kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 862 410
  • Obserwuję1 384
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 674 488

Grebe Camilla - Spokój duszy - (01. Siri Bergman)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
G

Grebe Camilla - Spokój duszy - (01. Siri Bergman) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu G GREBE CAMILLA Cykl: Siri Bergman
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 319 stron)

Dlamamyitaty

Nie lękaj się ciemności bo w niej kryje się światło Nie lękaj się ciemności bo dzięki niej widzisz gwiazdy Nie lękaj się ciemności bo w jasnej tęczówce oka nosisz źrenicę ciemną do której drży z tęsknoty światło Nie lękaj się ciemności bo w niej kryje się światło Nie lękaj się ciemności bo w niej bije serce światła Erik Blomberg przekład Andrzej B. Krajewski

Na pozór – idylla. Zwodniczy spokój wilgotnego poranka. Rosa. Promienie słońca stopniowo obejmują we władanie tynkowaną secesyjną fasadę domu. Triumfalnie raczą ją obojętnym ciepłem i światłem zatrzy- manym na czas nocy. Można by pomyśleć, że nic się nie stało. Jakby ten letni poranek zapowiadał dzień jak inne: pełen życia, spoconych ciał na rowerach, stłumionych chichotów przed budką z lodami w porcie, rozgrzanych, opalonych bar- ków, nieporadnego seksu w porze, gdy błękitny zmrok letniej nocy niezauważenie przechodzi w świt, mdłej mieszanki bia- łego wina i lemoniady pitej w sosnowym zagajniku rosnącym nad pizzerią, zimnej wody zatoki i chudych dziecięcych ciałek; ich żebra niemal wyskakują z klatki piersiowej, przebijając się przez miękką skórę, cienką jak papier i białą jak mleko. Nastoletnie szczeniaki ścigają się, kto pierwszy dopłynie na wyspę i z powrotem. Na tle niebieskoburej wody wyglądają jak wielkie żaby albo amfibie. Krzyki tych, którzy ze skał skaczą do wody. Zapach mięsa pieczonego na ruszcie. Dalekie odgłosy motorówek. Komary. Osy. Owady bez nazwy: we włosach, w ustach, na swędzących, zgrzanych i spoconych ciałach. Trudno o coś bardziej szwedzkiego. Lato bez końca. Jakby nic się nie stało. Nawet dom wydaje się obojętny. Zalega ciężko, apatycznie pośród bujnego ogrodu, cienistej zieleni pokrytej rosą. Trzy- piętrowy, masywny korpus wznosi się ku jaśniejącej, błękitnej głębi letniego nieba. Żadnych odprysków tynku na fasadzie, parapety i drzwi jeszcze lśnią, pomalowane niedawno szaro-

zieloną farbą. Na wprawionych w ołów kolorowych szybkach układających się we wzory kwiatowe nie widać pęknięć ani kurzu. Dach pokrywa pozieleniała miedziana blacha, jakiej dziś już się nie kładzie. Na pozór - idylla. Jednak coś się nie zgadza. Na porządnie wygracowanym żwirze niewielkiego miejsca postojowego stoi czarny jeep, również lśniący czystością i bez jednego zadrapania. W karoserii odbijają się duże białe kwiaty klematisu pnącego się po starej, sękatej jabłonce. Ona leży właśnie tam, pod niedużą, krzywą jabłonką. Dziewczyna, właściwie kobieta. Leży na trawie skulona jak ptaszek, jej rude włosy, podobnie jak trawę, pokrywa mgiełka rosy. Blade i drobne ptasie ramionka leżą wzdłuż ciała z dłońmi odwróconymi do góry w geście rezygnacji. Zastygła krew utworzyła rudobrązowe plamy na dżinsach i na trawie. Otwarte oczy zdają się wpatrywać w koronę drzewka. Na gałęziach przycupnęły zawiązki jabłek. Jest ich całe mnóstwo; za kilka miesięcy drzewko da obfitość owocu. Nad jabłonią obojętnie krążą jerzyki i mewy - co je obchodzi martwe ludzkie dziecko? Pod zwłokami, poza zasięgiem ptasiego i ludzkiego wzroku, najmniejsi mieszkańcy ogrodu już dawno odkryli, czego jeszcze nie dostrzegł żaden człowiek. Po zimnej, bladej skórze pełznie pod majtki maleńki czarny żuczek szukający czegoś do zjedzenia, muszki rozłożyły się obozem w gęstej kniei rudych włosów, a mikroskopijne robaczki powoli, uparcie posuwają się w głąb krętego przewodu ucha. Za chwilę mieszkańcy domu obudzą się i zaczną szukać dziewczyny. Nie znajdą jej w domu, wtedy wyjdą do ogrodu i tu odnajdą ją leżącą na trawie, pod drzewem, z oczami wpa- trzonymi w niebo. Potrząsną nią, jakby chcieli obudzić z głębokiego snu, a gdy to nie pomoże, jedno z nich uderzy ją mocno w policzek, który zabarwi się od niezastygłej jeszcze krwi na jego dłoniach. Wezmą ją w objęcia i będą kołysać w ramionach, jedno bę-

dzie szeptać jej coś do ucha, podczas gdy drugie zanurzy twarz w jej włosach. Potem przyjadą po nią mężczyźni, którzy nigdy jej nie znali, nawet jej imienia. Nieczułymi dłońmi chwycą za wąskie, sztywne przeguby rąk i kostki nóg i bez szczególnego wysiłku położą ją na zimne nosze, przykryją ciało plastikiem i wywiozą daleko, daleko od jej domu. Będzie leżała na metalowym stole, obok narzędzi chirur- gicznych, które ją rozetną, aby - miejmy nadzieję - rozwikłać zagadkę, wyjaśnić to, co niewytłumaczalne, i przywrócić rów- nowagę. Rzucić światło na to, co niepojęte. Dla nikogo. Zamknąć sprawę i może również zaprowadzić spokój. Coś na kształt spokoju duszy.

Data: 14 sierpnia Godzina: 15.00 Miejsce: Zielony gabinet, poradnia Pacjentka: Sara Matteus - Jak ci minęło lato? - Mogę zapalić? - Oczywiście. Sara grzebie w płóciennej torbie w ochronnych barwach, wyjmuje paczkę czerwonych prince’ów i zapalniczkę. Spierzch- niętymi, trzęsącymi się rękami zapala papierosa i dwukrotnie zaciąga się głęboko, by zaraz znów utkwić we mnie spojrzenie. Przez chwilę obserwuje mnie w milczeniu, wydmuchując rako- twórczą zasłonę dymną, która na moment zakrywa jej pomalo- wane na czarno oczy. Jest w tym pewna ostentacja, coś łobuzerskiego i prowokacyjnego zarazem, co sprawia, że postanawiam nie spuszczać z niej wzroku. - Słucham - mówi przeciągle Sara. - Pytałam o lato. - No właśnie. Lato. Dobrze było. Pracowałam w tej knajpie, wiesz, przy Järntorget na Starym Mieście. - Wiem. Jak się czułaś? Jak to oceniasz? - Dobrze, naprawdę dobrze. No problems.g Sara milknie i patrzy na mnie nieprzeniknionym wzrokiem. Ma dwadzieścia pięć lat, chociaż wygląda najwyżej na siedemnaście. Pukle tlenionych włosów w różnych odcieniach, od białego do żółtego, wijąc się, opadają na szczupłe ramiona. Wyglądają jak porwane kiełbaski. Kiełbaski z włosów. Gdy się nudzi, kręci je palcami, bierze do ust, trochę gryzie, trochę ssie. A jeśli nie ssie włosów, to pali papierosa. Wydaje się, że zawsze w pogotowiu trzyma go w spierzchniętych palcach. - Żadnych lęków?

- Nie. No może trochę... od czasu do czasu. W noc świę- tojańską i tym podobne pierdoły. Wszyscy wtedy mają, no nie? Kto by nie miał lęków w noc świętojańską? - Patrzy na mnie badawczo. W kącikach ust czai się uśmiech. - Chyba jarzysz, co? - I co wtedy zrobiłaś? - Nic - odpowiada, patrząc tępo przez obłok dymu. Sprawia wrażenie dziwnie obojętnej wobec lęku i poczucia wykluczenia, które podobno wywołała u niej noc świętojańska. - Nie pocięłaś się? - Nie... Tak. Ale tylko trochę, na ramionach. Tylko tam. Musiałam. Inaczej bym nie wytrzymała tego całego świętowa- nia. Jednak. Nie bardzo. Obiecałam ci przecież, że już nie będę się ciąć. Zwykle dotrzymuję obietnic. Naprawdę. Zwłaszcza gdy tobie coś obiecam. Widzę, że Sara próbuje zakryć ramiona, ale prawdopodobnie sobie tego nie uświadamia. - Ile razy się pocięłaś? - Co znaczy ile? Ile było cięć? - Nie, ile było tych sytuacji? - Czy ja wiem? Parę, może ze trzy podczas całego lata. Nie pamiętam... Milknie i gasi papierosa w błękitnym wazonie, który stoi na stoliku i ma tworzyć atmosferę przytulności. Pewnie jestem jedyną psycholożką w Szwecji, która pozwala palić pacjentce, ale inaczej nie dałoby się z nią rozmawiać, staje się tak nerwowa. - Saro, to ważne. Chcę, żebyśmy wróciły do sytuacji, w któ- rych się pocięłaś. Spróbuj sobie przypomnieć, co się wydarzyło wcześniej. Skąd się wzięły uczucia, które cię do tego popchnęły. -E... - Zacznij od pierwszego razu. Nie śpiesz się. Opowiedz, kiedy to było. - W noc świętojańską. Przecież mówiłam! - Co wtedy robiłaś? Zanim zaczęło się imprezowanie. - Poszłam do mamy. Byłyśmy tylko we dwie. Nagotowała jedzenia i tak dalej. I kupiła wina.

- Więc nie byłaś na żadnej imprezie? - Nie byłam, powiedziałam tak, no, jak to się mówi... w przenośni. Taka metafora, że niby cholernie fajne święto. Ludzie są weseli. Wszyscy mają się spotykać z najbliższymi i świętować. Dla mnie to jakieś takie... wymuszone. - Wy też się cieszyłyście? Przez dłuższą chwilę nic nie mówi, zastanawia się i choć raz trzyma ręce nieruchomo na kolanach. W pokoju słychać tylko szmer kamery wideo rejestrującej naszą rozmowę. Potem Sara wzdycha głęboko i gdy zaczyna mówić - powoli, spokojnie - wyczuwam w jej głosie rozdrażnienie. - Nie. Przecież wiesz. Naprawdę nie rozumiem, o co ci chodzi. O mojej matce gadałyśmy już co najmniej tysiąc razy. Przecież wiesz, że jest pijaczką. Halo, mam ci to napisać? Było jak zwykle. Miało być przyjemnie, a potem tylko piła i zaczęła beczeć. Wiesz, jaka jest, kiedy sobie wypije. Robi się smutna, jakby... Żałowała. Jakby miała wyrzuty sumienia. Jakby chcia- ła, żebym wysłuchała i wybaczyła jej, że nie była dobrą matką. Uważasz, że powinnam? - A ty? - Nie. Uważam, że to, co mi zrobiła, jest niewybaczalne. - Więc co wtedy zrobiłaś? Sara wzrusza ramionami. Po tym jak siedzi, widzę, że już nie chce rozmawiać ani o matce, ani o sobie. Jej głos stał się ostry, plamy na szyi rozlewają się jak wino na lnianym obrusie. - Wybyłam. Nie mogę wytrzymać, gdy matka zaczyna ryczeć. - A potem? Wierci się na krześle i zapala kolejnego papierosa. - Wróciłam do domu. - I co? - Ojej, przecież WIESZ, co się stało. To przez starą. Jak... jak wracam od niej, to aż się duszę. Teraz Sara się złości. To dobrze, spróbuję utrzymać ją w tym stanie, bo wtedy wiele się o niej dowiaduję. Znika manipulacja, zostaje naga szczerość osoby, która ma niewiele do stracenia i nie przejmuje się tym, co pomyślą inni. - Pocięłaś się?

- Kurwa, no jasne, że się pocięłam. - Opowiedz, jak było! - mówię. - Bądź poważna, wiesz, co się stało. - Saro, to ważne. - Pocięłam sobie ramię. Zadowolona? - Saro, posłuchaj mnie! Przecież to zupełnie zrozumiałe. Jest noc świętojańska, spotykasz się z matką, która jest pijana i prosi cię o przebaczenie. Wzbudza to całe mnóstwo uczuć. Teraz to widzisz? Sara patrzy na swoje palce. Wpatruje się w paznokcie. Kiwa głową, że jej uczucia i reakcje są zrozumiałe. - Problem w tym, że kiedy pojawia się lęk, sama się ranisz, co na dłuższą metę nie jest najlepszym rozwiązaniem. Sara znów kiwa głową. Wie, że cięcie się, picie czy przygodny seks łagodzą lęk jedynie na chwilę, potem ból i pogarda dla samej siebie wracają z podwójną silą. Desperacko usiłuje nie poddać się lękowi, co go jeszcze bardziej potęguje. - Próbowałaś zrobić to, o czym kiedyś mówiłyśmy? No wiesz, przetrzymać napad lęku? Przecież wiesz, co go wywołało. Lęk sam w sobie nie jest groźny, chociaż tak się wydaje. Nad tym właśnie musisz popracować, żeby go przetrzymać. Wystarczy chwila, bo zaraz przejdzie. - Wiem. - A tamte sytuacje? - Jakie sytuacje? - Kiedy się pocięłaś. Sara wzdycha i ostentacyjnie patrzy w okno. Brzmiąca w gło- sie złość przeszła w zmęczenie. - Aha. Raz byłam pijana, więc właściwie się nie liczy, bo wtedy nic całkiem jestem sobą. To była balanga w Haninge, u jednego faceta z pracy. - Czy właśnie tam stało się coś, co wywołało te uczucia? Sara wzrusza ramionami, wrzuca kolejnego peta do wazonu z kwiatkami, które i tak już są podtrute nikotyną. - Spróbuj. To ważne. Musisz pomóc. Wiem, że masz opory. - Tam był jeden facet... - I co?

- W pewnym sensie przypomniał mi Gorana. - Twojego zastępczego ojca? Sara potakuje. - Tak, dotykał mnie w taki sam sposób. Nagle... wiesz, że nie lubię o tym myśleć, ale kiedy zaczął mnie macać tymi swoimi ohydnymi łapskami, wszystko wróciło. Odepchnęłam go mocno, poleciał prosto na stół. Był już dosyć zalany, więc się przewrócił i rozwalił sobie łuk brwiowy. - I co się stało? - Wściekł się jak cholera. Zaczął wrzeszczeć i ganiać mnie po mieszkaniu. - Nagle jest zmęczona, skurczona w sobie. - Słuchaj, to nawet nie było takie groźne. Facet był zalany, po- wiedziałam, tak? Zwiałam mu i pojechałam do domu. - I co? - I zrobiłam to, okej? Możemy porozmawiać o czymś innym? - Spróbuj opisać, jak się czułaś, zanim się pocięłaś. - Jak się czułam? HALO, świetnie WIESZ, jak się czułam. Jakbym zaraz miała się rozsypać. Myślałam o tym obrzyd- liwym typie, jak mnie macał, potem o Goranie. Wydawało mi się, że zaraz się rozlecę albo uduszę. Wtedy to zrobiłam i od razu było mi lepiej. Poczułam się czyściejsza. Spokojniejsza. Mogłam zasnąć. Okej? Możemy już pogadać o czymś innym? Zresztą ja niedługo muszę iść. Idę na rozmowę na temat prak- tyki. Pogadajmy może innym razem, dobrze? - Ale chcę, żebyś w tym czasie odrobiła pracę domową, którą ci zadałam. - Jasne. To ja już pójdę, dobrze? - Dobrze, idź. Do zobaczenia za tydzień. Wyłączam kamerę i opadam na krzesło. Jak zawsze po spot- kaniu z Sarą czuję się zupełnie wypompowana z energii. Nie tylko z powodu przykrych rzeczy, o których mówi, ale również dlatego, że cały czas muszę być czujna; być jej terapeutką to jak nieustannie spacerować po linie. Sara niestety nie jest odosobnionym przypadkiem ani pod względem swojej historii, ani środowiska. Najmłodsza z trójki

rodzeństwa, dorastała w Vällingby, w pozornie normalnej ro- dzinie klasy średniej. Jedyną nienormalną rzeczą w ich rodzinie było to, że matka miała problemy z alkoholem, chociaż wtedy jeszcze funkcjonowała w miarę dobrze. Sara mawia, że miało to również swoje zalety, bo na przykład matka nie odzywała się na wywiadówkach, zdając sobie sprawę, że gdy tylko otworzy usta, wyjdzie na beznadziejną alkoholiczkę. Zawsze była przymulona, gdy córka wracała do domu, nie pytała, gdzie była, dlaczego wraca w środku nocy ani skąd ma wciąż nowe ciuchy. Ciuchy, których nie dostała od rodziców. Sara od początku nauki miała kłopoty z koncentracją i prob- lemy w szkole. W trzeciej klasie podpaliła zasłony w sali gim- nastycznej; zapalniczkę gwizdnęła nauczycielce od WF-u (która popalała w szatni, podczas gdy dzieciaki musiały biegać dookoła boiska, nawet w zimnym deszczu). Gdy chodziła do gimnazjum, została po raz pierwszy zgarnięta przez radiowóz po drobnej kradzieży w Konsumie. Zaczęła spotykać się ze starszymi chłopakami, potem chodziła ze Steffem, który miał osiemnaście lat, podczas gdy ona zaledwie trzynaście. Zaszła w ciążę, usunęła ją. Rodzice stwierdzili, że kompletnie nie dają sobie z nią rady, i sami zgłosili się po pomoc do opieki społecznej, miejscowy wydział do spraw społecznych przeprowadził dochodzenie i następnie przydzielił Sarze kuratorkę. Nakazał również, aby dziewczyna regularnie dawała mocz do analizy. Tego rodzaju postępowanie najczęściej okazuje się bezskuteczne, w tym przypadku też tak było. Wkrótce po tym, jak Sara nazwała ją „głupią cipą”, „babsztylem” i napluła jej na biurko, kuratorka złożyła rezygnację. Uzasadniła to poczuciem zagrożenia, cho- ciaż chyba po prostu zniechęciło ją, że dziewczyna jest taka trudna i wymagająca. Nie miała do niej siły. Czy Sara jest agresywna? Na pewno. Jednak nigdy nie wi- działam, by zrobiła komuś krzywdę, poza samą sobą. Sara ma coś, co można określić jako wręcz nadprzyrodzoną skłonność, aby z dwóch możliwości niezawodnie wybrać tę gorszą, która przysporzy jej najwięcej cierpienia. Jakby miała wmontowany w głowie niezniszczalny kompas, który zawsze poprowadzi ją

drogą przez mękę. Po zerwaniu z kuratorką, „głupią cipą”, została umieszczona w rodzinie zastępczej. W wieku piętnastu lat była wielokrotnie gwałcona przez zastępczego ojca. Jedynym, z jej punktu widze- nia, logicznym wyjściem była ucieczka, podjęła kilka prób, ale za każdym razem nadgorliwe służby porządkowe odstawiały ją do rodziny zastępczej. Właśnie wtedy zaczęły się jej zachowania destrukcyjne, samookaleczenia i niebezpieczny seks. Miała osiemnaście lat, gdy po raz pierwszy została porządnie zdiagnozowana jako osobowość chwiejna emocjonalnie typu borderline. Jednak sam fakt, że zostało to przez psychiatrę ujęte w słowa, bynajmniej nie pomógł i było z nią coraz gorzej. Krótko potem trafiła na dwa miesiące do kliniki psychiatrycz- nej w związku z podejrzeniem psychozy wywołanej przez nar- kotyki. Sara określa pobyt w psychiatryku jako piekło i przy- puszczam, że właśnie wtedy zrezygnowała z ambicji ułożenia sobie normalnego „życia Svenssona”1 , jak mówiła. Po pobycie w szpitalu nastąpił okres coraz intensywniejszego brania nar- kotyków i pół roku po wypisaniu z psychiatryka Sara trafiła na przymusowy odwyk do państwowego ośrodka w Norrtälje, gdzie skupili się głównie na jej uzależnieniu od amfetaminy i syntetycznych halucynogenów. A potem coś się stało, choć nie jest jasne co. Nawet Sara nie potrafi tego wyjaśnić. Mówi tylko, że postanowiła żyć. Posta- nowiła nie umierać. A dziś? Sara jest od dwóch lat czysta, ma mieszkanie w Mid- sommarkransen2 . Bezrobotna. Singielka. Ma wiele koleżanek i jeszcze więcej kolegów. Jest prawdziwą weteranką instytucji psychiatrycznych. Zo- stała przebadana i zanalizowana wzdłuż, wszerz i na ukos. Przez ośrodki psychiatrii dziecięcej, przychodnie i zakłady za- mknięte. Poznała więcej kuratorów, asystentów, psychologów i psychiatrów, niż ja miałam pacjentów. To zobowiązuje. Czasem 1 Svensson - typowe nazwisko szwedzkie, często używane jako synonim przeciętności. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). 2 Midsommarkransen - podmiejska dzielnica Sztokholmu.

odnoszę wrażenie, że ocenia mnie i to, co mówią, kategoryzuje i umieszcza w hierarchii specjalistów od czubków. Czasem robi uwagi, które bez wątpienia pochodzą z wypowiedzi moich poprzedników. „Coś takiego, a uwzględniłaś czynnik rywalizacji między rodzeństwem, która nasiliła się po wczesnym rozejściu się moich rodziców?” Albo: „Zdaję sobie sprawę, że brzmi to edypalnie, ale czasem naprawdę myślałam, że Göran kocha mnie w ten sposób”. Przychodzą mi na myśl chudziutkie, pokryte bliznami ręce i nogi Sary. Przypominają sieć kolejową, której tory raz się krzy- żują, raz biegną równolegle. Dziewczyny, które się okaleczają, żeby złagodzić lęk. Ktoś nazwał je cutters. Dostrzegam w niej znacznie więcej niż przypadek psychia- tryczny: Sara jest inteligentna, jest prawdziwą specjalistką w dziedzinie manipulacji i czasem, jeśli jest w humorze, potrafi być dowcipna. Ma być ponownie resocjalizowana, przy- stosowana do normalnego życia, którego nigdy nie miała i z pewnością nie będzie miała. Przystosowywana. Kładę rękę na segregatorze z jej dokumentacją medyczną, grubym jak Biblia; jest tu komplet raportów opieki społecznej, odpisów z badań w poradniach psychiatrycznych i zakładach zamkniętych. Z roztargnieniem przerzucam papiery i zatrzy- muję wzrok na zapiskach w dzienniku chorych ze szpitala S:t Görans. Pacjentka: Sara Matteus, PESEL: 82 11 23 - 0424 Okoliczności przyjęcia: Pacj. przywieziona o godz. 18.37 przez patrol policji dzielnicy Norrmalm po dokonanej przez nią kradzieży w sklepie Twilfit w Gallerian. Powodem przywiezienia na ostry dyżur psychiatryczny było agresywne zachowanie i towarzyszące mu rozkojarzenie. Stan obecny: Kobieta l. 18, uzależniona od narkotyków, wykazuje bliżej nieokreślone zaburzenia lękowe. Uprzednio pacjentka zarówno Psychiatrii Dzieci i Młodzieży, jak i Poradni Psychiatrycznej w Vällingby. Obecnie nie leczy się

psychiatrycznie, nie przyjmuje żadnych leków. Sama oświadczyła, że czuje się źle i prosi o pomoc. Chwilami wykazuje przytomność umysłu i narzeka na stan lękowy, informuje również, że przyjmowała narkotyki, chociaż nie pamięta jakie. Poza tym agresywna, daje wyraz paranoidalnym urojeniom, że jest prześladowana przez opiekę społeczną i policję. Pacj. ma skłonność do samookaleczania (blizny i rany na przedramionach i po wewnętrznej stronie ud). Wzdycham i wypuszczam z rąk ciężki segregator, który głucho uderza o podłogę. Na dziś mam już dosyć Sary Matteus. Pora wywietrzyć pokój i przyjąć Rosjankę Ilię, mamę dwójki małych dzieci, która swego szwedzkiego męża poznała przez Internet. Znakomicie czuje się w Szwecji i już mówi płynnie po szwedzku. Jest bardzo dzielna, świetnie zorganizowana i pracuje jako instrumentariuszka w Sophiahemmet3 , tylko odczuwa nieprzeparty przymus chowania wszystkich noży i nożyczek w magazynku w ogrodzie, bo boi się, że ostrym narzędziem mogłaby zranić swoje maleńkie dziecko. 3 Sophiahemmet - największy, działający od 1889 roku, prywatny szpi- tal w Szwecji.

Na pozór - idylla. Mój niewielki dom jest położony o rzut kamieniem od wy- brzeża. Całą ścianę od strony zatoki zajmują drzwi balkonowe. Dom jest bardzo widny. Podłogi są ze starych, szerokich i wy- tartych desek sosnowych, z głębokimi szparami, po brzegi wypełnionymi kurzem z co najmniej kilku dziesięcioleci. W kuchni szafki z lat pięćdziesiątych, z ukośnymi frontami i suwanymi drzwiczkami ze sklejki pomalowanej na niebiesko. Zgodnie koegzystują z nowym sprzętem AGD. Okno sypialni wychodzi na skały znajdujące się po jednej stronie cypla. Widać stąd morze, nawet z łóżka, które jest dla mnie stanowczo za szerokie. Łazienka i ubikacja znajdują się w oddzielnym domku; daw- nej niewielkiej drewutni. Żeby się tam dostać, muszę wyjść przez drzwi frontowe i przejść przez rabatkę, na której rosną róże japońskie. Między budynkami rozpościera się niewielki trawnik, nie- okiełznany i bujny, uniemożliwiający tradycyjne korzystanie z niego. Wobec tego wydeptałam w tej gęstwinie dwie wąskie ścieżki: jedną do krzywego, starego pomostu, drugą na skałki. Nad brzegiem czerwonolistny rozchodnik rozpycha się wśród wrzosów i macierzanki. Skałki opasują niewielkie, targane wiatrem sosenki górskie, dalej zaczyna się las i głusza. Mimo że od Sztokholmu dzieli mnie mniej niż godzina jazdy, najbliższy dom jest prawie kilometr od mojego. To Stefan chciał, żebyśmy zamieszkali w tych spartańskich warunkach, blisko przyrody i blisko miejsca do nurkowania. Wydawało mi się, że to dobry pomysł. Tak wtedy myślałam. Wtedy żadne marzenie nie wydawało mi się zbyt naiwne ani zbyt szalone. Teraz sama nie wiem. W samotności naszła mnie dziwna bierność; wymiana żarówki staje się wielkim przedsię- wzięciem, pomalowanie drewutni wydaje się niewykonalne,

niemożliwe do podzielenia na poręczniejsze, pojedyncze za- dania. Przeprowadzka byłaby wykluczona. Nie wiedziałabym, od czego zacząć. Znajomi, którzy mnie odwiedzają, patrzą na mnie wzrokiem, w którym współczucie miesza się z przestrachem. Uważają, że powinnam usunąć rzeczy Stefana: z łazienki maszynkę do golenia, z małego domku sprzęt do nurkowania, z szafy jego ubrania, a z nocnego stolika zegarek, który nocą ściskam w ręku, gdy tęsknota staje się nie do zniesienia. - Nie możesz mieszkać w izbie pamięci - mawia Aina, de- likatnie mierzwiąc mi krótkie włosy. Naturalnie ma rację. Powinnam się pozbyć rzeczy Stefana. Powinnam się pozbyć Stefana. - Za dużo pracujesz - dodaje Aina i wzdycha. - Wybierz się gdzieś ze mną w weekend. Zawsze odmawiam. Jest tyle do zrobienia przy domu, trzeba uzupełnić karty pacjentów, posortować rozmaite papiery. Aina się wtedy uśmiecha, jakby wiedziała, że kłamię, a ja rze- czywiście kłamię. Czasem Aina nocuje u mnie, zamiast spędzać weekend w pełnych zgiełku lokalach na Södermalmie w towarzystwie mężczyzn, których imiona szybko zapomina. Jemy wtedy małże gotowane w winie, wypijamy mnóstwo taniego białego wina i rozmawiamy o naszych pacjentach albo facetach Ainy. Albo o niczym szczególnym. Kąpiemy się nago na skałkach i słuchamy Davida Bowie na cały regulator. Leśne zwierzęta przyglądają nam się spłoszone. Potem dom wydaje się jeszcze bardziej opustoszały niż przedtem, okna gapią się na morze, cisza jest wręcz ogłuszają- ca. Najczęściej mam wtedy kaca, a ponieważ jestem zbyt leni- wa, żeby pojechać na zakupy, na lunch zjadam lody waniliowe i makaron z keczupem na obiad. Do tego parę kieliszków wina. Gdy zapada wieczór, starannie zapalam wszystkie lampy, bo nie lubię ciemności. Mam wrażenie, jakby brak światła wymazywał granicę pomiędzy mną i resztą świata. Napawa mnie to większym lękiem, niżbym chciała przyznać, budzi strach, najlepiej znane mi uczucie.

Ten strach towarzyszy mi już od wielu lat, mogę bez przesady powiedzieć, że jestem mu bliska, tak bliska, że nawet nie rejestruję jego pojawienia się wraz ze zmrokiem. Przyjmuję go z rezygnacją, jak starego, choć niechętnie witanego znajomego. Właśnie dlatego sypiam przy zapalonym świetle.

A więc jestem terapeutką. Psychologiem z uprawnieniami do psychoterapii. Na mosiężnej tabliczce na drzwiach jest wyraź- nie napisane: Poradnia Psychoterapeutyczna w Södermalmie. Psycholog, psychoterapeuta Siri Bergman. Zastanawiam się czasem, jak zareagowaliby moi pacjenci, gdyby się dowiedzieli, że pozornie spokojna, kompetentna ko- bieta, do której przychodzą ze swoimi tajemnicami i lękami, nie potrafi spać sama w ciemnym pokoju? Co by powiedzieli na to, że nie potrafię się skonfrontować z własnymi czarnymi dziurami, chociaż domagam się tego od nich? Razem z tymi myślami pojawia się uczucie wstydu; jestem kiepską terapeutką, poniosłam porażkę, powinnam się z tym uporać, mieć to za sobą. Powinnam zrobić większe postępy. Aina wyśmiewa się ze mnie, wytyka mi potrzebę kontroli i perfekcjonizm. - Twój zawód to nie to samo co ty - mówi. - Zawód terapeuty nie jest żadnym pieprzonym powołaniem. Przychodzisz do pracy, przyjmujesz dziennie czworo pacjentów, potem idziesz do domu i jesteś sobą, Siri. Poczucie porażki, depresyjność, bierność i uleganie fobiom powinno uczynić z ciebie lepszą terapeutkę. Bylebyś nie okazywała tego pacjen- tom. Zresztą akurat tego powinnaś się nauczyć na pierwszym roku psychologii. Aina zapewne wie, co mówi, jej nazwisko znajduje się na mosiężnej tabliczce tuż pod moim: Aina Davidsson. Psycholog, psychoterapeuta. Aina i Siri. Jako pojęcie funkcjonowałyśmy od pierwszych, nerwowych tygodni na Uniwersytecie Sztokholmskim. Nadal się przyjaźnimy, ale nie to jest najdziwniejsze, tylko to, że udało nam się zrealizować pomysł otworzenia własnej poradni. Mamy jeszcze kolegę. Sven Widelius to stary lis, jest terapeu-

tą od przeszło dwudziestu lat. W zasadzie tylko dzielimy lokal, recepcjonistkę i pomieszczenia socjalne. Dalej nasza współ- praca nie sięga. Poradnia znajduje się przy Medborgarplatsen, w tym samym budynku co futurystyczna hala targowa, tylko kilka pięter wyżej. Co rano wbiegam po schodach i przystaję przy drzwiach, ła- piąc oddech. Patrzę na wypolerowaną tabliczkę, zastanawiam się, waham, w końcu wkładam klucz do zamka. Tego dnia również. Jest połowa sierpnia. Lato w rozkwicie piękna, które wydaje się aż groźne, niemal erotyczne. Upał wzmaga zapach roślin, ich słodkie i duszne opary. W mieście metaliczna woń spalin i zanieczyszczeń powietrza miesza się z wyziewami z restauracji i budek z hot dogami. A w samym środku tej zapachowej kakofonii wyczuwa się niedwuznaczną woń zgnilizny. Zieleń jest tak intensywna, że aż wibruje, i zarówno w mie- ście, jak i koło mojego domu w powietrzu unoszą się chmary owadów. Idąc drogą między przystankiem autobusowym i moim domem, słyszę te miliony pełzających, wijących się ży- jątek, które wprawiają w drgania zielony kobierzec lasu. Czuję, jak z każdym krokiem miażdżę niezliczone mnóstwo maleńkich organizmów, tworząc nowy biotop z podeptanego mchu, zgniecionych mrówek i żuków. Lato z jego fizyczną zmysłowoś- cią jest dla mnie punktem kulminacyjnym roku. Jednak lato niesie ze sobą również pewne wymagania. Dopominą się o radość i entuzjazm, spotkania towarzyskie i ur- lop. Moje lato składało się w tym roku z wymuszonego pobytu w letnim domku rodziców pośród lasów Sörmlandu4 . Musiałam spędzić u nich cały tydzień, znosząc troskę i niepokoje rodziców i rodzeństwa, zanim odważyli się mnie wypuścić. Widziałam strach skrywający się pod uśmiechem mamy i w zachowaniu sióstr, które obchodziły się ze mną, jakbym była z kruchego fajansu. A za próbami podejmowania rozmowy przez ojca czaiła się wręcz panika. Wątpię, aby po moim wyjeździe rzeczywiście odczuwali brak mojej obecności. 4 Sörmland - właściwie Södermanland, historyczna kraina na południe od Sztokholmu.

Pozostałą część lata spędziłam w ogrodzie, patrząc na morze. Zastanawiałam się, czy nie wrócić do nurkowania. Sprzęt mam. Doświadczenie też. Brakuje mi tamtego poczucia, że znajduję się w innym, być może lepszym świecie. Nurkowanie nie budzi we mnie lęku mimo tego, co się stało, nie potrafię natomiast wzbudzić w sobie niezbędnego zapału. I nie chcę się spotykać z przyjaciółmi z tamtych czasów. Zamiast tego udawałam, że dłubię w grządkach, i piłam wino, opiekowałam się tłustym wiejskim kocurem Ziggym, który rok temu postanowił u mnie zamieszkać i jakoś potrafił znieść tę bezkresną czasoprzestrzeń zwaną latem. Aż do teraz. To mój czwarty dzień pracy. Dzień numer cztery. I czworo pacjentów. W recepcji stoi Marianne. Sekretarka na pół etatu, właściwie zbędny luksus, mimo to pozwoliliśmy sobie na nią. Marianne. Jak mielibyśmy radzić sobie bez niej? Krótkie, jasne włosy wiją jej się nad czołem, Marianne uśmiecha się, gdy wchodzę. - Siri! Czyli dziś znów jesteśmy w komplecie! Jedna twoja wizyta, ta z dziesiątej, jest odwołana. Jej twarz wyraża ubolewanie, jakby to była jej wina, że Siv Malmstedt dzisiaj nie przyjdzie. Zgaduję, że Siv odwołała wizy- tę, aby uniknąć narażenia się na dwugodzinną podróż metrem. Marianne, która od dawna zna obowiązujące zasady, informuje mnie, że wysłała jej rachunek i że Siv chce przyjść w przyszły czwartek o zwykłej porze. Poradnia jest niewielka, ale przyjemna. Składa się z trzech gabinetów, recepcji i niewielkiej kuchenki, w której pijemy kawę. W głębi jest jeszcze toaleta i prysznic. Mój gabinet zwany jest zielonym, ponieważ ściany zostały pomalowane na blado- zielony kolor, który ma wprowadzić atmosferę spokoju. Poza tym wygląda jak każdy inny gabinet terapeutyczny: dwa fotele ustawione pod kątem, stolik z wazonikiem z niebieskiego, ręcznie dmuchanego szkła i pudełko papierowych chusteczek, które sygnalizuje, że można sobie popuścić cugli, dać upust emocjom i popłakać.

Na ścianie oprócz tablicy wiszą odpowiednio dobrane lito- grafie. Tym, co odróżnia mój gabinet od większości tego rodzaju pomieszczeń, jest ustawiona na statywie, często używana kamera wideo. Nagrywam większość sesji z pacjentami. Czasem po to, aby dać im nagranie do obejrzenia w domu, a czasem na własny użytek. Nagrania stanowią dokumentację, którą przechowujemy w zielonej szafie pancernej w recepcji. Aina twierdzi, że są ko- lejnym dowodem mojej potrzeby kontroli, i narzeka, że w szafie robi się coraz ciaśniej. Odpowiadam, że to nie jej zmartwienie, skoro i tak nigdy nie robi zapisków dłuższych niż na dwie linijki. Po tej odpowiedzi Aina daje mi spokój.

Muszę doprowadzić do tego, żeby zrozumiała. Od tego się za- częło. Muszę spowodować, żeby zrozumiała, co mi zrobiła. Ale jak miałem jej wytłumaczyć? Że nocami odczuwałem świdrujący ból, jakby ktoś obracał mi nóż we wnętrznościach, w brzuchu i w piersi, jakbym był wyżerany od środka przez pożądliwego drapieżnika, od którego nie sposób się uwolnić, ogromnego pasożyta o zębach ostrych jak żyletki, odnóżach zimnych, śliskich i szybkich. jak miałem opisać uczucie pustki i tęsknoty? Że każdy wschód słońca odbierałem jako nadejście kolejnego dnia pozbawionego sensu. Bezsensowne godziny wypełnione równie bezsensownymi działaniami w oczekiwaniu na nic. Każdy dzień powiększał dystans dzielący mnie od Niej. Jak miałem wytłumaczyć, że moje sny były tak intensywne i rzeczywiste, że po obudzeniu płakałem z rozczarowania, roz- gorączkowany i zlany potem, jakbym był chory? Czy da się wytłumaczyć coś takiego drugiemu człowiekowi? A jeśli tak, czemu miałoby to służyć? Tak naprawdę?