nikim złego słowa. Uroda i przyzwoitość. Wiesz, że nie
znosiłam cię, zanim cię polubiłam? Byłaś chodzącą doskonałością, a zarazem miałaś odwagę, żeby być
przy tym miłą! Szczerze mówiąc, w tamtych czasach musiałam się z tobą zaprzyjaźnić – inaczej zżarłaby
mnie zazdrość.
Lori skrzywiła się.
– Jan, byłyśmy dziećmi. Nie rób ze mnie jakiejś Mary Poppins, bo nią nie jestem i nigdy nie byłam. Ale
Bóg mi świadkiem, że jestem szczęśliwsza teraz, kiedy mam trzydzieści kilka lat niż w wieku lat nastu…
– Teraz możesz tak mówić, bo twój nastolatek to chłopak, ja natomiast mam dziewczynkę. Kocham ją
ponad życie, ale kiedy czasami na nią patrzę, dociera do mnie, że ona ma przed sobą cały świat, i czuję
się wtedy zużyta i wykorzystana. To dla mnie nauczka. Jeżeli jeszcze kiedyś będę miała dziecko, to tylko
rodzaju męskiego! – Jan otrząsnęła się i w jej oczach odmalowała się powaga. – Aha, skoro mówimy
o mężczyznach…
Nagle urwała i twarz jej pobladła. Lori zobaczyła, że przyjaciółka wpatruje się w gazetę, którą dopiero
co przyniosła ze sobą.
– O co chodzi?
– Pamiętasz Eleanor Metz?
Lori potrząsnęła głową.
– Musisz ją pamiętać! Na pewno ją pamiętasz, wiem, że tak – upierała się Jan. – Jak ktokolwiek z nas
mógłby ją zapomnieć?
– Nie przypominam sobie nazwiska Metz…
– Zaraz, zaraz, Metz to jej nazwisko po mężu! Jestem pewna, że pamiętasz Eleanor.
– Eleanor. Nie. Poczekaj, masz na myśli Ellie? – zapytała Lorie.
– Tak.
– A czemu pytasz? Coś się stało?
Jan wciąż patrzyła na nią, blada jak kreda.
– Jan?
– Eleanor nie żyje!
– Lubisz czytać? – zapytała Tina Jackson, owijając sobie wokół palca pasmo długich jasnych włosów
i przyglądając się uważnie swojemu nowo poznanemu koledze, Brendanowi Corcoranowi.
To zdumiewające, jak dobrze wszystko zdawało się w końcu układać.
Była wkurzona na matkę, kiedy kazała jej przyjść tu i poznać jakiegoś dziwnego chłopaka z Nowego
Jorku, kogoś bez pojęcia i przyjaciół. Rzecz nie w tym, żeby była wredna czy coś w tym rodzaju, tylko
naprawdę miała dosyć dużo lekcji do odrobienia, poza tym była czirliderką, a następnego dnia
występowała na meczu. Tymczasem matka zwykła traktować ją jako jednoosobowy damski komitet
powitalny dla syna osoby spoza Miami, której sprzedała dom. Musiała przyznać, że dużo myślała o tym
Brendanie Corcoranie. Jej mama przyjaźniła się od wieków z jego mamą, tu mieszkali jego dziadkowie,
jego wuj i pradziadek, a on nigdy dotąd nie był w hrabstwie Dade. To bardzo dziwne. Ponadto urodził się
w Londynie. Spodziewała się, że będzie mówił jak chłopaki z Oasis albo ta dziewczyna z zespołu
Republica czy dawni Beatlesi. A on nie miał żadnego akcentu, nawet nowojorskiego, chociaż wychował
się w Nowym Jorku. Tłumaczył jej potem, że tylko niektóre dzielnice nabyły ten akcent. Nowy Jork jest
fantastyczny, powiedział. Tętniący życiem i zatłoczony bardziej, niż mogłaby sobie wyobrazić, pełen
ludzi ze wszystkich stron świata. Ona natomiast była zdania, że nigdzie na świecie nie może być lepiej niż
na Florydzie. Można tu jeździć na nartach wodnych, żeglować, nurkować, opalać się, pływać i bawić –
niemal przez cały rok. Wytłumaczyła to Brendanowi, ale nie próbowała spierać się z nim o Nowy Jork,
bo podobał jej się ten chłopak. Naprawdę jej się podobał. Był inteligentny, dowcipny, uprzejmy
i przystojny. Nawet bardzo. Wręcz cudowny. Wysoki, smagły. Na jego widok serce jej szybciej zabiło.
Miał wspaniały uśmiech, lekko schrypnięty głos i wyluzowany styl bycia. Nie będzie miał żadnych
kłopotów z wpasowaniem się gdziekolwiek. Co to będzie, jak go zobaczą jej koleżanki! Zdecydowanie
chciała zaklepać sobie prawo pierwszeństwa.
Był wprawdzie zmęczony, bo przez cały dzień próbował zrobić z domu, do którego się wprowadzili,
prawdziwy dom rodzinny, ale i tak był świetny. Chociaż był bez przerwy zajęty – głównie ustawianiem
swojego odtwarzacza CD na półce na książki – przez cały czas z nią rozmawiał.
A teraz, nareszcie, zrobił sobie przerwę. Siedzieli razem na antycznej sofie kupionej razem z tym domem,
popijając z puszek wodę sodową. Popatrzył na nią orzechowymi oczami – wielkimi, z drobinkami
czystego złota.
– Uwielbiam czytać – przyznał. Zaczęli o tym rozmawiać, bo przyniosła ze sobą książkę science fiction
na wypadek, gdyby nie mieli sobie nic do powiedzenia.
Niepotrzebnie, bo jak na razie, usta im się nie zamykały.
– Widzisz te wszystkie pudła z napisem „Sprzęt sportowy”?
– Aha?
– To książki – przyznał z zakłopotaniem…
– Tak naprawdę nie grasz w hokeja?
– Gram – odparł ze śmiechem. – Albo raczej grałem – poprawił się, wzruszając ramionami. – Trudno
powiedzieć, co teraz będę robił.
– Zapisz się do mojej szkoły, to będziesz mógł grać, w co tylko zechcesz – zaproponowała. – To
prywatna szkoła i nie ma aż tylu mięśniaków, żeby trenerzy mieli z czego wybierać.
– Będę chodził do szkoły publicznej – powiedział.
– No cóż – stwierdziła filozoficznie – jesteś wciąż w dobrej formie. To twój pierwszy rok, więc
poważne treningi zaczną się później, w starszych klasach.
Słysząc to, uśmiechnął się, wzruszył ramionami i odgarnął długi ciemny kosmyk, który opadł mu na jedno
oko.
– Kto wie? Zobaczymy – Ściszył głos, żeby matki nie usłyszały ich na górze. – Jaka szkoda, że nie będę
chodził do twojej szkoły.
– Wolałabym być w szkole publicznej – stwierdziła Tina. – Chociaż to nie ma znaczenia, bo mnóstwo
moich znajomych do niej chodzi. Nadal spotykamy się w weekendy i czasami po szkole. Będziemy się
wobec tego widywać i przedstawię cię masie ludzi. Na przykład w piątek wieczorem. Wybieramy się
całą grupą do kina w Coconut Grove. Może chcesz pójść?
– Jasne. – Wzruszył ramionami. – Do Grove… Mam nadzieję, że mama mi pozwoli.
Tina uśmiechnęła się.
– Moja na początku nie chciała o tym słyszeć. Grove to teraz rejon turystyczny, ale za czasów młodości
naszych mam było inaczej. Mój tata uważa, że to jedno wielkie siedlisko wypalonych ćpunów i dilerów.
– Naprawdę?
Roześmiała się.
– Kręci się ich tam trochę, ale tak w ogóle jest w porządku. Mama za każdym razem wybierała się tam ze
mną. Tylko pod tym warunkiem mnie puszczała. Teraz pozwala mi iść, jeżeli jesteśmy w grupie albo jest
nas co najmniej piątka. Tylko do kina i na hamburgera, bo tam obowiązuje wieczorem godzina policyjna,
wiesz o tym? Będzie bardzo zadowolona, jeżeli pójdę z tobą, bo wśród moich rówieśników jesteś
najwyższym chłopakiem, jakiego znam. Mamie zawsze się wydaje, że dziewczyny są narażone na
niebezpieczeństwo – powiedziała, krzywiąc się Tina.
Brendan roześmiał się.
– Pozwól, że cię oświecę: mamy martwią się także o synów. Moja mama zrobiła mi nawet mapę, gdzie
wolno mi było bywać w Nowym Jorku, a gdzie nie. Trzeba dać jej kilka dni. Jestem pewny, że tutaj
przygotuje mi taką samą mapę. – Nagle zaburczało mu w brzuchu.
Patrzył na nią, czerwony jak burak, a potem oboje, jak na komendę, wybuchnęli śmiechem.
– Przepraszam – mruknął. – Co ty na to, żebyśmy wyskoczyli na obiad? Umieram z głodu.
– Lubisz makaron?
– Jasne.
– To dobrze, bo myślę, że pójdziemy do włoskiej restauracji w Coconut Grove. Jak zobaczysz to miejsce,
zrozumiesz, co miałam na myśli. Aha… czytujesz może Michaela Shaynea?
– Pewnie. To jeden z moich ulubionych autorów.
– Wiesz, że on tu był? Podpisywał swoje książki w księgarni, jakieś dwie przecznice od tej restauracji.
– Był tutaj? Myślałem, że gość nie spotyka się ze swoimi fanami.
– Przypuszczam, że zamierza pokazać się kilka razy w związku ze swoją nową książką – powiedziała
Tina. – Tak czy inaczej, był tu! – Uderzyła go lekko w ramię. – Punkt dla Miami!
Brendan nie podjął zaczepki. Był zmartwiony, gdy sobie uświadomił, że ominęło go to wydarzenie.
– Był tutaj, ale już wyjechał? – zapytał zawiedziony.
– Kto go tam wie, gdzie jest w tej chwili. Ale ja też nie poszłam na spotkanie. Byłam na obowiązkowym
zebraniu czirliderek. Musiałam. Michael Shayne zostawił trochę podpisanych egzemplarzy w księgarni,
a ja mam kumpla, który pracuje tam w barku kawowym. Obiecał, że mi kilka odłoży, aż będę mogła po
nie przyjść. Jak ci już mówiłam, Grove jest w porządku, mimo wszystko. Zjemy, pospacerujemy –
i będzie fajnie.
– Aha. – Patrzył na nią z uśmiechem, od którego zrobiło jej się gorąco. – Może będzie fajnie. – Uścisnął
jej rękę, wstał i poszedł po kolejne pudło.
Spojrzała na swoją dłoń i także się uśmiechnęła. Czuła, że zaczyna się zakochiwać.
– Nie żyje? Jak to się stało? – zapytała Lori.
– Została zamordowana – odparła Jan, potrząsając głową, wpatrzona w gazetę. – Była z przyjaciółkami
w klubie „The Stork” na South Beach, a potem wyszła. Jej samochód został na parkingu, a ciało
znaleziono na bagnach w pobliżu Alligator Alley, za Fort Lauderdale. Przypuszczam, że ktoś chciał ją tam
pogrzebać, ale wypłynęła na powierzchnię. To wszystko, co ujawniła dotąd policja.
– Jakie to smutne, jakie okropne! – powiedziała Lori.
Jan w milczeniu potrząsnęła głową.
– Widywałaś ją ostatnimi czasy? – zapytała Lori.
– Och… może kilka razy przez te piętnaście lat – odparła Jan. – Wyszła za mąż, rozwiodła się, wyszła za
mąż, i znów się rozwiodła. Z tym ostatnim facetem rozstała się jakiś rok temu. Założę się, że policja
będzie go przesłuchiwać; niezły z niego charakterek. O niej można powiedzieć to samo.
– Jak to? Nie pamiętam niczego takiego.
– Była trochę w typie Mandy. Potrafiła zachowywać się skandalicznie. Zawsze była miła, ale spisali ją
za to, że tańczyła nago w fontannie, a innym razem została aresztowana za prowadzenie po pijanemu.
Myślę, że szła w życiu na całość, szukając czegoś, czego nie mogła znaleźć. Ale – dodała Jan z cierpką
miną – czy z nami wszystkimi tak nie jest?
– Mimo wszystko to okropne. – Lori westchnęła. – Nie obchodzi mnie, w jakim tempie żyła. Nikt nie
zasługuje na to, żeby zostać zamordowany – Nagle z całą wyrazistością powróciło wspomnienie Eleanor.
Przyszła do kamieniołomów z Mandy, tego ostatniego dnia, kiedy jeszcze wszyscy byli razem.
Przypomniała sobie, jak Ellie wyglądała w bikini i jak śmiejąc się, biegły z Mandy do wody. A później,
z całą resztą…
Kiedy Mandy wyciągnięto na brzeg i Sean nachylał się nad nią, rozpaczliwie próbując ją reanimować,
wszyscy poza gliniarzami byli przekonani, że…
– Masz rację – powiedziała z przeciągłym westchnieniem Jan. – To smutne i straszne. Mam nadzieję, że
złapią tego gościa. Nie chcę powiedzieć, że Eleanor sobie na to zasłużyła czy coś w tym rodzaju. Rzecz
w tym, że żyjąc w taki sposób, można się wpakować w tarapaty. Wygląda na to, że w dzisiejszych
czasach każdy może się okazać maniakalnym zabójcą. Muszę przyznać, że lubiłam ten klub, ale ręczę ci,
że moja noga nie postanie tam przez dłuższy czas.
– Zostaniesz w domu i będziesz grzeczna jak aniołek?
– Przynajmniej będę się trzymać z daleka od klubów i zrezygnuję z nocnych wypraw do miasta. Może
zadzwonię do Brada i dowiem się, co ma w planie na kilka następnych weekendów.
Lori uśmiechnęła się mimo woli.
– Ach, tak! Zatem wiedza, jakiego rodzaju monstra można tam spotkać, sprawia, że stary mąż znów
wydaje się dobry, tak? – Spojrzała znacząco na Jan.
– Pamiętaj, że to były mąż. Jednak kobieta ma swoje potrzeby, więc może będę dla niego miła przez jakiś
czas – wyznała Jan. – Przerażająca sprawa.
Z dołu dobiegł ich nagle przeraźliwy krzyk. Obie zastygły, wpatrując się w siebie, a potem Lori
popędziła do drzwi i na dół po schodach. Jan deptała jej po piętach. Serce waliło jej jak młotem na myśl
o tym, co się mogło stać. U dołu schodów zatrzymała się jak wryta, tak że Jan wpadła na nią z całym
impetem.
Brendan przeszukiwał pudło z płytami kompaktowymi, a Tina siedziała na sofie, niemal wyjąc ze
śmiechu. Na widok Lori i matki zdumiała się, a potem szybko powiedziała:
– Och, przepraszam, ale on mi właśnie opowiadał, że uwielbia The Monkees! Wyobrażacie to sobie?
Lori usiadła ciężko na schodach.
Brendan spojrzał na matkę. Wyraźnie jej ulżyło, że był zadowolony i dobrze się bawił z Tiną. Bo niby
czemu nie? Dziewczyna była wyjątkowo ładna, a przy tym miła.
– Ona nie ma gustu, mamo. Przepraszam, pani Jackson.
– The Monkees? – prychnęła Jan, patrząc na Lori, gotowa bronić córki. – Funkcjonuję pod moim
panieńskim nazwiskiem, Hunt – zwróciła się do Brendana – ale możesz mi po prostu mówić „Jan”.
– Tak, proszę pani – odparł uprzejmie Brendan. – Mamo, umieram z głodu – dodał. – Czy jest możliwe,
żebyśmy w najbliższym czasie pojechali coś zjeść?
– Oczywiście – powiedziała Lori, spoglądając na Jan.
To absurdalne, uznała, że krzyki śmiejącej się Tiny wpędziły je w panikę. Popatrzyły po sobie nieco
skonfundowane, w niemym porozumieniu, że przy dzieciach spróbują zapomnieć o morderstwie ich
dawnej koleżanki. Nawet gdyby obie miały się z tym czuć nieswojo.
– Tak, jedziemy na obiad, ja stawiam – powiedziała Jan, przenosząc wzrok z Lori na Brendana i znów na
Lori. Zmusiła się do uśmiechu i radosnym tonem dodała: – Zarobiłam niezłą prowizję na tym domu.
– Dobrze, możesz nam postawić. Dokąd jedziemy? – zapytała Lori.
– Do Coconut Grove. Jest tam taka mała włoska restauracyjka. Nowa, otworzyli ją, kiedy cię tu nie było.
Lori kątem oka zauważyła, że Tina trąciła Brendana łokciem. Najwyraźniej wiedziała, dokąd jadą, i była
zadowolona.
– Ja stawiam – ciągnęła Jan – ale myślę, że powinniśmy pojechać w dwa samochody. Ty i Brendan
będziecie chcieli pokręcić się tam trochę dłużej, a ja będę musiała podrzucić umowę, jeżeli ten stary pryk
dojrzał do tego, żeby ją podpisać. Dużo się tu zmieniło przez piętnaście lat. Poczekaj, a się przekonasz!
– W porządku. Pójdę tylko na górę po torebkę – powiedziała z roztargnieniem Lori.
Jan poszła za nią na piętro.
– Lori?
– Tak?
– Dziwnie się zachowujesz. Czy coś ci się nie podoba?
Lori wzięła z łóżka torebkę i ruszyła z powrotem ku drzwiom, marszcząc brwi.
– Nie zachowuję się dziwnie.
– Byłaś taka blada, kiedy mówiłam o obiedzie.
– Och… no cóż, myślę o Eleanor.
– Wiem, ale przecież żadna z nas już się z nią nie przyjaźniła. Ty nie kontaktowałaś się z nią od piętnastu
lat, a ja przez ten czas widziałam ją może ze trzy albo cztery razy.
– Mimo to…
– Lori, nie możemy brać sobie wszystkiego do serca. Zawsze się martwiłaś o innych, ale powinnaś była
się nauczyć, że tak nie można. Życie to nie bajka.
– A potem się i tak umiera, prawda? – rzuciła sucho Lori.
– Prawda. Nieszczęścia się zdarzają. Sporo osób, z którymi chodziłyśmy do szkoły, nie żyje. Petey
Fitzhugh umarł w końcu na tę swoją hemofilię. A Larry Gonzalez zmarł w wieku lat dwudziestu siedmiu
na raka. Tak to już jest.
– Ale Ellie została zamordowana – przypomniała jej Lori.
Popatrzyły po sobie i Lori pomyślała, że być może obie miały na końcu języka: tak samo jak Mandy!
Żadna z nich nie wypowiedziała jednak tych słów, choć zawisły one pomiędzy nimi jak miazmat. Ale
wtedy, dawno temu, im, dzieciakom nie przyszłoby do głowy, że Mandy została zamordowana; to raczej
gliniarze w to wierzyli i prokuratura okręgowa wystąpiła z oskarżeniem.
– Mamo! – ponaglił Brendan.
Zabrzmiało to żałośnie. Chłopak umierał z głodu. Jan miała rację. Jej serce nie powinno krwawić
z powodu każdego zła, jakie się wydarzyło na świecie.
– On musi być okropnie głodny – nie zrobiliśmy jeszcze zakupów. Mam mleko, kawę, sok pomarańczowy,
wodę mineralną, i to wszystko. Zbierajmy się.
– Racja, zbierajmy się – przytaknęła Jan.
– Tyle że… – mruknęła Lori.
– Że co?
– Tyle… czy tam jest bezpiecznie? – spytała półgłosem.
Jan westchnęła.
– Kochanie, tam, gdzie jedziemy, aż roi się od turystów. Fantastycznie. Nie chcesz chyba tuż po
przeprowadzce popaść w paranoję! Ja nawet pozwalam Tinie włóczyć się po Grove w weekendy
z przyjaciółmi, byle tylko trzymali się głównego traktu. Na ulicach jest przez cały czas pełno policji.
Ellie została porwana z klubu na South Beach, gdzie pewnie próbowała podrywać facetów.
– Może jestem po prostu przeczulona – przyznała Lori, ale po wyjściu z domu pomyślała, że jej pierwszą
inwestycją będzie porządny system alarmowy.
Przeczulona. Tak, to było to. Mieszkała w Miami, Londynie i Nowym Jorku – a wszystko to przecież
wielkie miasta. Miejsca, gdzie człowiek uczy się być cwany, i gdzie morderstwa zdarzają się o wiele za
często. Zatem morderstwo w Miami nie powinno nikogo dziwić…
Tyle że…
Jego ofiarą padła ich dawna koleżanka.
Dawna koleżanka, której nie widziała od piętnastu lat. Powinna więc sobie odpuścić… Pomyślała, że
chyba jej się to nie uda, a z drugiej strony, dobrze będzie gdzieś wyjść.
Przejażdżka znajomymi ulicami, które przestały już być takie znajome, odciągnęła uwagę Lori od tego, co
przydarzyło się Eleanor.
Rzeczywiście, zaszło tu wiele zmian. Coconut Grove stało się miejscem ruchliwym i tętniło życiem nawet
w poniedziałkowy wieczór.
Zawsze była to modna dzielnica i taka też pozostała, z masą małych sklepików sąsiadujących
z eleganckimi magazynami popularnych sieci handlowych. Nie mogła się nadziwić tym wszystkim nowym
budynkom w okolicy i masie samochodów oraz ludzi. Autobusy wycieczkowe parkowały na Main Street
przed restauracją „Planet Hollywood”. Wokół mówiono tyloma językami, że równie dobrze mogłaby
sobie wyobrazić, że jest w Nowym Jorku.
Wybrana przez Jan włoska restauracyjka była najwyraźniej bardzo dobra, bo nie było wolnych miejsc.
Z lokalu po przeciwnej stronie ulicy dochodziła muzyka, trąbiły klaksony, gdy ludzie próbowali
przechodzić przez zakorkowane ulice, tak że czekając na stolik, musieli podnosić głos, żeby się usłyszeć.
Kiedy ich posadzono, Jan przedstawiła Lori wszystkim pracownikom restauracji, przechodzącym obok
ich stolika. Dobrze zrobiła, jak się okazało, bo jej pager zadzwonił prawie natychmiast i zaraz znikła, aby
zatelefonować. Potem wróciła i przeprosiła, ale zaczęła się zbierać.
– Tina, odwiozę cię do domu – oznajmiła.
– Przecież mama może ją odwieźć – zaprotestował Brendan.
– O ile nie będzie miała nic przeciwko temu – dorzuciła z miłym uśmiechem Tina.
– Mówiłaś przecież, że masz mnóstwo zadań domowych i milion rzeczy do zrobienia dziś po kolacji.
– Myślę, że nic się nie stanie, jak zostanę trochę dłużej – powiedziała Tina, rumieniąc się lekko.
Lori pochyliła głowę, ukrywając uśmiech. Tina bała się, że Brendan Corcoran może się okazać
dziwakiem albo idiotą, ale na wyraźne życzenie matki zgodziła się przyjść i go przywitać, a nawet być
miłą. Szybko odkryła, że jest inteligentny i czarujący.
– Z przyjemnością odwiozę ją do domu i na pewno się nie spóźnimy – zwróciła się do Jan. – Pomyśl
tylko, ile dla mnie zrobiłaś.
– Sprzedałam ci dom.
– Przypilnowałaś, żeby dostarczyli meble i podłączyli telewizję kablową, i tylu innych obrzydliwie
przyziemnych rzeczy – przypomniała jej Lori.
– Dobrze już, dobrze. Ciao, dzieciaki! – rzuciła Jan i ulotniła się.
Jedzenie było wyśmienite, obsługa na najwyższym poziomie, mimo to, kiedy skończyli, Lori głowa pękała
z bólu. Tina opowiadała Brendanowi o rozmaitych sklepach ulokowanych w dwóch tutejszych centrach
handlowych i o niektórych miejscach na Main Street i w bocznych uliczkach.
– Pewnie chcielibyście się trochę przejść – powiedziała Lori. – Przykro mi, ale jestem kompletnie
wykończona.
– Mógłbym tylko wpaść do tej dużej księgarni na Mayfair? – zapytał Brendan, spoglądając na nią
błagalnie orzechowymi oczymi. – Tina mówi, że Michael Shayne tu był i zostawił w księgarni podpisane
egzemplarze swojej najnowszej książki.
– Możemy tu wrócić.
– Już ich nie będzie – powiedział Brendan.
Lori westchnęła. Lubiła czytać, kiedy tylko miała czas, chociaż Michael Shayne był akurat zbyt
przerażający jak na jej gust. Mimo to cieszyła się, że Brendan tak dużo czyta, i zawsze popierała jego
książkowe zainteresowania.
– Dobrze. Idźcie tam i…
– W księgarni jest barek kawowy. Może dałaby nam pani dziesięć minut, a potem byśmy się tam spotkali?
– zapytała z nadzieją w głosie Tina.
Lori uśmiechnęła się. Był poniedziałkowy wieczór, jutro rozpocznie się kolejny dzień szkolny. Chociaż
nie dla Brendana. Pewnie na ulicach nie kręci się zbyt wiele młodzieży. Tina musiała jednak wiedzieć, że
część jej znajomych będzie w tej okolicy – w kinie, na zakupach albo w barze hamburgerowym na Main
Street.
– Piętnaście minut. Co wy na to? Ale Brendan, naprawdę…
– Piętnaście minut. Będziemy gotowi – obiecał jej syn.
Tytuł oryginału: Drop Dead Gorgeous Copyright © Heather Graham Pozzessere, 1998 All rights reserved. Copyright for the Polish Edition © 2012 G + J Gruner + Jahr Polska Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa 02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15 Dział handlowy: tel. 22 360 38 41-42 faks 22 360 38 49 Sprzedaż wysyłkowa: 22 360 37 77 Redakcja: Zofia Tomza Korekta: Marta Szczęsna Projekt okładki: www.aorta.com.pl Zdjęcia na okładce: Felix Mizioznikov/ Shutterstock.com Redaktor prowadząca serię: Agnieszka Koszałka Redakcja techniczna: Mariusz Teler ISBN: 978-83-7778-324-5 Skład i łamanie: Katka, Warszawa Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści Prolog 1 2 3 Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.
Prolog Facet uśmiechał się tak, że ciarki przechodziły jej po plecach. Eleanor Metz nie widziała dotąd zbyt wielu mężczyzn takich jak on, a przecież, w wieku bez mała trzydziestu trzech lat, naoglądała się ich już całkiem sporo. Mogłaby śmiało powiedzieć, że jeśli chodzi o mężczyzn, ma prawo uważać się za koneserkę. Za trzech z nich nawet wyszła za mąż. Przytrafiali się we wszelkich odmianach – jedni byli mili, inni okazywali się palantami. Niestety, odnosiła wrażenie, że ci mili wyglądali na ogół jak Ludziki Michelin albo tyczki grochowe w slipach. Cóż, trudno. W końcu świat składa się przecież z wielu różnych elementów. Dla tych miłych starała się być po prostu sympatyczna. Jednak ci naprawdę przystojni trafiali się rzadko. A ponieważ, ogólnie rzecz biorąc, faceci są równie godni zaufania i przewidywalni jak trasa tornada, rozsądek nakazywał się cieszyć towarzystwem, ciałem oraz talentami przystojnego faceta, zanim sobie pójdzie – jako że nawet na Ludziki Michelin czy tyki grochowe nie można było liczyć w potrzebie. Mignął jej przelotnie. W piątkową noc w klubie tanecznym na South Beach było tłoczno i głośno. Zobaczyła go poprzez tłum, w którym się zaraz potem rozpłynął. Wokół roiło się od tancerzy; muzykę puszczał młody dyskdżokej, który rozkręcał towarzystwo. W tej właśnie chwili angielski zespół Republica przebił się przez głośne śmiechy i zalotne zaczepki i cała sala zdawała się pulsować w rytm muzyki. Zrobiło się takie zamieszanie, że po prostu nie mogła się zorientować, w którą stronę poszedł ten facet. Wyglądał znajomo – jak twarz z odległej przeszłości. A może wcale nie takiej znów odległej? Okropnie ją to irytowało, że nie mogła go skojarzyć. Kto to był, do diabła? Zresztą, czy to takie ważne? Nie, do licha! Chciała go tylko znowu zobaczyć. Oczywiście byłoby miło, gdyby go jednak znała. Gdyby coś ich łączyło w przeszłości, a jej tajemniczy mężczyzna okazał kimś znajomym, z kim mogłaby się pośmiać z jakiegoś minionego zdarzenia. Przełamać lody. O ile takie były. Miała po prostu jakieś przeczucia co do tego faceta… Ale już go więcej nie zobaczyła. Westchnęła, po czym odmówiła drugiej rundy tanecznej brzuchatemu turyście o silnym cudzoziemskim akcencie, który jej się teraz przyglądał. Udała więc, że siedzi z przyjaciółkami, bo się zmęczyła i nie ma ochoty na następny taniec. Turysta mógł sobie być spaślakiem, mówić śmiesznie i być ostatnim facetem na świecie, z jakim chciałaby się przespać, nie zamierzała jednak ranić jego uczuć. Zaliczał się do tych miłych gości – ale seksu było w nim tyle, co w makreli. – Marny wybór tej nocy – stwierdziła Abby Denhoff. Była z nich najstarsza, dobiegała czterdziestki i często wyglądała na zmęczoną życiem. Dwukrotnie zamężna, zgadzała się z ogólnie przyjętym założeniem, że mężczyźni to straszne prymitywy. Szukała starego faceta – im starszy, tym lepiej – ponieważ obaj jej mężowie zostawili ją dla młodszej. Dlatego chciała teraz takiego, który lada moment kopnie w kalendarz, byle tylko miał pieniądze. W ten sposób, gdyby ją zostawił – bo śmierć jest przecież
inną formą odejścia – mogłaby przynajmniej żyć na pewnym poziomie. – Tak, kiepski wybór – potwierdziła Eleanor, która nie miała najmniejszej ochoty opowiadać im o podnieceniu, w jakie wprawił ją ten widziany przed chwilą dziwnie znajomy zabójczy przystojniak. Abby poszukiwała starszego faceta, żeby się za niego wydać, ale oczywiście w tym klubie nie znajdzie ich zbyt wielu. Zresztą, nadal lubiła zabawiać się z młodszymi. Eleanor sięgnęła po koktajlówkę, bawiła się przez chwilę słomką, po czym niecierpliwie dopiła drinka. Już trzeciego. Zazwyczaj poprzestawała na dwóch, tego wieczoru była jednak podminowana. Zaliczyła jednego męża więcej niż Abby, ale nie była aż taka zgorzkniała, bo to ona rzucała, a nie była porzucana. Miała potem wyrzuty sumienia, lecz wyznawała zasadę, że różnorodność nadaje życiu smak, no i zawsze ją ciągnęło do przystojnych facetów. Chivas and soda, którą właśnie wlała w siebie, była mocna, bo barman, kolejny prymityw, próbował ją poderwać, serwując jej zabójcze drinki. Boże, czy niektórym z tych orangutanów wydaje się, że każda kobieta, która skończyła dwadzieścia pięć lat, to łatwy łup? Dureń. Na swoje nieszczęście miał wstrętne, żółte zęby. Nie był nawet prymitywem, którego można by wykorzystać w celach czysto rozrywkowych. – Widzisz w ogóle kogoś ciekawego? – zapytała Jenna Diamond, okręcając kosmyk wokół palca. Miała dwadzieścia osiem lat, duże piwne oczy i nie była tak cyniczna jak Abby. Wszystkie trzy pracowały w banku, w centrum Miami, a ponieważ były singielkami i przyjaźniły się, miały zwyczaj wypuszczać się razem do klubów w piątkowe wieczory, kiedy kończył się roboczy tydzień. – Nie – skłamała Eleanor – ale pójdę się rozejrzeć. – Mrugnęła znacząco. – Gdybym nie wróciła, nie martwcie się o mnie. – Chyba niedługo wrócę do domu – stwierdziła Abby, ziewając – i nie będę musiała się martwić o nikogo, oprócz tych facetów w moich snach. A wy dwie zachowujcie się przyzwoicie. Jeszcze nas tak nie przypiliło, żebyśmy się bzykały z jakimiś prymitywami. No, to do poniedziałku. – Do poniedziałku – mruknęła Eleanor i ruszyła w tłum, rozglądając się za nieuchwytnym znajomym- nieznajomym – Idealnym Mężczyzną. Po drodze wpadła na wysokiego, chudego gościa, dosyć niebrzydkiego, więc z nim zatańczyła, bo wydał jej się nawet obiecujący, ale potem tupecik zaczął mu się zsuwać i stracił cały urok. Uśmiechnęła się więc i odeszła pod jakimś wydumanym pretekstem. Ponieważ nadal nie mogła znaleźć tego faceta, zatańczyła z niskim, sympatycznym Latynosem, który jej przypominał pomniejszoną wersję Desi Arnaza1. A potem zgrzana, zdyszana i zniechęcona, wyszła na uliczkę na tyłach klubu. Był tam, stał przy samochodzie. Na jej widok uśmiechnął się, a jego zabójczy uśmiech wprawił w galop jej serce. Boże, ależ on był seksowny! To nie było tak, że gotowa była zniżyć się do jednorazowego numerku z jakimś prymitywem, nie była też łatwa ani nic w tym rodzaju. Po prostu od tak dawna nie widziała takiego faceta, że jeśli teraz odpuści, to chyba… Umrze. Już czuła go w sobie.
Niech tam, tej nocy pojdzie na całość. Poza tym może jednak wcześniej go spotkała. Było w nim coś, co wydawało jej się znajome… – Jedziesz ze mną? – zapytał. Zarozumialec. Cholerny zarozumialec. No cóż, miał pełne prawo. – Może – odparła, ruszając z uśmiechem w stronę jego samochodu. Kiedy jednak podeszła bliżej, zobaczyła, że twarz mu się zmienia, i w jej głowie zadźwięczał dzwonek alarmowy. Zamarła, zdezorientowana. Myśli zaczęły jej się gorączkowo plątać, a potem… Bezwiednie spuściła oczy i zajrzała do wnętrza jego samochodu. I wtedy zobaczyła, co miał na przednim siedzeniu. O Boże! Matka ją ostrzegała i przyjaciółki też ją przestrzegały. Uważaj na siebie. Prowadzisz zbyt swobodny tryb życia. Imprezowanie może być zabawne, ale uważaj, bądź ostrożna. Prymityw to nie jest najgorszy typ mężczyzny, jakiego możesz spotkać. Niektórzy mężczyźni są niepoczytalni. A niektórzy to mordercy. Podniosła z wysiłkiem wzrok i znów spojrzała mu w oczy, czując, jak ogarnia ją instynktowny, paraliżujący lęk. A on wciąż się uśmiechał. Chciała krzyczeć, serce waliło jej o żebra. Ale nie mogła wydać krzyku; jej struny głosowe odmówiły posłuszeństwa. Miała wrażenie, że przeżywa na jawie jakiś koszmar. Był jej skądeś znany, niech to diabli, znała go! I nie tylko go znała, ale go dobrze znała. Nagle otworzyły jej się oczy na prawdę, która umykała jej przez całe lata… Teraz poznała prawdę… I poznała strach. Odwróciła się i zaczęła biec. Właśnie wtedy łyżka do opon walnęła ją w czaszkę. Więcej niczego nie zobaczyła i nie poczuła.
1 Dźwięk telefonu zabrzmiał jak syrena alarmowa. Wyrwany bezlitośnie z głębokiego i, trzeba przyznać, odrobinę pijackiego snu, Sean Black sięgnął po słuchawkę. Szukając po omacku telefonu, natknął się na leżące obok ciało. Kobieta zamruczała przez sen i pokręciła pupą. Popatrzył na damski kształt u swego boku, zdumiony, że wciąż z nim była, i spróbował przypomnieć sobie coś więcej z minionej nocy. Nie pamiętał, kiedy ostatnio tak dużo wypił. Szczerze mówiąc, minęły lata, odkąd był naprawdę pijany. A wszystkiemu winien powrót do domu. – Halo? – rzucił, spoglądając na okryte prześcieradłem kobiece krągłości. Jak jej było na imię? Maggie, Molly… w każdym razie coś na M. Kobieta, około trzydziestki, lśniące ciemne włosy, krótko ostrzyżone w finezyjnym stylu, dobre ciało, ładna twarz, wspaniałe usta i język, no i szczególny talent do posługiwania się nimi. Była dziennikarką, wolnym strzelcem, i pisywała reportaże podróżnicze do kilku czasopism, a także przeprowadzała wywiady dla lokalnego magazynu literackiego. Ta Molly-Maggie, czy jak jej tam, była naprawdę świetną kobietą z rodzaju tych, co to nie prowadzą żadnych gierek, tylko lubią seks, pragną seksu i, jeśli chodzi o seks, są w tym dobre. O tak… trzeba przyznać, że przypadła mu do gustu. Nie przypominał sobie tylko, żeby ją prosił, by z nim została przez całą noc. Ponieważ nie chciała kolacji, postarał się, żeby dostali wspaniałą kolację do pokoju i - niech to diabli – ile butelek wina wypili? Przeczesując palcami włosy, powiedział sobie, że powinien był trzymać się jednego rodzaju whisky albo pozostać przy piwie. Wino podane w małych kryształowych kieliszkach na długich nóżkach okazało się zabójcze. Pękała mu głowa. – Halo? – powtórzył ostrzejszym tonem. – Cześć, Sean, tu Ricky. Mam nadzieję, że cię nie obudziłem. Sean skrzywił się i wzruszył ramionami. Ricky’ego Garcii nie widział od jakichś trzynastu lat; spotkali się dopiero przed paroma dniami. Ricky wyraźnie próbował nadrobić stracony czas, na to przynajmniej wyglądało. Sean powstrzymał się jednak przed powiedzeniem dawnemu przyjacielowi, że tak, że go, do cholery, obudził. Ricky pracował w wydziale zabójstw w hrabstwie Dade. Miał zostać prawnikiem jak jego tata, ale coś mu nie wyszło. Zresztą, może dzięki temu stał się lepszym człowiekiem. Sean lubił go teraz bardziej niż wtedy, kiedy Ricky był po prostu bogatym dzieciakiem. Z drugiej strony, gdy przed tylu laty opuszczał rodzinne miasto, nie można powiedzieć, żeby wtedy kogoś szczególnie lubił. – Nie ma sprawy – powiedział. – O rany, jednak cię obudziłem. Jak ci się podobało w klubie? – W porządku. – Wieczór ci się udał?
– Jasne. – Poznałeś kogoś? Sean spojrzał na swoją partnerkę. – Nie – skłamał. – To dobrze. Wpadnę po ciebie za dwadzieścia minut. – Co? Ale dlaczego? – Doszło do morderstwa zeszłej nocy. – Macie tu co tydzień z pół tuzina zabójstw. Na to przynajmniej wygląda, kiedy się czyta wasze gazety – stwierdził sucho Sean. – Strzelaniny, tak, z tym są kłopoty – przyznał Ricky – I napady z użyciem noża – dodał niechętnie. – Gangi, narkotyki i tego typu rzeczy w okolicach, gdzie kręci się masa ćpunów. No, dobrze, dorzuć jeszcze odrobinę przemocy domowej i zabłąkanych kul. Jednak to nadal cios poniżej pasa, jeśli wziąć pod uwagę, że mówi to facet, który wybrał życie w Los Angeles. Tym razem to nie były gangsterskie porachunki ani facet, któremu odbiło, bo mu żona wyłączyła kanał sportowy. To coś innego. – Tak? – Piękna dziewczyna, która zginęła po upojnej nocy w tym samym klubie, do którego cię wysłałem. Świetnie, pomyślał Sean. Pewnie lada moment dadzą mi najwyższy wyrok. Siedział sztywny, z uczuciem, że krew zamarza mu w żyłach. Nie, może jednak go nie oskarżą. Już nie. Zaliczał się przecież teraz do tych „bogatych dzieciaków”. Mój Boże, wciąż pamiętał, jak to było – najście gliniarzy, wyciąganie go z domu za włosy, rzucanie nim o samochód, żeby mu zapiąć kajdanki. Płacz ojca, protesty brata i gliniarze odpychający Michaela, kiedy go zabierali. Pamiętał, jak powiedział tacie, że jest niewinny, że nic nie zrobił, i tata mu uwierzył. To nie miało tak naprawdę znaczenia, bo jego tata jeszcze tego samego dnia zaczął umierać… – Nie zamordowano jej w klubie, skąd zniknęła późną nocą z piątku na sobotę. Znaleziono ją dopiero dzisiaj nad ranem – druga dwadzieścia trzy, poniedziałek, tak mam zapisane w raporcie – i jak na razie lekarz sądowy ocenia, że kiedy ją znaleźli, musiała już nie żyć od co najmniej dwudziestu czterech godzin. Nie została zamordowana ostatniej nocy – powiedział Ricky – Pomyślałem sobie, że skoro żyjesz z pisania o takich sprawach… Pytałeś kiedyś, czy mógłbyś się z nami zabrać, gdyby się trafiło coś poważnego. Prowadzę sprawę tej nieszczęsnej kobiety i będę obecny przy sekcji. Od początku coś nie daje mi spokoju, ale nie wiem co. Mam wrażenie, jakbym ją znał czy coś w tym rodzaju. Jest w tym coś znajomego i czuję, że powinienem to rozpoznać. Odetchnij, powiedział sobie Sean w duchu, wyluzuj się. – Jak ona się nazywała? – zapytał.
– Metz. Eleanor Metz. – Nic mi to nie mówi. – Jeszcze się jej dobrze nie przyjrzałem – była nieźle poturbowana, zakrwawiona i posiniaczona. I wiesz co… zwłoki zaczynają się tu rozkładać dosyć szybko. Mając na głowie lekarza sądowego i tych wszystkich uwijających się technicznych ekspertów i fotografów, nawet nie próbowałem wyobrazić sobie sceny zabójstwa. Ona leży teraz w kostnicy. Tamtejsza lekarka jest moją przyjaciółką, a twoją wielką fanką. A może raczej powinienem powiedzieć – fanką Michaela Shayne’a. A tak w ogóle, co cię skłoniło do pisania pod pseudonimem? – zapytał Ricky. Może to, że sam zostałem oskarżony o morderstwo, pomyślał z ironią Sean. – Zacząłem pisać, kiedy wykładałem na uniwersytecie – powiedział. – To, czym się zajmuję, to proza komercyjna – coś, co się czasami nie podoba tym typkom w kręgach akademickich. – No tak, jasne. Jednak, gdybym był na twoim miejscu, podawałbym wszędzie prawdziwe nazwisko. Tak czy inaczej, przynieś mojej przyjaciółce, doktor Kate Gillespie, książkę z dedykacją, to cię będę mógł wprowadzić na sekcję. Sean milczał z zaciśniętymi zębami, a czas mijał. Czy to nie ironia losu? Gliniarz miał go teraz zabrać, żeby mógł sobie obejrzeć sekcję. Co za porąbany świat. Przez moment wydawało mu się nawet, że ostatnie, czego chce, to uczestniczyć w sekcji pięknej młodej kobiety na Florydzie. Cała ta cholerna sprawa była absurdalnie ironiczna. Już miał odmówić, ale nagle się rozmyślił. Niech to diabli! Nie miał żadnego pomysłu na książkę, a z posady na uniwersytecie zrezygnował pięć lat temu, kiedy odkrył w sobie zapał do tworzenia fikcji. Mógłby się pewnie załapać na jakąś ciekawą wyprawę naukową, ale go za bardzo nosiło. A kiedy zgodził się przyjechać tu na tournée promocyjne, zadzwonił i polecił załatwić wszystko tak, żeby jego przystanek w Coconut Grove był ostatni. Potem kazał zamknąć swój dom w Malibu Beach, żeby móc spędzić kilka dodatkowych tygodni na Florydzie. A później zdecydował, że spędzi tutaj przynajmniej miesiąc, pracując. Zamierzał wrócić na jakiś czas – na tyle długi, aby mógł rozliczyć się z przeszłością. I oto przyjechał. Do pracy. A skoro miał zamiar pracować, mógł równie dobrze skorzystać z okazji i uczestniczyć w sekcji ofiary morderstwa. Byłby skończonym głupcem – albo kiepskim pismakiem – gdyby tego nie zrobił. Sęk w tym, że… akurat tutaj. Ze wszystkich możliwych miejsc. Miami wybaczyło pewnemu chłopakowi. Jak widać, każdemu można wybaczyć. A jednak czuł gorycz. Cholerną gorycz. – Sean? A może po prostu nadeszła wreszcie ta nierychliwa sprawiedliwość? Może zawsze chciał wrócić do
domu jako ważniak tylko po to, żeby się odegrać. Sprowadzić kilka rzeczy do właściwych rozmiarów; dać paru osobom do zrozumienia, że każdy kij ma dwa końce, kiedy jest w życiu tyle rzeczy, które można kupić. Miał swoją dumę, dopiął celu i osiągnął sukces. Nigdy jednak nie pogodził się z tym, co go spotkało. Spojrzał na Molly-Maggie. Zaliczył dużo romansów i dobrze się zabawił, ale czasami odnosił wrażenie, że kopuluje jak jakiś cholerny królik na baterię, i ciągle wychodzi z tego pusty. Tak czy owak, lepsza już pustka niż ból, pomyślał. Nie chciał żadnych przeklętych zobowiązań. Takie Molly-Maggie tego świata powinny mu w zupełności wystarczyć do końca życia. – Sean? Nagle przypomniał sobie o istnieniu Ricky’ego, który wyciągnął do niego rękę z gałązką oliwną. Oczywiście, wyciągnął ją do autora bestsellerowych powieści „New York Timesa”, z trzema kontraktami filmowymi w trakcie realizacji, a nie do biednego chłopaka mieszkającego po niewłaściwej stronie ulicy. Cyniczna refleksja. Ale był przecież cholernie cyniczny. – Dobra – odpowiedział Ricky emu. – Dzięki, będę gotowy. Odłożył słuchawkę. Molly-Maggie ściągnęła z twarzy prześcieradło i popatrzyła na niego. – Wychodzisz? Znowu jakiś wywiad? – Tak, coś w tym rodzaju. – Wzruszył z żalem ramionami. – Szkoda, że nie możemy zjeść razem śniadania. Albo… Molly-Maggie była atrakcyjna. Ładna twarz, dobre ciało. Świetne usta. Przepraszając, poczuł, że mu staje. – Żałuję, że nie mamy więcej czasu – powiedział schrypniętym głosem. Pokręciła głową, potrząsając ładnymi ciemnymi lokami. – Ja nie potrzebuję dużo czasu, kochanie. – Uśmiechnęła się łobuzersko i mrucząc jak kotka, dodała: – Na śniadanie najzupełniej wystarczą mi proteiny! To powiedziawszy, zarzuciła sobie prześcieradło na głowę i zaczęła się zsuwać w dół dopóty, dopóki nie miała go w swoich rękach i ustach. Krew popłynęła mu szybciej w żyłach… Niech to, była naprawdę dobra! A w kilka minut później znalazła się na nim, ujeżdżając go jak dżokej. Zostało mu pięć minut na prysznic. Czekał już na dole, kiedy Ricky podjechał nieoznakowanym wozem patrolowym. Wsiadając do samochodu, klął w duchu samego siebie. Nadal zapomniał ją zapytać, czy ma na imię Molly, czy Maggie. Lori Kelly Corcoran skręciła na podjazd, przyglądając się staremu domowi na Alhambra Heights. Miejsce było świetne, a dom był jednym z tych wybudowanych przez założyciela miasta, Georgea Merricka, dla jego rodziny. Miał balkony, kominki, kręte schody, dwie kondygnacje i trzy sypialnie –
a wszystko wokół patia. Brakowało porządnej instalacji wodno-kanalizacyjnej i elektrycznej, ale gdyby miał takie proste cuda współczesnej techniki, nie byłoby jej na niego stać. A naprawdę kochała ten dom i mogła tylko mieć nadzieję, że Brendan z czasem także go pokocha. Na razie przyjazd tutaj mógł się okazać dla czternastoletniego chłopaka ciężką próbą. Nie widział przecież jeszcze tego domu, a ona była w środku tylko raz. Kiedyś sądziła, że nigdy nie wróci w okolice Miami – a już na pewno nie na stałe. Było to jednak, zanim dziadek zachorował. On nie zamierzał nigdzie wyjeżdżać. Tutaj były jego korzenie; jej matka, ojciec i brat także tu mieszkali. Prosiła dziadka, żeby przyjechał do Nowego Jorku, ale nie potrafił zostawić tych, których kochał i którzy także go kochali, nawet jeżeli zawsze miał do niej szczególną słabość. Nie powinno się wracać po raz drugi do domu – czy nie tak ludzie mówili? Ale oto znów tu była wbrew najszczerszym postanowieniom. I w jakimś sensie było cudownie, bo stęskniła się za starymi kątami. Kochała zieleń, domy w stylu śródziemnomorskim i art dèco, porastające wszystko bugenwille, pnące się po ścianach domów i murach, cały wygląd i atmosferę tego miejsca. Lubiła upał, słońce, łatwy dostęp do wody, a nawet, na tym etapie życia, bliskość rodziców i brata. No i dziadka, rzecz jasna. Będzie jej oczywiście brakowało Nowego Jorku, chociaż była zadowolona z nowej pracy; dostała zastępstwo w pierwszej klasie eksperymentalnej szkoły podstawowej, cieszącej się doskonałą opinią. Dotychczasowa nauczycielka, pani Linitz, miała urodzić za dwa tygodnie, więc już za tydzień, licząc od czwartku, Lori będzie codziennie uczyła dwadzieścioro siedmioro rozkosznych maluchów. Wyjeżdżając, zyskała jeszcze jedno źródło dochodów oraz możność dalszego rozwoju. Do tej pory projektowała na pół etatu dla dobrze zapowiadającego się duetu projektantek mody Yolandy Peters i Elizabeth Woodly – „Yoelle Designers”. Kiedy się dowiedziały, że Lori wraca do Miami, poprosiły ją o zaprojektowanie kompletnej kolekcji eleganckiej odzieży wakacyjnej dla klimatów tropikalnych i subtropikalnych. Tak więc wszystko się układało jak najlepiej; uwielbiała projektowanie strojów, uwielbiała też uczyć – i oto będzie mogła upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Została upoważniona do organizowania pokazów u niektórych spośród czołowych detalistów na tym terenie, a łatwy dojazd do Bal Harbour, Coconut Grove i Palm Beach oznaczał, że będzie miała mnóstwo okazji, aby to robić. Mogła zatem z radosnym podnieceniem myśleć o przyszłości. To oczywiste, że była podekscytowana. A także lekko zdenerwowana, trzeba przyznać. I wciąż rozgoryczona. Co było, minęło; życie poszło naprzód, ale pozostał uraz, jak blizna, która się nigdy nie zagoiła. Zapomnij o tym. Ciesz się życiem, beształa się w duchu. Obwiniała całe hrabstwo o coś, co się wydarzyło dawno temu, a to przecież idiotyzm. Mimo to… Nie była już dzieckiem, lecz dorosłą kobietą, miała swoje życie i udanego syna. Dziadek, jeden z najwspanialszych ludzi, jakich znała, potrzebował jej, a na dodatek, cała rodzina będzie w siódmym niebie. Powinna była wrócić już dawno i mieć w głębokim poważaniu tych, którzy byliby na tyle chamscy, aby jej dokuczać z powodu przeszłości. Chociaż to samo w sobie jest śmieszne, bo wszyscy z pewnością zapomnieli o tym, co było. To, co się wydarzyło w kamieniołomach tamtego dnia, pozostało jedynie relacją umieszczoną w pożółkłej gazecie zamkniętej w bibliotecznych archiwach.
Dla wszystkich prócz rodziny Mandy Olin, oczywiście. No i Blacków. – Mamo! Zejdź z obłoków na ziemię. Odwróciła się. Brendan spoglądał na nią z cierpliwością i rezygnacją dojrzewającego młodego mężczyzny. – Mamo, jesteśmy na miejscu, a to znaczy na ogół, że pora wysiąść z samochodu. Uśmiechnęła się i pokiwała głową. – Tak, oczywiście. No i co ty o tym sądzisz? – zapytała, spoglądając na syna, który siedział wpatrzony w dom. W jego wzroku malowała się powaga. Poczuła, jak budzi się w niej matczyna duma. Brendan był bardzo ładnym chłopcem. Odziedziczył jej jasnobrunatne oczy, ale włosy miał ciemne, podczas gdy ona była rudawą blondynką. W wieku lat czternastu był już o pięć centymetrów wyższy od niej, mierzącej metr sześćdziesiąt pięć. Lubił sporty, był wysoki i gibki, miał skoordynowane ruchy i uczył się też całkiem przyzwoicie. Popatrzyła na niego z nabożnym zachwytem. Jej podróż do Anglii przed laty zaczęła się od traumy i rozpaczliwego pragnienia ucieczki. Syn wynagrodził jej wszelkie przeżyte koszmary. – Brendan – zagadnęła go, pełna niepokoju – co sądzisz o tym domu? Wzruszył ramionami. – Jest… fajny. Wygląda trochę jak zamek. Tyle że nie ma wieżyczek. Ojej, on ma jednak coś jakby wieżę. Czy to wieża? Pokiwała głową z uśmiechem. – Tak, to wieża. W środku jest kręta klatka schodowa, prowadząca aż na samą górę, do małego pokoiku na tyłach domu. Nie wiem, czemu miał służyć, ale roztacza się z niego wspaniały widok na całą okolicę. Miałam nadzieję, że polubisz ten dom. Będzie z nim pewnie trochę problemów, ale… Ale dzięki Jan, która znalazła dla niej to miejsce, będzie miała dom, na który ją stać, w okolicy, którą lubiła, w pobliżu rodziców – ale nie za blisko – i niedaleko szpitala, w którym leczył się jej dziadek. – Wnieśmy nasze rzeczy do środka. Popracujemy przez kilka godzin, a w każdym razie do czasu, kiedy poczujemy, że za chwilę dostaniemy kręćka. Wtedy pojeździmy po okolicy, pójdziemy do Coconut Grove na obiad, a potem do kina. Brendan uśmiechnął się. – Chcesz mi pokazać wszystkie swoje ulubione miejsca z lat, kiedy chodziłaś do szkoły? – zapytał. – Może – mruknęła, spuszczając wzrok. Jak te kamieniołomy? – zakpiła z samej siebie. Nie. Zdecydowanie nie.
– No, dobra! – Brendan otworzył drzwi wozu. – Mamo, zobacz, co trzeba zrobić, żeby wysiąść: otwórz drzwi i wyjdź. Masz minę, jakbyś się bała, że zapadniesz się w ruchome piaski czy coś w tym rodzaju. – Ej, tu są ruchome piaski, w Evergaldes. Ruchome piaski, aligatory, mokasyny błotne, grzechotniki, węże koralowe, skorpiony… – To wszystko jest w tym domu? – zażartował. – No, no, jest fajniej, niż myślałem. – Everglades to jeden z najbardziej niezwykłych i najpiękniejszych przykładów środowiska naturalnego w całym hrabstwie – poinformowała go wyniośle – Zobaczysz, jak tam ładnie. Wybierzemy się w przyszły weekend. Brendan pokiwał głową, uciekając wzrokiem w bok, i wtedy przypomniała sobie, że dopiero co zostawił wszystkich swoich przyjaciół. Wycieczka może być bardzo przyjemna, bo Brendan uwielbiał jeździć z nią w różne miejsca. Pewnie zrobiło mu się smutno, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że może powiedzieć matce „tak”, bo nie ma żadnych życiowych planów na najbliższe tygodnie. Spojrzał na nią i uśmiechnął się, ukrywając fakt, że przeprowadzka mogłaby być dla niego traumatycznym przeżyciem. – W przyszłym tygodniu, mamo. Teraz musimy wysiąść z dżipa. – Ha, ha, ha! – rzuciła beztrosko. Wysiadła jednak z samochodu, a za nią Brendan. Z poczuciem winy uświadomiła sobie, że zastanawiała się nad tym krokiem i martwiła, czy sama zdoła się przystosować do starych śmieci, tymczasem Brendan był wciąż jeszcze dzieckiem. Ona miała tu przyjaciół. On nie. Liczyła jednak na to, że uda im się szybko rozwiązać ten problem. Przestraszyła się, kiedy poczuła go obok siebie i jego ramię obejmujące ją w talii. Uścisnął ją lekko. – Będzie dobrze, mamo. – Tak. Dzięki. Byłeś wspaniały – powiedziała łagodnie. – No, chodź, dziecko, bierzmy się do dzieła. Ale on już odszedł od niej i wziął się za wyciąganie swoich łyżworolek z tyłu dżipa. – No, chodź, mamo, bierzmy się do dzieła – powtórzył. Licząca około pięćdziesięciu pięciu lat, Kate Gillespie była szczupła i siwa. Najnowszy thriller Michaela Shaynea przyjęła z wdzięcznością, ale Sean odkrył, że tak naprawdę to jego magisterium z antropologii sądowej umożliwiło mu uczestniczenie w sekcji. Była w każdym calu profesjonalistką, komentując jego obecność, podobnie jak Ricky’ego, do małego mikrofonu przypiętego do białego kitla. Potem obeszła stół ze zmarłą i opisała ofiarę jako młodą kobietę pod trzydziestkę lub tuż po trzydziestce, mierzącą 167 centymetrów i ważącą około 57 kilogramów. Przyczyną zgonu zdawało się być uduszenie. Obrażenia i urazy szyi rzucały się w oczy, a wygląd sińców świadczył o tym, że musiały powstać przed śmiercią. Doktor Gillespie opisała stłuczenia i otarcia na całym ciele, łącznie z obrażeniami głowy: uszkodzoną czaszkę i kości twarzy. Pobrała próbki krwi,
płynów, włosów łonowych i poskrobała pod paznokciami ofiary. Jej asystent pobrał w tym czasie próbki błota, a potem ostrożnie zmył resztki krwi i brudu. W połowie delikatnych ablucji twarzy, zanim doktor Gillespie zdążyła wbić skalpel w ciało, Ricky jęknął głośno. Sean poczuł się słabo, jakby mu zabrakło tlenu w płucach. – O co chodzi? – rzuciła ostro doktor Gillespie, patrząc na Ricky’ego. Odchrząknął i spojrzał na Seana. – Znam ją. Znałem ją. My… – Urwał, a potem się otrząsnął i wciąż patrząc na Seana, powiedział: – Obaj ją znaliśmy.
2 Nie da się ukryć, że rozpakowywanie potrafi być uciążliwe jak wrzód na tyłku. O czwartej po południu Lori i Brendan byli zmęczeni i zniechęceni. Wobec tego Lori ogłosiła koniec na dzisiaj. Była zdumiona ogromem bagaży, zwłaszcza że większość rzeczy miała zostać dostarczona przez firmę przeprowadzkową oraz pocztą kurierską. Sama przywiozła znaczną część ubrań, część sprzętu sportowego Brendana oraz swoje portfolia i większość próbek materiałów do kolekcji strojów, nad którą aktualnie pracowała. Dom potrzebował centralnej klimatyzacji – teraz każde piętro miało odrębny system. Na parterze działała zresztą bardzo sprawnie, na szczęście, bo wyglądało na to, że czeka ich upalna wiosna. Brendan brał prysznic, a Lori właśnie wyszła z wanny, kiedy usłyszała na dole jakieś głosy. Owinięta w ręcznik, podeszła ostrożnie do drzwi. Razem z Brendanem mieli nazajutrz rano zabrać jej rodziców na śniadanie, więc się ich wcześniej nie spodziewała. Kiedy podeszła na palcach do schodów, Jan Hunt, stojąca u ich stóp, spojrzała właśnie w górę. – Cześć! – Cześć! – odpowiedziała Lori, kryjąc rozczarowanie. Tego wieczoru chciała spędzić trochę czasu tylko z synem, żeby się zaaklimatyzować, ale z drugiej strony, Jan była jej przyjaciółką. Prawdę mówiąc, po maturze przez jakiś czas nie utrzymywały ze sobą kontaktów, ponieważ Lori niemal natychmiast wyjechała do Londynu, a większość ich paczki wybrała się na studia. Natomiast kiedy Lori porzuciła Londyn dla szkoły w Nowym Jorku, Jan napisała do niej, że uciekła z ukochanym, aby wziąć ślub. I to z kim? Z Bradem Jacksonem. Prosiła o wybaczenie, a Lori ochoczo jej go udzieliła, bo w tym czasie już prawie nie pamiętała Brada. Małżeństwo przetrwało zaledwie dwa lata, ale Jan i Brad pozostali kochankami. Jan stwierdziła filozoficznie, że Brad dał jej Tinę, ich córkę. Lori potrafiła zrozumieć jej argumenty. Zwłaszcza kiedy poznała Tinę. Dziewczynka skończyła właśnie trzynaście lat i była zachwycająca. Miała, podobnie jak jej rodzice, ogromne niebieskie oczy, i włosy w odcieniu platynowy blond, jak jej ojciec. Nabrała już trochę kształtów i miała w sobie coś ujmującego. Po Jan, Lori była tego pewna. Niewiele zapamiętała, jeśli chodzi o Brada, ale „miły” był akurat tym przymiotnikiem, jakim by go nie określiła. – Chciałam, żeby dzieciaki się poznały! – zawołała Jan. Uśmiechnęła się i zaczęła wchodzić po schodach. – Już ich sobie przedstawiłam. Przyniosłam też gazetę – dodała, machając trzymaną w ręku „Miami Herald”. – Nawet nie wiedziałam, że dostałam gazetę. – Leżała na twoim trawniku. – Aha, to dobrze. Przepraszam cię na sekundkę, Jan, ale muszę się ubrać. – Och, daj spokój, przecież w szkolnych prysznicach nasze szafki sąsiadowały ze sobą! – Jan zaśmiała się rubasznie i ignorując prośbę przyjaciółki, wdrapała się na górę. Uściskała Lori, po czym wyciągnęła się na łóżku – jednym z paru mebli, które kupiła i kazała dostarczyć do domu – i czekała, podparta na
łokciu. – A niech cię, Lori, jak na trzydzieści dwa lata wyglądasz naprawdę świetnie! – stwierdziła, kręcąc głową. – No, ale jesteś wysoka. A wysocy zawsze wyglądają na chudszych. Z tym że ty i tak jesteś szczupła. Masz dobrą figurę. Ani śladu celulitu, choć poniekąd na to liczyłam. Lori uniosła brwi i zaczęła buszować po zaaranżowanej pospiesznie garderobie w poszukiwaniu sukienki na ramiączkach. – Mam celulit jak wszyscy – stwierdziła, kiedy włożyła ją przez głowę i upuściła ręcznik. – Przecież jesteśmy dopiero po trzydziestce. Nie można po nas oczekiwać, że się zaczniemy rozpadać. Poza tym, powinnyśmy chyba stawać się z wiekiem coraz doskonalsze, a nie tylko coraz starsze, prawda? Zauważ, co Jane Fonda zrobiła dla kobiet. I dla procesu starzenia się. – Ale trzydziestka to już z górki – stwierdziła Jan z westchnieniem, rozkładając leniwie gazetę. – Robią mi się zmarszczki i czasami moja twarz wydaje mi się pomięta i zmaltretowana. Zaczynam siwieć. Porobiły mi się też kurze łapki, które przecinają pryszcze – bo mnie wciąż od czasu do czasu obsypuje. Lori roześmiała się, a potem zasępiła, bo Jan sprawiała wrażenie poważnie zmartwionej, a przecież nigdy dotąd nie przejmowała się przesadnie swoim wyglądem. Była piękną kobietą o ciemnych włosach, rozjaśnionych teraz finezyjnymi pasemkami, błękitnych oczach i dorodnej figurze. – Sama wiesz, że wiek to rzecz względna. Moja mama nadal uważa Andrew i mnie za dzieci. A ty, Jan, wyglądasz fantastycznie. Lepiej niż kiedykolwiek – zapewniła przyjaciółkę. – Tak sądzisz? Byłaś zawsze w porządku wobec wszystkich, Lori. Dzieciaki potrafią być bardzo złośliwe, ale ty nigdy nie powiedziałaś o nikim złego słowa. Uroda i przyzwoitość. Wiesz, że nie znosiłam cię, zanim cię polubiłam? Byłaś chodzącą doskonałością, a zarazem miałaś odwagę, żeby być przy tym miłą! Szczerze mówiąc, w tamtych czasach musiałam się z tobą zaprzyjaźnić – inaczej zżarłaby mnie zazdrość. Lori skrzywiła się. – Jan, byłyśmy dziećmi. Nie rób ze mnie jakiejś Mary Poppins, bo nią nie jestem i nigdy nie byłam. Ale Bóg mi świadkiem, że jestem szczęśliwsza teraz, kiedy mam trzydzieści kilka lat niż w wieku lat nastu… – Teraz możesz tak mówić, bo twój nastolatek to chłopak, ja natomiast mam dziewczynkę. Kocham ją ponad życie, ale kiedy czasami na nią patrzę, dociera do mnie, że ona ma przed sobą cały świat, i czuję się wtedy zużyta i wykorzystana. To dla mnie nauczka. Jeżeli jeszcze kiedyś będę miała dziecko, to tylko rodzaju męskiego! – Jan otrząsnęła się i w jej oczach odmalowała się powaga. – Aha, skoro mówimy o mężczyznach… Nagle urwała i twarz jej pobladła. Lori zobaczyła, że przyjaciółka wpatruje się w gazetę, którą dopiero co przyniosła ze sobą. – O co chodzi? – Pamiętasz Eleanor Metz?
Lori potrząsnęła głową. – Musisz ją pamiętać! Na pewno ją pamiętasz, wiem, że tak – upierała się Jan. – Jak ktokolwiek z nas mógłby ją zapomnieć? – Nie przypominam sobie nazwiska Metz… – Zaraz, zaraz, Metz to jej nazwisko po mężu! Jestem pewna, że pamiętasz Eleanor. – Eleanor. Nie. Poczekaj, masz na myśli Ellie? – zapytała Lorie. – Tak. – A czemu pytasz? Coś się stało? Jan wciąż patrzyła na nią, blada jak kreda. – Jan? – Eleanor nie żyje! – Lubisz czytać? – zapytała Tina Jackson, owijając sobie wokół palca pasmo długich jasnych włosów i przyglądając się uważnie swojemu nowo poznanemu koledze, Brendanowi Corcoranowi. To zdumiewające, jak dobrze wszystko zdawało się w końcu układać. Była wkurzona na matkę, kiedy kazała jej przyjść tu i poznać jakiegoś dziwnego chłopaka z Nowego Jorku, kogoś bez pojęcia i przyjaciół. Rzecz nie w tym, żeby była wredna czy coś w tym rodzaju, tylko naprawdę miała dosyć dużo lekcji do odrobienia, poza tym była czirliderką, a następnego dnia występowała na meczu. Tymczasem matka zwykła traktować ją jako jednoosobowy damski komitet powitalny dla syna osoby spoza Miami, której sprzedała dom. Musiała przyznać, że dużo myślała o tym Brendanie Corcoranie. Jej mama przyjaźniła się od wieków z jego mamą, tu mieszkali jego dziadkowie, jego wuj i pradziadek, a on nigdy dotąd nie był w hrabstwie Dade. To bardzo dziwne. Ponadto urodził się w Londynie. Spodziewała się, że będzie mówił jak chłopaki z Oasis albo ta dziewczyna z zespołu Republica czy dawni Beatlesi. A on nie miał żadnego akcentu, nawet nowojorskiego, chociaż wychował się w Nowym Jorku. Tłumaczył jej potem, że tylko niektóre dzielnice nabyły ten akcent. Nowy Jork jest fantastyczny, powiedział. Tętniący życiem i zatłoczony bardziej, niż mogłaby sobie wyobrazić, pełen ludzi ze wszystkich stron świata. Ona natomiast była zdania, że nigdzie na świecie nie może być lepiej niż na Florydzie. Można tu jeździć na nartach wodnych, żeglować, nurkować, opalać się, pływać i bawić – niemal przez cały rok. Wytłumaczyła to Brendanowi, ale nie próbowała spierać się z nim o Nowy Jork, bo podobał jej się ten chłopak. Naprawdę jej się podobał. Był inteligentny, dowcipny, uprzejmy i przystojny. Nawet bardzo. Wręcz cudowny. Wysoki, smagły. Na jego widok serce jej szybciej zabiło. Miał wspaniały uśmiech, lekko schrypnięty głos i wyluzowany styl bycia. Nie będzie miał żadnych kłopotów z wpasowaniem się gdziekolwiek. Co to będzie, jak go zobaczą jej koleżanki! Zdecydowanie chciała zaklepać sobie prawo pierwszeństwa. Był wprawdzie zmęczony, bo przez cały dzień próbował zrobić z domu, do którego się wprowadzili, prawdziwy dom rodzinny, ale i tak był świetny. Chociaż był bez przerwy zajęty – głównie ustawianiem swojego odtwarzacza CD na półce na książki – przez cały czas z nią rozmawiał.
A teraz, nareszcie, zrobił sobie przerwę. Siedzieli razem na antycznej sofie kupionej razem z tym domem, popijając z puszek wodę sodową. Popatrzył na nią orzechowymi oczami – wielkimi, z drobinkami czystego złota. – Uwielbiam czytać – przyznał. Zaczęli o tym rozmawiać, bo przyniosła ze sobą książkę science fiction na wypadek, gdyby nie mieli sobie nic do powiedzenia. Niepotrzebnie, bo jak na razie, usta im się nie zamykały. – Widzisz te wszystkie pudła z napisem „Sprzęt sportowy”? – Aha? – To książki – przyznał z zakłopotaniem… – Tak naprawdę nie grasz w hokeja? – Gram – odparł ze śmiechem. – Albo raczej grałem – poprawił się, wzruszając ramionami. – Trudno powiedzieć, co teraz będę robił. – Zapisz się do mojej szkoły, to będziesz mógł grać, w co tylko zechcesz – zaproponowała. – To prywatna szkoła i nie ma aż tylu mięśniaków, żeby trenerzy mieli z czego wybierać. – Będę chodził do szkoły publicznej – powiedział. – No cóż – stwierdziła filozoficznie – jesteś wciąż w dobrej formie. To twój pierwszy rok, więc poważne treningi zaczną się później, w starszych klasach. Słysząc to, uśmiechnął się, wzruszył ramionami i odgarnął długi ciemny kosmyk, który opadł mu na jedno oko. – Kto wie? Zobaczymy – Ściszył głos, żeby matki nie usłyszały ich na górze. – Jaka szkoda, że nie będę chodził do twojej szkoły. – Wolałabym być w szkole publicznej – stwierdziła Tina. – Chociaż to nie ma znaczenia, bo mnóstwo moich znajomych do niej chodzi. Nadal spotykamy się w weekendy i czasami po szkole. Będziemy się wobec tego widywać i przedstawię cię masie ludzi. Na przykład w piątek wieczorem. Wybieramy się całą grupą do kina w Coconut Grove. Może chcesz pójść? – Jasne. – Wzruszył ramionami. – Do Grove… Mam nadzieję, że mama mi pozwoli. Tina uśmiechnęła się. – Moja na początku nie chciała o tym słyszeć. Grove to teraz rejon turystyczny, ale za czasów młodości naszych mam było inaczej. Mój tata uważa, że to jedno wielkie siedlisko wypalonych ćpunów i dilerów. – Naprawdę?
Roześmiała się. – Kręci się ich tam trochę, ale tak w ogóle jest w porządku. Mama za każdym razem wybierała się tam ze mną. Tylko pod tym warunkiem mnie puszczała. Teraz pozwala mi iść, jeżeli jesteśmy w grupie albo jest nas co najmniej piątka. Tylko do kina i na hamburgera, bo tam obowiązuje wieczorem godzina policyjna, wiesz o tym? Będzie bardzo zadowolona, jeżeli pójdę z tobą, bo wśród moich rówieśników jesteś najwyższym chłopakiem, jakiego znam. Mamie zawsze się wydaje, że dziewczyny są narażone na niebezpieczeństwo – powiedziała, krzywiąc się Tina. Brendan roześmiał się. – Pozwól, że cię oświecę: mamy martwią się także o synów. Moja mama zrobiła mi nawet mapę, gdzie wolno mi było bywać w Nowym Jorku, a gdzie nie. Trzeba dać jej kilka dni. Jestem pewny, że tutaj przygotuje mi taką samą mapę. – Nagle zaburczało mu w brzuchu. Patrzył na nią, czerwony jak burak, a potem oboje, jak na komendę, wybuchnęli śmiechem. – Przepraszam – mruknął. – Co ty na to, żebyśmy wyskoczyli na obiad? Umieram z głodu. – Lubisz makaron? – Jasne. – To dobrze, bo myślę, że pójdziemy do włoskiej restauracji w Coconut Grove. Jak zobaczysz to miejsce, zrozumiesz, co miałam na myśli. Aha… czytujesz może Michaela Shaynea? – Pewnie. To jeden z moich ulubionych autorów. – Wiesz, że on tu był? Podpisywał swoje książki w księgarni, jakieś dwie przecznice od tej restauracji. – Był tutaj? Myślałem, że gość nie spotyka się ze swoimi fanami. – Przypuszczam, że zamierza pokazać się kilka razy w związku ze swoją nową książką – powiedziała Tina. – Tak czy inaczej, był tu! – Uderzyła go lekko w ramię. – Punkt dla Miami! Brendan nie podjął zaczepki. Był zmartwiony, gdy sobie uświadomił, że ominęło go to wydarzenie. – Był tutaj, ale już wyjechał? – zapytał zawiedziony. – Kto go tam wie, gdzie jest w tej chwili. Ale ja też nie poszłam na spotkanie. Byłam na obowiązkowym zebraniu czirliderek. Musiałam. Michael Shayne zostawił trochę podpisanych egzemplarzy w księgarni, a ja mam kumpla, który pracuje tam w barku kawowym. Obiecał, że mi kilka odłoży, aż będę mogła po nie przyjść. Jak ci już mówiłam, Grove jest w porządku, mimo wszystko. Zjemy, pospacerujemy – i będzie fajnie. – Aha. – Patrzył na nią z uśmiechem, od którego zrobiło jej się gorąco. – Może będzie fajnie. – Uścisnął jej rękę, wstał i poszedł po kolejne pudło. Spojrzała na swoją dłoń i także się uśmiechnęła. Czuła, że zaczyna się zakochiwać.
– Nie żyje? Jak to się stało? – zapytała Lori. – Została zamordowana – odparła Jan, potrząsając głową, wpatrzona w gazetę. – Była z przyjaciółkami w klubie „The Stork” na South Beach, a potem wyszła. Jej samochód został na parkingu, a ciało znaleziono na bagnach w pobliżu Alligator Alley, za Fort Lauderdale. Przypuszczam, że ktoś chciał ją tam pogrzebać, ale wypłynęła na powierzchnię. To wszystko, co ujawniła dotąd policja. – Jakie to smutne, jakie okropne! – powiedziała Lori. Jan w milczeniu potrząsnęła głową. – Widywałaś ją ostatnimi czasy? – zapytała Lori. – Och… może kilka razy przez te piętnaście lat – odparła Jan. – Wyszła za mąż, rozwiodła się, wyszła za mąż, i znów się rozwiodła. Z tym ostatnim facetem rozstała się jakiś rok temu. Założę się, że policja będzie go przesłuchiwać; niezły z niego charakterek. O niej można powiedzieć to samo. – Jak to? Nie pamiętam niczego takiego. – Była trochę w typie Mandy. Potrafiła zachowywać się skandalicznie. Zawsze była miła, ale spisali ją za to, że tańczyła nago w fontannie, a innym razem została aresztowana za prowadzenie po pijanemu. Myślę, że szła w życiu na całość, szukając czegoś, czego nie mogła znaleźć. Ale – dodała Jan z cierpką miną – czy z nami wszystkimi tak nie jest? – Mimo wszystko to okropne. – Lori westchnęła. – Nie obchodzi mnie, w jakim tempie żyła. Nikt nie zasługuje na to, żeby zostać zamordowany – Nagle z całą wyrazistością powróciło wspomnienie Eleanor. Przyszła do kamieniołomów z Mandy, tego ostatniego dnia, kiedy jeszcze wszyscy byli razem. Przypomniała sobie, jak Ellie wyglądała w bikini i jak śmiejąc się, biegły z Mandy do wody. A później, z całą resztą… Kiedy Mandy wyciągnięto na brzeg i Sean nachylał się nad nią, rozpaczliwie próbując ją reanimować, wszyscy poza gliniarzami byli przekonani, że… – Masz rację – powiedziała z przeciągłym westchnieniem Jan. – To smutne i straszne. Mam nadzieję, że złapią tego gościa. Nie chcę powiedzieć, że Eleanor sobie na to zasłużyła czy coś w tym rodzaju. Rzecz w tym, że żyjąc w taki sposób, można się wpakować w tarapaty. Wygląda na to, że w dzisiejszych czasach każdy może się okazać maniakalnym zabójcą. Muszę przyznać, że lubiłam ten klub, ale ręczę ci, że moja noga nie postanie tam przez dłuższy czas. – Zostaniesz w domu i będziesz grzeczna jak aniołek? – Przynajmniej będę się trzymać z daleka od klubów i zrezygnuję z nocnych wypraw do miasta. Może zadzwonię do Brada i dowiem się, co ma w planie na kilka następnych weekendów. Lori uśmiechnęła się mimo woli. – Ach, tak! Zatem wiedza, jakiego rodzaju monstra można tam spotkać, sprawia, że stary mąż znów wydaje się dobry, tak? – Spojrzała znacząco na Jan.
– Pamiętaj, że to były mąż. Jednak kobieta ma swoje potrzeby, więc może będę dla niego miła przez jakiś czas – wyznała Jan. – Przerażająca sprawa. Z dołu dobiegł ich nagle przeraźliwy krzyk. Obie zastygły, wpatrując się w siebie, a potem Lori popędziła do drzwi i na dół po schodach. Jan deptała jej po piętach. Serce waliło jej jak młotem na myśl o tym, co się mogło stać. U dołu schodów zatrzymała się jak wryta, tak że Jan wpadła na nią z całym impetem. Brendan przeszukiwał pudło z płytami kompaktowymi, a Tina siedziała na sofie, niemal wyjąc ze śmiechu. Na widok Lori i matki zdumiała się, a potem szybko powiedziała: – Och, przepraszam, ale on mi właśnie opowiadał, że uwielbia The Monkees! Wyobrażacie to sobie? Lori usiadła ciężko na schodach. Brendan spojrzał na matkę. Wyraźnie jej ulżyło, że był zadowolony i dobrze się bawił z Tiną. Bo niby czemu nie? Dziewczyna była wyjątkowo ładna, a przy tym miła. – Ona nie ma gustu, mamo. Przepraszam, pani Jackson. – The Monkees? – prychnęła Jan, patrząc na Lori, gotowa bronić córki. – Funkcjonuję pod moim panieńskim nazwiskiem, Hunt – zwróciła się do Brendana – ale możesz mi po prostu mówić „Jan”. – Tak, proszę pani – odparł uprzejmie Brendan. – Mamo, umieram z głodu – dodał. – Czy jest możliwe, żebyśmy w najbliższym czasie pojechali coś zjeść? – Oczywiście – powiedziała Lori, spoglądając na Jan. To absurdalne, uznała, że krzyki śmiejącej się Tiny wpędziły je w panikę. Popatrzyły po sobie nieco skonfundowane, w niemym porozumieniu, że przy dzieciach spróbują zapomnieć o morderstwie ich dawnej koleżanki. Nawet gdyby obie miały się z tym czuć nieswojo. – Tak, jedziemy na obiad, ja stawiam – powiedziała Jan, przenosząc wzrok z Lori na Brendana i znów na Lori. Zmusiła się do uśmiechu i radosnym tonem dodała: – Zarobiłam niezłą prowizję na tym domu. – Dobrze, możesz nam postawić. Dokąd jedziemy? – zapytała Lori. – Do Coconut Grove. Jest tam taka mała włoska restauracyjka. Nowa, otworzyli ją, kiedy cię tu nie było. Lori kątem oka zauważyła, że Tina trąciła Brendana łokciem. Najwyraźniej wiedziała, dokąd jadą, i była zadowolona. – Ja stawiam – ciągnęła Jan – ale myślę, że powinniśmy pojechać w dwa samochody. Ty i Brendan będziecie chcieli pokręcić się tam trochę dłużej, a ja będę musiała podrzucić umowę, jeżeli ten stary pryk dojrzał do tego, żeby ją podpisać. Dużo się tu zmieniło przez piętnaście lat. Poczekaj, a się przekonasz! – W porządku. Pójdę tylko na górę po torebkę – powiedziała z roztargnieniem Lori. Jan poszła za nią na piętro.
– Lori? – Tak? – Dziwnie się zachowujesz. Czy coś ci się nie podoba? Lori wzięła z łóżka torebkę i ruszyła z powrotem ku drzwiom, marszcząc brwi. – Nie zachowuję się dziwnie. – Byłaś taka blada, kiedy mówiłam o obiedzie. – Och… no cóż, myślę o Eleanor. – Wiem, ale przecież żadna z nas już się z nią nie przyjaźniła. Ty nie kontaktowałaś się z nią od piętnastu lat, a ja przez ten czas widziałam ją może ze trzy albo cztery razy. – Mimo to… – Lori, nie możemy brać sobie wszystkiego do serca. Zawsze się martwiłaś o innych, ale powinnaś była się nauczyć, że tak nie można. Życie to nie bajka. – A potem się i tak umiera, prawda? – rzuciła sucho Lori. – Prawda. Nieszczęścia się zdarzają. Sporo osób, z którymi chodziłyśmy do szkoły, nie żyje. Petey Fitzhugh umarł w końcu na tę swoją hemofilię. A Larry Gonzalez zmarł w wieku lat dwudziestu siedmiu na raka. Tak to już jest. – Ale Ellie została zamordowana – przypomniała jej Lori. Popatrzyły po sobie i Lori pomyślała, że być może obie miały na końcu języka: tak samo jak Mandy! Żadna z nich nie wypowiedziała jednak tych słów, choć zawisły one pomiędzy nimi jak miazmat. Ale wtedy, dawno temu, im, dzieciakom nie przyszłoby do głowy, że Mandy została zamordowana; to raczej gliniarze w to wierzyli i prokuratura okręgowa wystąpiła z oskarżeniem. – Mamo! – ponaglił Brendan. Zabrzmiało to żałośnie. Chłopak umierał z głodu. Jan miała rację. Jej serce nie powinno krwawić z powodu każdego zła, jakie się wydarzyło na świecie. – On musi być okropnie głodny – nie zrobiliśmy jeszcze zakupów. Mam mleko, kawę, sok pomarańczowy, wodę mineralną, i to wszystko. Zbierajmy się. – Racja, zbierajmy się – przytaknęła Jan. – Tyle że… – mruknęła Lori. – Że co?
– Tyle… czy tam jest bezpiecznie? – spytała półgłosem. Jan westchnęła. – Kochanie, tam, gdzie jedziemy, aż roi się od turystów. Fantastycznie. Nie chcesz chyba tuż po przeprowadzce popaść w paranoję! Ja nawet pozwalam Tinie włóczyć się po Grove w weekendy z przyjaciółmi, byle tylko trzymali się głównego traktu. Na ulicach jest przez cały czas pełno policji. Ellie została porwana z klubu na South Beach, gdzie pewnie próbowała podrywać facetów. – Może jestem po prostu przeczulona – przyznała Lori, ale po wyjściu z domu pomyślała, że jej pierwszą inwestycją będzie porządny system alarmowy. Przeczulona. Tak, to było to. Mieszkała w Miami, Londynie i Nowym Jorku – a wszystko to przecież wielkie miasta. Miejsca, gdzie człowiek uczy się być cwany, i gdzie morderstwa zdarzają się o wiele za często. Zatem morderstwo w Miami nie powinno nikogo dziwić… Tyle że… Jego ofiarą padła ich dawna koleżanka. Dawna koleżanka, której nie widziała od piętnastu lat. Powinna więc sobie odpuścić… Pomyślała, że chyba jej się to nie uda, a z drugiej strony, dobrze będzie gdzieś wyjść. Przejażdżka znajomymi ulicami, które przestały już być takie znajome, odciągnęła uwagę Lori od tego, co przydarzyło się Eleanor. Rzeczywiście, zaszło tu wiele zmian. Coconut Grove stało się miejscem ruchliwym i tętniło życiem nawet w poniedziałkowy wieczór. Zawsze była to modna dzielnica i taka też pozostała, z masą małych sklepików sąsiadujących z eleganckimi magazynami popularnych sieci handlowych. Nie mogła się nadziwić tym wszystkim nowym budynkom w okolicy i masie samochodów oraz ludzi. Autobusy wycieczkowe parkowały na Main Street przed restauracją „Planet Hollywood”. Wokół mówiono tyloma językami, że równie dobrze mogłaby sobie wyobrazić, że jest w Nowym Jorku. Wybrana przez Jan włoska restauracyjka była najwyraźniej bardzo dobra, bo nie było wolnych miejsc. Z lokalu po przeciwnej stronie ulicy dochodziła muzyka, trąbiły klaksony, gdy ludzie próbowali przechodzić przez zakorkowane ulice, tak że czekając na stolik, musieli podnosić głos, żeby się usłyszeć. Kiedy ich posadzono, Jan przedstawiła Lori wszystkim pracownikom restauracji, przechodzącym obok ich stolika. Dobrze zrobiła, jak się okazało, bo jej pager zadzwonił prawie natychmiast i zaraz znikła, aby zatelefonować. Potem wróciła i przeprosiła, ale zaczęła się zbierać. – Tina, odwiozę cię do domu – oznajmiła. – Przecież mama może ją odwieźć – zaprotestował Brendan. – O ile nie będzie miała nic przeciwko temu – dorzuciła z miłym uśmiechem Tina. – Mówiłaś przecież, że masz mnóstwo zadań domowych i milion rzeczy do zrobienia dziś po kolacji.
– Myślę, że nic się nie stanie, jak zostanę trochę dłużej – powiedziała Tina, rumieniąc się lekko. Lori pochyliła głowę, ukrywając uśmiech. Tina bała się, że Brendan Corcoran może się okazać dziwakiem albo idiotą, ale na wyraźne życzenie matki zgodziła się przyjść i go przywitać, a nawet być miłą. Szybko odkryła, że jest inteligentny i czarujący. – Z przyjemnością odwiozę ją do domu i na pewno się nie spóźnimy – zwróciła się do Jan. – Pomyśl tylko, ile dla mnie zrobiłaś. – Sprzedałam ci dom. – Przypilnowałaś, żeby dostarczyli meble i podłączyli telewizję kablową, i tylu innych obrzydliwie przyziemnych rzeczy – przypomniała jej Lori. – Dobrze już, dobrze. Ciao, dzieciaki! – rzuciła Jan i ulotniła się. Jedzenie było wyśmienite, obsługa na najwyższym poziomie, mimo to, kiedy skończyli, Lori głowa pękała z bólu. Tina opowiadała Brendanowi o rozmaitych sklepach ulokowanych w dwóch tutejszych centrach handlowych i o niektórych miejscach na Main Street i w bocznych uliczkach. – Pewnie chcielibyście się trochę przejść – powiedziała Lori. – Przykro mi, ale jestem kompletnie wykończona. – Mógłbym tylko wpaść do tej dużej księgarni na Mayfair? – zapytał Brendan, spoglądając na nią błagalnie orzechowymi oczymi. – Tina mówi, że Michael Shayne tu był i zostawił w księgarni podpisane egzemplarze swojej najnowszej książki. – Możemy tu wrócić. – Już ich nie będzie – powiedział Brendan. Lori westchnęła. Lubiła czytać, kiedy tylko miała czas, chociaż Michael Shayne był akurat zbyt przerażający jak na jej gust. Mimo to cieszyła się, że Brendan tak dużo czyta, i zawsze popierała jego książkowe zainteresowania. – Dobrze. Idźcie tam i… – W księgarni jest barek kawowy. Może dałaby nam pani dziesięć minut, a potem byśmy się tam spotkali? – zapytała z nadzieją w głosie Tina. Lori uśmiechnęła się. Był poniedziałkowy wieczór, jutro rozpocznie się kolejny dzień szkolny. Chociaż nie dla Brendana. Pewnie na ulicach nie kręci się zbyt wiele młodzieży. Tina musiała jednak wiedzieć, że część jej znajomych będzie w tej okolicy – w kinie, na zakupach albo w barze hamburgerowym na Main Street. – Piętnaście minut. Co wy na to? Ale Brendan, naprawdę… – Piętnaście minut. Będziemy gotowi – obiecał jej syn.