kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Graham Heather - O zachodzie słońca - (01. Za wszelką cenę)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :976.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
G

Graham Heather - O zachodzie słońca - (01. Za wszelką cenę) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu G GRAHAM HEATHER Cykl: Za wszelką cenę
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 311 stron)

Heather Graham O zachodzie słońca

PROLOG 30 maja 1865 Kentucky Droga do domu - Bill, popatrz, popatrz! To on! Kapitan Malachi Slater! Malachi ściągnął wodze i nieco zaskoczony wpat­ rywał się w drogę, mającą zaprowadzić go do miejsca, które, chwilowo przynajmniej, mógł nazwać swoim domem. A tymczasem dalej jechać nie sposób. W po­ przek drogi ustawiono wóz, na którym siedziało dwóch młokosów w mundurach Unii, jeden z nich czymś bardzo przejęty. Widok żołnierzy nie powinien go dziwić, w końcu tę wojnę wygrali Jankesi i wszędzie ich teraz pełno. Ale jeden powód do niepokoju był. Bo niby skąd ten chłopak zna jego nazwisko? Stopień - to co innego. Mógł dojrzeć, choć złoto na pagonach szarego płasz­ cza prawie jest wytarte. Ale nazwisko?

6 A chłopak dalej coś krzyczy. - Stać! Nie ruszać się! Kapitanie Slater! Jest pan aresztowany! Oszalał. - Aresztowany?! - huknął Malachi głosem raso­ wego dowódcy. - Co, u diabła, tu się dzieje? To wy nie wiecie, że wojna się skończyła? - Tak, ale... - Co „ale"?! - Pana ścigają za morderstwo. - Za jakie morderstwo? Rozumiem, że nie darzy­ cie Rebów1 zbyt wielkim zaufaniem, ale ja jestem kapitanem kawalerii, walczyłem w regularnym woj­ sku, według wszelkich zasad sztuki wojennej. - Na tych listach gończych, co porozklejali wszę­ dzie, nie ma ani słówka o kawalerii. Napisali, że pan i pańscy bracia, razem ze swoją bandą, najeżdżaliście na Kansas. Mordowaliście niewinnych ludzi! Jest pan aresztowany, kapitanie Slater! Kansas? Do diabła! Był w Kansas, owszem, ale tak dawno, że prawie nie pamiętał. A Cole... Tak. Cole był tam, pod koniec wojny. Stoczył samotną walkę z łotrem, który zabił mu żonę, jego pierwszą żonę. Malachi był wtedy daleko, nie zbliżył się nawet do granicy Kansas. Czyli to absurd... Ale nie największy. Bo jakże można, na Boga, oskarżać Cole'a o morderstwo?! 1 Reb, Johnny Reb - popularna nazwa żołnierza kon­ federata.

"7 Wygląda na to, że ktoś zagiął parol na braci Slaterów. Zawadzają tak bardzo, że ten ktoś nie wahał się nawet nazwać ich bandą Slaterów. I chce mieć ich wszystkich, wszystkich trzech, nawet naj­ młodszego, Jamie'ego. A te żółtodzioby nie popuszczą... Psiakrew! Oni będą strzelać! Bo teraz obaj, jak na komendę, sięgnęli do ładownic. Jakie to szczęście, że ma przy sobie broń. Szablę u boku i kolta w olstrach, przykrytych połą długiego płaszcza. - Przykro mi, chłopcy, ale nic z tego nie będzie. Niech ich szlag! Mają pietra, widać to po oczach. Ręce im się trzęsą, połowę prochu rozsypali, ale pchają te ładunki do luf, pchają... - Do cholery! Co wy sobie wyobrażacie, smar­ kacze? Mleko jeszcze pod nosem... Nic. Rzucili tylko spłoszone spojrzenia i dalej dłubią przy karabinach, mamrocząc do siebie. - Hunk? Bierzesz go? - Nie, nie, jeszcze nie załadowałem. Psiakrew, myślałem, że ty już jesteś gotowy. Malachi westchnął. - Chłopcy! Ja naprawdę nie chcę mieć was na sumieniu. - Na pana głowę wyznaczono wysoką nagrodę! - krzyknął Bill. - Hayden Fitz z Kansas rozpowiada dookoła, że wszystkich braci Slaterów osobiście za­ prowadzi na szubienicę. Chyba, że ktoś ich wcześniej powystrzela! Malachi zaklął.

o - Czy do was nie dociera, że wojna się skończyła? Mam dość zabijania. Najpierw uganiałem się za jayhawkerami2 z Kansas, potem przez całą tę wojnę byłem żołnierzem. Jestem już tym wszystkim choler­ nie zmęczony. Naprawdę nie chcę was zabijać. Nie rozumiecie tego? Spojrzeli na niego, owszem, ale karabiny mieli już załadowane. I Bill celował do niego. Nie było na co czekać. Zeskoczył z konia. Srebrzys­ ta klinga błysnęła w słońcu. Jednym susem był na wozie. Posiekać smarkaczy na kawałki! Ale po coś Naprawdę - po co? Niech dorosną do wieku, kiedy człowiek ma więcej rozsądku. Rąbnął Billa w rękę, karabin poleciał na ziemię. - Uciekaj, Bill! - krzyknął Hunk. Teraz on złożył się do strzału. Malachi znów zaklął i zeskoczył z wozu. W sekun­ dę był w siodle. Gniada klacz wiedziała już, o co chodzi. Ruszyła z miejsca galopem, prosto na wóz. Odbiła się potężnymi nogami, pofrunęła. Gdy była w górze, idealnie tuż nad przeszkodą, Malachi poczuł w nodze przeszywający ból. Ten dureń, Hunk, jednak strzelił. Klacz pokonała przeszkodę, teraz rwała przed siebie. Ściągnął lekko jedną wodzę, żeby zmieniła kierunek i biegła w stronę drzew. Noga bolała coraz bardziej, czuł, że zaczyna słabnąć. Pochylił się, przy­ warł do ciepłej końskiej szyi. 2 Jayhawkerzy, zwani też czerwononogimi- bandy rabu­ siów z Kansas, grasujące na pograniczu Kansas i Missouri, występujące rzekomo w obronie interesów Północy.

9 - Biegnij, Heleno, biegnij. Dobra kobyłka... W iluż to bitwach niosłaś mnie na swoim grzbiecie... Zatrzymała się nad strumieniem. Malachi, już na wpół przytomny, z wielkim wysiłkiem przeło­ żył nogę przez siodło. Upadł ciężko na ziemię, przeturlał się i tuż przed sobą zobaczył połyskującą taflę. Woda... Pił i pił, wciąż było mało. Pojękując cicho, przewrócił się na plecy. Nie. On nie ma już nogi, tylko kawał rozpalonego żelaza. Kula weszła głęboko. A je­ chać trzeba, i to zaraz, żeby jak najszybciej ostrzec Cole'a. Na nic zdała się siła woli. Powieki same opadły. Jakby zasnął, ale dalej widział przed sobą strumień, teraz otulony gęstą białą mgłą. Ból znikł, bez wysiłku podniósł się z ziemi i zrzucił z siebie brudny znoszony mundur. Kilka ostrożnych kroków po przybrzeżnych kamieniach, już mógł zanurzyć się w cudownie chłodnej wodzie. Mgła znikła, dzień był piękny. Słońce z góry zsyłało złociste promienie. Nie czuł zapachu prochu, nie słyszał jęków konających. Ptaki śpiewały, a on płynął, płynął, rozkoszując się mok­ rym chłodem. Nagle zobaczył na brzegu...anioła. Wiotka postać kobiety, okrytej tylko peleryną ze złocistych loków. Afrodyta, zrodzona z iskrzącej się słońcem wody. Smukła, strzelista. Twarz rzeźbiona w kości słoniowej, oczy jak skrawki nieba, uwięzione wśród gęstych ciemnych rzęs. Usta przypominające pąk róży, takie właśnie różowe. Skinęła białą dłonią. Szedł ku niej, rozbryzgując

10 wodę. Pragnął dotknąć jej, tego boskiego ciała, pieścić pocałunkiem i wyznać szeptem, że jest jego Kirke, czarodziejką, a on jej Odysem. Kusiła obietnicą roz­ koszy nieziemskich... I była dziwnie znajoma. Nagle zakrztusił się. Otworzył oczy. Jedyną Kirke, jaką ujrzał, była wierna klacz. Rżała cichutko, aksamitne chrapy do­ tknęły jego mokrego policzka. Podniósł się z trudem. Ubranie było dziwnie ciężkie. Mokre, a więc stracił przytomność i wpadł do wody. Gdyby nie sen, gdyby nie złotowłosa bogini, byłby się utopił. Dotknął policzka. Chłodny. Woda wyciągnęła gorączkę. Można ruszać w dalszą drogę. Wiedział, że nie przysłuży się to rannej nodze, ale nie mógł czekać. Wsiadł na konia, zebrał wodze. - W drogę, Heleno! Koń ruszył w noc. - Jedziemy na zachód, do domu, Heleno. Tylko... Czy my mamy jeszcze jakiś dom? Takie miejsce, gdzie możemy czuć się bezpiecznie? Tyle lat... Tyle lat tej przeklętej wojny i nadal nie jest spokojnie. Ten dzieciak mnie postrzelił. Dzieciak, któremu matka powinna jeszcze przypominać, żeby porządnie wy­ szorował uszy. Ta noga boli mnie, Heleno, oj, boli. A wiesz, co mi się jeszcze przydarzyło? Miałem sen, śniła mi się złotowłosa bogini, przepiękna! Kusiła mnie, Heleno! Kto by pomyślał... Potrząsnął głową. Helena parsknęła, jakby zanie-

11 pokojona, czy jej pan, słaby na ciele, nie osłabł także na umyśle. - A może i tak - przyznał zgodnie Malachi. - Chyba mi się w tej głowie trochę pomieszało... Helena szła równym stępem, a on rozmyślał. Naturalnie, że o tej bogini, która narodziła się w jego nieprzytomnej głowie. Marzenie senne... Nie, on ją gdzieś widział. Te włosy złociste, kędzierzawe... Przypominała mu Kristin, żonę Cole'a. Ale to nie była Kristin, to była... Zdumiony swym odkryciem, bezwiednie zbyt mocno szarpnął wodzami. Zdezorientowana klacz zakręciła się w kółko. - Ho, ho, Heleno, już dobrze, przepraszam - po­ wiedział czule, klepiąc ją po szyi. - Idź, kochana, idź sobie spokojniutko do przodu. Złotowłosa czarodziejka, Kirke kusząca to... Shan- non! Młodsza siostra Kristin. Nieznośna, rozhukana, krnąbrna i pyskata. Od pierwszej chwili, gdy ją poznał, ręka go świerzbiła, żeby tej dzikusce porząd­ nie przyłożyć. Ale to była Shannon. Jej włosy, jak złociste runo, okrywały zwiewną postać, jej oczy, leciutko przy­ mglone, przyzywały do siebie, a usta, różowe, składa­ ły się do szeptu pełnego słodkich obietnic. Paradne! Był pewien, że po przebudzeniu utracił swą kusicielkę na zawsze. A tymczasem jedzie właś­ nie do niej, małej złośnicy, tego diabła w spódnicy, który wcale go nie przyjmie z otwartymi ramionami. O, nie! Raczej przywita go z koltem w ręku, wycelo­ wanym prosto w jego serce.

12 - Nie ma się czym przejmować - szepnął do swej wiernej towarzyszki. - Najważniejsze, Heleno, żeby ta przeklęta wojna wreszcie się skończyła. Daj Boże, żeby skończyła się naprawdę.

ROZDZIAŁ PIERWSZY 3 czerwca 1865 Pogranicze stanu Missouri Ranczo McCahych Tam ktoś jest. Ktoś, kto na pewno nie powinien tam być. Shannon McCahy poczuła to każdym nerwern. Wyszła pod wieczór na werandę i oparta o biały filar zapatrzyła się na nieprawdopodobnie piękny zachód słońca. Niebo słało na ziemię całą gamę czerwonych odcieni, było cicho, cichusieńko, tylko łagodny, przesycony wilgocią wietrzyk muskał twarz. Cały świat, syty wiosną, zdawał się szeptać to samo, co ludzie. Wojna się skończyła. Nadszedł czas pokoju. Ona czuła się częścią tego świata. Też była pach­ nąca i ładna. Z włosami upiętymi w kok tuż nad karkiem i w sukni aksamitnej, z dużym koronkowym kołnierzem zasłaniającym dekolt. Bo one, Kristin

14 i Shannon, nadal przebierały się do kolacji, choć w tych czasach wydawało się to dziwactwem. Ale przebierały się, jakby świat się nie zmienił i papa nadal tu był. Do stołu zasiadały w wytwornych sukniach, popijały wino małymi łyczkami - jeśli tylko miały wino - i niespiesznie spożywały wieczor­ ny posiłek. Potem przechodziły do salonu. Kristin grała na szpinecie, a Shannon śpiewała. Z uporem pielęgnowały drobne przyjemności. Było ich przecież tak niewiele! Shannon McCahy rosła w cieniu wojny. Pierwsze strzały, wymierzone w Fort Sumter, zwiastujące początek wielkiej wojny między Południem a Północą, padły w kwietniu 1861 roku. Ale tu, na pograniczu Missouri i Kansas, walki rozgorzały o wiele wcześniej. Jayhawkerzy z Kansas najeżdżali na Missouri, nękając i mordując właścicieli niewolników, każdego zresztą, kto opowiadał się za Południem. Południe w odwecie zrodziło bushwha- ckerów - niesubordynowane oddziały żołnierzy, sieją­ ce śmierć i zniszczenie w Kansas. Shannon McCahy była jeszcze dzieckiem, gdy w Missouri po raz pierw­ szy pojawił się John Brown. Fanatyk, który w imię religii gotów był mordować. Nie minęło wiele czasu i John Brown, za swój sławetny napad na arsenał w Harper's Ferry, powędrował na szubienicę. Shannon McCahy nie pamiętała już, jak to jest, kiedy nie ma wojny. A teraz? Czy to naprawdę koniec? Jedno już się stało. Ziemia nie drży od huku dział, karabiny i pis­ tolety zamilkły, żadna szabla nie ma prawa ciąć ze straszliwą siłą. Żołnierze powracają do domów. A ko-

15 biety w całym kraju czekają. Matki i siostry, żony i kochanki. Wychodzą przed dom, wypatrują oczy i modlą się. Boże, daj, żeby on z tej wojny powrócił... Shannon nie wypatrywała nikogo. Była w sytuacji luksusowej, wiedziała bowiem, że jej narzeczony nie żyje. Nie wiedziała jednak, gdzie go pochowano. Jedynie wyobrażała sobie, jak grudki ziemi spadają na trumnę. Jedna, druga... Głuchy dźwięk i każda z tych grudek zamrażała kawałek jej serca. Ta wojna była taka chciwa krwi. Papa też odszedł, zamordowali go buskwhackerzy z bandy Zeke'a Mo­ reau, który odłączył się od Quantrilla i jeździł ze swoimi ludźmi. Zeke wrócił na ranczo latem 1861 roku. Przyjechał po Kristin, siostrę Shannon. Ale tego samego dnia przejeżdżał tamtędy Cole Slater. Cole ocalił Kristin, ocalił wszystkich. Nawet ożenił się z Kristin, dał jej swoje nazwisko, żeby chroniło ją przed bushwhackerami. Wojna toczyła się dalej i obie siostry, jak na ironię losu, zostały uwięzione przez Jankesów. Za udzielenie schronienia Cole'owi Slate- rowi, który jeździł kiedyś z Quantrillem. Zabrano wtedy wiele kobiet. Przetrzymywano je w starym, rozwalającym się domu. Rudera zawaliła się, Shan­ non uratował młody jankeski oficer, Robert Ells- worth, bardzo przystojny i pełen zalet. Shannon zakochała się po raz pierwszy w życiu i na krótki czas uwierzyła w swoje szczęście. Na krótki czas, bo niebawem buskwhackerzy zamordowali kapitana Ro­ berta Ellswortha. Banda Zeke'a Moreau jeszcze raz najechała na ranczo McCahych. Po raz ostatni, bo wkrótce zjawiły

16 się tam również dwa oddziały kawalerii. Bracia Slaterowie przywiedli chłopców w szarych mun­ durach, a Matthew McCahy - chłopców w mun­ durach niebieskich. Przez jedną słodką chwilę nie było Północy i Południa, tylko wspólna walka, ramię w ramię, przeciwko bandytom i okrutnemu bez­ prawiu. Wojna się skończyła. Ziemia nie drży już od huku dział. Skończyła się, ale nie w sercu Shannon, nie w jej pamięci. Ona nigdy nie zapomni... Nagle drgnęła. Koło stajni znów coś się poruszyło, jakby ktoś przemknął. Tam ktoś jest. Wsunęła się za filar. - Cole! Kristin! Zabrzmiało jak szept. Odchrząknęła, zawołała trochę głośniej. Cisza. Dlaczego? Powinni być w do­ mu, i siostra, i jej mąż. Co robić ? W sieni, tuż za drzwiami, nad szafką, wiszą dwa sześciostrzałowe kolty. Cole powiesił je tam, kiedy dotarła do nich wieść o zawieszeniu broni. Shannon asystowała przy tym wieszaniu. Po rozgromieniu bushwhackerów Zeke'a, Malachi i Jamie Slaterowie odjechali jeszcze tego samego dnia wieczorem. Wrócili na wojnę, nie wiedząc, że pod­ pisano już zawieszenie broni. Matthew został, musiał wylizać się z ran. Radosną nowinę przyjął bez wybuchu radości. Mówił, że zawieszenie broni to nie wszystko, a ta wojna wygasać będzie długo, bardzo długo. Potem wrócił do swego oddziału. Cole został, choć dobrze wiedział, że ktoś, kto kiedyś nawet tylko przez krótki czas jeździł z Quantrillem, nie może czuć

1 7 się teraz bezpiecznie w Missouri. Ale Cole bał się zostawić siostry McCahy same. Chciał zaczekać z wyjazdem do powrotu Matthew, a jego starzy przyjaciele obiecali, że gdyby działo się coś niedo­ brego, zawiadomią go natychmiast. Kiedy Cole wieszał te swoje kolty, próbował przekonać Shannon, że teraz należy już inaczej myśleć niż dotychczas. - Większość mężczyzn, którzy wracają z wojny, to przyzwoici ludzie - prawił Cole, wbijając gwóźdź w ścianę. - I ci w szarych mundurach, i ci w niebies­ kich. Walczyli w obronie swoich ideałów, teraz marzą tylko o jednym - wrócić do domu i znów zbierać plony ze swoich pól, otworzyć sklepy, prowadzić interesy. Chcą znów obejmować żonę i brać swoje dzieci na ręce. Jednym słowem... wylizać się z ran i zbudować jakąś przyszłość. Teraz wielu takich mężczyzn będzie przechodziło przez nasze ranczo, Shannon. Spragnionych, zgłodniałych. A my będzie­ my pomagać im wszystkim, zarówno tym szarym, jak i tym niebieskim. - To po co wieszasz te kolty? - spytała Shannon, której trudno było nawet pomyśleć, że mogłaby podać wodę jakiemuś konfederatowi. Przecież to konfederaci utworzyli bandy bushwhackerów, opraw­ ców, którzy zamordowali Roberta Ellswortha. - Dlatego, że niektórym ludziom wojna okaleczy­ ła duszę. Tacy ludzie są nadal bardzo niebezpieczni, a nie brakuje ich i wśród Rebów, i wśród Jankesów. Musisz być bardzo czujna. Ale tylko wtedy, gdy zauważysz, że robi się groźnie, strzelaj bez wahania.

18 - Naturalnie, Cole. Przecież umiem strzelać. - Wiem. Ale zależy mi też, żebyś używała broni z umiarem i nie strzelała do Bogu ducha winnego farmera tylko dlatego, że nosi szary mundur. - Nie przesadzaj! Na ranczu byli już konfederaci i jakoś darowałam im życie, a nawet ich karmiłam. - Ale nie sprawiło ci to przyjemności, prawda? - Cole! Chyba nie uważasz mnie za osobę po­ zbawioną ludzkich uczuć! - Naturalnie, że nie, Shannon. Ale ta wojna nie oszczędziła nikogo z nas. Spojrzał na nią, z jakąś taką wielką zadumą i w milczeniu pokręcił głową. A więc jednak jej nie dowierzał. Bał się, że zapiekła w swoim żalu gotowa jest popełnić głupstwo. Południe zostało rzucone na kolana, ale Cole wiedział doskonale, że Shannon tej wojny nie zapomni nigdy. Będzie nosić w sercu wspomnienie o Robercie, odważnym, szlachetnym, o jego miłości, czystej i łagodnej. I przenigdy nie wybaczy, że zadano mu tak okrutną śmierć. Nie była na jego pogrzebie, ale dowiedziała się, dlaczego nie wystawiono otwartej trumny. W trumnie nie było całego ciała Roberta Ellswortha. Nie zdołano odnaleźć wszystkich jego szczątków. Na ten pogrzeb Shannon nie pojechała, bo była nieprzytomna z rozpaczy. A potem stała się twarda, jakby skamieniała. Ale Cole się mylił. To nieprawda, że wszystkie uczucia w niej wygasły. Jej serce, choć zlodowaciało z bólu, biło nadal. Żal nie odebrał jej rozumu. Nie zamierzała zabijać każdego, kto nosił szary mundur. Ale wiedziała, że będzie strzelać bez wahania do tych

19 bestii, które Robertowi i jego ludziom zadały tyle cierpienia. Cole po tej ich pamiętnej rozmowie odszedł smut­ ny. Patrzyła, jak znikał w głębi domu, mogła jeszcze zawołać za nim, podbiec, spróbować go przekonać. Był jej tak drogi, jak rodzony brat, Matthew. Nie zawołała jednak, bo pewne rzeczy jest niezmiernie trudno wytłumaczyć nawet Cole'owi, który przecież też przeżył wielką osobistą tragedię. Ranczo McCahych leżało tuż przy granicy Mis­ souri z Kansas. Większość mieszkańców Missouri utożsamiała się z Południem, Shannon także, jak zresztą cała jej rodzina. Ale kiedy na ranczo najechali bushwhackerzy i zamordowali papę, Matthew wstąpił do wojska Unii. Potem Shannon poznała Roberta. I wszystko potoczyło się tak, że Shannon stała się zagorzałą zwolenniczką Unii. Prawdziwą Jankeską. Teraz... Teraz nie ma to już żadnego znaczenia. Będzie litościwa wobec każdego żołnierza powracają­ cego do domu. Przecież Matthew też jest jeszcze gdzieś daleko, w drodze do domu i być może teraz jakaś konfederatka podaje mu kubek z wodą. Bracia Cole'a, Malachi i Jamie, także przemierzają spus­ toszony przez wojnę kraj. Niech Bóg ma ich w swej opiece, a dobrzy ludzie nie odmówią pomocy. Jamie'emu - tak. Ale Malachiemu niech podadzą kubek wody z solą! Obaj bracia Cole'a byli konfederatami. U Ja- mie'ego jakoś to Shannon nie przeszkadzało, on był taki pogodny, serdeczny. Ale Malachi... O, tego człowieka nie cierpiała od pierwszej chwili. I choć

2 0 bardzo starała się trzymać nerwy na wodzy - wy­ chowano ją przecież na damę - wystarczyło, żeby Malachi powiedział słówko, a w nią od razu wstępo­ wał jakiś diabeł. Walczyli ze sobą ząb za ząb. Malachi był wniebowzięty, kiedy udawało mu się rozdrażnić ją łub dopiec jej do żywego. Po prostu cieszył się, że jeszcze raz udowodnił, że ona jest głupią smarkulą. Teraz jednak będzie już zupełnie inaczej. Po śmier­ ci Roberta Ellswortha zmieniła się i wytrącić ją z równowagi wcale nie było łatwo. A zresztą, nie ma co zawracać sobie głowy Malachim, on nieprędko tu się zjawi. Podobno walczył w oddziałach Kir- by'ego-Smitha, a generał Kirby-Smith już się poddał i Malachi prawdopodobnie jest w drodze do Mek­ syku. Może pojedzie do Ameryki Centralnej albo może do Środkowej? Bóg z nim, niech jedzie jak najdalej, a najlepiej, żeby Jankesi wsadzili go do więzienia, gdzie będzie miał dużo czasu na gorzkie rozmyślania. Jego ukochanych konfederatów rozbito w puch, więc koniec marzeń, koniec szczytnych ideałów. Koniec wojny. Nie, jeszcze nie koniec. Bo tam, koło stajni, naprawdę ktoś się czai. Ostrożnie cofnęła się do sieni, chwyciła ze ściany jeden z koltów. Z górnej szuflady szafki wyjęła naboje. - Kristin! Cole! - wołała, pośpiesznie ładując broń. - Samson! Delilah! Odezwijcie się! Cisza, jakby w całym domu nie było żywej duszy. A więc zdana jest tylko na siebie.

2 1 Powolutku wysunęła się na werandę. Zmierzch zapadał szybko. Ziemia zrobiła się sinoniebieska, w dali widoczna była bryła stajni, teraz złowroga, tajemnicza. Pod dachem stajni - okienka stryszku, dwa czarne kwadraty, nieruchome, jak oczy samego diabła. Zadrżała. Usłyszała swoje serce, bijące w piersi głośniej niż kopyta końskie o twardą ziemię. A prze­ cież nie powinna się bać, już nieraz w życiu miała okazję nauczyć się odwagi. Teraz też nie będzie stać nieruchomo jak zranione jagnię. Ma przecież broń, a w strzelaniu jest dobra, naprawdę dobra. Cole mawiał, że Shannon z odległości stu stóp trafi muchę w oko. Cole mówił coś jeszcze. Nie wolno się ociągać. Decyzję należy podejmować szybko. I pamiętaj, Shannon. Jeśli zdecydujesz się strzelać, to strzelaj. I strzelaj tak, żeby zabić. Zabić. Nie będzie to takie trudne. Przecież ona wyrosła w świecie, w którym rządzi bardzo nieskom­ plikowane prawo. Zabij sam, bo inaczej zabiją ciebie. A przynajmniej będą torturować. Wzięła głęboki oddech i szybko przemknęła przez padok, pod stajnię. Przywarła do ściany tuż koło otwartych drzwi, zionących złowrogą pustką. Czar­ ną, jak te dwa okienka na górze. Zacisnęła zęby, znów głęboki oddech i jednym szybkim ruchem wsunęła się do środka. Przez kilka chwil stała nieruchomo, własny od­ dech wydał jej się dziwnie chrapliwy, szybki, jak kołowrotek. Patrząc w mrok, przypominała sobie, jak stajnia wygląda za dnia. Piętnaście boksów, teraz stoi

2 2 tu tylko dziewięć koni, resztę zabrali ludzie, którzy pojechali za bydłem. Z prawej strony komórka, z lewej worki z owsem i sterta siana. Nad głową też siano, cały stryszek jest nim zawalony... Wstrzymała oddech. Ktoś tam jest. Na stryszku. Przykucnęła i trzymając kolta wycelowanego w górę, zaczęła ostrożnie przesuwać się w lewo, w stronę sterty siana. Na górze coś skrzypnęło. Znieruchomiała. Znów cisza, cisza wlokąca się w nie­ skończoność. Nagle, w jednej chwili, olśniło ją. Drabina. Tak. Trzeba odsunąć drabinę, po której wchodzi się na stryszek. Zaczęła biec, dziwnie pewnie w tym mroku. - Stój! Nie stanęła. Podbiegła do drabiny, szarpnęła z całej siły. Drabina gruchnęła o ziemię. Świetnie! Posiedzisz sobie, ty draniu, na tym stryszku... Kula świsnęła jej tuż koło ucha. Ostrzegał? A może chciał zabić? Też strzeliła, natychmiast. Tam, skąd dobiegł ten głos. Słyszała, jak zaklął, a więc trafiła. Bardzo dobrze, o to przecież chodzi, draniu! Parę kulek jeszcze dostaniesz, przecież strzela się po to, żeby zabić. A teraz coś przycichłeś, kanalio. Ciekawe, co ty tam sobie umyśliłeś... Nie pozwolił jej długo trwać w niepewności. Skoczył. Jak upiorne czarne widmo sfrunął ze stryszku. Huknął o ziemię, przeturlał się i zniknął za stertą siana.

2 3 Strzeliła właściwie na oślep. Wydawało jej się, że w stajni zagrzmiało. I znów zapadła cisza. Cisza grobowa. Żadnych szelestów, jęku, okrzyków peł­ nych gniewu albo strachu. Czyżby... zabiła? Powoli, jak najciszej, zaczęła posuwać się do przodu. Jeden ostrożny krok po twardej, ubitej ziemi, drugi... Przystanęła, nasłuchując. Tak. Na pewno go zabiła. Wszędzie panuje cisza. Tylko od strony bok­ sów dobiegają jakieś szmery, coś stuknęło. To konie przestraszyły się strzałów. Ale tam, w rogu stajni, coś się poruszyło. Mysz. Bo ten drań nie żyje, leży gdzieś w sianie. Znów głośniejszy szmer. Szarpnęła się w tył, uniosła kolta... Poczuła ból w ręku. Kolt pofrunął w ciemność. Ktoś ją pchnął, ktoś przydusił ją do ziemi całym swoim ciałem. Czyjaś ciężka dłoń zakryła jej usta. - Cicho... Zwinęła się jak sprężyna i odepchnęła, z absurdal­ nie ogromną siłą. Udało jej się wyślizgnąć, nawet stanąć na nogi. Rzuciła się ku drzwiom, nabierając w płuca powietrze. - Nie! Nie krzycz! - Złapał ją za rękę, wykręcił tak boleśnie, że krzyk uwiązł w gardle. Gruchnęła o ziemię, on znów ją przygniótł, tym razem siadając na niej okrakiem. Zaczęła walić pięś­ ciami, bić, gdzie popadnie. Jęknął. - Shannon! Na Boga, przestań! Do jej świadomości nie dotarło, że zwrócił się do niej po imieniu. Nadal biła na oślep, ogarnięta paniką.

2 4 To ścierwo zgwałci ją i zabije w jej własnej stajni! Krzyknęła i znów ciężka dłoń opadła na jej twarz. Wpiła się w nią zębami. Zaklął, ale dłoń przywarła jeszcze mocniej. - Psiakrew! Tylko się nie wydzieraj, smarkulo! Smarkulo! Znieruchomiała. Boże wielki! Jakże mogła nie rozpoznać wcześniej tego głosu! Przecież to Malachi! Malachi Slater powrócił do domu.

ROZDZIAŁ DRUGI Światło księżyca, wpadające przez otwarte drzwi, rozjaśniło mroczne wnętrze stajni. Shannon leżała nieruchomo, sztywna jak kołek i z natęże­ niem wpatrywała się w twarz mężczyzny. Nie miała żadnych wątpliwości. To Malachi, Malachi Slater, brat Cole'a, męża Kristin. Nigdy nie darzyła go sympatią. Dlatego kolejna myśl, która zaświtała jej w głowie, wydała się nadzwyczaj osobliwa: musiała przyznać, że Malachi Slater jest bardzo przystojnym mężczyzną. Ma pociągłą twarz, o re­ gularnych rysach, wysokie czoło, duże oczy. Pamię­ tała, że niebieskie, choć teraz, w tym mroku, prawie czarne. Pełne usta, pięknie wykrojone. Moc­ no zarysowana szczęka pokryta ciemnym zaros­ tem. Jednym słowem, twarz piękna i szlachetna, ale cała postać, mimo że wysoka i rozrośnięta, zdawała się bardzo mizerna. Jakby ta wojna zabrała Malachiemu ostatnią uncję tłuszczu. Pod oczami sińce, rękawy wojskowego płaszcza wystrzępione,

2 6 złociste dystynkcje na pagonach wytarte, prawie niewidoczne. Głos Malachiego był chrapliwy, pełen złości. - Ani słowa, zrozumiano?! Zacisnęła zęby. Bez obaw, wcale nie miała ochoty krzyczeć ani gawędzić z Malachim Slaterem. Drań! Od samego początku wiedział, że to ona, a mimo to powalił ją na ziemię. Dwa razy. I wcale nie zamierzał prosić o wybaczenie. - Masz być cicho - powtórzył, odejmując dłoń od jej ust. - Niedoczekanie - warknęła. - Pchły ci rozum zeżarły! Masz mnie puścić, ty parszywy psie! - Nie puszczę. Najpierw obiecaj, że nie będziesz się drzeć. - Ty draniu, ty... Złaź ze mnie! - Cicho, Shannon, cii... Pochylił się, twarda broda musnęła jej twarz. Do diabła, czemu on nie puszcza? Bo pominąwszy wszyst­ ko, ta jego bliskość stawała się dziwnie niepokojąca. Bliskość mężczyzny. Bo Malachi Slater, wróg za­ przysiężony, to przecież również mężczyzna. Jego ciało, choć wychudzone, jest silne, sprężyste i takie gorące. Jego uda parzą, parzą jego dłonie, którymi przyciska jej ręce do ziemi. - Malachi, proszę, ja... - Daj tylko słowo, że będziesz cicho. Skinęła szybko głową. - Słowo. Puścił jej ręce. Wyprostował się, ale nie wstawał. Dalej sobie siedział wygodnie. Skrzyżował ramiona

2 7 na piersiach i spoglądał z góry, spod przymkniętych powiek. Żeby to wszystko wytrzymać, potrzebna była anielska cierpliwość. - Złaź ze mnie! - powiedziała w miarę łagodnie. Potem głos jej, niestety, zaczął przybierać na sile. - Ogłuchłeś?! Nie słyszysz, że nie krzyczę? Jestem cicho! Więc złaź ze mnie, i to natychmiast, złaź w końcu, do diabła, ty... Ciężka dłoń ponownie wylądowała na jej ustach, a twarz Malchiego znów znalazła się niebezpiecznie blisko. Gorący oddech owiewał jej policzek, to ciepło dziwnie jakoś przenikało do jej wnętrza i rozlewało się po całym ciele. - Posłuchaj, Shannon - zaszeptał. - Bardzo długo walczyłem z Jankesami, żaden z nich nie był anioł­ kiem. Ale ty jesteś jeszcze gorsza, bo ty ostatnie flaki z człowieka wyprujesz. Powtarzam ci po raz ostatni: Nie drzyj się, bo nie mam zamiaru zgnić przez ciebie w więzieniu ani dyndać na stryczku. Masz się zamk­ nąć, do jasnej cholery! - Grozisz mi? - Nie. Ja działam od razu. Bardzo mocno szarpnął ją za włosy. Nawet nie pisnęła, choć zabolało porządnie. Przeraziła się. Takie zachowanie nie pasowało nawet do Malachiego. Ale ta wojna była straszliwa i Malachiemu na pewno odebrało rozum. - Malachi, ja nie będę krzyczała. Obiecuję. - Dobrze. I tak ma być. Od razu ją puścił. Może nagle uświadomił sobie, że naprawdę sprawia jej duży ból.

2 8 - Żadnych gwałtownych ruchów i żadnych wrzasków. - Żadnych gwałtownych ruchów - powtórzyła głośno i wyraźnie. - Żadnych wrzasków. Chyba nareszcie poczuł się usatysfakcjonowany. Wstał i odszukał w sianie swój kawaleryjski kapelusz. Otrzepał go, spojrzał na Shannon... i nagle skłonił się pięknie, niemal zamiatając tym kapeluszem ziemię. Shannon dziwnie jakoś zabrakło powietrza. Boże święty, jakiż to piękny, rasowy mężczyzna! Jakaż sylwetka... ruchy nadzwyczaj zręczne... Tym nie­ mniej ten mężczyzna przed chwilą zachowywał się jak szaleniec. A od szaleńca należy uciekać jak naj­ prędzej, mimo że nadal zachowuje się według najlep­ szych wzorców: - Panno McCahy, pozwoli pani, że pomogę - po­ wiedział uprzejmie, wyciągając rękę. - Proszę wyba­ czyć, że zachowałem się nieco gwałtownie. Jakżeby inaczej. Dwa razy grzmotnął nią o ziemię, sterroryzował, wrzeszczał, szarpał za włosy. A teraz nagle taki szarmancki się zrobił... Stanowczo trzeba salwować się ucieczką. Nie spuszczając oczu z tej pomocnej dłoni, pod­ niosła się z ziemi. Samodzielnie i bardzo powoli. I natychmiast pomknęła ku drzwiom. Tym razem nie rzucił jej na ziemię. Złapał za ramiona i przyciągnął do siebie tak blisko, że jej plecy wgniotły się w jego pierś. Znów miała zatkane usta, a w uchu pełen złości szept: - Psiakrew, Shannon! Zawsze uważałem, że po­ winni cię przywiązać do płotu i porządnie wysmagać