kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Graham Heather - Wielki błękit

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :696.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
G

Graham Heather - Wielki błękit.pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu G GRAHAM HEATHER Pozostałe
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 219 stron)

HEATHER GRAHAM Wielki błękit

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Hej, kapitanie! Chodź szybko i popatrz, co złapa­ liśmy! Roc Trellyn energicznie przeszedł przez pokład „Crystal Lee"; był boso i na wyszorowanych do czysta deskach nie było słychać jego kroków. Znajdowali się gdzieś pomiędzy Florydą a Bahamami, a ponieważ żeglowali przy wyjątkowo pięknej pogodzie, za cały strój wystarczyły mu mocno sprane dżinsy obcięte na szorty. Jak przystało na człowieka, który większość życia spędza na morzu, młody kapitan miał skórę spaloną słońcem; nawet czarne włosy na jego torsie spłowiały na końcach. Wysoki, szczupły i dobrze zbudowany był świetnym

6 WIELKI BŁĘKIT pływakiem, nurkiem i żeglarzem. Kto raz go zobaczył, zapamiętywał go na długo, gdyż nieczęsto widywało się równie przystojnych mężczyzn. Szczęściem dla niego ciągły kontakt ze słońcem, wiatrem i morską wodą sprawił, że jego harmonijne rysy nabrały męskiej szorstkości; nikt nie nazwałby go uderzająco pięknym, ale na pewno wyjątkowo interesującym mężczyzną. Roc Trellyn miał wydatne kości policzkowe, klasy­ cznie prosty nos i pełne, zmysłowe usta. Jednak uwagę obserwatora natychmiast przykuwały jego oczy, bo­ wiem ich chłodny błękit kontrastował z kolorem włosów i ciemną opalenizną. - Kapitanie! - Wołanie rozległo się znowu, mimo iż dotarł już na dziób, gdzie piętrzyły się sieci pełne ryb. Tym, który tak niecierpliwie go nawoływał, był Bruce Willowby, jego prawa ręka podczas tej oraz innych wypraw, prywatnie zaś najbliższy przyjaciel. Prawdę powiedziawszy, cała niewielka załoga kutra była ze sobą zaprzyjaźniona. Roc poznał Bruce'a podczas studiów na wydziale biologii morskiej Uni­ wersytetu Miami. Od tamtej pory wspólnie rzucali swój los na wiatr. Przyjaciele na morzu i na lądzie, pod względem fizycznym różnili się jak negatyw i pozy­ tyw. Bruce, wysoki i postawny jak Roc, był jasnym blondynem o brązowych migdałowych oczach. Okrzyki Bruce'a zwabiły nie tylko Roca, lecz także resztę załogi. Rzucili swoje zajęcia i przybiegli na dziób. Byli wszyscy: Connie, rodzona siostra Bruce'a, piękna platynowa blondynka, doskonała kucharka i je­ szcze lepszy nurek; Peter Castro, półkrwi Kubańczyk,

Heather Graham 7 półkrwi Amerykanin o irlandzkich korzeniach, drobny żylasty brunet, prawdziwy wirtuoz sonaru; Joe i Mari­ na Tobago, małżeństwo z Bahamów, najlepsi pływacy i nurkowie, jakich Roc w życiu spotkał. Gdy wieczora­ mi nie było nic innego do roboty, lubił ścigać się z Joem. Jeśli dopisało mu szczęście, wygrywał. Co zdarzało się rzadko. - Starzejesz się, bracie. Gdzie twoja para? - pod­ śmiewał się z niego Joe z charakterystycznym melo­ dyjnym zaśpiewem. Słysząc to, Roc spinał się w sobie i wygrywał następny wyścig. - Widzisz, za wcześnie spisałeś mnie na straty. Jeszcze się tak bardzo nie posunąłem - odcinał się rywalowi. Kto wie, czy Joe nie miał przypadkiem racji. Może faktycznie Roc nie miał już w sobie tej energii co dawniej. Cholera, lepiej, żeby mu jej nie zabrakło. Bo w sieci złapało się coś, co nijak nie przypomina­ ło ryby. A teraz to coś, a dokładnie ktoś, rozpaczliwie próbował się wyplątać. O dziwo, nikt z załogi nie kwapił się z pomocą. Cała czwórka jak na komendę cofnęła się o krok. Roc wiedział, że był to efekt kompletnego zaskoczenia, a nie złej woli. W pierwszej chwili on też stanął jak wryty i tylko się gapił. Aż wreszcie dotarło do niego, kogo schwytał w sieci. Już wiedział, kim jest złota rybka. Ona zaś nie miała jeszcze pojęcia, czyje życzenia będzie musiała spełnić.

8 WIELKI BŁĘKIT Cofnął się i przystanął na pierwszym stopniu schod­ ków prowadzących na mostek kapitański. Stamtąd dał znak Bruce'owi, żeby uwolnili kobietę z sieci. Jeden zdecydowany ruch ręką kosztował go sporo trudu. Bruce uniósł w górę brwi, po czym wzruszył ramionami i szarpnął sieć. Po chwili Roc ujrzał swą nową pasażerkę w pełnej krasie. W myślach gwizdnął z uznaniem. Zupełnie się nie zmieniła. Patrzcie, patrzcie. I kogóż to wyciągnął z morskiej głębiny? Zjawę z przeszłości? Czy powabną syrenę? Kobieta klęczała, nie widział więc jej całej sylwet­ ki. Prawdę powiedziawszy, nie było mu to do niczego potrzebne, bo i tak doskonale wiedział, że jest wysoka, szczupła i bardzo zgrabna. A do tego elegancka i w naturalny sposób zmysłowa. Mokre włosy przykleiły jej się do twarzy, trudno było jednoznacznie określić ich kolor. Roc patrzył na kapiące z nich kropelki wody i myślał, że kiedy wyschną, będą złote jak promienie słońca. Nigdy nie spotkał cudowniejszej istoty. Uniosła głowę i spojrzała na Bruce'a. Miała nie­ spotykanie urodziwą twarz o harmonijnych, klasycz­ nych rysach zamkniętych w idealnym owalu. Delikat­ ne kości policzkowe, mały, prosty nos, pełne usta, duże, szeroko rozstawione oczy w oprawie gęstych rzęs oraz łagodne łuki brwi tworzyły wizerunek, którego nie można było zapomnieć. Zwłaszcza kolor jej oczu zostawał na długo w pamięci. Było to głęboki

Heather Graham 9 odcień akwamaryny, który śmiało mógł rywalizować z zapierającym dech szafirem karaibskich mórz. Na­ wet stojąc w znacznej odległości, Roc widział, że te cudne oczy pałają gniewem. Nie pierwszy raz obserwował ich dziki blask. Tyle że teraz to piorunujące spojrzenie godziło w Bruce'a. Widocznie kobieta wzięła go za kapitana. Gdy nieco ochłonęła, oskarżycielsko wskazała go palcem i oburzona zawołała: - Powinien pan trafić za kratki! Jak pan śmie! Zdumiony Bruce aż się cofnął. Widać było, że zjawiskowa uroda kobiety wywarła na nim ogromne wrażenie. Biedaczysko! Cóż, w końcu jest dorosły. I pewnie już się zorientował, że Roc ją rozpoznał. Jeszcze chwila i samodzielnie połączy fakty. - Ależ proszę pani! Przecież to pani wpadła w na­ sze sieci - zaczął pojednawczo. - Właśnie! Wpadłam w wasze sieci! Mimo jawnej wrogości, jaką mu okazywała, Bruce, dżentelmen w każdym calu, wyciągnął do niej rękę. Ona jednak nie chciała żadnej pomocy. Stanow­ czym gestem odepchnęła jego dłoń i podniosła się o własnych siłach. Idealnie zgrabna, wysoka, olśniewająca. Roc poczuł bolesne ukłucie w sercu. Nic się nie zmieniła. Jak zawsze piękna. Jego zachwyt nie wyni­ kał z faktu, że była skąpo odziana. Zresztą jej kostium był bardzo nobliwy - czarny, prosty, jednoczęściowy, głęboko wycięty na plecach i zabudowany z przodu.

10 WIELKI BŁĘKIT Tajemnica tkwiła w sposobie, w jaki go nosiła. I w jaki się nosiła. Figurę miała rewelacyjną. Szczupła w talii, wąska w biodrach, z długimi, ładnie umięśnionymi nogami i idealnie kształtnym biustem... Po prostu chodzący ideał. Roc skrzyżował ręce na piersiach i przyglądał jej się tak samo badawczo, jak ona Bruce'owi. Mógłby tak na nią patrzeć w nieskończoność, bo rzadko spotyka się istotę obdarzoną tak wielką urodą, lecz ta kobieta była mu tu potrzebna jak przysłowiowa dziura w moście. Nie brakowało mu problemów. A jej obecność oznaczała dla niego ból. I kłopoty. Mnóstwo kłopotów. Naraz obudziło się w nim niemiłe podejrzenie. Czy przypadkiem nie została tu przysłana na prze­ szpiegi? Zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów. Była idealna -jako przynęta. Przyciągająca uwagę jak mała srebrna rybka, która trzepoce na haczyku, wabik dla grubej ryby... Bruce nie mógł oderwać od niej oczu. Gapił się na nią tak nachalnie, że Roc miał ochotę podejść do niego i jednym mocnym ciosem zamknąć mu szeroko otwar­ te usta. Jeśli tego nie zrobił, to tylko dlatego, że nie chciał, żeby go zobaczyła. Jeszcze nie czas. - To niesłychane! - zawołała z gniewem. - Czło­ wieku, czy ty w ogóle jesteś przytomny? Jak można być tak nieostrożnym? Bruce w końcu odzyskał mowę.

Heather Graham 11 - Hola, droga pani! Co mi pani tu wygaduje? Nie pojmuję, jakim cudem pani się tu znalazła. Jesteśmy na pełnym morzu, z dala od miejsc, gdzie się nurkuje albo pływa. Poza tym... - To, co robicie, jest karygodne! - rzuciła oskar­ życielsko. - Łowiąc w taki sposób, bezsensownie zabijacie setki morskich ssaków! - Jak żyję, nie złapałem żadnego morskiego ssaka! - zaperzył się Bruce. - Ale złapał pan mnie! To dokładnie tak samo, jakby pan złapał małego delfina! Dobry Boże! Czyżby dołączyła do tych wojujących ekologów czy innych liberałów? Jakoś nie chciało mu się w to wierzyć. Nie dlatego, że miała w nosie delfiny. Przeciwnie, bardzo je lubiła. Kochała wodę prawie tak samo na­ miętnie jak on. A może i bardziej. Ale czy rzeczywiście zjawiła się tutaj z powodu delfinów? Nie. Był tego pewien. Tymczasem złapał morskiego ssaka - choć nawet nie jest rybakiem. I ona dobrze o tym wie. Tylko jeszcze nie ma pojęcia, że znalazła się na jego statku. I że to on kieruje wyprawą. Podejrzewał, że przybyła, by zorientować się, co na tych wodach robi „Crystal Lee". Cóż, kto wie, czy nie będzie miała szansy tego odkryć. Ponad jej głową Bruce spojrzał w stronę mostku. Widząc to, Roc dał mu kolejny znak, czym wprawił go

12 WIELKI BŁĘKIT w jeszcze większe zdumienie. Przyjaciel chwilę pat­ rzył bezradnie, po czym wzruszył ramionami, uznaw­ szy, że Roc najwyraźniej coś knuje. Naraz uśmiechnął się szeroko. Wreszcie się domyślił, kim jest piękna syrena, która wpadła w ich sieci? - Droga pani, skoro ma pani do nas pretensje, niech pani porozmawia z kapitanem. Piękne brwi uniosły się ze zdumienia. - To pan nie jest kapitanem? Bruce pokręcił głową. - Wobec tego proszę mnie do niego natychmiast zaprowadzić! - Obawiam się, że teraz nie jest gotowy do przyj­ mowania gości. Może napije się pani kawy albo herbaty? Albo czegoś zimnego? Na przykład piwa? - Dziękuję, ale nie mam ochoty. Chcę zobaczyć się z kapitanem, powiedzieć mu, co mam do powiedzenia, i natychmiast wrócić do cywilizacji. - My tu nie jesteśmy cywilizowani, panno...? - Con­ nie wyczekująco zawiesiła głos. Kobieta zerknęła w jej stronę. - Przepraszam - powiedziała szybko. - Naprawdę chciałabym porozmawiać z kapitanem i jak najszyb­ ciej opuścić statek - wyjaśniła z czarującym uśmie­ chem. A więc sięga po swą najskuteczniejszą broń, urok osobisty, pomyślał cierpko Roc. - Naprawdę nie chciałam nikogo z państwa urazić. Jeśli z powodu mojego zachowania poczuli się państwo dotknięci, jeszcze raz przepraszam. To przez to, że bardzo się

Heather Graham 13 przestraszyłam. Jeśli mam do kogoś pretensje, to tylko i wyłącznie do waszego kapitana. Jeszcze jakie pretensje, dopowiedział w myślach. Uznał, że pora zaszyć się z kabinie. „Crystal Lee" nie był dużym statkiem, więc znalezienie spokojnego miejsca nastręczało trudności, jednak Roc czuł, że musi zostać sam. Odwrócił się i cicho przeszedł przez pokład. Zamy­ kając za sobą drzwi dość obszernej kabiny, słyszał za plecami fragmenty rozmów. - Namawiam na kawę - zachęcała kobietę Marina Tobago. - Zobaczy pani, że świat od razu poweseleje. Roc odetchnął. Marina weźmie ich przypadkową pasażerkę do kambuza i kajuty służącej załodze za dzienny pokój. Sonar i reszta specjalistycznego sprzę­ tu znajdowały się pod pokładem. Cała przestrzeń na statku była wykorzystana do maksimum. Zaprojektowano go tak, by nie zmarnował się nawet jeden metr. Dzięki temu członkom załogi było w miarę wygodnie. Joe i Marina mieli swoją kajutę, Connie również, tyle że nieco mniejszą. Peter i Bruce spali w kajucie obok kambuza, tuż pod kwaterą kapitana. Zadowolony, że wreszcie jest sam, Roc usiadł przy starym, stylowym biurku. Cholera! Wciąż do niego nie docierało, że ona naprawdę tu jest. Może zresztą nie powinien się temu dziwić. W końcu była nieodrodną córką swojego ojca. Znowu miał wrażenie, że coś go lekko ściska za serce.

14 WIELKI BŁĘKIT Nie, wcale nie lekko. Wręcz przeciwnie. Mocno. Ile to już czasu minęło? Prawie trzy lata. A ona ani trochę się nie zmieniła. A on? Czasami miał wrażenie, że przez nią postarzał się o dziesięć lat... Albo i więcej. W zamyśleniu wysunął dolną szufladę, w której trzymał butelkę ciemnego karaibskiego rumu. Rzadko do niej zaglądał. Szczególnie podczas wyprawy takiej jak ta. Jednak dziś... Dziś czuł, że musi się napić. Postawił rum na biurku i sięgnął po szklankę, jednak się rozmyślił i pociągnął długi łyk prosto z butelki. Uch! Ależ paliło w gardle! Po chwili fala gorąca spłynęła w dół. Prosto do serca. Rozgrzała go. Uśmierzyła ból. Nie, nie do końca. Rozległo się krótkie, energiczne pukanie do drzwi i po chwili do kajuty wszedł Bruce. Sądząc po ener­ gicznej gestykulacji i gorączkowo błyszczących oczach, był bardzo podekscytowany. - Już wiem! - zawołał od progu. - To ona! Zgad­ łem? Panna Melinda Davenport. Że też od razu się nie zorientowałem! To dlatego, że ociekała wodą i chyba przez to wyglądała zupełnie inaczej niż na zdjęciach. Przepraszam, że jestem taki nierozgarnięty. - Daj spokój, Bruce. Skąd mogłeś wiedzieć, że to ona. Też prawie na nią wpadłem, zanim się zorien­ towałem.

Heather Graham 15 - Chryste, ależ to piękna kobieta! - westchnął Bruce, z niedowierzaniem kręcąc głową. Roc potaknął i spojrzawszy mu znacząco w oczy, ostrzegł: - Niech cię to nie zwiedzie! To piękna, zdradziec­ ka i przebiegła żmija. Nie zapominaj, że jest córką starego Davenporta. Potrafi być bezwzględna. Bez­ litosna. Twarda jak skała. I słodka jak trucizna. - Faktycznie, na początku odezwała się jak niezła jędza - przyznał Bruce. - Miej to w pamięci. - Chciałbyś jak najszybciej pozbyć się jej ze stat­ ku, co? - domyślił się Bruce. Roc pochylił się w jego stronę i uśmiechnął się szelmowsko. - Nic podobnego! - wycedził. - Jeśli chcesz wie­ dzieć, to moim zdaniem nie był to żaden przypadek. Jestem pewny, że celowo dostała się na pokład. A skoro jej się udało, to trochę tu sobie posiedzi. - A to nie będzie porwanie? - zaniepokoił się Bruce. - Jakie znowu porwanie? Przecież sama wlazła na moją łajbę! - Zirytowany Roc mocno ściągnął brwi. - Niezupełnie - przypomniał mu Bruce. - Wpadła w nasze sieci. - Sama się w nie wplątała. Głowę dam, że tak było. Znam ją jak zły szeląg. - Zdaje się, że nie darzysz jej sympatią. - Dziwisz się? Ta kobieta to same kłopoty. Bruce z wyraźnym żalem pokręcił głową. Naraz spojrzał na Roca z ożywieniem.

16 WIELKI BŁĘKIT - Słuchaj, a tak w ogóle, to ty się w końcu z nią rozwiodłeś? Roc spojrzał mu twardo w oczy. Czy się rozwiódł? Nie. Nie kiwnął w tej sprawie nawet palcem. Za to ona z pewnością nie próżnowała. Stary Davenport trzymał rękę na pulsie! A on przez cały czas był na morzu. Nie wypełnił żadnych papierów, bo też nigdy ich nie otrzymał; nie zostały doręczone, bo nigdy nie było go w domu. Poza tym koniec jego małżeństwa był nagły i burzliwy. - To dopiero będzie historia...-mruknął pod nosem. - Co takiego? - Jeśli się okaże, że nasza pasażerka na gapę wciąż jest moją żoną. - Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. - Bruce uśmiechnął się chytrze. - Zwłaszcza jeśli oskar­ żą nas o porwanie. Roc oparł się wygodnie i pozwolił sobie na krótką chwilę wspomnień o swym niedługim, lecz jakże burz­ liwym małżeństwie, w którym było szaleństwo, ciągłe awantury i obłędny seks... Niespodziewanie drgnął, jakby przez jego ciało prze­ płynął prąd. Z całej siły zacisnął zęby i sięgnął po rum. - Przyprowadź tu naszą damę - poprosił, wziąwszy solidny łyk. - Kapitan jest już gotowy na spotkanie. Bruce'owi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Zerwał się z krzesła, zasalutował i pospiesznie wy­ szedł. Po chwili do kajuty weszła ona. Melinda. Melly...

Heather Graham 17 Zdążyła już trochę wyschnąć, z czym było jej wy­ jątkowo do twarzy. Connie dała jej ubranie: białe luź­ ne spodnie i dopasowaną koszulę z krótkim rękawem, którą związała w talii. Na twarzy nie miała śladu ma­ kijażu, ale w jej przypadku był on zbędny. Melinda nie musiała poprawiać swojej zjawiskowej urody. Pewnie wkroczyła do środka i zaczerpnęła powiet­ rza, by wyrazić swe głębokie oburzenie. Wtedy wstał zza biurka. I nim zdążyła otworzyć usta, uśmiechnął się do niej. - Proszę, proszę. Panna Davenport - powiedział uprzejmie. - Czemu zawdzięczamy tę... tę wątpliwą przyjemność? Ze świstem wypuściła powietrze. Oczy o barwie akwamaryny zalśniły, gdy wbiła w niego zdumione spojrzenie. - Ty?! - wyrzuciła z siebie. - Ja! Jestem na swoich wodach - przypomniał jej. Zdawało mu się, że lekko drżą jej usta, lecz może było to złudzenie. - Proszę dalej, panno Davenport. Śmiało - za­ chęcił, czyniąc dłonią przyjazny gest. - Bo tak się pani teraz nazywa, prawda? Rozumiem, że rozwiodła się pani ze mną? I już wiedział, jak jest naprawdę. Zdradziła się, bo gwałtownie zbladła. Więc jednak się z nim nie rozwiodła. Pewnie pomyślała, że to on dopełni rozwodowych formalności, tak jak on sądził, że... No, nie. To ci dopiero cyrk! I to jaki!

18 WIELKI BŁĘKIT Jego głęboki, nieco ochrypły śmiech wypełnił nie­ wielką przestrzeń. - Czyli jednak nie panna Davenport! Cóż za nie­ spodzianka! Kto wie, czy nie większa od tej, jaką jest złowienie w sieci byłej żony. Z tą różnicą, że ty nie jesteś moją byłą żoną. - A ty rybakiem - odcięła się, odzyskawszy wresz­ cie mowę. - Fakt. - Przestał się śmiać. - Dowiem się, co robisz na moim statku? - Oparłszy ręce o biurko, wychylił się w jej stronę. - Złapaliście mnie w sieci jak delfina. Przez swoją bezmyślność i niedbalstwo... - Nie masz racji! - A niech cię jasny szlag! - zawołała i gwałtownie ruszyła w jego stronę, by stanąć z nim twarzą w twarz. Zatrzymała się raptownie, gdyż dotarło do niej, jak blisko podeszła. Dosłownie na wyciągnięcie ręki. Roc widział rytmiczne pulsowanie żył na jej szyi i nerwowe falowanie piersi, a ona szybkie wznoszenie się i opadanie jego szerokiego torsu. Z wściekłością pokręciła głową. Trochę zbyt ener­ gicznie. Zbyt... desperacko. Melinda, zachwycająco piękna w bieli, w aureoli złotych włosów spływających kaskadą wzdłuż ra­ mion, z pałającym spojrzeniem w barwie akwamary- ny. I dumnie uniesioną brodą. Jak zawsze. - Wiem, że nie uwierzysz w ani jedno moje słowo, więc proponuję zakończyć tę nieznośną sytuację.

Heather Graham 19 Usiadł za biurkiem, próbując zapanować nad wzbu­ rzeniem. - Nieznośną sytuację? - powtórzył. - Nie udawaj, że nie rozumiesz. Chodzi o moją obecność na tym statku. Pokręcił głową jak człowiek, który próbuje zro­ zumieć, o czym mowa. - Podstępnie dostałaś się na mój statek - stwier­ dził głosem, w którym brzmiała niezachwiana pew­ ność. - Zostałam złapana w sieci! - Wybacz, Melindo, ale wiem, że kłamiesz. - Jak śmiesz zarzucać mi kłamstwo?! Wyciąg­ nęliście mnie na pokład zaplątaną w sieci... - W które sama najpierw się wplątałaś. - To niewiarygodne! Skąd przychodzą ci do głowy takie niedorzeczne historie... - Ach, więc utrzymujesz, że trafiłaś na mój statek przez przypadek? I mam w to wierzyć? - A jakie to ma znaczenie? Odstaw mnie do portu. Najbliższego. I niech to się wreszcie skończy. Starał się, by uśmiech, który jej posłał, był w miarę przyjazny. - W tej chwili nie jestem gotowy na zawijanie do portu. - A ja tak! - Tyle że to ja jestem kapitanem, panno Daven­ port - powiedział, wstając zza biurka i podchodząc bliżej. - Ja wydaję rozkazy - dodał i minąwszy ją, ruszył do drzwi.

20 WIELKI BŁĘKIT - Chyba nie będziesz mnie tu trzymał siłą jak więźnia! - krzyknęła za nim. - Więźnia? - Obrócił się gwałtownie. - Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz! - Skoro tak, natychmiast odstaw mnie do portu... - Nic z tego! Przykro mi - odparł stanowczo. - Ale czuj się u nas jak gość, a nie więzień. - Ty podły skur... Zamknął drzwi, nim zdołało wybrzmieć ostatnie słowo, a potem oparł się o framugę i uśmiechnął do siebie. Ze smutkiem. Po chwili ostrożnie uchylił drzwi i zajrzał do środka. - Skoro nadal jesteśmy małżeństwem, możesz ko­ rzystać z kajuty kapitana - zaproponował. - Wśliz­ nęłaś się na statek, żeby szpiegować, prawda? Gdzie więc będziesz miała łatwiejszy dostęp do informacji niż tu? Znał ją. Aż nadto dobrze. Dlatego nawet się nie zdziwił, gdy butelka karaibskiego rumu poleciała w jego stronę. Na szczęście miał niezły refleks. Zdążył zatrzasnąć drzwi, zanim pocisk osiągnął cel. Znowu się uśmiechnął. Butelka nawet się nie stłukła. Uśmiech na jego twarzy szybko zgasł. Rum niewie­ le mu pomógł. Nadal miał wrażenie, że płonie. Stalo­ we szpony zacisnęły się wokół jego serca. A przecież był czas, kiedy wcale nie uważał Melin- dy za twardą i bezwzględną. Kiedy nie widział w niej narowistej jędzy.

Heather Graham 21 Był czas, kiedy w jej oczach widział płomień namiętności. Czas, kiedy złociste pasma jej włosów wiły się na jego piersi i opłątywały wokół dłoni. Jej piękne długie nogi splatały się z jego nogami. Leżeli pod rozgwieżdżonym niebem, kołysani przez fale, marzyli... Tak, był taki czas. Dawno temu. W świetle prawa Melinda może wciąż jest jego żoną, lecz przede wszystkim jest córką starego Daven- porta. Dostała się na statek, żeby szpiegować; nie miał co do tego cienia wątpliwości. Nie pozostaje mu nic innego, jak dopilnować, żeby nie wyniosła żadnych informacji. Dlatego musi ją tu zatrzymać. Przynajmniej do czasu, aż będzie mógł oficjalnie ogłosić o swoim odkryciu. Bez względu na to, jak długo to potrwa. Melinda... Na jego statku. Każdego dnia. To będzie męka! Zacisnął zęby. Trudno. Będzie się męczył. Jedyne pocieszenie, że nie sam. Postara się, żeby ją też zabolało.

ROZDZIAŁ DRUGI Wyszedł. Melinda osunęła się na krzesło. Dygotała. Aby nad tym zapanować, z całej siły ścisnęła palce. Więc to jego statek! Mogła się była domyślić, nawet coś podejrzewała, a jednak okazało się, że psychicznie nie jest jeszcze gotowa... Z cichym jękiem oparła głowę o biurko. Pod­ świadomie chciała, żeby tak się stało. Taka była prawda. Właśnie na to liczyła, wyruszając w swoją szpiegowską misję. Chciałaby, żeby sprawy potoczyły się tak, jak powinny się były potoczyć poprzednio. Czuła, że jest mu to winna. I dlatego tu jestem? - pomyślała z drwiną.

Heather Graham 23 A może prawdziwym powodem było to, że wciąż go trochę... tak odrobinę... kocha? Prawdę powiedziawszy, jej motywy nie miały naj­ mniejszego znaczenia. W świetle prawa nadal byli małżeństwem - przeżyła szok, kiedy to wyszło na jaw - lecz przecież widziała minę Roca. Jakby patrzył na rekina ludojada, a nie na własną żonę. Czego się spodziewała? Że powita ją z otwartymi ramionami? Choć to przecież on od niej odszedł. Zaraz po tym, jak stanęła po stronie ojca. Przeciwko niemu, własnemu mężowi. Jak na ironię Jonathan Davenport przyznawał teraz, że się pomylił. Od tamtych wydarzeń upłynął szmat czasu. A ona nadal nie wierzyła, że to naprawdę koniec. Była taka naiwna, taka głupia. I tak bardzo się myliła w wielu kwestiach. We wspomnieniach wciąż widzia­ ła tamte sceny. Wpadła w furię, bo Roc ośmielił się krytykować jej ojca. Oboje unieśli się gniewem. Za­ częli ranić się słowami, rzucać oskarżenia i insynua­ cje. Później leżała w jego ramionach pełna wiary, że jej posłuchał, że zrozumiał i wszystko będzie dobrze. Pamiętała żar i słodycz ich miłości... Zdecydowanie najlepiej pamiętała to, co stało się następnego ranka. Roc oznajmił, że odchodzi. Nie uwierzyła mu. Zaproponował, żeby odeszła razem z nim. A ona nadal nie wierzyła, że jest do tego zdolny. Więcej go nie zobaczyła. I nagle to spotkanie po latach! W pierwszej chwili myślała, że w ogóle się nie zmienił. Szybko zrewido-

24 WIELKI BŁĘKIT wała ten pogląd. Roc był o trzy lata starszy, mądrzej­ szy, bardziej zdeterminowany, skupiony na swoich celach. Miał matowe, zmierzwione włosy, które daw­ no nie widziały fryzjera. Pewnie doszedł do wniosku, że szkoda czasu na takie bzdury jak strzyżenie. Jeżeli prowadził poszukiwania... A prowadził je na pewno. - Jeśli ktoś ma szansę znaleźć „Contessę Marię", to tylko Roc Trellyn - twierdził ojciec, a on dobrze wiedział, co mówi. Też szukał tego statku, lecz po­ mysł, żeby sprawdzić, czy Roc nie próbuje odnaleźć nieosiągalnego galeonu, i zorientować się, jak za­ awansowane są jego poszukiwania, nie wyszedł od niego. To Eric podsunął go Melindzie, gdy pewnego wieczoru siedzieli razem w małym pubie w Key West. - To pewne jak słońce, że Trellyn będzie próbował namierzyć wrak. Zawsze się upierał, że „Contessa" zatonęła między Florydą a wyspami Bahama, nie u wybrzeży Kuby, jak twierdzą naukowcy - klarował. - Kiedy się dowiedział, że wreszcie znaleziono dowód potwierdzający jego hipotezę, pewnie skakał z rado­ ści. Założę się, że już tam jest. Pewnie swoim zwycza­ jem udaje rybaka i metr po metrze przeczesuje dno. Och, gdyby tak można było dostać się na ten statek! - westchnął. - Melindo, właściwie to mogłabyś zapy­ tać swojego byłego, co knuje! - rzucił od niechcenia, posyłając jej jeden ze swych leniwych półuśmiechów, które dopracował do perfekcji. Musiała przyznać, że był atrakcyjnym mężczyzną. Wysoki, szczupły, jasnowłosy, pięknie opalony i na

Heather Graham 25 swój sposób czarujący. Zdarzało się, że współpraco­ wał z jej ojcem. Od czasu do czasu chodzili na piwo, żeby sobie ponarzekać. Próbowała go polubić. Przyj­ mowała zaproszenia na randki i nawet nieźle się bawiła. Ale zawsze zachowywała dystans. Tańczyła z nim, parę razy pozwoliła się pocałować, lecz do łóżka z nim nie poszła. O dziwo, nadal się przyjaźnili, czy raczej flirtowali. Nie potrafiła wytłumaczyć, dla­ czego nie chciała przekroczyć granicy, za którą za­ czyna się prawdziwa zażyłość. A może potrafiła, tylko nie chciała przyznać się nawet samej sobie, co tak naprawdę nią kieruje. Dopiero teraz wszystko stało się jasne. Między nimi zawsze stał Roc. Żaden mężczyzna nie miał z nim szans. Melinda przekonała się o tym podczas długich samotnych nocy, które nastały po ich rozstaniu. To wtedy zro­ zumiała, jaką torturą mogą być wspomnienia. Wcześ­ niej nawet sobie nie wyobrażała, jak bardzo będzie tęsknić za jego dotykiem, szeptem, pocałunkami. Za zasypianiem w jego ramionach, by rankiem się w nich obudzić. Od tych wspomnieć znów zadrżały jej ręce. Mimo to nie potrafiła przestać myśleć o Rocu. Z zapa­ miętaniem i oddaniem podchodził do wszystkiego, co robił. Kochał morze, obcowanie z wodą, nurkowa­ nie, podwodne poszukiwania, przygodę. Kiedyś kochał również ją. Niestety, straciła jego miłość. I pewnie już nigdy jej nie odzyska. Popełniła wielki błąd, przychodząc na jego statek. Powinna go

26 WIELKI BŁĘKIT jak najszybciej opuścić. Uciec od Roca, bo przy nim jeszcze boleśniej odczuwała stratę. Zdradziła go. Dla­ tego nienawidził ją równie gorąco, jak niegdyś kochał. Nie powinna powracać w myślach do tego, co między nimi było... Bo tego już nie ma. Wszystko przepadło. Widziała to w jego oczach, w których nie dostrzegła nic prócz niechęci. Jakby nie była kobietą, a jadowitą żmiją. Tłumiąc nieprzyjemny dreszcz, rozejrzała się po kajucie. Czyżby miała się stać jej więzieniem? Roc zapowiedział, że nie odstawi jej do portu, więc co zamierza zrobić? Może będzie czekał, aż padnie przed nim na kolana i zacznie błagać o przebaczenie? Nigdy! Mogła stracić szczęście, ale nie dumę i po­ czucie własnej wartości. Naraz przyszło jej do głowy, że tak naprawdę już go nie zna. Nie potrafi odgadnąć, co on czuje, czym się kieruje, jakie uczucia przepełniają jego serce. I czy nie sypia z atrakcyjną blondynką, którą widziała na po­ kładzie. Co więc jej zostało? Czekać. Nie ma innego wyjścia. Wcześniej czy później Roc wróci. Bo przecież musi wrócić, prawda? - A więc to jest Melinda Davenport! - pokręcił głową Bruce, gdy Roc z hukiem wypadł z kajuty. Roc najpierw odetchnął głęboko, dopiero potem spojrzał na bosmana. Nie chciał pokazywać, jak bar­ dzo jest wzburzony, zwłaszcza przyjacielowi.

Heather Graham 27 - Nie Davenport, tylko Trellyn - odparł półgłosem. - Trellyn? - Zaskoczony Bruce uniósł brwi. - Okazało się, że się ze mną nie rozwiodła. - Naprawdę? Cóż, jeśli to tylko niedopatrzenie, można je łatwo naprawić - pocieszył go Bruce. - Jak przypłyniemy do Fort Lauderdale albo Miami, pój­ dziesz do prawnika i podpiszesz papiery. - Jasne. - Roc podszedł do relingu i zacisnąwszy palce na wypolerowanym drewnie, spojrzał na morze. Powinien niezwłocznie obrać kurs na najbliższy port. Pozbyć się Melindy ze statku. Na dwudziesto­ metrowym kutrze „Crystall Lee" dla nich dwojga by­ ło zdecydowanie za ciasno. - Pewnie ojciec przysłał ją na przeszpiegi - do­ myślił się Bruce. - Pewnie tak. - Natychmiast ją spławimy? - W każdym razie powinniśmy. - Jak to? Nie zamierzasz tego zrobić? Roc obrócił się i skrzyżowawszy ręce na piersiach, oparł się o reling. - Przyszła tu, bo sama chciała. A skoro już jej się udało dostać na pokład, będzie musiała trochę z nami pobyć. - Ty tu wydajesz rozkazy. - Właśnie. - To córka Davenporta. - Właśnie. Ale tak się składa, że jest na moim statku. I, co ciekawe, wciąż jest moją żoną. - Chcesz powiedzieć, że ciągle ją...

28 WIELKI BŁĘKIT - Nic podobnego! - rzucił z irytacją. - Ale nie mam zamiaru zawijać do żadnego portu. Na jutro zaplanowaliśmy nurkowanie. I będziemy nurkowali. Gdy to mówił, podeszła do nich Connie. - Znasz ją? - bardziej stwierdziła niż zapytała, wpatrując się w Roca z mocno zafrasowaną miną. - To moja była żona - przyznał. - Zaraz, zaraz. Wcale nie była, tylko aktualna - sprostował Bruce, który nie ukrywał zaniepokojenia nieprzewidzianym obrotem spraw. - Jak to? Jakim cudem z byłej stała się aktualną? - zdumiała się Connie. - To proste. Trzeba się drugi raz ożenić - wyjaśnił Peter Castro, który właśnie do nich dołączył. - Ożeniłeś się? - Connie była coraz bardziej zbita z tropu. Bruce spojrzał na nią z rozbawieniem. - Connie, nie bredź. Nie musiał się żenić, bo nigdy się nie rozwiódł. Ani on z nią, ani ona z nim. A ponieważ oboje ciągle są na morzu, nie mieli okazji sprawdzić, jak się sprawy mają. - Córka Davenporta! - Peter gwizdnął przez zęby. - Przyszła nas szpiegować. - Musimy jak najszybciej się jej pozbyć - stwier­ dziła Connie stanowczo. - Problem w tym, że Roc nie chce - burknął Bruce. - Jak to? Pozwolisz, żeby tu węszyła? - Oburzona Connie spojrzała na Roca z niedowierzaniem. - Bę­ dzie próbowała się dowiedzieć, czego szukamy. Po­ tem poleci do ojca i wszystko mu wyśpiewa. Zanim się