kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Gregory Philippa - Biała księżniczka - (05. Wojna Dwóch Róż)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
G

Gregory Philippa - Biała księżniczka - (05. Wojna Dwóch Róż).pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu G GREGORY PHILLIPA Cykl: Wojna dwóch róż
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 518 stron)

Philippa Gregory Biała Księżniczka cykl „Wojna kuzynów” tom 5 Zamek w Sheriff Hutton, hrabstwo Yorkshire jesień 1485 roku Pragnę, żeby te sny się skończyły. Klnę się na Boga, że tego pragnę! Jestem tak zmęczona, że mogłabym nie wychodzić z łóżka. Mogłabym przespać cały boży dzień, od rana do wieczora co rusz wcześniejszego i smętniejszego. Za dnia potrafię myśleć tylko o spaniu. Jednakże nocami ze wszystkich sił staram się nie zasnąć. Udaję się do jego cichych zaciemnionych komnat, gdzie w złotym świeczniku płonie świeca, mimo że on już nigdy ma nie ujrzeć światła. Słudzy co dzień w południe zapalają nową świecę, której następnie ubywa co godzinę, mimo że dla niego czas utracił wszelkie znaczenie. W wiecznej ciemności, w ciemnej wieczności czas się nie liczy, choć mnie ciąży na barkach nieludzkim brzemieniem. Cały długi dzień czekam na nadejście zmierzchu i odgłos żałobnych dzwonów wzywających na kompletę, aby wtedy w kaplicy zmówić modlitwę za jego duszę, mimo że już nigdy nie usłyszy mego szeptu ani stonowanego śpiewu kościelnych

chórów. Później mogę się już położyć do łóżka. Leżę i bronię się przed zaśnięciem, ponieważ nie jestem w stanie znieść obrazów, które przynosi sen. Albowiem śnię o nim. Noc po nocy śnię wyłącznie o nim. W dzień przybieram maskę, ukrywam swoje prawdziwe oblicze za wymuszonym uśmiechem, roziskrzonym wzrokiem, cerą napiętą jak pergamin i tak samo cienką. Głosowi nadaję czyste, łagodne brzmienie, wypowiadam słowa pozbawione jakiegokolwiek znaczenia, a czasem gdy trzeba, nawet śpiewam. W nocy zapadam się w pościel, jakbym tonęła w wodzie, jakbym nurkowała w głębinie, jakby odmęty brały mnie w posiadanie niczym morską syrenę, i wówczas na chwilę ogarnia mnie ulga, jak gdyby pod powierzchnią wyciekał ze mnie smutek, jak gdyby prądy rzeki Lete mogły sprowadzić na mnie zapomnienie i porwać mnie do nieprzeniknionej pieczary snu. Wszakże w końcu przychodzą sny. Nie śnię o jego śmierci – ujrzenie, jak pada na polu bitwy, byłoby koszmarem najgorszym ze wszystkich. Nie, nigdy nie śnię o bitwie ani o jego ostatniej szarży na straż przyboczną Henryka Tudora. Nie widzę więc, jak wyrąbuje sobie drogę toporem. Nie widzę nacierającej nań armii Tomasza Stanley’a, nie widzę, jak zostaje wysadzony z siodła ani jak zawodzi go prawe ramię w obliczu bezlitosnego ataku kawalerii, nie słyszę, jak krzyczy: „Zdrada! Zdrada! Zdrada!”. Nie widzę, jak Wilhelm Stanley podnosi jego koronę i wkłada na głowę innego człowieka. Nie śnię o niczym podobnym i dzięki Bogu choć za to. Dość, że te i straszniejsze obrazy prześladują mnie na jawie. Towarzyszą mi na każdym kroku, nawet kiedy rozprawiam o niezwyczajnych tegorocznych upałach, o trapiącej ziemię suszy, o marnych zbiorach. Niestety sny, które śnię nocami, są jeszcze przykrzejsze, znacznie przykrzejsze od tego, gdyż śpiąc, wyobrażam sobie, że leżę w jego ramionach i że budzę się na delikatny dotyk jego warg na moich ustach. Śnię, że przechadzamy się w ogrodach, snując plany na przyszłość. Śnię, że noszę pod sercem jego dziecko, że na zaokrąglonym brzuchu czuję jego ciepłą dłoń i że uśmiecha się do mnie z zachwytem, kiedy obiecuję, że dam mu syna, syna, którego tak potrzebuje, dziedzica dynastii Yorków, angielskiego księcia, dziecię zrodzone z naszej miłości. „Ochrzcimy go Artur”, mówi. „Na cześć Artura z Camelotu. Dla dobra Anglii...”

Ból, który mnie dopada po przebudzeniu, gdy uświadamiam sobie, że to był tylko sen, z dnia na dzień przybiera na sile. Klnę się na Boga, że najbardziej ze wszystkiego pragnę przestać śnić. Najdroższa córko Elżbieto! Sercem i modlitwą jestem z Tobą, moje dziecko, wszelako nadeszła pora, ażebyś postąpiła jak królowa, do której to roli się narodziłaś. Nowy król, Henryk Tudor, życzy sobie, abyś dołączyła do mnie w pałacu westminsterskim, a wrazz Tobą również Twoje siostry i kuzynostwo. Zważ, proszę, że nie cofnął danego Ci słowa. Wszystko wskazuje na to, że ślub się odbędzie. Wiem, że nie na to liczyłaś, moja droga, jednakowoż Ryszard nie żyje i tamta część Twojego życia jest już zamkniętym rozdziałem. Zwyciężył Henryk, a naszym zadaniem jest uczynić Cię jego żoną i królową Anglii. Zaklinam Cię, ażebyś usłuchała starej matki w jeszcze jednej sprawie: przybądź do Londynu uśmiechnięta i radosna, jak przystało oblubienicy wyglądającej spotkania z narzeczonym. Prawdziwa księżniczka nie obnosi się ze swoją żałobą. A Ty urodziłaś się księżniczką i spadkobierczynią długiej linii niewiast, którym nie można odmówić dzielności. Zatem głowa do góry i uśmiech na usta, najdroższa Elżbieto! Będę na Ciebie czekać i również się uśmiechać. Twoja kochająca matka, Elżbieta królowa wdowa. Czytam ten list uważnie, ponieważ moja matka nie należy do osób prostolinijnych i jej słowa mogą być podszyte czymś, czego nie sposób dojrzeć na pierwszy rzut oka. Potrafię sobie wyobrazić, jak ekscytuje ją kolejna w rodzinie szansa na koronę Anglii. Elżbieta Woodville to niewiasta nieposkromionych ambicji. Widywałam ją na samym dnie, wszakże nigdy nie widziałam jej spokorniałej – nawet wtedy, gdy owdowiała i odchodziła od zmysłów z rozpaczy. Rozumiem, dlaczego mi każe, abym wyglądała na szczęśliwą, abym zapomniała, że mężczyzna, którego pokochałam, zginął i skończył w nie oznakowanym grobie, abym wykuła przyszłość naszego rodu, zmuszając się do małżeństwa z jego wrogiem.

Henryk Tudor ściągnął do Anglii po latach wygnania, spędziwszy większość życia na oczekiwaniu, i stoczył wygrany bój, pokonał prawowitego władcę, mego ukochanego Ryszarda, przez co stałam się częścią jego łupów, jak cała Anglia. Gdyby to Ryszard zwyciężył pod Bosworth – któż mógł przypuszczać, że tak się nie stanie? – byłabym teraz jego małżonką i królową. Wszakże zginął zasieczony przez zdrajców: ludzi, których sam powołał pod broń i którzy przysięgali mu wierność. W efekcie muszę poślubić Henrykai zapomnieć, że przez prawie półtora roku całym sercem miłowałam Ryszarda i przewodziłam jego dworowi jako nie koronowana królowa. Tak, muszę o tym wszystkim zapomnieć i trzymać kciuki, aby inni także zapomnieli. Czytam matczyny list zaraz po jego dostarczeniu, wciąż stojąc pod łukiem bramnym zamku w Sheriff Hutton, po czym odwracam się i ruszam w stronę zabudowań, wprost do wielkiej sali z umieszczonym pośrodku kamiennym paleniskiem, na którym płonie ogień, przez co powietrze jest ciepłe i nieprzejrzyste od dymu. Mnę pojedynczą kartkę i rzucam ją na rozżarzone drwa, by sczezła w płomieniach. Taki los musi spotkać każdą wzmiankę na temat mej miłości do Ryszarda i jego obietnic mi składanych. Nie jest to jedyny sekret, który chowam przed światem. Będąc gadatliwą młodziutką księżniczką, wychowywałam się na dworze królewskim otwartym na intelektualne wyzwania, gdzie można było pomyśleć, powiedzieć i podyktować zgoła wszystko, jednakże po śmierci mego ojca króla z konieczności posiadłam umiejętności szpiega. Pod powiekami zbierają mi się łzy, być może za sprawą gryzącego dymu, a być może z całkiem innego powodu, wszelako wiem, że nie pora na płacz. Ocieram twarz i kieruję się do pokaźnej komnaty na szczycie zachodniej wieży zamku służącej młodszym dzieciom za bawialnię i salę lekcyjną. Dzisiejszego ranka uczy je śpiewu moja szesnastoletnia siostra Cecylia, toteż już na schodach słyszę rytmiczne pobrzękiwanie tamburynu. Muzyka milknie, gdy otwieram drzwi i wchodzę do środka, zastępują ją głośne prośby, bym wysłuchała skomponowanego właśnie utworu. Moja dziesięcioletnia siostra Anna od maleńkości pobiera nauki u najlepszych mistrzów, starsza od niej o dwa lata kuzynka Małgorzata ma godny pozazdroszczenia słuch muzyczny, a będący jej rówieśnikiem kuzyn Edward może się pochwalić pełnym słodyczy sopranem przywodzącym na myśl dźwięki fletu. Z przyjemnością spełniam prośbę całej trójki, po czym biję brawo. – Przynoszę wam wieści.

Edward Warwick, młodszy brat Małgorzaty, unosi dużą głowę znad tabliczki do pisania. – Dla mnie też? Dla mnie też? – dopytuje. – Tak, dla ciebie także. I dla twojej siostry Małgorzaty, i dla Cecylii, i dla Anny. Mam wieści dla was wszystkich. Jak wiecie, Henryk Tudor zwyciężył na polu walki i zasiądzie na tronie Anglii. Królewskie dzieci mają przygaszone miny, aczkolwiek odebrały nazbyt dobrą szkołę, aby wyrazić żal z powodu śmierci pokonanego wuja, Ryszarda. Zamiast się odezwać, czekają, co jeszcze powiem. – Nowy król potraktuje sprawiedliwie wszystkich swoich lojalnych poddanych – mówię, gardząc sobą za to, że jak papuga powtarzam słowa sir Roberta Willoughby’ego, który przywiózł list od mojej matki. – Tymczasem wzywa nas, dzieci Domu Yorków, do stolicy. – Czyli jednak Henryk zasiądzie na tronie – obwieszcza głuchym tonem Cecylia. – Zasiądzie na tronie Anglii. – Oczywiście, że tak! Któż... któż by inny? – potykam się na tym rzuconym mimochodem pytaniu, jakby zapachniało ono zdradą. – To zrozumiałe, że nowym królem Anglii zostanie Henryk. Przecież zdobył dla siebie koronę na polu bitwy. A teraz przywróci nam wszystkim dobre imię i uzna w nas potomków dynastii Yorków. Cecylia robi chmurną minę. W tygodniach poprzedzających wyruszenie w pole król Ryszard wydał ją za Ralpha Scrope’a, tego miernotę, a zrobił to tylko po to, by Henryk Tudor nie mógł jej pojąć za żonę, gdybym ja mu się jednak odwidziała. Cecylia podobnie jak ja jest księżniczką z dynastii Yorków, a to oznacza, że każdy mężczyzna, który nas poślubi, może sobie rościć pretensje do tronu. Mój powab prysł, kiedy oszczercy zaczęli rozgłaszać, że zostałam kochanicą Ryszarda, natomiast Cecylię poprzedni monarcha osobiście skazał na mezalians. Moja siostra utrzymuje, że małżeństwo nie zostało skonsumowane, że ślub był w jej oczach nieważny od początku i że teraz pani matka doprowadzi do jego unieważnienia. Prawda jest jednak taka, że Cecylia jest obecnie baronową Scrope, żoną pokonanego yorkisty, co oznacza, że gdy Anna i ja odzyskamy należne tytuły i znów będziemy

księżniczkami z królewskiego rodu, ona pozostanie tylko upokorzoną baronową, nawet jeśli nikt nie ma pojęcia, gdzie obecnie podziewa się Ralph Scrope. – Właściwie to ja powinienem zasiąść na tronie – wtrąca Edward, ciągnąc mnie za rękaw. – Jestem następny w kolejce, prawda? Odwracam się do niego. – Skądże znowu – zaprzeczam łagodnym tonem. – W żadnym razie nie mógłbyś włożyć korony. To prawda, że wywodzisz się z dynastii Yorków i że wuj Ryszard wyznaczył cię na swego następcę, jednakże musisz pamiętać, że wuj Ryszard nie żyje, a nowym królem jest Henryk Tudor. – Głos mi drży, kiedy mówię „Ryszard nie żyje”. Robię pauzę, biorę głęboki oddech i próbuję jeszcze raz. – Ryszard nie żyje, chyba to wiesz, co, Edwardzie? Rozumiesz, że nie ma już króla Ryszarda? Z tego wynika, że nie jesteś jego następcą. Wbija we mnie puste spojrzenie, a ja obawiam się, że nie zrozumiał ani słowa z tego, co przed chwilą mu powiedziałam, aż tu nagle jego ogromne piwne oczy wypełniają się łzami, a on sam spuszcza wzrok i wraca do przepisywania greckiego alfabetu. Spoglądam przez moment na jego ciemię porośnięte gęstymi ciemnymi włosami i myślę sobie, że jego dzika, zwierzęca żałość niczym nie różni się od mojej żałoby. Tylko że ja muszę szczebiotać i uśmiechać się na okrągło... – Nie pojmie tego. – Cecylia zwraca się do mnie szeptem, żeby nie usłyszała jej Małgorzata. – Już mu mówiłyśmy, raz za razem. Nie ma dość oleju w głowie, aby w to uwierzyć. Zerkam na siedzące w milczeniu rodzeństwo – Małgorzata pomaga Edwardowi kreślić litery greckiego alfabetu – i uznaję w myślach, że muszę być równie niemądra jak mały Warwick, ponieważ też nie potrafię uwierzyć. W jednej chwili Ryszard maszerował na czele niezwyciężonej armii wystawionej przez największe rody królestwa, w drugiej otrzymaliśmy wiadomość, że został pobity: trzej jego najzaufańsi przyjaciele siedzieli sztywno w siodłach i w bezruchu przyglądali się rozpaczliwej szarży, którą przypuścił, jakby był to zwykły turniej, jakby oni byli widzami, on zaś śmiałym rycerzem, a wszystko to tylko zabawą w słoneczny dzień – zabawą, która może przybrać różny obrót, lecz w której warto ponieść ryzyko.

Potrząsam głową. Jeśli zacznę o nim myśleć, jeśli wyobrażę go sobie nacierającego samotnie na wroga – z moją rękawiczką zatkniętą za płytę napierśnika tuż nad sercem – rozpłaczę się, a przecież pani matka wyraźnie zabroniła mi płakać. – Pojedziemy do Londynu! – rzucam ożywionym głosem, jakby cieszyła mnie ta perspektywa. – Na dwór królewski! Zamieszkamy znów w pałacu westminsterskim, razem z panią matką i siostrzyczkami Katarzyną i Brygidą. Dwie sieroty po księciu Clarence podnoszą zlęknione spojrzenia. – A co ze mną i z Edwardem? – pyta Małgorzata. – Gdzie my będziemy mieszkali? – Pewnie z nami – dorzucam wesołym tonem. – Tak, bez wątpienia z nami! – Hurra! – raduje się Anna, podczas gdy Małgorzata tłumaczy na boku młodszemu bratu, że wybierają się do Londynu i że będzie mógł całą drogę pokonać w siodle niczym mały rycerz. Cecylia natomiast ujmuje mnie pod łokieć i niespokojnie odciąga na stronę. – A ty? – pyta. – Wyjdziesz za króla? Pomimo tego, coście robili z Ryszardem? Henryk puści wszystko w niepamięć? – Nie wiem – odpowiadam i wyrywam się jej. – Skoro już o tym mowa, nikt nic nie robił z Ryszardem. A już zwłaszcza ty, moja siostra, niczego nie widziałaś i o niczym nie piśniesz słowa. To jasne, że wszyscy chcą wiedzieć, czy Henryk mnie poślubi czy nie. Wszakże odpowiedź na to pytanie zna tylko on jeden... No, może dwoje ludzi: on i ta stara wiedźma, jego matka, której się wydaje, że ma prawo decydować o wszystkim. Wielki trakt jesień 1485 roku Podróż na południe ciepłą wrześniową porą upływa nam miło, toteż mówię eskortującym nas zbrojnym, że nie ma powodów do pośpiechu. Pokonujemy krótkie odcinki drogi, gdyż młodsze dzieci jadą na kucykach i nie są w stanie wytrzymać w

siodle dłużej niż trzy godziny. Ja dosiadam własnego wierzchowca, rosłego kasztanka, którego dostałam w prezencie od Ryszarda, ażebym mogła mu dotrzymywać towarzystwa w przejażdżkach. Cieszę się z tej przeprowadzki, cieszę się, że zostawiam w tyle zamek w Sheriff Hutton, gdzie zamierzaliśmy wznieść pałac mogący rywalizować z Greenwich, że porzucam ogrody, w których spacerowaliśmy pod rękę, i wielką salę, w której tańczyliśmy do najlepszej muzyki, i kaplicę, gdzie ująwszy moją rękę, obiecał, że poślubi mnie, jak tylko wróci z pola bitwy. Co dzień oddalam się od tego miejsca bardziej i mam nadzieję, że odległość stłumi wspomnienia. Usiłuję uciec przed snami, lecz nieustannie ściga mnie ich echo podobne do uporczywych duchów. Edward zdaje się podekscytowany podróżą, wyraźnie sprawia mu radość otwarta przestrzeń na wielkim trakcie i to, że ludzie wylegają, aby na własne oczy zobaczyć, ile się ostało z dynastii Yorków. Ilekroć gdzieś przystajemy, poddani ściągają, by nam błogosławić, biją ukłony przed Edwardem, którego wciąż mają za dziedzica Yorków, ostatniego dziedzica Yorków, mimo że nasza dynastia poniosła klęskę i wszem wobec wiadomo o nowym królu: nie znanym nikomu Walijczyku, przybłędzie przybyłym bez zaproszenia z Bretanii, Francji czy jeszcze skąd indziej po drugiej stronie Kanału Angielskiego. Mały Edward lubi udawać, że jest prawowitym monarchą, który zmierza do Londynu na koronację. Skłania głowę i ściągnąwszy czapkę, macha ręką rozradowany na widok ludzi wylegających z domów i warsztatów, kiedy przejeżdżamy przez jakieś miasteczko. Chociaż codziennie mu powtarzam, że udajemy się na koronację nowego króla Henryka, zapomina o tym, jak tylko ktoś z tłumu krzyknie: „ Ŕ Warwick! Ŕ Warwick!”. Jego siostra Małgorzata zwraca się do mnie w wieczór poprzedzający nasz wjazd do stolicy. – Wasza książęca mość, mogę na słówko? Uśmiecham się do niej. Matka nieszczęsnej zmarła w połogu, przez co Małgorzata jako bardzo młode dziewczę musiała zastąpić braciszkowi oboje rodziców i jeszcze zarządzać rodową siedzibą. Ojcem Małgorzaty i Edwarda był Jerzy książę Clarence, stracony w Tower na rozkaz mego ojca, za poduszczeniem mojej matki. Małgorzata nie żywi o to urazy, choć na szyi zawsze nosi medalion z kosmykiem włosów swojej matki, a na nadgarstku cienką bransoletę z dyndającą srebrną baryłką ku pamięci

swego ojca. Ci, którzy znajdują się najbliżej tronu, są narażeni na największe niebezpieczeństwo – Małgorzata wie o tym już w wieku dwunastu lat. W dynastii Yorków latorośle giną nagminnie niczym kocięta zdenerwowanej czymś kotki. – O co chodzi? – pytam ją delikatnie, widząc, że dziecięce czoło ma zmarszczone. – Martwię się o Edwarda. Milczę. Wiem, że jest bardzo oddana swemu bratu. – Martwię się o jego bezpieczeństwo. – Jak to? – Jest ostatni z rodu Yorków, ostatni z dynastii – zwierza mi się. – To znaczy są oczywiście inni Yorkowie, choćby dzieci naszej ciotki Elżbiety księżnej Suffolk, jednakże nie da się ukryć, że Edward jest ostatnim żyjącym synem spłodzonym przez któregokolwiek z synów Ryszarda Plantageneta: twego ojca króla Edwarda, mego ojca księcia Clarence i naszego wuja króla Ryszarda. Wszyscy oni nie żyją. Na wzmiankę o Ryszardzie znów drga we mnie struna znajomego bólu, jakbym była lutnią o nazbyt mocno naciągniętych chórach. – Tak – potwierdzam – to prawda. Wszyscy oni nie żyją. – Tak samo ich męscy potomkowie. Z wyjątkiem mojego brata... Spogląda na mnie z niepewnością w oczach. Albowiem nikt nie wie, jaki los spotkał moich braci Edwarda i Ryszarda, których ostatnio widziano, kiedy bawili się na dziedzińcu przed Tower, a potem machali z okien wieży. To znaczy nikt nie wie z całą pewnością, ale wszyscy podejrzewają, że obaj chłopcy nie żyją. Chowam przed światem swoją wiedzę na ten temat, choć znikoma to wiedza. – Wybacz – bąka Małgorzata. – Nie chciałam cię zasmucać... – Nic się nie stało – zapewniam ją, jak gdyby rozmowa o zniknięciu moich braci nie potęgowała dodatkowo mego bólu. – Obawiasz się, że król Henryk zamknie twego

brata w londyńskiej Tower, podobnie jak król Ryszard zamknął tam książęta? I że Edward również nigdy nie wyjdzie na wolność? Mnie dłonią suknię. – Nie wiem nawet, czy powinnam go zawozić do Londynu! – wykrzykuje ze zdenerwowaniem. – Może raczej trzeba nam wsiąść na statek i pożeglować do Flandrii, do naszej ciotki? Nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać. Nie mam dość pieniędzy, by opłacić taki rejs. Nie mam nikogo, kogo mogłabym spytać o radę. A jak ty uważasz? Czy należy wywieźć Edwarda z Anglii? Ciotka Małgorzata na pewno zajęłaby się nim dobrze przez wzgląd na pamięć swego brata i miłość do Domu Yorków. Zrobimy tak? Wiedziałabyś, od czego zacząć? – Król Henryk nie skrzywdzi twojego brata – rzekę. – Przynajmniej na razie. Może o tym pomyśleć później, gdy jego władza okrzepnie i ludzie przestaną mu patrzeć na ręce, pilnując go na każdym kroku i oceniając jego działania. Za to w najbliższych miesiącach będzie wyłącznie szukał przyjaciół. Wygrał bitwę, lecz teraz musi jeszcze zdobyć królestwo. Nie wystarczy zabić poprzednika, trzeba jeszcze zyskać poparcie poddanych i włożyć koronę na głowę. Nie zaryzykuje więc obrazy dynastii Yorków i wszystkich, którzy nas kochają. Ha, biedak będzie być może musiał mnie poślubić, żeby ich ułagodzić! Małgorzata uśmiecha się do mnie. – Byłaby z ciebie wspaniała królowa! I jaka piękna! A ja mogłabym spać spokojnie, bo chyba wzięłabyś Edwarda pod swoją opiekę? Strzegłabyś go, prawda? Wiesz przecież, że mój brat nikomu nie zagraża. Oboje, Edward i ja, bylibyśmy wierni dynastii Tudorów. Wierni tobie... – Jeśli zostanę królową, zadbam, aby włos nie spadł mu z głowy – obiecuję, równocześnie myśląc o tym, ile istnień zależy od tego, czy uda mi się sprawić, aby Henryk dotrzymał złożonego mi przyrzeczenia. – Tymczasem uważam, że powinniście udać się z nami do Londynu, gdzie wszyscy będziemy bezpieczni pod skrzydłami mojej matki. Ona wie, jak się zachować. I wszystko już sobie zaplanowała. Małgorzata zdaje się wahać. Między moją matką a jej, Izabelą Neville, była zła krew, później oboje z Edwardem wychowywali się pod okiem żony Ryszarda, Anny, która traktowała Elżbietę Woodville jak śmiertelnego wroga.

– Naprawdę o nas zadba? – pyta z powątpiewaniem Małgorzata. – Okaże dobroć Edwardowi? Wiecznie słyszałam, że pragnie zguby mojej rodziny... – Pani matka nie ma nic do ciebie ani do małego Edwarda – zapewniam. – Jest waszą ciotką. Będzie was chronić jak własne dzieci. Wszyscy należymy przecież do Domu Yorków. Małgorzata daje się przekonać. Ufa mi. Na wszelki wypadek nie przypominam jej, że pani matka miała kiedyś dwóch synów, starszego Edwarda i młodszego Ryszarda, których kochała nad życie, lecz których nie zdołała ochronić. Ani że nikt nie wie, gdzie obecnie podziewają się moi braciszkowie. Pałac Westminsterski jesień 1485 roku Przy wjeździe do Londynu nikt nas nie wita, a kiedy później w wąskich uliczkach spostrzega nas kilka mieszczek i paru czeladników, próbując wiwatować na cześć Yorków, eskorta zwiera szyki i przyśpiesza do kłusa, ażeby jak najprędzej znaleźć się za bramami królewskiego pałacu, które zamykają się za nami z głuchym szczękiem. Wszystko wskazuje na to, że król Henryk nie życzy sobie rywali konkurujących z nim o serca mieszkańców Londynu, który uczynił swoją stolicą. Na stopniach pałacu westminsterskiego czeka na nas pani matka z najmłodszymi siostrzyczkami: sześcioletnią Katarzyną i czteroletnią Brygidą, które trzymają się jej spódnic każda z jednej strony. Zeskakuję niezgrabnie z konia, na którym jechałam przez cały czas po męsku, i zanim się spostrzegę, już jestem w matczynych objęciach, wdychając znajomą woń wody różanej i włosów, podczas gdy pani matka trzyma mnie mocno i poklepuje po plecach. Znienacka wybucham płaczem i łkam z powodu utraty ukochanego i przekreślenia przyszłości, którąśmy razem planowali. – Sza! – rzecze pani matka stanowczo i przepuszcza mnie do środka, aby przywitać się z resztą mojego rodzeństwa i kuzynostwem.

Następnie rusza za mną, z Brygidą na ręku i Katarzyną uczepioną jej wolnej dłoni oraz z tańczącymi wokół niej Anną i Cecylią. Śmieje się i wygląda na szczęśliwą i znacznie młodszą, niż wskazywałaby metryka mówiąca, że liczy już sobie czterdzieści osiem lat. Ma na sobie granatową suknię podtrzymywaną w talii błękitnym skórzanym paskiem, a włosy upięła z tyłu i ukryła pod aksamitnym niebieskim czepkiem. W korytarzach wykładanych kamienną posadzką rozbrzmiewają echem donośne dziecięce głosy, kiedy prowadzi nas wszystkich do swych prywatnych apartamentów, gdzie zasiada z najmłodszą Brygidą na kolanach. – Teraz możecie mi wszystko opowiedzieć! – rzuca. – Powiedz, Anno... naprawdę przejechałaś całą drogę konno? To nie lada wyczyn. Edward, drogi chłopcze, czy jesteś zmęczony? Twój kucyk sprawował się jak należy?... Wszystkie odzywają się naraz, a Brygida i Katarzyna dokładają swoje trzy grosze, podskakując i próbując coś wtrącić od siebie. Cecylia i ja cierpliwie czekamy, aż harmider ucichnie, a pani matka obdarza nas uśmiechem, częstując dzieci kandyzowanymi śliwkami i rozwodnionym piwem, dzięki czemu nareszcie się uspokajają i zasiadłszy przed kominkiem, pałaszują przysmaki. – I jak się miewają moje dwie dorosłe panny? – zwraca się w końcu do nas. – Cecylio, chyba znowu urosłaś... jak tak dalej pójdzie, niedługo będziesz równie wysoka jak ja. A ty, Elżbieto, wydajesz mi się blada i zdecydowanie za szczupła. Nie masz przypadkiem kłopotów ze snem? Tuszę, że nie umartwiasz się i nie pościsz zanadto? – Elżbieta nie ma pewności, czy Henryk ją poślubi czy nie – wypala Cecylia. – Jeśli nie, co będzie z nami wszystkimi? Co będzie ze mną? – Ależ oczywiście, że Henryk poślubi twoją siostrę – odpowiada spokojnie pani matka. – To pewne. Rozmawiałam już z jego matką w tej sprawie. Oboje mają świadomość, że zarówno w parlamencie, jak i na prowincji sprzyja nam zbyt wiele znaczących osób, aby roztropnie było im się nie narażać taką obrazą Domu Yorków. Tak więc to już postanowione. Zresztą oświadczył się przed rokiem i teraz za późno na wycofanie danego słowa. Małżeństwo z naszą Elżbietą od samego początku stanowiło część jego planów inwazji i podstawę porozumienia z poplecznikami. – I nie gniewa się o króla Ryszarda? – drąży Cecylia. – O Ryszarda i Elżbietę? O to, co robili? Pani matka zwraca na dokuczliwą córkę pełne spokoju spojrzenie.

– Nic mi nie wiadomo na temat świętej pamięci uzurpatora Ryszarda – oznajmia, jak było do przewidzenia. – Podobnie jak tobie. A król Henryk ma jeszcze bardziej skąpe wiadomości. Cecylia otwiera usta, jakby chciała się sprzeczać, wszelako jedno lodowate spojrzenie pani matki ucisza ją natychmiast. – Król Henryk ma również bardzo skąpe wiadomości dotyczące jego nowego królestwa – dodaje pani matka bez mrugnięcia okiem. – Większość życia spędził bowiem za granicą. Dlatego będziemy mu doradzać i informować o wszystkim, o czym powinien się dowiedzieć. – Ale Elżbieta i Ryszard... – To akurat jedna z tych spraw, o których nie powinien się dowiedzieć. – No tak! – złości się Cecylia. – Tylko że chodzi o nas wszystkich, a nie wyłącznie o Elżbietę! Elżbieta nie jest tu jedyna, choć zachowuje się tak, jakby nikt oprócz niej się nie liczył. Nasi kuzyni bez przerwy dopytują, czy na pewno im nic nie grozi, a Małgorzata szczerze się martwi o bezpieczeństwo brata. A ja? Jestem w końcu mężatką czy nie? Jaka mnie czeka przyszłość? Pani matka marszczy czoło na ten potok żalów. Cecylia wyszła za mąż w wielkim pośpiechu tuż przed tym, zanim pan młody wyruszył w pole, tak że nawet nie było czasu na noc poślubną. A teraz oblubieńca nie sposób nigdzie znaleźć, król zaś, który go ożenił, nie żyje i wszystkie plany wzięły w łeb. Cecylia może być równie dobrze panną na wydaniu jak wdową bądź nawet porzuconą żoną. Nikt nie ma pewności w tej sprawie. – Matka króla Henryka, lady Stanley, zaopiekuje się dziećmi Jerzego. Ma również plany co do ciebie. Wyrażała się nader ciepło o tobie i twoich siostrzyczkach. – Matka króla Henryka zawiaduje dworem? – pytam cicho. – Jakie plany? – domaga się konkretów moja uparta siostra. – Powiem ci więcej, kiedy sama będę miała jasność – odpowiada Cecylii pani matka,

po czym mówi do mnie: – Usługują jej na kolanach i tytułują „waszą wysokością”, kłaniając się w pas jak królowej. Krzywię się pogardliwie. – Nie rozstałyśmy się w wielkiej przyjaźni... – Gdy zostaniesz żoną Henryka i koronują cię na królową Anglii, to ona będzie musiała kłaniać się tobie bez względu na to, jakie tytuły nosi – rzecze nie przejęta moim wyznaniem pani matka. – Czy cię lubi czy nie, wyjdziesz za jej syna i basta. – Na tym zakończywszy rozmowę z nami, odwraca się do dzieciarni. – A teraz pokażę wam wszystkim wasze komnaty. – To nie będziemy mieszkać w tych samych komnatach co zawsze? – pytam, zanim zdążę pomyśleć. Uśmiech pani matki wydaje mi się z lekka wysilony. – Oczywiście, że nie zajmujemy komnat królewskich. Lady Stanley zaanektowała je dla siebie. Resztę najlepszych apartamentów zasiedlili krewni jej męża. My musimy się zadowolić tym, co zostało. Tobie przypadnie w udziale dawna komnata lady Stanley. Wygląda na to, że zamieniłyśmy się z nią miejscami... – Lady Stanley zamieszka w apartamentach królowej? – nie wierzę własnym uszom. – Nie powinny być raczej moje? – Jak widać, nie – odpowiada pani matka. – Przynajmniej na razie, do dnia ślubu i koronacji. Do tego czasu ona będzie przewodzić temu dworowi, co wielkim staraniem daje do zrozumienia każdemu, kto się napatoczy. Ponoć zażądała, aby nazywać ją Królową Matką! – Królową Matką? – powtarzam zdumiona. – Tak – potwierdza z krzywym uśmiechem. – Nieźle jak na niewiastę, która była moją

dworką i minione lata spędziła pod kluczem oskarżona o zdradę, z dala od męża, zgodzisz się ze mną? Wprowadzamy się do przydzielonych nam komnat pałacowych i czekamy, aż król Henryk wezwie nas przed swoje oblicze. Czekamy na próżno, gdyż król Henryk przebywa w rezydencji biskupa Londynu nieopodal katedry Świętego Pawła, dokąd ściąga każdy, komu się wydaje, że od zawsze przynależy do Domu Lancasterów bądź że od dawna popiera sprawę Tudorów, z zamiarem odebrania nagrody za swoją lojalność. Oczekujemy nadejścia zaproszenia i przedstawienia nas na dworze królewskim, nadaremno jednak. Pani matka sprawia mi nowe suknie, kornety, dzięki którym wydaję się wyższa, i pantofle, które pokazują same noski spod skraju nowiutkich szat, po czym chwali mą prezencję. Mam gładką cerę, złociste włosy i szare oczy, zupełnie jak Elżbieta Woodville będąca swego czasu najśliczniejszą córką najpiękniejszej pary królestwa. Teraz moja matka może z cichym zadowoleniem potwierdzić, że odziedziczyłam urodę przodków. Robi wrażenie spokojnej, mimo że wszczynają się plotki. Nawet Cecylia powiada: – Cóż z tego, że znów mieszkamy w pałacu, skoro jest tu nudno i odludnie jak za murami sanktuarium! Nie odmawiam jej racji, choć bardzo się myli. Nie może pamiętać sanktuarium, z pewnością nie pamięta go tak dobrze jak ja... Nie ma nic gorszego – nic! – od martwoty i mroku, i świadomości, że jest się praktycznie uwięzionym, że nie sposób wyjść na zewnątrz, chociaż każdy, kto zechce, może się dostać do środka. Ostatnim razem spędziłyśmy tam dziewięć miesięcy, które dłużyły się niczym lata, przez co myślałam, że zblednę i sczeznę w ciemnicy, już nigdy nie ujrzawszy światła słonecznego. Cecylia dodaje, że jako mężatka właściwie nie powinna nam towarzyszyć, lecz zamiast tego winna się udać do małżonka. – Rzecz w tym, że nie masz pojęcia, gdzie on jest – zauważam. – Najpewniej zbiegł do Francji! – Ja przynajmniej byłam po ślubie – odgryza się – zamiast jak niektóre pokładać się z mężem innej niewiasty. Ja przynajmniej nie cudzołożyłam. I mój mąż przynajmniej żyje... – Ralph Scrope z Upsall – szydzę. – Baron Nikt rodem ze Skądinąd, pan na zamku Nigdzie. Jeśli o mnie chodzi, możesz go odnaleźć i zamieszkać sobie z nim. O ile cię

przyjmie z własnej woli. O ile cię zechce bez królewskiego rozkazu. Garbi ramiona i odwraca się ode mnie. – Królowa Matka się o mnie zatroszczy – rzecze obronnie. – W końcu jestem jej córką chrzestną. A teraz to ona się liczy, to ona decyduje o wszystkim. Nie zapomni o mnie. Pogoda jest nietypowa jak na tę porę roku: grzeje słońce, dnie są zbyt jasne i ciepłe, a noce zbyt duszne, aby dało się spać. Wszyscy cierpią na bezsenność – wszyscy z wyjątkiem mnie. Mimo że prześladują mnie koszmary, co noc wbrew sobie zapadam w objęcia Morfeusza. Co noc śnię, że Ryszard wraca do mnie roześmiany. Oznajmia, że bitwa potoczyła się po jego myśli i że teraz już możemy się pobrać. Chwyta mnie za dłonie, kiedy protestuję, mówiąc, że posłańcy przynieśli wieści o zwycięstwie Henryka, składa pocałunek na moich wargach i nazywa mnie głuptaską, najdroższą małą głuptaską. Budzę się w przekonaniu, że to wszystko prawda, po czym z nagłym bólem serca przytomnieję, spoglądając na otoczenie i Cecylię śpiącą razem ze mną w jednym łóżku, uzmysławiam sobie, że mój ukochany spoczywa w nie oznakowanym grobie, martwy i zimny, chociaż w Anglii panują upały. Moja służka Jennie, która wywodzi się z londyńskiej kupieckiej rodziny, donosi, że w miejskich domach szaleje straszliwa choroba. Dwaj czeladnicy jej ojca już zachorzali i wyzionęli ducha. – Zaraza? – pytam i odruchowo cofam się o krok. Na zarazę nie ma lekarstwa, a służący mogą ją przenosić, skoro sami mieszkają w zatłoczonych do granic budynkach w środku Londynu. Albo może ją przywiać upalny wiatr, który zawiruje wokół mnie i mojej rodziny. – To coś znacznie gorszego, jasna panienko – opowiada Jennie. – Coś, czego nie widzieli najstarsi ludzie. Wilhelm, jeden z czeladników, pedział przy śniadaniu, że ma dreszcze i czuje zmęczenie całego ciała, jakby zamiast spać, fechtował do bladego świtu. Pan ojciec pozwolili mu wrócić do łóżka, a biedny Wilhelm ledwie się położył, zaczął się pocić i rychło miał koszulę mokrą na wskroś, że dało się ją wyżąć. Pani matka zanieśli mu dzban piwa dla ochłody, ale biedny Wilhelm pedział, że tego ognia, co go trawi, chyba nic nie ugasi. A potem zapadł w sen i już się nie obudził. Niespełna dwudziestoletni młodzik! Trup w południe! – Jak wyglądał? – dopytuję. – Miał krosty?

– Ani krost, ani nawet wysypki – odpowiada z przekonaniem. – Przecie mówię, że to nie zaraza, tylko jakieś nowe choróbsko. Mówią na nie „poty”, a przywlókł je ze sobą król Henryk. Wszystkie dobre ludzie mówią, że jego panowanie zaczęło się pod znakiem kostuchy i długo nie potrwa, bo przywlókł do Anglii śmierć. Wszyscy pomrzemy przez jego wybujałą ambicję... Ludzie mówią, że przypłynął chory i będzie musiał się namozolić, oj, namozolić, coby nie spaść z tronu, któren sobie wywalczył. A wszystko przez choróbsko Tudorów, co to je ze sobą przywlókł. Ciąży na nim klątwa, każdy to wie. Choć mamy jesień, ciepło jest jak w szczycie lata i tera wszyscy wypocą ducha... – Wracaj do domu, Jennie – rozkazuję jej podenerwowana. – I zostań tam, póki się nie upewnisz, żeś całkiem zdrowa, ty i twoja rodzina. Królowa wdowa nie chce cię widzieć na służbie, skoro wasze progi nawiedziła choroba. Nie pokazuj się znów w pałacu, póki nie pozbędziesz się podejrzeń, słyszysz? I nie zachodź po drodze ani do moich sióstr, ani do kuzynów. – Nic mi nie jest! – upiera się dziewczyna. – Poza tym poty zbierają śmiertelne żniwo raz-dwa. Gdybym była chora, nawet bym nie zdążyła panience o niczym powiedzieć. Skoro mogę drałować taki kawał z domu do pałacu, nic mi nie jest... – Idź już – ponaglam ją. – Poślę po ciebie, kiedy będziesz potrzebna. Natychmiast po wyjściu Jennie udaję się na poszukiwania pani matki. W pałacu nigdzie jej nie ma – ani w zacienionych okiennicami komnatach, ani nawet na ogrodowych ścieżkach. Znajduję ją dopiero na najdalszym krańcu przystani wcinającej się w zakole rzeki, gdzie wystawia się na bryzę szemrzącą nad wodami i przysłuchuje pluskaniu fal o drewniany pomost. – Córko – odzywa się na mój widok. Klękam na deskach, aby odebrać jej błogosławieństwo, po czym przysiadam obok na skraju pomostu, machając w powietrzu stopami. Moje odbicie spogląda mi prosto w oczy, jak gdybym była wodną boginką żyjącą w nurcie rzeki i czekającą, aż ktoś zdejmie ze mnie zaklęcie, nie zaś księżniczką na wydaniu, której najwyraźniej nikt nie chce.

– Słyszałaś już o tej nowej chorobie grasującej w mieście? – pytam. – Tak. A także o tym, że król Henryk odroczył koronację, ponieważ zbytnim zagrożeniem byłoby skupienie dużej liczby ludzi w jednym miejscu – odpowiada pani matka. – Tak więc pozostanie nie koronowanym zwycięzcą jeszcze przez parę tygodni, aż nowa zaraza wygaśnie. Jego matka wychodzi z siebie. Zarządziła już specjalne modły, utrzymując, że Bóg sprzyja Henrykowi od samego początku, a teraz, zsyłając zarazę, tylko poddaje próbie jego siłę. Kiedy podnoszę na nią spojrzenie, muszę zmrużyć oczy przed rażącą poświatą zachodniego horyzontu, za który kryje się słońce barwy płomieni zapowiadające kolejny niezwyczajnie upalny dzień. – To twoja sprawka?... Pani matka wybucha śmiechem. – Zarzucasz mi uprawianie czarów? Ściągnięcie na Anglików zarazy? Nie mam takiej mocy, córko, ale nawet gdybym ją miała, nigdy bym z niej nie skorzystała. Nie... Choroba jest sprawką Henryka, który najął najgorsze szumowiny chrześcijańskiego świata, aby najechać ten nieszczęsny kraj. To oni, wydobyci z najplugawszych lochów Francji, rozsiewają zarazę. Nie ma w tym łuta magii, córko. Wojsko, maszerując, niesie śmierć. Zważ, że nowa zaraza wybuchła w Walii, gdzie Tudor przybił do brzegów, po czym opanowała Londyn... idzie za nim krok w krok nie za sprawą czarów, lecz brudu, który żołnierze wszędzie po sobie zostawiają, i branek, które niewolą po drodze, niech Bóg ma te nieszczęśnice w swojej opiece... Tak, córko, to zaciężna armia Henryka przywlokła do nas zarazę, choć teraz ludzie biorą ją za znak gniewu bożego na nowego króla. – A czy to nie może być prawda? – pytam. – Może zaraza jest i chorobą, i oznaką gniewu bożego? – Wygląda na to, że tak – odpowiada pani matka. – Niektórzy twierdzą, że skoro panowanie zaczyna się od nieznanej wcześniej zarazy, nowy król się namozoli, by utrzymać się na tronie. Poty zabijają przyjaciół i zwolenników Henryka, jakby choroba zaiste była wymierzona przeciwko niemu. Na polu bitwy nie stracił tylu sojuszników co ostatnio. Byłoby to zabawne, gdyby nie

było takie smutne. – Co to oznacza dla nas? Pani matka spogląda w górę rzeki, jakby to nurt miał przynieść odpowiedź do mych stóp. – Jeszcze nie wiem... – rzecze zamyślona. – Trudno mi powiedzieć... Wszelako gdyby Henryk umarł na poty, poddani z pewnością uznają to za palec boży, wymierzony w uzurpatora, i zwrócą się w poszukiwaniu następcy tronu z dynastii Yorków. – A jest taki? – Mój głos ledwie się przebija przez chlupot fal. – Jest taki następca tronu? – Oczywiście, że jest: Edward Warwick. Nie wydaję się przekonana. – Tylko on? Nie ma nikogo, kto by miał większe prawa do korony? Pani matka, spoglądając w dal, kiwa głową niezauważalnie. – Mój młodszy brat Ryszard?... Ponownie kiwa głową, jakby nie chciała zawierzyć swych słów wiatrowi. Wciągam ze świstem powietrze. – Zadbałaś o jego bezpieczeństwo? Zrobiłaś to? Mały Ryszard żyje? Jest gdzieś w Anglii? – zasypuję ją pytaniami. W odpowiedzi potrząsa głową. – Nie dostałam żadnych wieści. Nie mogę powiedzieć nic pewnego, zwłaszcza tobie. Powinnyśmy się modlić za dwóch synów Domu Yorków, zaginionych książąt Edwarda i Ryszarda, dopóki ktoś nie stwierdzi, co się z nimi stało. – Nieoczekiwanie uśmiecha się do mnie. – Lepiej, żebym nie zdradzała się ze swymi nadziejami nawet przed tobą... – dodaje łagodnie. – Któż jednak przewidzi, co przyniesie przyszłość w razie śmierci króla Henryka?

– A nie mogłabyś mu jej życzyć? Nie mogłabyś sprawić, żeby zapadł na tę chorobę, którą przywlókł do Anglii? – szepczę. Pani matka odwraca znowu głowę, jakby nasłuchiwała rzeki. – Jeśli zabił mego syna, moja klątwa już na nim ciąży – rzecze głuchym tonem. – Przeklęłyśmy morderców Edwarda i Ryszarda wspólnie, zapomniałaś? Poprosiłyśmy Meluzynę, boginkę i założycielkę mego rodu, aby nas pomściła. Pamiętasz, co wtedy powiedziałyśmy? – Nie pamiętam słów. Ale tamtą noc wciąż mam przed oczyma... Mówię o nocy, w którą szalałyśmy ze smutku i strachu uwięzione w murach sanktuarium, po tym jak mój wuj Ryszard przyszedł, by poinformować, że dwaj synowie króla Edwarda, dwaj moi ukochani bracia, zniknęli ze swych komnat w londyńskiej Tower. Po jego wyjściu spisałyśmy treść klątwy na kartce, którą własnoręcznie złożyłam na podobieństwo papierowego okrętu, podpaliłam i zwodowałam, by w końcu odprowadzić wzrokiem w otulających nas ciemnościach. – Nie pamiętam słów... – powtarzam. Pani matka wszakże ma je wyryte w pamięci, nigdy przedtem ani potem nie rzuciła na nikogo równie straszliwej klątwy. – Powiedziałyśmy: „Wiedz, że nie ma sposobu na znalezienie zadośćuczynienia za krzywdę, która nas spotkała, toteż zwracamy się z tym do ciebie, nasza pani matko, i zanosimy naszą prośbę do twych wód. Spraw, aby ten, kto odebrał nam syna i dziedzica, stracił swojego syna i dziedzica”... – Odrywa spojrzenie od powierzchni wody i spogląda na mnie oczyma o rozszerzonych źrenicach. – Przypominasz sobie już? Teraz, siedząc na brzegu tej samej rzeki? Potakuję skinieniem. – Powiedziałyśmy... – podejmuje, a ja drżę, widząc panią matkę w transie i słysząc jej ciche słowa padające na fale niczym krople deszczu. – Powiedziałyśmy: „Wiedz, że nasz książę zginął, nim wkroczył w wiek męski, nim został ogłoszony królem Anglii, mimo iż narodził się po to, aby być mężczyzną i monarchą. Dlatego odbierz

zbrodniarzowi jego dziecię, gdy wciąż będzie chłopięciem, zanim dostąpi zaszczytów i obejmie panowanie na swych włościach. A potem odbierz mu także wnuka, żebyśmy miały pewność, kto był winnym zbrodni pojmania bądź zabójstwa naszego Edwarda, żebyśmy wiedziały, że ta klątwa zadziałała, a straszny czyn został pomszczony”... Przeklęłyśmy jego syna i wnuka, gdyż na to zasłużył. Ten, komu umrą wszyscy męscy potomkowie, okaże się mordercą, zabójcą chłopca z rodu Meluzyny, a my będziemy mogły nareszcie poczuć słodki smak pomsty. – Uczyniłyśmy straszną rzecz, mamo – mówię z wahaniem. – Nasza klątwa dosięgnie Bogu ducha winnych spadkobierców złoczyńcy. Strasznie jest życzyć śmierci dwóm niewinnym chłopcom. – Zaiste – przyznaje Elżbieta Woodville, królowa wdowa – zaiste... Wszelako ktoś pierwszy życzył źle naszym chłopcom. I za to musi poznać ból utraty pierworodnego, a potem także wnuka, przez co jego dziedzictwo przypadnie w udziale niewieście. Ludzie od zawsze gadali, że moja matka zna się na czarach, a moja babka w rzeczy samej została oskarżona o paranie się magią i uznana za winną. Jednakże nikt poza Elżbietą Woodville nie wie, ile z tego gadania jest prawdą i jaką moc faktycznie posiadają potomkinie Meluzyny. W dzieciństwie byłam świadkiem, jak pani matka przywołuje burzę, i na własne oczy widziałam podnoszące się wody, które zmyły armię księcia Buckingham i całą jego rebelię. Wtedy sądziłam, że wystarczy, jak zagwiżdże, a żywioły stają się jej posłuszne. Opowiedziała mi raz o mgle, którą stworzyła chuchnięciem pewnej chłodnej nocy, dzięki czemu armia mego ojca znalazła kryjówkę w mglistych oparach i rzuciła się w dół zbocza do ataku, biorąc wroga przez zaskoczenie i rozprawiając się z nim bez trudu. Ludzie wierzą, że Elżbieta Woodville dysponuje nadprzyrodzonymi mocami, ponieważ jej matka wywodziła się z królewskiego rodu Burgundii, który za swą założycielkę ma wodną boginkę Meluzynę. Nie da się ukryć, że wszystkie niewiasty z naszej rodziny słyszą śpiew Meluzyny, kiedy umiera ktoś z krewnych. Sama go słyszałam i nie zapomnę do końca swoich dni. Najpierw było to dźwięczne, ciche zawodzenie, powtarzające się noc po nocy, a potem mojego brata już nie widziano na dziedzińcu przed Tower, jego blada twarzyczka przestała się pokazywać w oknie wieży. Opłakałyśmy go jak zmarłego. Niewykluczone, że nawet pani matka nie zna swych pełnych możliwości i nie wie, ile

zawdzięcza wyjątkowym zdolnościom, ile zaś zwykłemu szczęściu, które poczytuje za swoją zasługę i nazywa magią. Jako dziecko uważałam ją za potężną istotę zdolną rozkazywać rzekom Anglii, wszelako teraz, patrząc na klęskę naszej dynastii, na utratę jej syna i na nasze kiepskie położenie, śmiem twierdzić, że jeśli nawet uprawia czary, nie wychodzi jej to zbyt dobrze. Nie dziwi mnie więc, że Henryk wcale nie umiera, chociaż choroba, którą przywlókł do Anglii, zabiera najpierw jednego burmistrza Londynu, a później drugiego, wybranego w pośpiechu na jego stanowisko, i że również sześciu rajców oddaje ducha Bogu, i to w ciągu zaledwie miesiąca. Mówi się, że w całym mieście nie ma rodziny, która by nie ucierpiała od potów, i faktycznie zewsząd dobiega nocami turkotanie kół wozów na zwłoki, zupełnie jak w czas najgorszej zarazy. Gdy wreszcie nastają chłody i zaraza zamiera, moja służka Jennie nie pokazuje się w pałacu, choć po nią posłałam, albowiem także nie żyje – wszyscy domownicy pod jej dachem dostali potów i wyzionęli ducha między prymą i kompletą. Nikt nigdy nie widział, żeby jakaś choroba zbierała żniwo tak szybko, toteż wszczynają się szepty przeciwko nowemu królowi, którego panowanie rozpoczęła procesja trupów. Dopiero pod koniec października Henryk decyduje, że można bezpiecznie zwołać arystokrację i szlachtę do opactwa westminsterskiego na uroczystą koronację. Do wielkich drzwi pałacu łomoczą dwaj heroldzi, dzierżący sztandar rodu Beaufortów z kratą wyszywaną złotą nicią, w otoczeniu tuzina gwardzistów w liberii Stanley’ów, aby mnie zawiadomić, że Królowa Matka, lady Małgorzata Stanley z Beaufortów, złoży mi nazajutrz wizytę. Słysząc to, pani matka w moim zastępstwie skłania lekko głowę, po czym ściszonym głosem – jakbyśmy były zbyt dobrze urodzone, aby mówić głośno – odpowiada, że będziemy zaszczycone wizytą jej wysokości. Kiedy zostajemy same, rzucamy się szykować stroje. – Ciemna zieleń – decyduje pani matka. – Musisz włożyć ciemnozieloną suknię. To jedyny bezpieczny wybór w naszym wypadku. Granat jest kolorem zarezerwowanym dla członków rodziny królewskiej pogrążonych w żałobie, wszelako mnie nie wolno choćby przez moment okazać żalu po śmierci mego ukochanego i prawowitego króla Anglii. Głęboka czerwień z kolei to barwa męczeństwa, paradoksalnie jednak noszona też czasem przez nierządnice chcące porażać nieskazitelną bielą cery. A my pragniemy się wystrzegać obu tych skojarzeń w umyśle bezkompromisowej Małgorzaty Beaufort.

Nie powinna pomyśleć, że małżeństwo z jej synem to dla mnie katorga, ani przypomnieć sobie, że zdaniem niektórych byłam kochanicą Ryszarda. Żółć by się nadała, któż jednak wygląda dobrze w żółtym? Purpury zwyczajnie nie lubię, a poza tym jest to barwa nazbyt majestatyczna dla skromnego dziewczęcia, które marzy tylko o tym, by poślubić króla. Zatem staje na ciemnej zieleni, która jako kolor Tudorów powinna nam wyjść tylko na dobre. – Ale ja nie mam ani jednej ciemnozielonej sukni! – wykrzykuję. – A do jutra zostało zbyt mało czasu, żeby jakąś uszyć! – Cecylia ma taką od niedawna – odpowiada spokojnie pani matka. – Pożyczy ci. – A co ja włożę?! – oburza się moja siostra z nutką buntu w głosie. – Może mam wystąpić w starej sukni? Albo w ogóle się nie pokazywać? Może wszystkie mamy się gdzieś ukryć na czas wizyty lady Małgorzaty lub jeszcze lepiej zasłonić się niedyspozycją? – Rzeczywiście twoja obecność nie jest konieczna – rzecze do niej szorstko pani matka. – Skoro jednak jesteś chrześnicą lady Małgorzaty, zamiast w zieleni wystąpisz w błękicie i postarasz się... bardzo się postarasz zachowywać miło w stosunku do swojej siostry. Mało kto lubi złośnice. Cecylia jest wyraźnie oburzona, lecz posłusznie przynosi ze swej garderoby najnowszą, ciemnozieloną suknię, po czym strząsnąwszy ją ostentacyjnie na naszych oczach, podaje mi z cierpiętniczą miną. – Ubierz się i przyjdź do mojej komnaty – poleca mi pani matka. – Trzeba będzie popuścić jej rąbek. Odziana w pożyczoną suknię, obrąbioną od nowa i podszytą cienką złotą tasiemką, stoję w komnacie gościnnej mojej matki, czekając na przybycie Małgorzaty Stanley. Przypływa barką udostępnioną jej przez syna, przy wtórze rytmicznego uderzania w bęben i łopotu sztandarów umieszczonych na dziobie i rufie. Zza okien dolatuje chrzęst żwiru kruszonego stopami jej gwardzistów, gdy zmierzają do drzwi pałacu od strony ogrodów, przechodzą pod łukiem bramnym i wkraczają na płyty dziedzińca, stukając podkutymi butami. W końcu otwierają się podwójne drzwi komnaty i do środka wchodzi Królowa Matka. Wszystkie dygamy zgrabnie na jej widok. Trudno się było zdecydować na głębokość ukłonu, jednakże ostatecznie stanęło na ukłonie pośrednim, na jaki Małgorzata Stanley

odpowiada najpłytszym z możliwych. Choć moja matka obecnie jest znana jako lady Grey, była koronowaną królową Anglii, podczas gdy ta niewiasta służyła na jej dworze! I choć teraz Małgorzata Stanley rozbija się po Tamizie królewską barką, jej syn wciąż nie włożył na skronie angielskiej korony! Może się nazywać Królową Matką, jednakże jak na razie jej syn nie nosi korony. W dalszym ciągu oczekuje na swoją koronację, mając w garści co najwyżej otok zerwany Ryszardowi z hełmu na polu bitwy. Szybko przymykam oczy na wspomnienie złotego otoku na głowie ukochanego i jego uśmiechniętych piwnych oczu wyzierających na mnie przez wizjer. – Zamienię z Elżbietą parę słów na osobności – zwraca się do mojej matki lady Małgorzata, pominąwszy choćby kurtuazyjne słowa powitania. – Jej wysokość księżniczka Yorku z radością zaprowadzi cię do mej komnaty prywatnej – odpowiada pani matka ze słodkim uśmiechem. Ruszam w stronę przeciwległych drzwi. Idąc, czuję na plecach jej palący wzrok i natychmiast oblewa mnie gorąco. Obawiam się, że zbytnio kołyszę biodrami bądź kręcę głową. Przekraczam próg i dopiero wszedłszy głębiej, odwracam się do gościa. Widzę, że lady Małgorzata zdążyła bez zaproszenia zasiąść na wysokim krześle. – Możesz usiąść – rzuca, wskazując krzesło naprzeciwko siebie. Czuję suchość w ustach. Przełykam ciężko, mając nadzieję, że niczego nie dostrzegła. Taksuje mnie spojrzeniem, jakbym miała zostać jej dworką, po czym nagle się rozpromienia. – Twojemu wyglądowi nie można nic zarzucić – orzeka. – Z twojej matki była piękność, a ty się w nią wrodziłaś: masz gładką cerę, jesteś wiotka, twoja skóra przypomina barwą płatek róży, a włosy wydają się zarazem brązowe i złote. Bez wątpienia będziesz mieć urodziwe dzieci. Przypuszczam, że jesteś dumna ze swej urody? Przypuszczam, że się nią puszysz? Milczę, a ona w końcu chrząka, jakby przypomniała sobie właściwy powód tej wizyty. – Pragnę rozmówić się z tobą na osobności, po przyjacielsku – zaczyna ponownie. – Nie rozstałyśmy się w najlepszej zgodzie...