Philippa Gregory
ŻONA OFICERA
Przełożyła z angielskiego Urszula Gardner
Niniejsza książka jest dedykowana
szeregowemu Frederickowi Johnowi Carterowi
z 11. Pułku Strzelców Szkockich,
poległemu pod Salonikami 12 września 1917 roku
w wieku lat dwudziestu czterech
Żyjemy w prawdziwie tragicznych czasach, toteż odwracamy się do tragedii plecami. Do najgorszego
już doszło, otacza nas morze ruin, a my zabieramy się do wznoszenia przytulnych domów, do snucia
nadziei. To niełatwe zadanie: nie ma wytyczonej prostej drogi ku przyszłości, trzeba co rusz zawracać
lub pokonywać jakieś przeszkody. Trzeba nam żyć, nawet gdy spadło niebo.
D. H. Lawrence, Kochanek Lady Chatterley, 1928
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Stephen czuł błoto w ustach, szlam napierający mu na powieki i wdzierający się do nosa niczym robaki.
Zamłócił bezradnie rękoma w obronie przed ciężarem przytłaczającym jego twarz, ciało, nawet włosy.
Miał wrażenie, że straszliwa miałka siła przygniata go do podłoża. Gdy otworzył usta do krzyku, wypeł-
niła je wilgoć i mdły smak ziemi.
Zachłysnął się nim, zakrztusił, zawalczył o oddech, plując i charcząc. Tonął w miale, ginął pod jego
ciężarem, był grzebany żywcem. Zaczął wiosłować rękoma, odgarniać zasypującą go ziemię, byle odsło-
nić skrawek twarzy, i wówczas pochwycił lniane prześcieradło, wełniany koc, narzutę. Oczyma sklejony-
mi tylko przez sen ujrzał biały sufit własnego domu.
Wciągnął powietrze ze świstem niczym chore dziecko, westchnął z przerażenia, przetarł rozczapierzo-
ną dłonią całą twarz, przejechał palcami po wargach i po języku, na którym wciąż czuł ohydny smak.
– O Boże – wyszeptał żałośnie. – O Boże… O Boże… O Boże…
Następnie odwrócił głowę i zobaczył ją. Stała w progu razem z jego matką, ubrana w szlafrok narzuco-
ny na grubą bawełnianą koszulę nocną, ze zmęczonym obliczem zaciętym w wyrazie przestrachu i… i
czegoś jeszcze. Wpatrywał się w nią, chcąc rozszyfrować jej minę. Na jej twarzy malowała się dezapro-
bata.
Stolik nocny leżał przewrócony, brzydka elektryczna lampka z ceramiczną podstawą stłukła się, a z
dzbanka wprost na dywan wylała się woda, zebrawszy w dużą kałużę.
– Przepraszam – powiedział zawstydzony, upokorzony. – Przyśniło mi się coś.
Weszła do pokoju i podniosła stolik na nogi. Nie przerywając oskarżycielskiego milczenia, ustawiła
pusty dzbanek na blacie, obok kładąc skorupy lampki.
– Powinieneś mi pozwolić wezwać doktora Mobeya – odezwała się wreszcie. – Dostałeś ataku.
Potrząsnął energicznie głową, czując, jak wzbiera w nim gniew.
– To nic takiego. Po prostu miałem zły sen.
– Powinieneś zażyć jedną z moich pigułek na spanie.
Najbardziej ze wszystkiego Stephen obawiał się głębokiego snu. Gdyby spał głęboko, koszmar trwałby
w najlepsze: zapadający się okop, rozpaczliwe odgarnianie ziemi, uczucie duszenia się trwające wiecz-
ność i w końcu obezwładniająca radość, kiedy napór piachu by ustąpił, a delikatne ręce Boycotta zaczę-
łyby strzepywać z jego twarzy grudki do wtóru uspokajających słów:
– Już wszystko dobrze, kapitanie. Jestem przy panu. Zaraz pana stamtąd wyciągniemy…
Stephen rozpłakał się wtedy, rozpłakał jak małe dziecko. Tchórzowskie łzy widział tylko Boycott, któ-
ry zresztą szybko je starł brudnymi, zakrwawionymi dłońmi. Albowiem kopał gołymi rękoma, odmawia-
jąc użycia łopaty. Kopał zawzięcie niczym wierny pies szukający swego pana i wkrótce mogli już płakać
obydwaj. Jak przywróceni sobie kochankowie albo bliźniacy.
– Zejdę na dół i zaparzę sobie herbaty – oznajmił. – Wy wracajcie do łóżek. Niepotrzebne mi żadne pi-
gułki.
– Och, dałbyś spokój – skwitowała z irytacją jego matka. – Jest czwarta nad ranem. To nie pora na her-
batę.
Wstał i narzucił na ramiona bonżurkę. Stojąc, dominował nad nią wzrostem i męskością. Odtąd był pa-
nem domu, a nie cierpiącym mężczyzną targanym koszmarami.
– Myślę, że napiję się herbaty i zapalę papierosa – powiedział, naśladując arystokratyczny akcent za-
słyszany w okopach od starszych oficerów. – Później jeszcze się prześpię. No, zmykaj już, młoda damo.
Odwróciła się posłusznie, choć z wyraźną niechęcią.
– Tylko nie zostaw w kuchni bałaganu. Sprzątanie po tobie nie należy do obowiązków kucharki.
Kiedy zbliżył się do drzwi, umknęła przed nim, jakby strach był zaraźliwy.
– Powinieneś mi pozwolić wezwać doktora Mobeya – powtórzyła w połowie schodów, zanim skręciła
w stronę własnej sypialni. – Doktor Mobey mówi, że to powszechna przypadłość. Współczesna medycy-
na potrafi leczyć wszelkie problemy nerwowe. To, co cię trapi, to zwykła histeria.
Stephen wygładził wąsa, a na jego urodziwej owalnej twarzy pojawił się znów wyraz pewności sie-
bie. Wybuchnął śmiechem.
– Nie jestem histerykiem – zaprzeczył. Z jego głosu przebijała męska duma. – Po prostu jak każdy cza-
sem miewam złe sny – dodał z uśmiechem, odwrócił się od niej i lekko zbiegł po schodach.
W holu było ciemno, lecz dzięki słabemu światłu wpadającemu przez półkoliste okienko nad drzwiami
frontowymi bez trudu wypatrzył drzwi obite zielonym suknem, oddzielające część gospodarczą mieszczą-
cą się w piwnicy od reszty domu. Stephen pchnął zielone drzwi i szybko zszedł po stopniach.
W kuchni paliło się światło i nadal było ciepło od rozgrzanego pieca. Boycott stał przy płycie, pod-
grzewając czajniczek do herbaty. Podniósł wzrok na przekraczającego próg Stephena i obrzucił go całego
jednym długim spojrzeniem. Stephen odetchnął z ulgą na jego widok.
– Przyśnił mi się sen – powiedział. – Zachciało mi się herbaty i proszę, już ją szykujesz. Niczym jakiś
cholerny anioł stróż.
Boycott swoim zwyczajem rozciągnął wargi w uśmiechu – powoli i nieco krzywo. Na oczach Stephena
odmierzył pięć czubatych łyżeczek herbaty z puszki do czajniczka, nie zawracając sobie głowy usuwa-
niem starych fusów. Zalał całość wrzątkiem i odstawił czajniczek na płytę na parę chwil, sięgając w tym
czasie po dwa kubki. Do każdego wsypał cztery łyżeczki cukru, po czym wlał zaparzoną czarną herbatę.
Była mocna jak trucizna i słodka, że aż łupało w zębach; smakowała równocześnie goryczą i kwaskowa-
tością, zupełnie jak w okopach. Czując ten smak, człowiek wiedział, że żyje, że wbrew wszystkiemu
wrócił z nocnego patrolu, z porannej ofensywy, z samotnej misji snajperskiej. Pełen mocy i słodyczy
smak herbaty stanowił smak zwycięstwa. Smak błota był smakiem śmierci. Stephen opadł na jedno z
krzeseł przy piecu i zbliżył stopy w domowych pantoflach do gorących kafli.
– Dobry Jezu! – odezwał się ponownie. – Doprawdy, Boycott, tęsknię za twoim głosem. Tęsknię za
czasami, gdy nie śniły mi się koszmary. – Upił łyk herbaty, smakiem herbacianej goryczy przepędzając z
ust smak wyśnionego błota. – Doprawdy żałuję, że do tego wszystkiego doszło – dodał w przypływie
rzadkiej szczerości. – Bardzo żałuję, że do tego wszystkiego doszło.
Stephen Winters po raz pierwszy ujrzał Lily na scenie music-hallu Palais w wieczór premiery nowego
przedstawienia – a jej debiutu – w dniu piątego maja tysiąc dziewięćset dwudziestego roku. Przegapił jej
solowy numer – najpierw był w barze, a potem w męskiej toalecie. Ale podczas finału z kankanem jego
kuzyn David Walters, przejazdem w Portsmouth, dał mu kuksańca w żebra i wybełkotał:
– Widzisz tę dziewczynę? Nie umie wyrzucać prostej nogi. Założę się, że to Francuzka.
– Cholerni Francuzi – zareagował Stephen odruchowo. – Sprzedają piwo po pięć franków od kufla, a
to i tak szczyny.
– Widzisz ją? – nalegał David. – Ładna, nie?
Stephen przyjrzał się wskazanej kobiecie nieco zamglonym wzrokiem i zobaczył, jak Lily nurkuje w
szpagacie, a następnie zadziera wysoko głowę, uśmiechnięta od ucha do ucha. Wyglądała, jakby zaraz
miała wybuchnąć radosnym śmiechem.
– Tak – przyznał Stephen zaskoczony. – Bardzo ładna.
– Bardzo ładna – powtórzył niewyraźnie wstawiony David.
Przyglądali się obaj, podczas gdy orkiestra finiszowała i artyści wychodzili na scenę, by odebrać bra-
wa. W twarzy Lily było coś pociągającego dla Stephena. Coś, czego nie potrafił sprecyzować.
– Już wiem! – odezwał się nagle do Davida. – Ona wygląda tak, jak dziewczyny wyglądały kiedyś!
– Nieprawda. Ma krótkie włosy. Kiedyś żadna nie nosiła krótkich włosów.
– Wygląda tak jak kiedyś – upierał się Stephen. – Zupełnie tak jak kiedyś. Wygląda jak…
David oklaskiwał gwiazdę rewii, Sylvię de Charmante, która dygała głęboko niczym debiutantka na
dworze królewskim.
– Wygląda, jakby w ogóle nie było wojny – mówił dalej Stephen, wolno dobierając słowa. – Wygląda,
jakby nigdy w ogóle nie było wojny.
– Idź za kulisy! – zawołał David z odzyskaną nagle stanowczością. – Skoro ci się podoba, zaproś ją
gdzieś!
– Myślisz, że by się ze mną umówiła? – spytał Stephen. Kurtyna zdążyła opaść i znów się podnieść.
Lily stała na szarym końcu, widział jednak, jak się rumieni, słysząc brawa, i dostrzegał jej szczery
uśmiech.
– Och, z pewnością – odparł niefrasobliwie David. – W końcu jesteśmy bohaterami, cholera. Mogli-
śmy przypiąć dzisiaj nasze medale.
– Nie wiedziałem, że masz jakieś medale. Nie wiedziałem, że przyznawali medale za przekładanie pa-
pierów w Londynie.
– Nie wszyscy możemy być równie waleczni jak ty – rzekł David pojednawczym tonem. – Nie wszyscy
możemy rzucać się do szarży, trąbić na alarm i w pojedynkę kłaść Szwabów na łopatki. – Klepnął Ste-
phena w plecy. – No, wypijmy dla kurażu i umówmy się z dziewczyną – zaproponował. – Może znajdzie
się dla mnie jakaś jej koleżanka. Wszystkie one to puszczalskie. Przyleci jak na zawołanie.
Przepchnął się z powrotem do baru i głośno zamówił dwie czyste whisky. Stephen wypił swoją jednym
łapczywym haustem.
– No chodźże już – ponaglił go David. – Gdzieś z tyłu powinny być jakieś tylne drzwi.
Utorowali sobie drogę pośród tłumu ludzi wylewających się z music-hallu, po czym wziąwszy się pod
ramię, ruszyli ciemną uliczką wzdłuż bocznej elewacji budynku. U wylotu alejki w namiętnym uścisku
stała jakaś para; całowana kobieta miała aż przesunięty na tył głowy kapelusik.
– Wstrętna zdzira – rzucił Stephen jadowicie. – Nienawidzę puszczalskich.
– Wszystkich nienawidzisz, kiedy sobie wypijesz – oświadczył jowialnie David. – Lepiej załomocz do
drzwi.
Okienko w tylnych drzwiach otworzyło się po pierwszym uderzeniu. Pojawiła się w nim twarz
odźwiernego, George’a.
– Przekaż wyrazy uszanowania tancerkom – rzekł pewnie David. – Mieliśmy nadzieję, że zdradzisz
nam imię tej drobniutkiej blondynki…
Odźwierny patrzył na nich pustym wzrokiem. W blasku latarni gazowej szyling znalazł drogę z kieszeni
Stephena na zewnątrz. George otworzył drzwi i szyling przeszedł z ręki do ręki.
– Tej młodej blondyneczki z krótkimi włosami.
– To panna Lily Valance, panowie.
– Chcielibyśmy ją zaprosić na kolację. Ją i jakąś jej przyjaciółkę…
– Niech przyprowadzi tę pulchną brunetkę, która występowała w numerze z magikiem – wpadł w sło-
wo kuzynowi David.
– To panna Madge Sweet, panowie.
– Zaprosimy je obie. Czy mam napisać liścik?
Odźwierny skinął głową.
Stephen wyciągnął wizytownik. W środku krył się mały srebrny ołówek automatyczny. Na jednej z kart
wizytowych nakreślił nim wymyślnym charakterem pisma: „Mój kuzyn i ja bylibyśmy zaszczyceni, gdyby
zechciała Pani udać się z nami na kolację do hotelu Queens. Czekamy przy tylnych drzwiach”.
– Przynieś nam odpowiedź – rzucił do odźwiernego.
George skinął i właśnie miał wrócić do środka, gdy uliczką nadeszła mdło odziana kobieta w średnim
wieku, przecisnęła się między dwoma mężczyznami i zniknęła w otwartych drzwiach.
– Ci dżentelmeni pytają o Lily – poinformował ją George.
Helen Pears odwróciła się i obrzuciła ich wzrokiem.
– Lily to moja córka – powiedziała cicho.
Stephen upomniał się w duchu, że skoro to matka tancerki rewiowej, nie może być damą, w związku z
czym nie ma powodu do nieśmiałości. To tylko matka jakiejś puszczalskiej, która zapewne sama puszcza-
ła się w przeszłości.
– Jestem kapitan Stephen Winters – przedstawił się, przywołując swój wojenny status. – A to jest kapi-
tan David Walters. Chcieliśmy zaprosić pannę Valance i pannę Sweet na kolację.
Kobieta nawet się nie uśmiechnęła, miała czelność patrzeć mu prosto w oczy zimnym spojrzeniem.
– W hotelu Queens – dodał szybko, aby zaświadczyć o swej zamożności.
W dalszym ciągu milczała.
– Możemy pojechać moim samochodem, szofer czeka – dorzucił.
Helen Pears skinęła głową. Nie sprawiała wrażenia zachwyconej.
– Przekażę pannie Sweet zaproszenie – odparła. – Wszakże moja córka nie przyjmuje zaproszeń na ko-
lacje.
Zniknęła w korytarzu, a George – uniósłszy współczująco brwi – zamknął im drzwi przed nosem.
– A więc to tak – pożalił się David. – Co za wiedźma…
– Idź do hotelu – poradził mu Stephen. – Spotkamy się na miejscu.
– Nie masz najmniejszych szans, póki na straży stoi jej matka.
– Mimo to spróbuję – rzekł Stephen. – Chodźmy.
– Złudne nadzieje!
Stephen wrócił uliczką razem z Davidem, po czym na rogu gestem zwrócił uwagę Boycotta, który cze-
kał w imponującym argyllu przed głównym wejściem do music-hallu.
– Podjedź tutaj! – zawołał.
Boycott skinął głową i przestawił samochód na róg. Opuszczający music-hall pracownicy zerkali cie-
kawie na wóz i stojącego przy otwartych drzwiczkach mężczyznę.
Stephen wypatrzył błysk jasnych włosów Lily, tylko w części zakrytych śmiesznym kapelusikiem, już z
daleka, gdy szła ciemną uliczką pod ramię z matką. Obie kobiety śmiały się z czegoś. Stephena natych-
miast uderzyła łącząca je pełna ciepła zażyłość.
– Proszę o wybaczenie, pani Valance… panno Valance – zwrócił się do obydwu z grzeczną ostrożno-
ścią. – Jestem paniom winien przeprosiny za moje wcześniejsze zachowanie. Za dużo czasu spędziłem w
Belgii, gdzie zapomniałem o angielskich manierach.
Lily posłała mu szczery przyjacielski uśmiech. Jej matka przybrała wyczekującą pozę. Stephen poczuł
cień irytacji. Ta kobieta nie miała krztyny szacunku dla osób o wyższej pozycji społecznej! Mimo to wy-
konał zapraszający gest ręką, mówiąc:
– To zrozumiałe, że na kolację jest za późno. Ale chyba mógłbym odwieźć panie do domu? O tej porze
niesłychanie trudno o wolną taksówkę.
Dostrzegł błyskawiczny ruch, gdy Lily uszczypnęła matkę w ramię. Helen Pears wahała się tylko przez
moment, po czym skinęła głową.
– Bardzo dziękujemy – powiedziała. – Mieszkamy przy Highland Road.
Wsiadła pierwsza, a za nią Lily. Stephen zajął miejsce ostatni, po czym rzucił do tuby łączącej tył
wozu z kabiną szofera:
– Highland Road.
– Konkretnie sklepik spożywczy na rogu, z szyldem Pears Grocers.
– Moja rodzina też pochodzi z Portsmouth – oświadczył, rozpaczliwie pragnąc znaleźć jakiś wspólny
grunt. – Jestem Winters z tej znanej rodziny prawników.
Helen skinęła głową.
– Wiem.
– Doprawdy? Proszę o wybaczenie, nie poznałem pani.
– Nie mieliśmy okazji się spotkać. Widziałam pańską fotografię w „Hampshire Telegraph”.
Zapadło niezręczne milczenie.
– Wydawało mi się, że pani nosi nazwisko Valance… – rzekł do Lily cicho Stephen.
Zerknęła na niego spod rzęs. Stephen poczuł przypływ pożądania silnego jak głód. Lily nie była jeszcze
w pełni dojrzałą kobietą; zaledwie dziewczyną o kremowej cerze i miodowych włosach.
– Valance to mój pseudonim sceniczny – odparła. Głos miała czysty, a dykcję bez zarzutu. – Naprawdę
nazywam się Lily Pears.
Wóz sunął już po Marmion Road, Stephen zaś czuł, że nie jest ani o krok bliżej celu.
– Pomyślałem, że może zechce pani dotrzymać mi towarzystwa podczas kolacji jutro?… – zwrócił się
podenerwowany do Helen. – Pani z córką. Oraz z mężem oczywiście, gdyby także zechciał przyjść…
– Jestem wdową – ucięła Helen. Stephen znów dostrzegł ledwie zauważalny ruch dłoni w rękawiczce,
gdy Lily dała matce jakiś znak. – Dobrze, kapitanie Winters – przemówiła po chwili ponownie. – Z miłą
chęcią. Będziemy na kolacji.
– Czy mam panie odebrać po zakończonym przedstawieniu?
– Tak, dziękuję – potwierdziła Helen dystyngowanie.
Wóz zwolnił i zatrzymał się. Lily i jej matka wysiadły na chodnik, a Stephen poszedł w ich ślady.
– W takim razie się pożegnam i będę niecierpliwie czekał na jutrzejszy wieczór – rzekł.
Helen wyciągnęła do niego rękę, którą on uścisnął, by następnie zwrócić się do Lily.
Ujął jej dłoń w rękawiczce i przez białą bawełnę poczuł ciepło jej ciała. Dziewczyna spojrzała nań i
uśmiechnęła się. Uśmiechnęła się tak, jakby żywiła skrytą pewność, skryte przekonanie, że nic złego nie
może jej spotkać. A Stephen, spoglądając w jej rozjaśnioną uśmiechem twarzyczkę, raz jeszcze poczuł
siłę magii młodzieńczej pewności siebie. Nie widział takiego wyrazu twarzy od dawna, co najmniej od
pierwszych dni wojny. Podoficerowie z prywatnych szkół tak właśnie wyglądali: jakby życie było jedną
wielką przygodą i jakby nie czekało ich żadne rozczarowanie.
– Dobranoc, panno Pears – rzucił. – Do zobaczenia jutro wieczorem.
– Dobranoc, kapitanie Winters.
Głos miała lekki i stonowany, aczkolwiek słyszało się w nim nutę rozbawienia, jakby lada moment mo-
gła zachichotać na tę przepyszną zabawę w dorosłych.
Puścił jej rękę z ociąganiem, po czym stał przy samochodzie, aż zapyziałe drzwi sklepiku zamknęły się
za nimi dwiema.
– Dobranoc – powtórzył.
Boycott w milczeniu zawiózł go do hotelu Queens, gdzie zjadł kolację w towarzystwie Davida, a na-
stępnie ruszył z nim w obchód po najgorszych pubach Portsmouth, nie wylewając za kołnierz.
ROZDZIAŁ DRUGI
Kolacja nie okazała się sukcesem. Lily przytłoczył złoto-karmazynowy przepych hotelu, a Stephen czuł
się niezręcznie w obecności dwu kobiet i w takiej sytuacji nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Omówili
zaćmienie Księżyca sprzed paru dni; Stephen próbował zgadywać, ile medali Wielka Brytania zdobędzie
na olimpiadzie w Antwerpii, ale w końcu zamilkł. Nie miał Lily nic do powiedzenia. Gdyby była pusz-
czalską, za jaką ją pierwotnie brał, zaprosiłby ją do głośnego baru i upił, żeby pozwoliła mu się wypro-
wadzić do ciemnego zaułka i posiąść szorstko, wprost przy murze. Wszakże kiedy obie zgrywały damy,
nie miał pojęcia, jak się zachować. Nie potrafił opanować pożądania, które czuł na widok Lily zdener-
wowanej niczym dziecko w eleganckiej restauracji, wodzącej niespokojnym wzrokiem za kelnerami i ga-
piącej się na innych gości. Choć nie można jej było odmówić wdzięku, wyróżniała się taniością w swej
skromnej niebieskiej sukience koktajlowej i frywolnym kapelusiku z piórkami. Jej matka za to sprawiała
wrażenie księżnej w wyszywanej koralikami czarnej sukni i długich rękawiczkach.
Kelner, wyczuwszy zbliżającą się kolejną przerwę w rozmowie, zabrał talerzyki po deserze i zastąpił
je zastawą do kawy: małymi filiżankami, dzbanuszkiem ze śmietaną, cukiernicą i srebrnym dzbankiem.
Pani Pears oderwała wzrok od orkiestry i nalała z niego kawy do trzech filiżanek.
– Świetna kolacja – rzucił Stephen, spodziewając się podziękowań.
Pani Pears potaknęła.
– Przypuszczam, że to dla pań spora odmiana. Mam na myśli racjonowanie żywności.
Pani Pears pokręciła głową.
– Prowadzenie sklepu ma tę zaletę, że człowiekowi nigdy niczego nie brakuje.
– Doprawdy, mamo! – wykrzyknęła Lily, wspominając wyschnięte końcówki szynki i czerstwy chleb.
Stephen spiekł raka.
– Myślałem… Myślałem, że wszystkiego brakuje – wyjąkał. – Tak… tak nam m… mówiono.
Pani Pears uśmiechnęła się sardonicznie.
– No tak – odparła. – To zrozumiałe. Tylko że nie byłoby w ogóle żadnych braków, gdyby ludzie dzie-
lili się tym, co mieli. Tymczasem ci, których na wszystko było stać, nawet nie odczuli ograniczeń.
– Sprzedawała pani s… s… spod lady? – spytał oburzony Stephen. – Spekulowała pani?
– Postarałam się, żeby moja córka miała co na siebie włożyć i żeby nie chodziła głodna. Opłacałam jej
lekcje baletu i śpiewu. Zarabiałam na bogaczach i samolubach, którzy woleli przepłacić, niż obejść się
smakiem. Skoro to nazywa pan spekulowaniem, byłam spekulantką wojenną. Ale może powinien pan naj-
pierw przyjrzeć się swoim najbliższym, kapitanie, zanim zacznie pan mnie oskarżać.
Lily trzymała jasnowłosą głowę pochyloną nad filiżanką kawy. Piórka przy jej kapeluszu drżały, tak
była zażenowana.
– Ciii, mamo – napomniała szeptem.
Pani Pears wycelowała palcem obleczonym w czarną rękawiczkę w sąsiedni stolik.
– To radny Hurt, właściciel tkalni. Proszę go spytać, ile sukna i serży zachachmęcił w ciągu czterech
lat. Proszę go spytać o nieprzepisowo cienkie mundury. Ten drugi to radny Wilson, właściciel złomowni.
Jego proszę spytać o zastawę, złom i balustrady oddawane przez ludność cywilną na cele wojenne za
darmo, a sprzedawane przez niego za grube tysiące. Tamten zaś to pan Askew, właściciel prochowni.
Jego może pan spytać o dziewczęta z wciąż pomarańczową cerą i o niewypały. – Przerwała na chwilę. –
Korzyści z wojny czerpali wszyscy z wyjątkiem poległych. Z wyjątkiem tych, którzy nie wrócili do do-
mów. Ci byli ofiarami. Reszta doskonale sobie radziła.
Ręce Stephena zaczęły się trząść od gniewu. Musiał je ukryć pod blatem i zacisnąć mocno w pięści.
– Zatańczmy – odezwała się znienacka Lily. – Uwielbiam tę melodię.
Zerwała się na nogi, a Stephen odruchowo wstał za nią. Powiodła go na parkiet, pozwalając mu się
objąć w pasie jednym ramieniem i wkładając rączkę w jego wolną dłoń. Poruszali stopami do taktu lek-
ko, z wdziękiem. Lily odrzuciła głowę do tyłu i uśmiechnęła się do Stephena, którego oblicze wciąż było
blade z wściekłości. Następnie zaczęła cicho nucić znaną piosenkę. W górze migotał błyszczący żyrandol.
Na policzki Stephena powoli wracała zwykła barwa. Lily nieprzerwanie śpiewała mu pozbawione sensu
piosenki, jak matka chcąca uspokoić przestraszone dziecko.
W końcu muzyka zamilkła i Lily okręciła się w miejscu, by brawami wynagrodzić orkiestrę. Muzycy
ukłonili się. Wiodący instrumentalista skłonił się przed Lily.
– Panna Lily Valance! – ogłosił.
Lily zaczerwieniła się i zerknęła na matkę. Starsza kobieta skinęła głową i ruchem brody wskazała sce-
nę. Lily posłusznie ruszyła ku podwyższeniu, nie puszczając ramienia Stephena.
– Panna Lily Valance, wschodząca gwiazda Palais! – rzekł muzyk ze zrozumiałą emfazą.
– Proszę tu na mnie zaczekać – rzuciła do Stephena, po czym zadarła sięgającą łydek sukienkę i wspię-
ła się na scenę.
– „Tipperary” – zawołał ktoś. – Niech zaśpiewa „Daleka droga jest do Tipperary”!
Lily pokręciła głową z uśmiechem, zajmując miejsce na przodzie sceny.
– Zaśpiewam „Danny Boy”.
Orkiestra zagrała uwerturę, podczas której Lily stała zasłuchana jak grzeczne dziecko. Na sali zapadła
cisza, kiedy Lily unosiła drobną bladą twarz do śpiewu.
Głos miała niesłychanie czysty – bliżej mu było do klarowności chłopięcego sopranu niż kobiecego
altu piosenkarki z music-hallu. Śpiewała naturalnie, niczym ćwicząca chórzystka. Stała z rękoma splecio-
nymi przed sobą, nie kołysała się ani nie przytupywała, z twarzą nieruchomo zapatrzoną w dal, poza salę
balową, poza doki, poza morze zgoła, jak gdyby próbowała wypatrzyć coś na horyzoncie bądź nawet za
nim. Nie była to piosenka ciesząca się popularnością w czasach wojny ani przywołująca pamięć o pole-
głych: ofiarach, które nie odniosły z wojny żadnej korzyści. Lily nigdy nie śpiewała piosenek wojennych.
Wszakże nikt, kto na nią spoglądał i kto słuchał jej przejmującego głosu, nie mógł nie pomyśleć o tych,
którzy przed sześcioma laty opuścili Anglię ze spokojem i nadzieją w sercu, by później nie powrócić do
domu.
Gdy przebrzmiała ostatnia nuta, nic nie mąciło ciszy na sali, zupełnie jakby ludzie mieli dość tańczenia
i udawania, że wszystko jest jak trzeba w tym nowym świecie budowanym bez udziału młodych mężczyzn
przez tych, którzy przeżyli i zachowywali się tak, jakby poległych młodzieńców nigdy nie było. W końcu
jeden z pulchnych spekulantów zaklaskał w dłonie i wzniósł toast kieliszkiem pełnym francuskiego szam-
pana:
– Za uroczą Lily! Zaśpiewaj nam coś wesołego, dziewczyno!
Rozległ się chóralny aplauz, wszyscy zaczęli się domagać drugiej piosenki i następnej butelki.
Lily potrząsnęła głową z lekkim uśmiechem i zeszła ze sceny. Stephen odprowadził ją do stolika, gdzie
czekał już na nich szampan w srebrnym wiaderku z lodem.
– To od nich – poinformowała pani Pears, skinieniem wskazując stolik obok. – Nie ma potrzeby im
dziękować. Lily, ukłoń się i uśmiechnij.
Lily obróciła się posłusznie, skłoniła głowę, jak kazała jej matka, i uśmiechnęła się skromnie.
– Na Jowisza, prawdziwa z niej gwiazda! – wykrzyknął Stephen.
Lily obdarzyła go promiennym uśmiechem.
– Ja myślę! – Policzki miała zarumienione, oczy lśniące. – No ja myślę!
Kelner przyniósł okrągłe niskie kieliszki do szampana i napełnił wszystkie trzy. Lily uniosła swój, spo-
glądając w stronę sąsiadów, i rozkosznie uśmiechnęła się znad jego brzegu.
– Wystarczy – stwierdziła pani Pears.
Stephen wyszczerzył się do niej.
– Widzę, że trzyma pani córkę krótko – zauważył.
Kobieta potaknęła skinieniem.
– Byłam piosenkarką, zanim poznałam ojca Lily. To doświadczenie wiele mnie nauczyło.
– Mama nie spuszcza mnie z oka – oznajmiła Lily spokojnie.
– Pora wracać do domu – rzekła pani Pears. – Lily ma jutro ranne przedstawienie. Musi się wyspać.
– Naturalnie! – Stephen skinął na kelnera, prosząc o rachunek.
Obie kobiety podniosły się i ruszyły przez parkiet, aby odebrać z szatni swoje okrycia, podczas gdy on
płacił za kolację.
Zaczekał na nie przed hotelem, na niskich białych schodkach osłoniętych pokaźną szklaną markizą.
Boycott tymczasem podjechał wielkim szarym argyllem, wysiadł, obszedł wóz dokoła, aby otworzyć sze-
roko tylne drzwiczki, po czym stał przy nich nieruchomo. Dwaj mężczyźni wymienili długie spojrzenia
bez słów, kiedy Stephen zapalał papierosa i zaciągał się świeżym dymem. W końcu odźwierny otworzył
drzwi, wypuszczając na zewnątrz dwie kobiety okryte szalami przed chłodem majowego wieczoru. Męż-
czyźni przerwali milczącą komunię i drgnęli. Stephen poślinił palce, ostrożnie zdusił ognik papierosa i
uniósłszy rękę, chciał zatknąć niedopałek za uchem. Boycott posłał mu szybkie ostrzegawcze spojrzenie,
w dalszym ciągu nic nie mówiąc. Stephen zbeształ się w duchu, zaczerwienił i wrzucił niedopałek do
jednej z kamiennych donic pełniących straż w dole schodów.
Następnie pomógł Lily i jej matce zająć miejsca na komfortowej szarej tapicerce wozu, po czym
wsiadł za nimi. Boycott ruszył wolno w stronę Highland Road i sklepiku na rogu, gdzie zaparkował przy
krawężniku. Pani Pears weszła do ciemnego wnętrza sklepu, podziękowawszy i pożyczywszy dobrej nocy
obydwóm mężczyznom, Lily zaś przystanęła w progu, mając za plecami uchylone lekko, przeszklone
drzwi. Stephen pomyślał, że dziewczyna sama jest towarem, świeżutkim kąskiem, czymś, co mógłby ku-
pić spod lady, czarnorynkowym luksusem, artykułem sprzed wojny. Czymś, co mógłby kupić i pożreć do
ostatniego okruszka.
– Dziękuję za uroczy wieczór – powiedziała Lily niczym dobrze wychowane dziecko.
– Spotkajmy się jutro – zaproponował. – Boycott przewiezie nas wzdłuż promenady.
– Nie mogę. Mam ranne przedstawienie.
– W takim razie pojutrze. W niedzielę.
– Jeśli mama się zgodzi.
– Przyjadę o trzeciej.
– Dobrze.
Stephen zerknął nerwowo do środka. Nie dojrzał pani Pears wśród mrocznych cieni. Pochylił się ku
Lily. Bladą twarzyczkę miała zwróconą ku niemu, jej jasne włosy lśniły w migoczącym świetle latarni.
Położył rękę na talii dziewczyny. Wydała mu się miękka pod łagodnym dotykiem, niewzmocniona sztyw-
nością gorsetu. Przypomniał sobie o innej dziewczynie, o dziewczynie sprzed lat, która nosiła gorsety tyl-
ko z okazji niedzielnej mszy. W dni powszednie jej skóra była rozgrzana i miękka pod cienką bawełnianą
bluzką. Przyciągnął Lily do siebie, a ona postąpiła kroczek do przodu. Uśmiechała się leciutko. Czuł deli-
katny słodkawy zapach perfum. Dłonią wyczuwał ciepło jej skóry pod tanią sukienką koktajlową.
– Już pora, Lily – tuż za nimi odezwała się pani Pears. Stephen natychmiast cofnął rękę. – Dobranoc,
kapitanie Winters. Dziękujemy za uroczą kolację – dodała z ciemnego wnętrza sklepu.
Drzwi otworzyły się szerzej i Lily zniknęła za nimi, uprzednio posławszy mu psotne spojrzenie pensjo-
narki i machnąwszy rączką w białej rękawiczce.
W czasie krótkiej jazdy do domu Stephen siedział z przodu, obok Boycotta, napełniając płuca świeżym
powietrzem wpadającym przez otwarte okno kabiny szofera.
– Cholernie ładna dziewczyna – rzucił w pewnej chwili.
Wyjął z papierośnicy dwa papierosy i przypalił oba równocześnie, trzymając je między wargami. Szo-
fer skinął głową. Stephen podał mu jeden z papierosów. Boycott przyjął papierosa, nie odrywając spoj-
rzenia od drogi, nie mówiąc słowa podziękowania.
– Wielka szkoda, że ma taką matkę – dodał Stephen na poły do siebie. – Strasznie zasadnicza z niej ko-
bieta.
Szofer ponownie skinął głową, wydmuchując kłąb dymu.
– Wcale nie przypomina girlsy – ciągnął Stephen. – Praktycznie mógłbym ją zaprosić do domu na pod-
wieczorek.
Boycott posłał mu powątpiewające spojrzenie.
– No, zobaczymy – wzruszył ramionami Stephen. – Zobaczymy, jak potoczą się sprawy. Było nie było,
każdy musi się kiedyś ożenić. Nieważne z kim. – Urwał na moment. – Ona przypomina dziewczyny sprzed
wojny. Potrafię ją sobie wyobrazić, jak żyje przed wojną na wsi, w jakimś małym gospodarstwie. Mógł-
bym mieszkać na wsi z dziewczyną taką jak ona.
W kabinie zawirowało wilgotne wieczorne powietrze przesycone solą morską. Owionęło ich chłodem,
wszelako obydwaj znieśli to dzielnie, w duchu ciesząc się z tej niewygody, ze znajomego uczucia zimna.
– Dziewczyn jest na pęczki – stwierdził Stephen oschle. – Do wyboru, do koloru. Ponoć równy milion.
Milion niezamężnych młodych kobiet. Nic, tylko przebierać. Doprawdy nieważne, którą się wybierze.
Boycott skinął głową po raz trzeci i zatrzymał się przed niebrzydkim budynkiem z cegły. Białe parapety
i schody lśniły jasno w blasku księżyca.
– Zostajesz na noc? – spytał Stephen, otwierając drzwiczki.
Szofer potaknął.
– Napijemy się później herbaty?
Odpowiedziało mu ponowne skinienie.
Stephen wysiadł z wozu, minął imponującą kutą furtkę, przeciął niewielki ogród frontowy, zaciszny o
tej porze, i wspiął się po wyszorowanych białych stopniach wiodących do drzwi wejściowych. Włożył
klucz do zamka i wkroczył do holu w tej samej chwili, gdy jego matka opuszczała salon.
– Wcześnie wróciłeś, kochanie – powitała go miło.
– Niezbyt – odparł.
– Udana kolacja?
– W hotelu Queens. Nic nadzwyczajnego.
– Z kimś, kogo bym znała?
– Z nikim takim, mamo.
Zawahała się, lecz powściągnęła ciekawość. Górę wziął rodzinny nawyk milczenia i sekretności. Ste-
phen ruszył ku schodom.
– Ojciec jeszcze nie śpi? – spytał.
– Pielęgniarka dopiero wyszła – odparła Muriel Winters. – Ale mógł już zapaść w drzemkę. Nie hała-
suj.
Stephen skinął głową i wspiął się po stopniach do sypialni ojca.
W środku było ciemno, płonęła tylko mała lampka ustawiona na obramowaniu kominka. Płomienie
zdążyły zgasnąć, lecz popiół wciąż jarzył się na czerwono. Stephen przystanął tuż za progiem, czekając,
aż wzrok przyzwyczai mu się do mroku. Wtem jego pierś ścisnęła obręcz przerażenia, a serce mu załomo-
tało. Tak działała na niego ciemność, bezruch i wytężanie wzroku, wiedza, że musi przeć przed siebie na
wpół ślepy, podczas gdy tamci widzą go jak na dłoni, bezpiecznie zaczajeni, mają go jak na widelcu na
tle jaśniejącego horyzontu, leniwie biorą go na muszkę i łagodnie, bez pośpiechu naciskają spust.
Sięgnął ręką do tyłu i pchnął skrzydło drzwi. Jaskrawe elektryczne światło klatki schodowej zalało sy-
pialnię, sprawiając, że Stephen zadrżał z ulgi. Poluzował kołnierzyk, skonstatował, że szyję i twarz ma
mokre od zimnego potu.
– Cholera.
Spostrzegł, że jego ojciec nie śpi. Dużą głowę miał obróconą do drzwi, zapadnięte oczy wytrzeszczo-
ne.
– Nienawidzę ciemności – rzucił Stephen, ruszając ku łóżku.
Przyciągnął sobie niskie krzesło z długim oparciem i zajął miejsce u wezgłowia. Przepełnione smut-
kiem ciemne oczy wpatrywały się w niego bez chwili przerwy. Lewa strona twarzy starszego mężczyzny
była trwale wykrzywiona wskutek porażenia wylewem. Prawa, głęboko pobrużdżona, wyglądała normal-
nie.
– Zaprosiłem dziewczynę na kolację – oznajmił Stephen. Ujął dłoń ojca gestem pozbawionym czułości,
jakby to było naczynie z gliny przekazane mu do inspekcji. Podniósł bezwładną rękę, po czym pozwolił
jej opaść z powrotem na narzutę. – Dziewczynę z rewii – dodał. – Nic wielkiego.
Wyprostowanym palcem oderwał jeden z palców ojca od narzuty i zaraz go puścił. Staruszek nie miał
krzty własnych sił.
– Sam jesteś jak trup, wiesz – zagaił Stephen konwersacyjnym tonem. – Niczym jeden z naszych szla-
chetnych poległych. Nie spotkałoby cię to, gdyby nie Christopher, prawda? Mama mi opowiedziała: wrę-
czyła ci telegram, ty rzuciłeś na niego okiem, po czym padłeś, jakby w ciebie piorun strzelił.
W sypialni zapadła cisza, którą przerywało tylko tykanie zegara stojącego na kominku.
– Z mojego powodu byś nie dostał wylewu, co? – spytał Stephen, śmiejąc się hardo, krótko. – Na pew-
no nie! Nie z powodu tchórza takiego jak ja. – Raz jeszcze uniósł rękę ojca, niedbale poruszając jego
bezwładnym palcem wskazującym, po czym znowu pozwolił jej opaść na łóżko. – Kto by pomyślał, że ja
wrócę do domu w glorii bohatera, a Christopher w ogóle nie wróci? – Uśmiechnął się do wpatrzonej w
niego wytrzeszczonej, wykrzywionej twarzy. – Bo chyba wierzysz, że jestem bohaterem? – spytał. – Wie-
rzysz, co?
Słysząc kroki matki na schodach, podniósł się z krzesła i wygładził narzutę.
– Śpij dobrze – rzucił i wyszedł z sypialni. – Dobranoc, mamo – dodał.
Muriel wchodziła do pokoju naprzeciwko.
– Położysz się spać?
– Napiję się jeszcze herbaty z Boycottem – odpowiedział.
Uśmiechnęła się, tając irytację.
– Jesteście niczym dwaj mali chłopcy, którzy lubią szaleć po zgaszeniu świateł – westchnęła. – Tylko
nie zostawcie w kuchni niedopałków, bo kucharka się skarży. Nie zapominaj, że to ja potem muszę ją ja-
koś ułagodzić, nie ty.
Kiwnął głową i zszedł po schodach do obitych zielonym suknem drzwi, za którymi czekała ciepła i
miło pachnąca kuchnia. Było to jedyne miejsce w całym domu, które pachniało życiem. Sypialnia jego
ojca pachniała szpitalem, a salon ściętymi kwiatami i woskiem do polerowania mebli. Tutaj zaś unosiła
się zmieszana woń jedzenia i mydlin, dymu papierosowego i prasowania. Piec jak zwykle był wciąż roz-
grzany i Boycott już zaczął szykować herbatę. Obok, na szerokim, ledwie ociosanym kuchennym stole,
stał obity czajniczek i dwa białe emaliowane kubki. Boycott nalał do nich herbaty, dosypał po cztery ły-
żeczki cukru i zamieszał zwyczajowo pięć razy, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Dwaj mężczyźni
zasiedli w zgodnym milczeniu naprzeciwko pieca. Zgarbili się i opletli palcami swoje kubki. Siedzieli
obok siebie, stykając się barkami, łokciami i przedramionami, kuląc się, jakby nadal tkwili w okopie.
Nie rozmawiali ze sobą; oblicza mieli przepełnione spokojem.
Ubrana w bawełnianą piżamę Lily oparła się o futrynę okna i zapatrzyła w promienie księżyca odbijające
się w błyszczących dachówkach kamienicy naprzeciwko.
– Ależ jest przystojny – rzuciła.
Helen Pears, ścieląca łóżko i wkładająca termofor między pościel, chrząknęła niezobowiązująco.
– Twoim zdaniem nie jest przystojny?
– Kładź się, Lily. Inaczej się przeziębisz.
Lily niechętnie odeszła od okna. Helen zaciągnęła grube, pamiętające czasy wojny czarne zasłony uży-
wane przy zaciemnieniu, odcinając żółtawy blask księżyca.
– To bohater wojenny – oświadczyła dziewczyna. – Jedna z koleżanek czytała o nim w gazecie. Zajął
jakieś gospodarstwo i wystrzelał wszystkich Szwabów.
Helen uniosła kołdrę. Lily wślizgnęła się pod przykrycie z ociąganiem, pozwalając, by matka otuliła ją
jak małe dziecko.
– Ładnie zaśpiewałam?
– Jak ptaszyna.
– Podobało im się, prawda?
– Byli tobą zachwyceni.
– Posiedzisz ze mną, aż zasnę?
– Muszę trochę poszyć, usiądę tam gdzie zawsze.
Helen przyniosła koszyk z przyborami do szycia i zasiadła na bujanym fotelu z wikliny opodal lampy.
Cerowała pończochy Lily z głową pochyloną i pobrużdżoną zmarszczkami zmęczenia. Gdy ciemne rzęsy
Lily opadły na policzki, odłożyła robótkę i zgasiła lampę. Przez chwilę stała jeszcze w ciemnościach,
przyglądając się śpiącej córce, tak jak to czyniła za jej dziecięcych i dziewczęcych lat.
– Dobranoc – powiedziała cicho. – Dobranoc, najdroższa. Słodkich snów.
ROZDZIAŁ TRZECI
Lily była oczarowana sceną od najmłodszych lat, kiedy to owijała się pierzastym starym boa matki i
dreptała po mieszkanku nad sklepem, śpiewając czystym głosikiem. Wbrew wszystkim przeciwnościom
Helen Pears wycisnęła ze sklepiku zyski i odłożyła dość, by posłać córkę na lekcje baletu i śpiewu.
Oszczędzając na domowych rachunkach i chowając pieniądze przed mężem, zapewniła Lily edukację na
tyle dobrą, by ta dostała się do chórku w Palais, music-hallu należącym do Edwardes Music Halls of So-
uthsea, Bournemouth i Plymouth. Nie był to szczyt ich marzeń, ale to, na co mogły sobie pozwolić. A za-
razem pierwszy krok z dala od ciasnych uliczek i ciasnej egzystencji Portsmouth.
Lily byłaby może została chórzystką i drugoplanową tancerką, gdyby już w pierwszym tygodniu prób
nie zwrócił na nią uwagi kierownik muzyczny Charlie Smith.
– Lily, umiesz śpiewać? – spytał podczas jakiejś przerwy.
Tancerki pozajmowały siedzenia w pierwszym rzędzie mrocznej sali i z nogami opartymi o niską balu-
stradę oddzielającą widownię od orkiestry popijały z termosów herbatę, pałaszowały kanapki i plotko-
wały. Tymczasem Charlie zaczął grać na pianinie.
– Tak – odpowiedziała zaskoczona Lily.
– A umiesz czytać nuty?
Lily skinęła głową.
– Zaśpiewaj mi to – rzekł, rzucając jej arkusz nut, i wydobył z pianina dźwięczne akordy uwertury.
Lily, nie odrywając spojrzenia od nut, zbliżyła się do balustrady, przekroczyła ją od niechcenia i opar-
ła się o pianino.
Gdy skończyła śpiewać, na sali panowała idealna cisza.
– Bardzo ładnie – rzucił niezobowiązująco Charlie. – Świetna fonacja.
– Wracamy do pracy! – krzyknął inspicjent zza kulis. – Pan Brett chce zobaczyć numer z chartem. Tylko
uwaga. Panna Sylvia de Charmante zjawi się dopiero po południu. Do tego czasu zostawiamy dla niej
miejsce.
Charlie mrugnął do Lily.
– Postawię ci obiad.
Tancerki wspięły się na scenę, po czym ustawiły w szeregu, pamiętając o zostawieniu wolnego miej-
sca dla solistki w samym środku.
– Ona ma psa – rzucił z niesmakiem inspicjent. – Charta. Jemu też zostawcie miejsce. Madge, musisz
przesunąć się bardziej w lewo. Lily, cofnij się trochę…
– Co robi ten chart? – zainteresował się Charlie.
– Gryzie tancerki, jak przypuszczam – odparł inspicjent Mike bez cienia uśmiechu. – Zaczynamy od sa-
mej góry, proszę!
Udali się do jednego z robotniczych barów, jakich było pełno w uliczkach odchodzących od Guildhall
Square. Charlie pił herbatę i palił papierosy, a Lily jadła chleb ze smalcem, popijając mlekiem.
– Obrzydliwość – skwitował Charlie.
Lily uśmiechnęła się do niego promiennie i otarła usta rękawem.
– Chciałabyś być piosenkarką? – spytał ją Charlie. – Gwiazdą?
– Oczywiście – odparła. – Która dziewczyna by nie chciała?
– Jesteś jeszcze bardzo młoda, prawda? Ile masz lat? Siedemnaście? Osiemnaście?
– Siedemnaście i pół.
Charlie wyszczerzył się.
– Mógłbym ci załatwić rolę. Brakuje nam jednego numeru. Potrzebujemy piosenkarki. Ale nie takiej ty-
powej. Myślisz, że dasz radę?
Lily otworzyła usta ze zdziwienia, ale zaraz posłała mężczyźnie podejrzliwe spojrzenie.
– Dlaczego właśnie ja?
Charlie wzruszył ramionami.
– A dlaczego nie? Ktoś musi to zaśpiewać. Nie ma was znów tak wiele.
– Jest Madge Sweet, jest Tricia de Vogue i jest Helena West. – Lily wymieniła imiona trzech z pięciu
tancerek, odginając kolejne palce prawej ręki. – Wszystkie one umieją śpiewać.
– Tak, tak – pokiwał głową Charlie. – Słyszałem. Każda kogoś udaje. Każda śpiewa w czyimś stylu…
Mnie chodzi o coś innego. Myślę o tym już od pewnego czasu. To co, chcesz tę rolę czy nie?
Lily pokazała zęby w uśmiechu.
– Przecież powiedziałam. Chciałabym zostać gwiazdą. Oczywiście, że chcę tę rolę.
– Przyprowadź swoją mamę dziś wieczorem – zakończył rozmowę Charlie. – Jadam tu też kolacje.
Po powrocie zastał kierownika artystycznego za kurtyną, jak rozmawiał przez telefon i dyktował tele-
gram do londyńskiego music-hallu Variety i panny Sylvii de Charmante, która miała przyjechać pociągiem
o jedenastej ze stacji Waterloo, lecz jak dotąd się nie pojawiła. Charlie ujął go lekko pod łokieć.
– Tę piosenkę, o której ci mówiłem, zaśpiewa Lily Pears z chórku – rzekł tonem perswazji. – Twier-
dziłeś, że powinniśmy spróbować. Nie widzę nikogo, kto by się do tego nadawał lepiej, a w drugiej czę-
ści mamy potężną dziurę.
William Brett zamachał z irytacją ręką, ucieszył się, że są jeszcze osoby, którym chce się pracować –
Bogu niech będą dzięki! – i zaraz spytał, co może uczynić, by wyciągnąć tę zbyt dobrze opłacaną, rozwy-
drzoną primadonnę z hotelowego łóżka i ściągnąć ją na próbę w Southsea.
Charlie pokiwał współczująco głową i ruszył na wskroś sceny do swego miejsca za pianinem. Zagrał
kilka akordów.
– Tancerki na swoje miejsca! – rzucił z nieskończoną cierpliwością inspicjent z budki suflera. – Będę
udawał pannę Sylvię, a wy możecie tańczyć wokół mnie.
– Zaśpiewasz też sopranem? – spytał go Charlie.
Inspicjent posłał mu chmurne spojrzenie.
– Cholera, zaśpiewam wszystko i każdym głosem, byle to przedstawienie wreszcie ruszyło – odparł
ponuro.
Lily odczekała do popołudniowej przerwy i dopiero wtedy powiedziała koleżankom, że zaśpiewa w
przedstawieniu, po czym z dumnym uśmiechem na twarzy odbierała gratulacje i przyjmowała całusy. Jej
uśmiech był równie fałszywy jak ich pocałunki i okrzyki radości. Członkinie trupy łączyła praca i dzieliła
zazdrość. Lily, wedle słów innych dziewcząt, miała nadzwyczajne szczęście.
– Aż mnie mdli z zazdrości! – zawołała Madge Sweet, boleśnie mocno ściskając Lily.
– Jak się uczeszesz? Jak się ubierzesz? – dopytywała Helena. – Nie masz żadnych strojów, prawda? To
będzie twoje pierwsze przedstawienie?
– Przypuszczam, że mama coś dla mnie znajdzie – odparła Lily. – Sama była kiedyś piosenkarką. W
domu jest cała szafa jej starych kostiumów.
Dziewczyny wybuchnęły piskliwym, pełnym złośliwości śmiechem.
– Oj, panu Brettowi raczej się nie marzy stuletnia suknia! Oj, nie! – rzekła Tricia.
– Nadjedzony przez mole wachlarz!
– Turniura i krynolina!
Lily zacisnęła zęby i nie przestała się uśmiechać.
– Coś wymyślę.
– Włosy mogłabyś rozpuścić – zaproponowała Madge, wysuwając spinki z tyłu głowy Lily. Ciężki zło-
cisty kok wiszący tuż nad karkiem rozsupłał się i opadł długimi pasmami, sięgając pasa. – Mogłabyś je
przytrzymać tylko opaską i zaśpiewać coś dziewczyńskiego. Coś w typie Alicji z Krainy Czarów.
– Młodziutka Lily Pears, dziecięca gwiazda! – podsunęła szyderczo Tricia.
– Nie wystąpię pod swym prawdziwym nazwiskiem – zadecydowała nagle Lily. – Wykorzystam pseu-
donim sceniczny mamy. Ona śpiewała jako Helen Valance, a ja zaśpiewam jako Lily Valance.
– Lily Valance! Boże, miej nas w swojej opiece! – wykrzyknęła Tricia.
– Tancerki na scenę! – zawołał inspicjent. – Numer z kwiatami. Nie zapomnijcie, proszę, że przed
wami będzie stał magik wyczarowujący z waszych koszyczków kwiaty, wstążki, kolorowe flagi i Bóg
wie co poza tym. Jego też jeszcze nie ma. Zostawcie dla niego miejsce pośrodku. Koszyczków też jeszcze
nie ma, ale pamiętajcie, że będziecie je wyciągały w jego stronę, żeby sztuczka się udała. Muzyka?
– Muzyka jest – odpowiedział Charlie siedzący przy pianinie.
– Jedno z trojga to nie taki znów zły wynik – zauważył inspicjent z nieszczęśliwą miną. – Zaczniemy,
kiedy tylko będzie pan gotów, panie Smith.
Helen Pears zamknęła sklep wcześniej, żeby odebrać Lily z music-hallu i odprowadzić ją do domu. Wie-
działa, że jej córka jest już dość duża, by wracać do domu w pojedynkę, i miała świadomość, że męż-
czyźni przy tylnym wyjściu zaczną się gromadzić dopiero po premierze. Wszakże Lily była jej jedynym
dzieckiem, a ponadto jedyną osobą, jaką kiedykolwiek kochała. Przez całe życie z podniesionym czołem
znosiła kolejne rozczarowania: nieudaną karierę sceniczną, podupadły sklepik, męża, który zaciągnął się
do armii powodowany pijacką brawurą i trafił na okręt wysadzony wkrótce po wypłynięciu z portu, za-
nim zdążył oddać pierwszą niszczycielską salwę. Wyłącznie narodziny jasnowłosej córeczki stanowiły
niczym nie zmąconą radość. Wyłącznie przyszłość Lily niosła jakąś nadzieję.
Po wyjściu z budynku Lily milczała, dopóki nie znalazły się na środku ulicy, po czym na jednym wyde-
chu oznajmiła matce, że zaśpiewa partię solową. Helen zatrzymała się na torach tramwajowych i uścisnę-
ła rękę córki tak mocno, że ta aż krzyknęła z bólu.
– Zrobiłaś pierwszy krok – rzekła Helen. – To twój pierwszy sezon, a już zaszłaś dalej niż ja. Musisz
wykorzystać swoją szansę, Lily. Musimy się postarać, żebyś odniosła sukces.
Lily uśmiechnęła się do niej.
– Jak tylko zacznę porządnie zarabiać, sprzedamy sklep – obiecała. – Jak tylko zacznę porządnie zara-
biać, kupię ci dom w Southsea, nad samym morzem, w jakimś urokliwym miejscu.
– Porozmawiam z panem Smithem – powiedziała Helen zdecydowanym tonem. – I z panem Brettem
również, jeśli zajdzie taka potrzeba.
– Charlie poprosił, żebyśmy zobaczyły się z nim dzisiaj wieczorem – poinformowała Lily, wyznacza-
jąc dalszy kierunek. – Chce z tobą porozmawiać.
Charlie Smith siedział przy oknie. Uniósł się lekko z miejsca na ich widok i wymienił uścisk dłoni z He-
len. Kelnerka przyniosła im porcelitowe białe kubki z herbatą, które postawiła na wyszorowanym do czy-
sta drewnianym blacie.
– Możemy wrócić i zrobić próbę – oznajmił. – I tak miałem pracować do późna. Dostaliśmy nuty dla
Sylvii de Charmante, które muszę dostosować pod naszą orkiestrę. Możemy przy okazji przećwiczyć pio-
senkę Lily. Mam już pewien pomysł.
– Tylko żeby nie było to nic pozbawionego smaku – zastrzegła Helen.
Charlie nie spuścił wzroku pod jej zdeterminowanym spojrzeniem.
– Pani córka ma klasę – stwierdził. – Chcemy, by ją zachowała.
Gdy wrócili do music-hallu, w budynku było zimno, cicho i pusto. Dało się wyczuć zastarzałą woń
piwa i papierosów. Rzędy siedzeń ciągnęły się od sceny w głąb przestronnej sali, niknąć w mroku. Poma-
lowane jasną farbą balkony zdawały się zawieszone w zakurzonym powietrzu. Wewnątrz panował spokój
przypominający spokój świątyni, spokój wyczekiwania. Za całe oświetlenie służyła zielona lampka na
pianinie Charliego. Przecinające scenę Lily i Helen zdawały się duchami dawnych piosenkarek w milcze-
niu zbliżających się do widowni, która tymczasem zniknęła – powołana i utracona na zawsze.
Po lewej stronie sceny znajdował się chybotliwy podest ze schodkami. Helen ruszyła nim ostrożnie,
kierując się do pierwszego rzędu.
– Prosimy o trochę światła! – krzyknął Charlie do technika krzątającego się za kurtyną.
Zapaliło się słabe oświetlenie widowni i jeden jupiter.
– Niech pani siada – rzucił Charlie do Helen. – Zaraz coś pani pokażę.
Lily stała swobodnie na samym środku sceny, uśmiechając się do matki.
– Znasz to? – spytał Charlie, wręczając jej arkusz z nutami.
Dziewczyna sapnęła ze zdziwienia i zachichotała.
– Znam! – odparła. – Ale nigdy tego nie śpiewałam.
– No to spróbuj teraz – zachęcił. Zagrał kilka pierwszych taktów i skinął głową Helen. – Niech pani
słucha.
Metrum było miarowe, jak w hymnie. Helen znała te czyste proste dźwięki, lecz nie kojarzyła ich z
żadną piosenką. Wtem Lily, wciąż w półcieniu sceny, odrzuciła głowę do tyłu i zaczęła śpiewać „Jezu,
pozostań mą radością”. Helen poczuła szczypanie łez pod powiekami, gdy ku kopulastemu sklepieniu po-
mknęły nuty melodii w idealnej harmonii ze słowami piosenki. Było to doznanie przejmujące niczym
śpiew kosa na pustyni. Kiedy Lily zamilkła i przebrzmiał ostatni akord, Helen uzmysłowiła sobie, że po-
liczki ma mokre.
– To było piękne – powiedziała. Zaczęła przekopywać torebkę w poszukiwaniu chusteczki do nosa. –
Po prostu piękne – powtórzyła.
– Coś takiego nie nadaje się do music-hallu! – oburzyła się Lily. Odwróciła się do Charliego i dodała:
– Nie mogę zaśpiewać czegoś takiego przy publiczności.
Charlie uśmiechnął się do niej szeroko i spoglądając na Helen, rzucił:
– Niech pani sobie wyobrazi Lily w stroju chórzystki. W czerwonej sukni, białej komży i białej kryzie.
– W niebieskiej – skorygowała go natychmiast Helen. – Niebieski podkreśla barwę jej oczu.
– W niebieskiej sukni – podchwycił Charlie. – Lily w niebieskiej sukni wychodzi zza kulis, nikt nie
wie, czego się spodziewać. Lily śpiewa tak jak przed chwilą. Z prostotą. Niczym anioł. Cała widownia
płacze. Starsze panie, ladacznice, pijacy z nosami w kuflach. Wszyscy ronią łzy i z mety pałają do Lily
uczuciem…
– Raczej zrywają boki ze śmiechu – przerwała mu dziewczyna.
Charlie pokręcił głową.
– Ja znam tych ludzi – powiedział. – Robię to, co robię, od dłuższego czasu i wiem, co działa na ludzi.
Ludzie lubią czysto wodewilowe „tararabum-dera”, ale lubią też numery z klasą. Lubią od czasu do czasu
otrzeć się o prawdziwe piękno. Lubią sobie popłakać.
Helen potaknęła.
– Ma pan rację – rzekła. – Ale jeśli zaczną narzekać…
Charlie nie dał jej skończyć.
– Nie tutaj. Być może w Londynie. Być może w Birmingham. Bez wątpienia w Glasgow. Jednakże nie
tutaj. Ani nigdzie na trasie. Nasi widzowie chcą się zabawić, chcą się pośmiać i chcą sobie popłakać.
Będą nią zachwyceni.
– Jestem dziewczyną z chórku! – zaprotestowała Lily. – Nie z chóru!
– Nie dziewczyną z chóru – zgodził się z nią Charlie. Kiwnął głową do Helen. – Niech pani dalej so-
bie wyobraża komżę i kryzę. Niech pani sobie wyobraża świąteczne kartki, kolędy i wesela. – Wstał od
pianina i ruszył w stronę Lily. – Rozpuść włosy. – Stanąwszy za nią, zmiął partyturę w wachlarz. – Zasłoń
tym połowę twarzy. – Odwróciwszy się do Helen, dodał: – Niech pani sobie wyobrazi rażący jupiter i
ani grama makijażu. Może tylko odrobinę białego pudru. Żadnej szminki. – Ujął włosy Lily w garść, po-
zornie je skracając, tak że przypominały fryzurkę na pazia. – Nie dziewczyną z chóru, tylko chłopcem z
chóru – zakończył przemowę. – Czyż nie jestem genialny?
Odpowiedziała mu przedłużająca się cisza.
– Nie może pan ściąć jej włosów – odezwała się wreszcie Helen, nie tając gniewu.
– Nie zetnę ich, tylko skrócę, żeby były równej długości z każdej strony. Lily nosi przedziałek z boku,
więc będą jej sięgać co najmniej do połowy ucha. Nasmarujemy je odrobinę brylantyną i odgarniemy z
twarzy. Nic przesadnie świecącego ani tłustego. Ot, żeby sprawiała wrażenie świeżo wykąpanego chłop-
ca. Wyszorowanego chórzystę. Aniołka z nieba.
Lily zachichotała mimowolnie, nie zmieniając jednak pozycji. W dalszym ciągu zasłaniała dolną część
twarzy zmiętą partyturą, podczas gdy Charlie obiema rękoma podtrzymywał jej jasne włosy nad karkiem.
– Wypisz wymaluj młoda Vesta Tilley – rzuciła z niedowierzaniem w głosie Helen.
– Przepyszna – potaknął Charlie.
– Wysmakowana – poprawiła go Helen.
– Istna seksbomba – skwitował Charlie, patrząc ponad ramieniem Lily. – Po prostu cudowna. W całej
Anglii nie znajdzie się uczeń prywatnej szkoły, który by nie padł przed nią na kolana i nie chciał oddać za
nią życia. Dobrze mówię?
Helen skinęła głową. Wyczuwając jej zgodę, puścił włosy Lily i odebrał od niej udawany wachlarz.
– Co o tym sądzisz, Lily? – spytał.
Wzruszyła ramionami i pokazała wszystkie zęby w uśmiechu.
– Chciałam obciąć włosy od wieków.
Roześmiał się, słysząc jej odpowiedź.
– Tylko tyle?
– Mama kazała mi zapuszczać włosy – ciągnęła Lily. – Skoro mogę je obciąć na pazia, zaśpiewam, co-
kolwiek zechcesz!
Nie było więcej prób. Lily zaśpiewała „Jezu, pozostań mą radością” jeszcze raz tego samego wieczora z
Charliem, po czym dostała od niego nuty i polecenie wyuczenia się słów na pamięć i poćwiczenia ze
swoją nauczycielką śpiewu. Pan Brett, kierownik artystyczny music-hallu, z rezygnacją przystał na ten
eksperyment. Charlie marudził mu o numerze z chórzystą od lat, a odkąd magik zabalował w Swansea,
panna Sylvia de Charmante zaś nie mogła dojechać z Londynu, nie miał czasu ani sił na kłótnię, a tym bar-
dziej przesłuchania. Poza tym Charlie Smith rzadko się mylił.
– No więc co będziesz śpiewać? – dopytywały ją koleżanki w garderobie.
Kostiumy wiszące na wieszakach rozpychały się w niedużym pomieszczeniu, okryte całunami baweł-
nianych pokrowców chroniących je przed zabrudzeniem. Lily – jako najmłodsza tancerka z najkrótszym
stażem – trzymała swoją szczotkę do włosów i grzebień na krawędzi blatu stojącego najbliżej drzwi i
najsilniej napastowanego przez wiszące suknie.
– Coś z klasycznego repertuaru – odparła. – Za radą Charliego Smitha.
– Charlie Smith ma nie po kolei w głowie – zauważyła Madge. – Powinnaś pomówić z panem Brettem
i zapowiedzieć, że nie będziesz śpiewać czegoś takiego.
– Nie mogę tego zrobić.
– Musisz – naciskała na nią Helena. – Nie wolno im ciebie zmuszać do śpiewania czegoś, czego nikt
nie chce słuchać. Powinnaś raczej zaśpiewać „Niebieskie oczy”. – Zanuciła chropawo refren, popatrując
znacząco na Lily.
– Albo „Spacerując z dziewczyną” – podsunęła inna tancerka. I zaśpiewała otwierającą zwrotkę.
– Nie! – wykrzyknęła któraś z dziewcząt. – To nie w stylu Lily! Ona powinna zaśpiewać coś pieprzne-
go…
Przez garderobę przetoczył się chóralny śmiech, z którego przebijał sarkazm.
– Już widzę, jak śpiewa coś pieprznego, a pani Pears poprawia jej podwiązkę w trakcie refrenu! – ju-
dziła Susie. – No więc? Co na siebie włożysz?
– Długą niebieską suknię – skłamała Lily. – Charlie powiedział nam, w czym mnie widzi, i mama już
szyje mi strój.
– Nie rozniecisz w mieście płomienia – podsumowała Madge, nie tając zadowolenia. – Piosenka z kla-
sycznego repertuaru i suknia domowej roboty! Jednak nie jesteś taką szczęściarą, za jaką cię miałam.
– Numer pewnie spadnie z afisza zaraz po premierze – dorzuciła Susie. – Przedstawienie i tak jest za
długie.
Lily trzymała głowę spuszczoną, a usta zamknięte.
W wieczór poprzedzający próbę kostiumową pani i panna Pears udały się tramwajem do Southsea, naj-
lepszej dzielnicy miasta, do fryzjera na Commercial Road.
– W żadnym razie nie do fryzjerki – zarządził Charlie. – Kobiety nie mają bladego pojęcia o strzyże-
niu. Obetniesz się w zakładzie fryzjerskim U Davida na Commercial Road. Zapisałem cię do niego na
siódmą. Zostanie w pracy dłużej, żebyś mogła się czuć swobodnie bez towarzystwa innych klientów.
Helen zmarszczyła czoło.
– Nie martw się, mamo! – pocieszyła ją Lily. – Wszystko będzie dobrze.
Zakład fryzjerski był już zamknięty, tak jak zapowiedział Charlie. Żaluzje dyskretnie opuszczono.
– Charlie Smith przekazał mi, że mam strzyc na pazia – powiedział David do Lily, która siedziała wy-
godnie na krześle fryzjerskim, opierając stopy o podpórkę i przyglądając się swemu odbiciu w lustrze.
– Bez grzywki, jednakowa długość ze wszystkich stron – potaknęła. – Na chłopczycę.
David skinął głową i zaczął wyjmować spinki z włosów Lily. Jej jedwabiste jasne włosy opadły na
ramiona. Fryzjer zerknął na Helen.
– Jest pani pewna?
– Mnie proszę nie pytać, bo się rozpłaczę – odparła matka dziewczyny. – Proszę strzyc.
Wbiła wzrok w podłogę, lecz i tak słyszała trzaskanie nożyc i szelest miękkich kosmyków opadających
na ziemię. Posadzkę wyłożono wzorzystym linoleum, które było zarazem eleganckie i łatwe do utrzymania
w czystości. Kątem oka Helen dojrzała opadający lok barwy głębokiego złota.
– Może już pani spojrzeć – odezwał się David.
Helen podniosła wzrok.
Lily wyglądała oszałamiająco.
Helen najpierw dostrzegła smukłą szyję córki i to, jak ta trzyma głowę. Widziała wyraźnie delikatny
kształt czaszki i małe uszy. Wolnym krokiem obeszła krzesło, aby spojrzeć na Lily z przodu. Dziewczyna
miała włosy zaczesane gładko na jedną stronę i zatknięte za oboje uszu. Matka patrzyła na nią jak na ko-
goś obcego, po raz pierwszy napawając się pełnią odsłoniętych rysów. Wszystko miała jak na dłoni: ko-
ści policzkowe, czoło, nos. Krzywiznę warg i duże niebieskie oczy okolone ciemnymi rzęsami. Lily sta-
nowiła ucieleśnienie cudnego androgynicznego obiektu pożądania. Poety z czasów romantyzmu albo Jo-
anny d’Arc.
David obserwował twarz Helen, uśmiechając się lekko.
– Charlie to bystry mężczyzna – powiedział cicho. – Myślę, że mamy tu kogoś bardzo wyjątkowego.
Helen potaknęła w milczeniu, nie odrywając spojrzenia od córki wyraźnie urzeczonej własną urodą.
– I co myślisz, Lily?
– Ale kawał! – wyszeptała dziewczyna, z zachwytem wpatrując się w swoje odbicie. – Ale pyszny ka-
wał!
ROZDZIAŁ CZWARTY
Nazajutrz w garderobie rozległy się okrzyki i piski, kiedy Lily zdjęła kloszowy kapelusik, odsłaniając
krótką fryzurkę, jednakże dziewczęta były zbyt zaabsorbowane swoimi sprawami, żeby ją wypytywać.
Poranna próba techniczna wypadła tak źle, jak wszyscy się spodziewali. Choć scenografię i rekwizyty w
dużym stopniu uproszczono na cele objazdowego przedstawienia, które wiązało się z koniecznością cią-
głego składania i rozkładania przedmiotów w miarę przemieszczania się wzdłuż południowego wybrzeża,
zmiany na scenie nie przebiegały gładko i wymagały długich ćwiczeń personelu starającego się zachowy-
wać sprawnie i bezszelestnie, podczas gdy komik opowiadał kawały przed kurtyną, a tancerki gnały na
złamanie karku po kamiennych stopniach za kulisami, by jak najszybciej się przebrać.
– Skręcę łeb na tych cholernych schodach! – zaklęła Madge, zbiegając po stopniach w wysokich sre-
brzystych szpilkach.
Próba przeciągnęła się aż na przerwę obiadową. Dziewczyny pogryzały kanapki na boku i piły ukrad-
kiem herbatę, a William Brett z niespożytą cierpliwością raz jeszcze tłumaczył technikom, jakie chce
mieć oświetlenie do każdego numeru. O trzeciej po południu jeden z młodszych mężczyzn poszedł kupić
paszteciki dla wszystkich. Lily chciała zjeść swoją porcję w garderobie.
– Nie tutaj! Nie tutaj! – darła się Susie. – Mike cię zabije, jak zobaczy, że przyniosłaś jedzenie do gar-
deroby!
Lily zamarła w progu, wycofała się na korytarz, po czym uporała się z pasztecikiem w trzech dużych
kęsach. Przerwa na obiad zaczęła się o czwartej.
– Próba generalna o szóstej. Wracamy pół godziny wcześniej – zapowiedział William. – Zagramy tak,
jakbyśmy mieli widownię. Bez taryfy ulgowej. Jutro premiera, zobaczmy więc, jak to naprawdę wygląda.
Tylko żeby się obyło bez żadnych zmian i bez wypadków.
W posępnym nastroju udali się do ulubionego baru Charliego. Była z nimi Sylvia de Charmante, która
tego samego dnia przybyła z Londynu autem jakiegoś dżentelmena, szafując przeprosinami. Nie zabrakło
też pijanego magika. Panna de Charmante stanowiła ucieleśnienie łaskawości, obiecując barmance dar-
mowy bilet na przedstawienie, o ile ta przyrządzi dla niej herbatę zgodnie ze wskazówkami. Charlie sie-
dział przy tym samym stoliku co zawsze, zachowując sardoniczny wyraz twarzy i milczenie.
– Podoba ci się moja nowa fryzura? – spytała go w końcu Lily.
Skinął głową.
– Jest taka, jak sobie wyobrażałem.
Lily spodziewała się, że Charlie powie coś więcej, lecz on tylko popijał herbatę i uśmiechał się do
niej.
– Masz tremę? – odezwał się po długiej chwili ciszy.
– Jestem skamieniała ze strachu! – odrzekła Lily, śmiejąc się niepewnie.
Charlie wyszczerzył zęby.
– Poradzisz sobie – powiedział. – Założyłem się, że tak będzie. Postawiłem na ciebie całą gwineę,
Lily.
Rozpromieniła się, słysząc te słowa.
– Naprawdę?
– Pora wracać – rzucił Charlie do wszystkich.
Magik wyciągnął zza pazuchy srebrzystą piersiówkę i chlusnął gęstego rumu do filiżanki z herbatą.
– Przeklęte Southsea – powiedział niskim głosem. – Boże, jak ja nie cierpię morza.
Zafascynowana Lily przyglądała się, jak Arnold przełyka mieszaninę zimnej herbaty i alkoholu.
– Naprawdę? – spytała go.
Mężczyzna obrzucił ją przelotnym spojrzeniem, po czym odwrócił wzrok.
– Przecież mówię – rzekł z wielką godnością.
Przedstawienie otwierał charleston tańczony przez dziewczęta z chórku, które następnie przebierały się
w długie suknie podczas występu komika, by później przechadzać się leniwym krokiem z jednej strony
maleńkiej sceny na drugą, kiedy Sylvia de Charmante śpiewała swoją pierwszą piosenkę: smętną balladę.
Dwie z dziewcząt asystowały magikowi przy kolejnym numerze, po czym wróciły do garderoby rozchi-
chotane, żartując z niezdarności Arnolda i pobielałego z wściekłości oblicza pana Bretta siedzącego w
pierwszym rzędzie. Po magiku występowali żonglerzy – rodzeństwo przybyłe rankiem z Dover – i tę
część przedstawienia kończył antrakt.
Lily miała wyjść na scenę po pierwszej piosence chórku. Zabrała swój strój chórzysty i udała się do
toalety, ponieważ nie chciała się przebierać na oczach koleżanek ani tym bardziej znosić ich rubasznych
żartów, skoro i tak zjadały ją nerwy. Usiadła na desce klozetowej w samej bawełnianej bieliźnie, podka-
sanej do uda, i przycisnęła pięści do bolącego brzucha.
– O Boże – wyjęczała żałośnie.
Podniosła się i wyjęła z białego pokrowca najpierw suknię, a potem śnieżną komżę i kryzę. Przymie-
rzyła cały komplet w domu, żeby się upewnić, że poradzi sobie sama z zapięciami. Jednakże teraz z ner-
wów trzęsły jej się ręce, przez co nie potrafiła zapiąć haftek z tyłu. Koniec końców musiała przekręcić
suknię tył na przód, żeby dopiąć haftki, i dopiero potem poprawić suknię jak należy. Komżę tylko się na-
rzucało na wierzch, a w wykrochmaloną kryzę jej matka wszyła zatrzask, który Lily zdołała wypatrzyć w
ułomku lustra zatkniętym między rurę a ścianę. Przy okazji zobaczyła, że twarz ma bladą, a wargi niemal
białe.
– O Boże – szepnęła do siebie.
Usłyszała kroki tancerek wspinających się po kamiennych schodach na scenę, po czym doleciały ją
pierwsze takty melodii granej przez orkiestrę do ich numeru. Jej żołądek znowu boleśnie się skurczył, tak
że musiała zadrzeć suknię i ponownie opuścić reformy.
Oddała tylko odrobinę moczu. Podtarła się i pociągnęła za łańcuszek. Wszakże zbiornik z wodą napeł-
niał się bardzo wolno i nie udało jej się spłukać muszli. Zdesperowana Lily zmięła suknię w pasie i opu-
ściła obie ręce, żeby podciągnąć reformy. Zanim doprowadziła się do porządku, twarz miała zgrzaną, a
suknię wymiętą.
– O Boże, wyglądam strasznie…
Przynajmniej fryzurę miała niezburzoną. Przygładziła jeszcze włosy, odgarniając je nieco bardziej z
twarzy. Wydawało jej się, że spędziła w zimnej i brzydko pachnącej toalecie długie dni.
Ktoś zapukał do drzwi ubikacji.
– Jesteś tam, Lily? – spytał pomocnik inspicjenta.
– Tak.
– Pochorowałaś się?
– Nie.
– Wchodzisz za trzy minuty.
Odwróciła się do lustra, wyprostowała kryzę, wygładziła komżę. Z ogromną niechęcią zerknęła na
drzwi. Poczuła znów parcie na pęcherz.
– O Boże – pożaliła się. – Tylko nie to. Nie znowu! Nie ma na to dość czasu!
Otworzyła drzwi i wyjrzała na zewnątrz. W korytarzu było pusto. Zeszła po schodach na paluszkach i
minęła drzwi prowadzące za kulisy. Właśnie dobiegał końca numer chórku, akordy pianina przybrały na
sile. Lily podeszła do biurka inspicjenta, starając się wtopić w tło. Mężczyzna zerknął przez ramię, wy-
czuwszy za sobą ruch, po czym z wrażenia przyjrzał się jej uważniej.
– Mój Boże, przeraziłem się na śmierć. Wziąłem cię za ducha. Kim ty niby jesteś?
– Chórzystą.
– Charlie Smith stracił piątą klepkę – oświadczył inspicjent bez ogródek. – Czy pan Brett taką cię wi-
dział?
– Jak dotąd nie.
Mężczyzna zasłonił twarz dłońmi, jakby nie wyobrażał sobie tej perspektywy.
– Koniec z tobą – ogłosił. – Koniec z nami wszystkimi. Ale zwłaszcza z tobą. Na amen.
– Tak właśnie się czuję – odrzekła Lily bez cienia sarkazmu. – I chyba wolałabym nie żyć.
Tancerki zamarły, zastukawszy obcasami.
– Teraz oklaski: klap, klap – poinformował znużony głos z głębi mrocznej widowni. – I Lily wchodzi
bez specjalnej zapowiedzi.
Tancerki zeszły ze sceny, przepychając się obok Lily, która postąpiła krok naprzód. Usłyszała, jak
Madge mówi do niej: „Chwileczkę, co ty masz na sobie…?”, po czym już znalazła się w oślepiającym
gorącym świetle jupiterów, widząc wyłącznie twarz Charliego i jego uniesioną dłoń. Pianista kiwnął do
niej głową i uderzył w klawisze, wydobywając znajome słodkie nuty „Jezu, pozostań mą radością”.
Lily z zaschniętymi ustami i gardłem tak zaciśniętym, jakby miała już nigdy nie dobyć głosu, stała bez
ruchu ze splecionymi przed sobą rękoma, czując coraz większe parcie na pęcherz.
Rozwarła wargi we właściwym momencie, pewna, że nie wydobędzie się z nich żaden dźwięk, po
czym ze zdziwieniem skonstatowała, że melodyjnie śpiewa proste czyste słowa „Jezu, pozostań mą rado-
ścią”, robiąc przerwy właściwej długości w odpowiednich miejscach.
Ojej, pomyślała Lily. Jednak wszystko idzie dobrze.
Odnosiła takie wrażenie, jakby trema przeniosła ją w miejsce, w którym nie czuła ani zdenerwowania,
ani własnego ciała. Śpiewała wyraźnie i czysto, słysząc melodyjność i nawet rozkoszując się nią, jakby
śpiewaczką była jakaś inna dziewczyna, a nie ona: Lily Pears zjadana przez tremę, w świetle jupiterów,
mająca za plecami wszystkie tancerki Palais stłoczone za kurtyną i gotowe w każdej chwili wybuchnąć
śmiechem.
Śpiewała tak, jak ją uczono – wyraźnie i czysto – i również jak ją uczono, przedłużyła ostatnią nutę.
Końcowe akordy przebrzmiały niczym milknące dzwoneczki.
– Wygrałeś gwineę, Charlie. To było doprawdy ładniutkie. Klap, klap, chlip, chlip. Następny numer! –
przemówił z ciemności pan Brett.
Charlie wyszczerzył się do Lily; zagrzmiały bębny.
– Schodzisz ze sceny! – syknął za nią inspicjent. – No już, schodź! Miałaś swój moment chwały, mała.
Teraz kolej kogoś innego.
Z tyłu przepchnął się hipnotyzer Mesmerio, elegant we fraku, i zajął centralne miejsce na scenie. Ośle-
piona przez jupitery Lily wycofała się za kulisy i zeszła po kamiennych stopniach do garderoby. Tancerki,
uciszone jednym spojrzeniem inspicjenta, ruszyły za nią niczym strażniczki prowadzące jeńca.
– No! – zawołała wzburzona Madge, jak tylko zamknęły się za nimi drzwi garderoby. – W życiu nie
widziałam czegoś podobnego!
– Urocze!
– Moim zdaniem była słodka! Byłaś słodka, Lily!
– Przypominała raczej chłopca niż dziewczynę!
– Charlie chyba całkiem zwariował!
– Albo zaczął się bać łazić po nabrzeżu!
– O co ci chodzi?
– Od zawsze uważam, że Charliemu podobają się chłopcy. I patrzcie, co zrobił z Lily Pears!
Lily odpięła kryzę i ściągnęła przez głowę komżę, ledwie słuchając tej wymiany zdań. Helena pomogła
jej odpiąć haftki z tyłu sukni.
– Wszystkie były krzywo pozapinane. Powinnaś była kogoś poprosić o pomoc.
– Jutro to zrobię – odparła Lily.
– Gdzie nauczyłaś się tak śpiewać? Miałaś nauczyciela śpiewu?
– Tak, brałam lekcje śpiewu – odpowiedziała Lily, czując, że ogarnia ją zmęczenie i senność, jak gdy-
by podniecenie i zdenerwowanie, ustępując tak nagle, pozostawiło ją pustą w środku i wyzutą ze wszyst-
kich sił. – Od wczesnego dzieciństwa.
– Powinnaś być prawdziwą śpiewaczką. W operze czy gdzieś.
Lily potrząsnęła głową z uśmiechem.
– Nie jestem na to wystarczająco dobra – rzekła.
Odwiesiła suknię, komżę i kryzę na wieszak, po czym okryła je pokrowcem. Helena podała jej kostium
na zmianę: zwiewną spódniczkę ze szkarłatnego tiulu i czarny sztywny sznurowany gorset, w którym
wszystkie tancerki wykonywały numer finałowy – kankana. Lily włożyła strój, a Helena okręciła ją w
miejscu i zapięła wszystkie haftki.
– Dobrze się czujesz? Jesteś coś bardzo milcząca.
Twarz Lily wydawała się przeraźliwie blada w kontraście z intensywną czerwienią stroju.
– Nic mi nie jest.
Pomocnik inspicjenta zapukał do drzwi garderoby.
– Finał za pięć minut.
Dziewczęta rzuciły się do jedynego lustra. Madge wrzasnęła, żeby ktoś ją zapiął – szybko! – po czym
cała szóstka wypadła na korytarz i ze stukotem obcasów pokonała kamienne schody.
Sylvia de Charmante śpiewała piosenkę finałową, podnoszącą morale narodu od tysiąc dziewięćset
czternastego roku. Lily – ostatnia w szeregu za kulisami – oparła się o zimną ścianę i zazgrzytała zębami.
Nie znosiła tej piosenki. Nie cierpiała wszystkich wojennych pieśni. Nienawidziła ich sentymentalizmu i
głupoty mężczyzn maszerujących na front z pogwizdywaniem. Śmierć ojca uważała za głupotę, nie za bo-
haterstwo. W przeciwieństwie do reszty dzieci ze swojej ulicy nienawidziła wojny i marszałka Kitchene-
ra, którego wszyscy inni wielbili. Lily nie dziergała skarpetek ani kominiarek i nie zbierała kolektywnie
makulatury. Niczym samotna buntowniczka udawała, że wojna, która przyćmiła jej dzieciństwo i pozba-
wiła ją radości, nigdy nie miała miejsca.
– Klap, klap, chlip, chlip. Bardzo ładnie, panno de Charmante – powiedział z pierwszego rzędu Wil-
liam. – A teraz, Sylvio, krok do przodu. Ukłon. Światła przygasają. Opada dekoracja do kankana. Sylvio,
kłaniasz się i przyjmujesz kwiaty. Potem ruszasz wolno, wolniuteńko przez scenę i znikasz. Gotowi… te-
raz!
Nic się nie stało.
– Mike! – rzucił William bardzo cicho przez zaciśnięte zęby.
Inspicjent zamachał nerwowo rękoma do pomocników.
– Opróżnić scenę, wchodzimy z następnym numerem! – syknął. – Już!
Perkusista załomotał w bębny i talerze, dając sygnał Charliemu przy pianinie, trębaczowi i dwóm pia-
nistom do rozpoczęcia żywiołowej wersji najbardziej znanej melodii do kankana.
Lily, pomimo gorsetu czując na swojej talii obejmującą ją rękę Heleny i ściskając za jej plecami nad-
garstek Madge, zaczęła wykonywać taneczne kroki, podczas gdy pierwsza dziewczyna w szeregu – Susie
– wyszła na scenę. Lily uniosła wysoko głowę; przepadała za kankanem. Szczerzyła się do ponurego in-
spicjenta, nie zważając na gorąc bijący z jupiterów, i tańczyła równo z koleżankami, po czym już tylko w
rytm muzyki, gdy szereg złamał się i Lily i Susie stanęły naprzeciwko siebie, by zaraz znów się rozłączyć,
kiedy szereg rozłożył się jak wachlarz, a potem rozsypał w trzy pary roztańczonych na środku dziewcząt,
ostatecznie raz jeszcze formujących jedną linię.
Numer nie trwał długo. Kankan był widowiskowy, ale męczący. Charlie nadawał rytm na granicy bez-
pieczeństwa, grając tak szybko, jak się odważył. Okrzyki tancerek, które wyrzucały przed siebie wypro-
Philippa Gregory ŻONA OFICERA Przełożyła z angielskiego Urszula Gardner
Niniejsza książka jest dedykowana szeregowemu Frederickowi Johnowi Carterowi z 11. Pułku Strzelców Szkockich, poległemu pod Salonikami 12 września 1917 roku w wieku lat dwudziestu czterech
Żyjemy w prawdziwie tragicznych czasach, toteż odwracamy się do tragedii plecami. Do najgorszego już doszło, otacza nas morze ruin, a my zabieramy się do wznoszenia przytulnych domów, do snucia nadziei. To niełatwe zadanie: nie ma wytyczonej prostej drogi ku przyszłości, trzeba co rusz zawracać lub pokonywać jakieś przeszkody. Trzeba nam żyć, nawet gdy spadło niebo. D. H. Lawrence, Kochanek Lady Chatterley, 1928
ROZDZIAŁ PIERWSZY Stephen czuł błoto w ustach, szlam napierający mu na powieki i wdzierający się do nosa niczym robaki. Zamłócił bezradnie rękoma w obronie przed ciężarem przytłaczającym jego twarz, ciało, nawet włosy. Miał wrażenie, że straszliwa miałka siła przygniata go do podłoża. Gdy otworzył usta do krzyku, wypeł- niła je wilgoć i mdły smak ziemi. Zachłysnął się nim, zakrztusił, zawalczył o oddech, plując i charcząc. Tonął w miale, ginął pod jego ciężarem, był grzebany żywcem. Zaczął wiosłować rękoma, odgarniać zasypującą go ziemię, byle odsło- nić skrawek twarzy, i wówczas pochwycił lniane prześcieradło, wełniany koc, narzutę. Oczyma sklejony- mi tylko przez sen ujrzał biały sufit własnego domu. Wciągnął powietrze ze świstem niczym chore dziecko, westchnął z przerażenia, przetarł rozczapierzo- ną dłonią całą twarz, przejechał palcami po wargach i po języku, na którym wciąż czuł ohydny smak. – O Boże – wyszeptał żałośnie. – O Boże… O Boże… O Boże… Następnie odwrócił głowę i zobaczył ją. Stała w progu razem z jego matką, ubrana w szlafrok narzuco- ny na grubą bawełnianą koszulę nocną, ze zmęczonym obliczem zaciętym w wyrazie przestrachu i… i czegoś jeszcze. Wpatrywał się w nią, chcąc rozszyfrować jej minę. Na jej twarzy malowała się dezapro- bata. Stolik nocny leżał przewrócony, brzydka elektryczna lampka z ceramiczną podstawą stłukła się, a z dzbanka wprost na dywan wylała się woda, zebrawszy w dużą kałużę. – Przepraszam – powiedział zawstydzony, upokorzony. – Przyśniło mi się coś. Weszła do pokoju i podniosła stolik na nogi. Nie przerywając oskarżycielskiego milczenia, ustawiła pusty dzbanek na blacie, obok kładąc skorupy lampki. – Powinieneś mi pozwolić wezwać doktora Mobeya – odezwała się wreszcie. – Dostałeś ataku. Potrząsnął energicznie głową, czując, jak wzbiera w nim gniew. – To nic takiego. Po prostu miałem zły sen. – Powinieneś zażyć jedną z moich pigułek na spanie. Najbardziej ze wszystkiego Stephen obawiał się głębokiego snu. Gdyby spał głęboko, koszmar trwałby w najlepsze: zapadający się okop, rozpaczliwe odgarnianie ziemi, uczucie duszenia się trwające wiecz- ność i w końcu obezwładniająca radość, kiedy napór piachu by ustąpił, a delikatne ręce Boycotta zaczę- łyby strzepywać z jego twarzy grudki do wtóru uspokajających słów: – Już wszystko dobrze, kapitanie. Jestem przy panu. Zaraz pana stamtąd wyciągniemy… Stephen rozpłakał się wtedy, rozpłakał jak małe dziecko. Tchórzowskie łzy widział tylko Boycott, któ- ry zresztą szybko je starł brudnymi, zakrwawionymi dłońmi. Albowiem kopał gołymi rękoma, odmawia- jąc użycia łopaty. Kopał zawzięcie niczym wierny pies szukający swego pana i wkrótce mogli już płakać obydwaj. Jak przywróceni sobie kochankowie albo bliźniacy. – Zejdę na dół i zaparzę sobie herbaty – oznajmił. – Wy wracajcie do łóżek. Niepotrzebne mi żadne pi- gułki. – Och, dałbyś spokój – skwitowała z irytacją jego matka. – Jest czwarta nad ranem. To nie pora na her- batę. Wstał i narzucił na ramiona bonżurkę. Stojąc, dominował nad nią wzrostem i męskością. Odtąd był pa- nem domu, a nie cierpiącym mężczyzną targanym koszmarami. – Myślę, że napiję się herbaty i zapalę papierosa – powiedział, naśladując arystokratyczny akcent za- słyszany w okopach od starszych oficerów. – Później jeszcze się prześpię. No, zmykaj już, młoda damo.
Odwróciła się posłusznie, choć z wyraźną niechęcią. – Tylko nie zostaw w kuchni bałaganu. Sprzątanie po tobie nie należy do obowiązków kucharki. Kiedy zbliżył się do drzwi, umknęła przed nim, jakby strach był zaraźliwy. – Powinieneś mi pozwolić wezwać doktora Mobeya – powtórzyła w połowie schodów, zanim skręciła w stronę własnej sypialni. – Doktor Mobey mówi, że to powszechna przypadłość. Współczesna medycy- na potrafi leczyć wszelkie problemy nerwowe. To, co cię trapi, to zwykła histeria. Stephen wygładził wąsa, a na jego urodziwej owalnej twarzy pojawił się znów wyraz pewności sie- bie. Wybuchnął śmiechem. – Nie jestem histerykiem – zaprzeczył. Z jego głosu przebijała męska duma. – Po prostu jak każdy cza- sem miewam złe sny – dodał z uśmiechem, odwrócił się od niej i lekko zbiegł po schodach. W holu było ciemno, lecz dzięki słabemu światłu wpadającemu przez półkoliste okienko nad drzwiami frontowymi bez trudu wypatrzył drzwi obite zielonym suknem, oddzielające część gospodarczą mieszczą- cą się w piwnicy od reszty domu. Stephen pchnął zielone drzwi i szybko zszedł po stopniach. W kuchni paliło się światło i nadal było ciepło od rozgrzanego pieca. Boycott stał przy płycie, pod- grzewając czajniczek do herbaty. Podniósł wzrok na przekraczającego próg Stephena i obrzucił go całego jednym długim spojrzeniem. Stephen odetchnął z ulgą na jego widok. – Przyśnił mi się sen – powiedział. – Zachciało mi się herbaty i proszę, już ją szykujesz. Niczym jakiś cholerny anioł stróż. Boycott swoim zwyczajem rozciągnął wargi w uśmiechu – powoli i nieco krzywo. Na oczach Stephena odmierzył pięć czubatych łyżeczek herbaty z puszki do czajniczka, nie zawracając sobie głowy usuwa- niem starych fusów. Zalał całość wrzątkiem i odstawił czajniczek na płytę na parę chwil, sięgając w tym czasie po dwa kubki. Do każdego wsypał cztery łyżeczki cukru, po czym wlał zaparzoną czarną herbatę. Była mocna jak trucizna i słodka, że aż łupało w zębach; smakowała równocześnie goryczą i kwaskowa- tością, zupełnie jak w okopach. Czując ten smak, człowiek wiedział, że żyje, że wbrew wszystkiemu wrócił z nocnego patrolu, z porannej ofensywy, z samotnej misji snajperskiej. Pełen mocy i słodyczy smak herbaty stanowił smak zwycięstwa. Smak błota był smakiem śmierci. Stephen opadł na jedno z krzeseł przy piecu i zbliżył stopy w domowych pantoflach do gorących kafli. – Dobry Jezu! – odezwał się ponownie. – Doprawdy, Boycott, tęsknię za twoim głosem. Tęsknię za czasami, gdy nie śniły mi się koszmary. – Upił łyk herbaty, smakiem herbacianej goryczy przepędzając z ust smak wyśnionego błota. – Doprawdy żałuję, że do tego wszystkiego doszło – dodał w przypływie rzadkiej szczerości. – Bardzo żałuję, że do tego wszystkiego doszło. Stephen Winters po raz pierwszy ujrzał Lily na scenie music-hallu Palais w wieczór premiery nowego przedstawienia – a jej debiutu – w dniu piątego maja tysiąc dziewięćset dwudziestego roku. Przegapił jej solowy numer – najpierw był w barze, a potem w męskiej toalecie. Ale podczas finału z kankanem jego kuzyn David Walters, przejazdem w Portsmouth, dał mu kuksańca w żebra i wybełkotał: – Widzisz tę dziewczynę? Nie umie wyrzucać prostej nogi. Założę się, że to Francuzka. – Cholerni Francuzi – zareagował Stephen odruchowo. – Sprzedają piwo po pięć franków od kufla, a to i tak szczyny. – Widzisz ją? – nalegał David. – Ładna, nie? Stephen przyjrzał się wskazanej kobiecie nieco zamglonym wzrokiem i zobaczył, jak Lily nurkuje w szpagacie, a następnie zadziera wysoko głowę, uśmiechnięta od ucha do ucha. Wyglądała, jakby zaraz miała wybuchnąć radosnym śmiechem. – Tak – przyznał Stephen zaskoczony. – Bardzo ładna. – Bardzo ładna – powtórzył niewyraźnie wstawiony David. Przyglądali się obaj, podczas gdy orkiestra finiszowała i artyści wychodzili na scenę, by odebrać bra- wa. W twarzy Lily było coś pociągającego dla Stephena. Coś, czego nie potrafił sprecyzować.
– Już wiem! – odezwał się nagle do Davida. – Ona wygląda tak, jak dziewczyny wyglądały kiedyś! – Nieprawda. Ma krótkie włosy. Kiedyś żadna nie nosiła krótkich włosów. – Wygląda tak jak kiedyś – upierał się Stephen. – Zupełnie tak jak kiedyś. Wygląda jak… David oklaskiwał gwiazdę rewii, Sylvię de Charmante, która dygała głęboko niczym debiutantka na dworze królewskim. – Wygląda, jakby w ogóle nie było wojny – mówił dalej Stephen, wolno dobierając słowa. – Wygląda, jakby nigdy w ogóle nie było wojny. – Idź za kulisy! – zawołał David z odzyskaną nagle stanowczością. – Skoro ci się podoba, zaproś ją gdzieś! – Myślisz, że by się ze mną umówiła? – spytał Stephen. Kurtyna zdążyła opaść i znów się podnieść. Lily stała na szarym końcu, widział jednak, jak się rumieni, słysząc brawa, i dostrzegał jej szczery uśmiech. – Och, z pewnością – odparł niefrasobliwie David. – W końcu jesteśmy bohaterami, cholera. Mogli- śmy przypiąć dzisiaj nasze medale. – Nie wiedziałem, że masz jakieś medale. Nie wiedziałem, że przyznawali medale za przekładanie pa- pierów w Londynie. – Nie wszyscy możemy być równie waleczni jak ty – rzekł David pojednawczym tonem. – Nie wszyscy możemy rzucać się do szarży, trąbić na alarm i w pojedynkę kłaść Szwabów na łopatki. – Klepnął Ste- phena w plecy. – No, wypijmy dla kurażu i umówmy się z dziewczyną – zaproponował. – Może znajdzie się dla mnie jakaś jej koleżanka. Wszystkie one to puszczalskie. Przyleci jak na zawołanie. Przepchnął się z powrotem do baru i głośno zamówił dwie czyste whisky. Stephen wypił swoją jednym łapczywym haustem. – No chodźże już – ponaglił go David. – Gdzieś z tyłu powinny być jakieś tylne drzwi. Utorowali sobie drogę pośród tłumu ludzi wylewających się z music-hallu, po czym wziąwszy się pod ramię, ruszyli ciemną uliczką wzdłuż bocznej elewacji budynku. U wylotu alejki w namiętnym uścisku stała jakaś para; całowana kobieta miała aż przesunięty na tył głowy kapelusik. – Wstrętna zdzira – rzucił Stephen jadowicie. – Nienawidzę puszczalskich. – Wszystkich nienawidzisz, kiedy sobie wypijesz – oświadczył jowialnie David. – Lepiej załomocz do drzwi. Okienko w tylnych drzwiach otworzyło się po pierwszym uderzeniu. Pojawiła się w nim twarz odźwiernego, George’a. – Przekaż wyrazy uszanowania tancerkom – rzekł pewnie David. – Mieliśmy nadzieję, że zdradzisz nam imię tej drobniutkiej blondynki… Odźwierny patrzył na nich pustym wzrokiem. W blasku latarni gazowej szyling znalazł drogę z kieszeni Stephena na zewnątrz. George otworzył drzwi i szyling przeszedł z ręki do ręki. – Tej młodej blondyneczki z krótkimi włosami. – To panna Lily Valance, panowie. – Chcielibyśmy ją zaprosić na kolację. Ją i jakąś jej przyjaciółkę… – Niech przyprowadzi tę pulchną brunetkę, która występowała w numerze z magikiem – wpadł w sło- wo kuzynowi David. – To panna Madge Sweet, panowie. – Zaprosimy je obie. Czy mam napisać liścik? Odźwierny skinął głową. Stephen wyciągnął wizytownik. W środku krył się mały srebrny ołówek automatyczny. Na jednej z kart wizytowych nakreślił nim wymyślnym charakterem pisma: „Mój kuzyn i ja bylibyśmy zaszczyceni, gdyby zechciała Pani udać się z nami na kolację do hotelu Queens. Czekamy przy tylnych drzwiach”. – Przynieś nam odpowiedź – rzucił do odźwiernego.
George skinął i właśnie miał wrócić do środka, gdy uliczką nadeszła mdło odziana kobieta w średnim wieku, przecisnęła się między dwoma mężczyznami i zniknęła w otwartych drzwiach. – Ci dżentelmeni pytają o Lily – poinformował ją George. Helen Pears odwróciła się i obrzuciła ich wzrokiem. – Lily to moja córka – powiedziała cicho. Stephen upomniał się w duchu, że skoro to matka tancerki rewiowej, nie może być damą, w związku z czym nie ma powodu do nieśmiałości. To tylko matka jakiejś puszczalskiej, która zapewne sama puszcza- ła się w przeszłości. – Jestem kapitan Stephen Winters – przedstawił się, przywołując swój wojenny status. – A to jest kapi- tan David Walters. Chcieliśmy zaprosić pannę Valance i pannę Sweet na kolację. Kobieta nawet się nie uśmiechnęła, miała czelność patrzeć mu prosto w oczy zimnym spojrzeniem. – W hotelu Queens – dodał szybko, aby zaświadczyć o swej zamożności. W dalszym ciągu milczała. – Możemy pojechać moim samochodem, szofer czeka – dorzucił. Helen Pears skinęła głową. Nie sprawiała wrażenia zachwyconej. – Przekażę pannie Sweet zaproszenie – odparła. – Wszakże moja córka nie przyjmuje zaproszeń na ko- lacje. Zniknęła w korytarzu, a George – uniósłszy współczująco brwi – zamknął im drzwi przed nosem. – A więc to tak – pożalił się David. – Co za wiedźma… – Idź do hotelu – poradził mu Stephen. – Spotkamy się na miejscu. – Nie masz najmniejszych szans, póki na straży stoi jej matka. – Mimo to spróbuję – rzekł Stephen. – Chodźmy. – Złudne nadzieje! Stephen wrócił uliczką razem z Davidem, po czym na rogu gestem zwrócił uwagę Boycotta, który cze- kał w imponującym argyllu przed głównym wejściem do music-hallu. – Podjedź tutaj! – zawołał. Boycott skinął głową i przestawił samochód na róg. Opuszczający music-hall pracownicy zerkali cie- kawie na wóz i stojącego przy otwartych drzwiczkach mężczyznę. Stephen wypatrzył błysk jasnych włosów Lily, tylko w części zakrytych śmiesznym kapelusikiem, już z daleka, gdy szła ciemną uliczką pod ramię z matką. Obie kobiety śmiały się z czegoś. Stephena natych- miast uderzyła łącząca je pełna ciepła zażyłość. – Proszę o wybaczenie, pani Valance… panno Valance – zwrócił się do obydwu z grzeczną ostrożno- ścią. – Jestem paniom winien przeprosiny za moje wcześniejsze zachowanie. Za dużo czasu spędziłem w Belgii, gdzie zapomniałem o angielskich manierach. Lily posłała mu szczery przyjacielski uśmiech. Jej matka przybrała wyczekującą pozę. Stephen poczuł cień irytacji. Ta kobieta nie miała krztyny szacunku dla osób o wyższej pozycji społecznej! Mimo to wy- konał zapraszający gest ręką, mówiąc: – To zrozumiałe, że na kolację jest za późno. Ale chyba mógłbym odwieźć panie do domu? O tej porze niesłychanie trudno o wolną taksówkę. Dostrzegł błyskawiczny ruch, gdy Lily uszczypnęła matkę w ramię. Helen Pears wahała się tylko przez moment, po czym skinęła głową. – Bardzo dziękujemy – powiedziała. – Mieszkamy przy Highland Road. Wsiadła pierwsza, a za nią Lily. Stephen zajął miejsce ostatni, po czym rzucił do tuby łączącej tył wozu z kabiną szofera: – Highland Road. – Konkretnie sklepik spożywczy na rogu, z szyldem Pears Grocers. – Moja rodzina też pochodzi z Portsmouth – oświadczył, rozpaczliwie pragnąc znaleźć jakiś wspólny
grunt. – Jestem Winters z tej znanej rodziny prawników. Helen skinęła głową. – Wiem. – Doprawdy? Proszę o wybaczenie, nie poznałem pani. – Nie mieliśmy okazji się spotkać. Widziałam pańską fotografię w „Hampshire Telegraph”. Zapadło niezręczne milczenie. – Wydawało mi się, że pani nosi nazwisko Valance… – rzekł do Lily cicho Stephen. Zerknęła na niego spod rzęs. Stephen poczuł przypływ pożądania silnego jak głód. Lily nie była jeszcze w pełni dojrzałą kobietą; zaledwie dziewczyną o kremowej cerze i miodowych włosach. – Valance to mój pseudonim sceniczny – odparła. Głos miała czysty, a dykcję bez zarzutu. – Naprawdę nazywam się Lily Pears. Wóz sunął już po Marmion Road, Stephen zaś czuł, że nie jest ani o krok bliżej celu. – Pomyślałem, że może zechce pani dotrzymać mi towarzystwa podczas kolacji jutro?… – zwrócił się podenerwowany do Helen. – Pani z córką. Oraz z mężem oczywiście, gdyby także zechciał przyjść… – Jestem wdową – ucięła Helen. Stephen znów dostrzegł ledwie zauważalny ruch dłoni w rękawiczce, gdy Lily dała matce jakiś znak. – Dobrze, kapitanie Winters – przemówiła po chwili ponownie. – Z miłą chęcią. Będziemy na kolacji. – Czy mam panie odebrać po zakończonym przedstawieniu? – Tak, dziękuję – potwierdziła Helen dystyngowanie. Wóz zwolnił i zatrzymał się. Lily i jej matka wysiadły na chodnik, a Stephen poszedł w ich ślady. – W takim razie się pożegnam i będę niecierpliwie czekał na jutrzejszy wieczór – rzekł. Helen wyciągnęła do niego rękę, którą on uścisnął, by następnie zwrócić się do Lily. Ujął jej dłoń w rękawiczce i przez białą bawełnę poczuł ciepło jej ciała. Dziewczyna spojrzała nań i uśmiechnęła się. Uśmiechnęła się tak, jakby żywiła skrytą pewność, skryte przekonanie, że nic złego nie może jej spotkać. A Stephen, spoglądając w jej rozjaśnioną uśmiechem twarzyczkę, raz jeszcze poczuł siłę magii młodzieńczej pewności siebie. Nie widział takiego wyrazu twarzy od dawna, co najmniej od pierwszych dni wojny. Podoficerowie z prywatnych szkół tak właśnie wyglądali: jakby życie było jedną wielką przygodą i jakby nie czekało ich żadne rozczarowanie. – Dobranoc, panno Pears – rzucił. – Do zobaczenia jutro wieczorem. – Dobranoc, kapitanie Winters. Głos miała lekki i stonowany, aczkolwiek słyszało się w nim nutę rozbawienia, jakby lada moment mo- gła zachichotać na tę przepyszną zabawę w dorosłych. Puścił jej rękę z ociąganiem, po czym stał przy samochodzie, aż zapyziałe drzwi sklepiku zamknęły się za nimi dwiema. – Dobranoc – powtórzył. Boycott w milczeniu zawiózł go do hotelu Queens, gdzie zjadł kolację w towarzystwie Davida, a na- stępnie ruszył z nim w obchód po najgorszych pubach Portsmouth, nie wylewając za kołnierz.
ROZDZIAŁ DRUGI Kolacja nie okazała się sukcesem. Lily przytłoczył złoto-karmazynowy przepych hotelu, a Stephen czuł się niezręcznie w obecności dwu kobiet i w takiej sytuacji nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Omówili zaćmienie Księżyca sprzed paru dni; Stephen próbował zgadywać, ile medali Wielka Brytania zdobędzie na olimpiadzie w Antwerpii, ale w końcu zamilkł. Nie miał Lily nic do powiedzenia. Gdyby była pusz- czalską, za jaką ją pierwotnie brał, zaprosiłby ją do głośnego baru i upił, żeby pozwoliła mu się wypro- wadzić do ciemnego zaułka i posiąść szorstko, wprost przy murze. Wszakże kiedy obie zgrywały damy, nie miał pojęcia, jak się zachować. Nie potrafił opanować pożądania, które czuł na widok Lily zdener- wowanej niczym dziecko w eleganckiej restauracji, wodzącej niespokojnym wzrokiem za kelnerami i ga- piącej się na innych gości. Choć nie można jej było odmówić wdzięku, wyróżniała się taniością w swej skromnej niebieskiej sukience koktajlowej i frywolnym kapelusiku z piórkami. Jej matka za to sprawiała wrażenie księżnej w wyszywanej koralikami czarnej sukni i długich rękawiczkach. Kelner, wyczuwszy zbliżającą się kolejną przerwę w rozmowie, zabrał talerzyki po deserze i zastąpił je zastawą do kawy: małymi filiżankami, dzbanuszkiem ze śmietaną, cukiernicą i srebrnym dzbankiem. Pani Pears oderwała wzrok od orkiestry i nalała z niego kawy do trzech filiżanek. – Świetna kolacja – rzucił Stephen, spodziewając się podziękowań. Pani Pears potaknęła. – Przypuszczam, że to dla pań spora odmiana. Mam na myśli racjonowanie żywności. Pani Pears pokręciła głową. – Prowadzenie sklepu ma tę zaletę, że człowiekowi nigdy niczego nie brakuje. – Doprawdy, mamo! – wykrzyknęła Lily, wspominając wyschnięte końcówki szynki i czerstwy chleb. Stephen spiekł raka. – Myślałem… Myślałem, że wszystkiego brakuje – wyjąkał. – Tak… tak nam m… mówiono. Pani Pears uśmiechnęła się sardonicznie. – No tak – odparła. – To zrozumiałe. Tylko że nie byłoby w ogóle żadnych braków, gdyby ludzie dzie- lili się tym, co mieli. Tymczasem ci, których na wszystko było stać, nawet nie odczuli ograniczeń. – Sprzedawała pani s… s… spod lady? – spytał oburzony Stephen. – Spekulowała pani? – Postarałam się, żeby moja córka miała co na siebie włożyć i żeby nie chodziła głodna. Opłacałam jej lekcje baletu i śpiewu. Zarabiałam na bogaczach i samolubach, którzy woleli przepłacić, niż obejść się smakiem. Skoro to nazywa pan spekulowaniem, byłam spekulantką wojenną. Ale może powinien pan naj- pierw przyjrzeć się swoim najbliższym, kapitanie, zanim zacznie pan mnie oskarżać. Lily trzymała jasnowłosą głowę pochyloną nad filiżanką kawy. Piórka przy jej kapeluszu drżały, tak była zażenowana. – Ciii, mamo – napomniała szeptem. Pani Pears wycelowała palcem obleczonym w czarną rękawiczkę w sąsiedni stolik. – To radny Hurt, właściciel tkalni. Proszę go spytać, ile sukna i serży zachachmęcił w ciągu czterech lat. Proszę go spytać o nieprzepisowo cienkie mundury. Ten drugi to radny Wilson, właściciel złomowni. Jego proszę spytać o zastawę, złom i balustrady oddawane przez ludność cywilną na cele wojenne za darmo, a sprzedawane przez niego za grube tysiące. Tamten zaś to pan Askew, właściciel prochowni. Jego może pan spytać o dziewczęta z wciąż pomarańczową cerą i o niewypały. – Przerwała na chwilę. – Korzyści z wojny czerpali wszyscy z wyjątkiem poległych. Z wyjątkiem tych, którzy nie wrócili do do- mów. Ci byli ofiarami. Reszta doskonale sobie radziła.
Ręce Stephena zaczęły się trząść od gniewu. Musiał je ukryć pod blatem i zacisnąć mocno w pięści. – Zatańczmy – odezwała się znienacka Lily. – Uwielbiam tę melodię. Zerwała się na nogi, a Stephen odruchowo wstał za nią. Powiodła go na parkiet, pozwalając mu się objąć w pasie jednym ramieniem i wkładając rączkę w jego wolną dłoń. Poruszali stopami do taktu lek- ko, z wdziękiem. Lily odrzuciła głowę do tyłu i uśmiechnęła się do Stephena, którego oblicze wciąż było blade z wściekłości. Następnie zaczęła cicho nucić znaną piosenkę. W górze migotał błyszczący żyrandol. Na policzki Stephena powoli wracała zwykła barwa. Lily nieprzerwanie śpiewała mu pozbawione sensu piosenki, jak matka chcąca uspokoić przestraszone dziecko. W końcu muzyka zamilkła i Lily okręciła się w miejscu, by brawami wynagrodzić orkiestrę. Muzycy ukłonili się. Wiodący instrumentalista skłonił się przed Lily. – Panna Lily Valance! – ogłosił. Lily zaczerwieniła się i zerknęła na matkę. Starsza kobieta skinęła głową i ruchem brody wskazała sce- nę. Lily posłusznie ruszyła ku podwyższeniu, nie puszczając ramienia Stephena. – Panna Lily Valance, wschodząca gwiazda Palais! – rzekł muzyk ze zrozumiałą emfazą. – Proszę tu na mnie zaczekać – rzuciła do Stephena, po czym zadarła sięgającą łydek sukienkę i wspię- ła się na scenę. – „Tipperary” – zawołał ktoś. – Niech zaśpiewa „Daleka droga jest do Tipperary”! Lily pokręciła głową z uśmiechem, zajmując miejsce na przodzie sceny. – Zaśpiewam „Danny Boy”. Orkiestra zagrała uwerturę, podczas której Lily stała zasłuchana jak grzeczne dziecko. Na sali zapadła cisza, kiedy Lily unosiła drobną bladą twarz do śpiewu. Głos miała niesłychanie czysty – bliżej mu było do klarowności chłopięcego sopranu niż kobiecego altu piosenkarki z music-hallu. Śpiewała naturalnie, niczym ćwicząca chórzystka. Stała z rękoma splecio- nymi przed sobą, nie kołysała się ani nie przytupywała, z twarzą nieruchomo zapatrzoną w dal, poza salę balową, poza doki, poza morze zgoła, jak gdyby próbowała wypatrzyć coś na horyzoncie bądź nawet za nim. Nie była to piosenka ciesząca się popularnością w czasach wojny ani przywołująca pamięć o pole- głych: ofiarach, które nie odniosły z wojny żadnej korzyści. Lily nigdy nie śpiewała piosenek wojennych. Wszakże nikt, kto na nią spoglądał i kto słuchał jej przejmującego głosu, nie mógł nie pomyśleć o tych, którzy przed sześcioma laty opuścili Anglię ze spokojem i nadzieją w sercu, by później nie powrócić do domu. Gdy przebrzmiała ostatnia nuta, nic nie mąciło ciszy na sali, zupełnie jakby ludzie mieli dość tańczenia i udawania, że wszystko jest jak trzeba w tym nowym świecie budowanym bez udziału młodych mężczyzn przez tych, którzy przeżyli i zachowywali się tak, jakby poległych młodzieńców nigdy nie było. W końcu jeden z pulchnych spekulantów zaklaskał w dłonie i wzniósł toast kieliszkiem pełnym francuskiego szam- pana: – Za uroczą Lily! Zaśpiewaj nam coś wesołego, dziewczyno! Rozległ się chóralny aplauz, wszyscy zaczęli się domagać drugiej piosenki i następnej butelki. Lily potrząsnęła głową z lekkim uśmiechem i zeszła ze sceny. Stephen odprowadził ją do stolika, gdzie czekał już na nich szampan w srebrnym wiaderku z lodem. – To od nich – poinformowała pani Pears, skinieniem wskazując stolik obok. – Nie ma potrzeby im dziękować. Lily, ukłoń się i uśmiechnij. Lily obróciła się posłusznie, skłoniła głowę, jak kazała jej matka, i uśmiechnęła się skromnie. – Na Jowisza, prawdziwa z niej gwiazda! – wykrzyknął Stephen. Lily obdarzyła go promiennym uśmiechem. – Ja myślę! – Policzki miała zarumienione, oczy lśniące. – No ja myślę! Kelner przyniósł okrągłe niskie kieliszki do szampana i napełnił wszystkie trzy. Lily uniosła swój, spo- glądając w stronę sąsiadów, i rozkosznie uśmiechnęła się znad jego brzegu.
– Wystarczy – stwierdziła pani Pears. Stephen wyszczerzył się do niej. – Widzę, że trzyma pani córkę krótko – zauważył. Kobieta potaknęła skinieniem. – Byłam piosenkarką, zanim poznałam ojca Lily. To doświadczenie wiele mnie nauczyło. – Mama nie spuszcza mnie z oka – oznajmiła Lily spokojnie. – Pora wracać do domu – rzekła pani Pears. – Lily ma jutro ranne przedstawienie. Musi się wyspać. – Naturalnie! – Stephen skinął na kelnera, prosząc o rachunek. Obie kobiety podniosły się i ruszyły przez parkiet, aby odebrać z szatni swoje okrycia, podczas gdy on płacił za kolację. Zaczekał na nie przed hotelem, na niskich białych schodkach osłoniętych pokaźną szklaną markizą. Boycott tymczasem podjechał wielkim szarym argyllem, wysiadł, obszedł wóz dokoła, aby otworzyć sze- roko tylne drzwiczki, po czym stał przy nich nieruchomo. Dwaj mężczyźni wymienili długie spojrzenia bez słów, kiedy Stephen zapalał papierosa i zaciągał się świeżym dymem. W końcu odźwierny otworzył drzwi, wypuszczając na zewnątrz dwie kobiety okryte szalami przed chłodem majowego wieczoru. Męż- czyźni przerwali milczącą komunię i drgnęli. Stephen poślinił palce, ostrożnie zdusił ognik papierosa i uniósłszy rękę, chciał zatknąć niedopałek za uchem. Boycott posłał mu szybkie ostrzegawcze spojrzenie, w dalszym ciągu nic nie mówiąc. Stephen zbeształ się w duchu, zaczerwienił i wrzucił niedopałek do jednej z kamiennych donic pełniących straż w dole schodów. Następnie pomógł Lily i jej matce zająć miejsca na komfortowej szarej tapicerce wozu, po czym wsiadł za nimi. Boycott ruszył wolno w stronę Highland Road i sklepiku na rogu, gdzie zaparkował przy krawężniku. Pani Pears weszła do ciemnego wnętrza sklepu, podziękowawszy i pożyczywszy dobrej nocy obydwóm mężczyznom, Lily zaś przystanęła w progu, mając za plecami uchylone lekko, przeszklone drzwi. Stephen pomyślał, że dziewczyna sama jest towarem, świeżutkim kąskiem, czymś, co mógłby ku- pić spod lady, czarnorynkowym luksusem, artykułem sprzed wojny. Czymś, co mógłby kupić i pożreć do ostatniego okruszka. – Dziękuję za uroczy wieczór – powiedziała Lily niczym dobrze wychowane dziecko. – Spotkajmy się jutro – zaproponował. – Boycott przewiezie nas wzdłuż promenady. – Nie mogę. Mam ranne przedstawienie. – W takim razie pojutrze. W niedzielę. – Jeśli mama się zgodzi. – Przyjadę o trzeciej. – Dobrze. Stephen zerknął nerwowo do środka. Nie dojrzał pani Pears wśród mrocznych cieni. Pochylił się ku Lily. Bladą twarzyczkę miała zwróconą ku niemu, jej jasne włosy lśniły w migoczącym świetle latarni. Położył rękę na talii dziewczyny. Wydała mu się miękka pod łagodnym dotykiem, niewzmocniona sztyw- nością gorsetu. Przypomniał sobie o innej dziewczynie, o dziewczynie sprzed lat, która nosiła gorsety tyl- ko z okazji niedzielnej mszy. W dni powszednie jej skóra była rozgrzana i miękka pod cienką bawełnianą bluzką. Przyciągnął Lily do siebie, a ona postąpiła kroczek do przodu. Uśmiechała się leciutko. Czuł deli- katny słodkawy zapach perfum. Dłonią wyczuwał ciepło jej skóry pod tanią sukienką koktajlową. – Już pora, Lily – tuż za nimi odezwała się pani Pears. Stephen natychmiast cofnął rękę. – Dobranoc, kapitanie Winters. Dziękujemy za uroczą kolację – dodała z ciemnego wnętrza sklepu. Drzwi otworzyły się szerzej i Lily zniknęła za nimi, uprzednio posławszy mu psotne spojrzenie pensjo- narki i machnąwszy rączką w białej rękawiczce. W czasie krótkiej jazdy do domu Stephen siedział z przodu, obok Boycotta, napełniając płuca świeżym powietrzem wpadającym przez otwarte okno kabiny szofera. – Cholernie ładna dziewczyna – rzucił w pewnej chwili.
Wyjął z papierośnicy dwa papierosy i przypalił oba równocześnie, trzymając je między wargami. Szo- fer skinął głową. Stephen podał mu jeden z papierosów. Boycott przyjął papierosa, nie odrywając spoj- rzenia od drogi, nie mówiąc słowa podziękowania. – Wielka szkoda, że ma taką matkę – dodał Stephen na poły do siebie. – Strasznie zasadnicza z niej ko- bieta. Szofer ponownie skinął głową, wydmuchując kłąb dymu. – Wcale nie przypomina girlsy – ciągnął Stephen. – Praktycznie mógłbym ją zaprosić do domu na pod- wieczorek. Boycott posłał mu powątpiewające spojrzenie. – No, zobaczymy – wzruszył ramionami Stephen. – Zobaczymy, jak potoczą się sprawy. Było nie było, każdy musi się kiedyś ożenić. Nieważne z kim. – Urwał na moment. – Ona przypomina dziewczyny sprzed wojny. Potrafię ją sobie wyobrazić, jak żyje przed wojną na wsi, w jakimś małym gospodarstwie. Mógł- bym mieszkać na wsi z dziewczyną taką jak ona. W kabinie zawirowało wilgotne wieczorne powietrze przesycone solą morską. Owionęło ich chłodem, wszelako obydwaj znieśli to dzielnie, w duchu ciesząc się z tej niewygody, ze znajomego uczucia zimna. – Dziewczyn jest na pęczki – stwierdził Stephen oschle. – Do wyboru, do koloru. Ponoć równy milion. Milion niezamężnych młodych kobiet. Nic, tylko przebierać. Doprawdy nieważne, którą się wybierze. Boycott skinął głową po raz trzeci i zatrzymał się przed niebrzydkim budynkiem z cegły. Białe parapety i schody lśniły jasno w blasku księżyca. – Zostajesz na noc? – spytał Stephen, otwierając drzwiczki. Szofer potaknął. – Napijemy się później herbaty? Odpowiedziało mu ponowne skinienie. Stephen wysiadł z wozu, minął imponującą kutą furtkę, przeciął niewielki ogród frontowy, zaciszny o tej porze, i wspiął się po wyszorowanych białych stopniach wiodących do drzwi wejściowych. Włożył klucz do zamka i wkroczył do holu w tej samej chwili, gdy jego matka opuszczała salon. – Wcześnie wróciłeś, kochanie – powitała go miło. – Niezbyt – odparł. – Udana kolacja? – W hotelu Queens. Nic nadzwyczajnego. – Z kimś, kogo bym znała? – Z nikim takim, mamo. Zawahała się, lecz powściągnęła ciekawość. Górę wziął rodzinny nawyk milczenia i sekretności. Ste- phen ruszył ku schodom. – Ojciec jeszcze nie śpi? – spytał. – Pielęgniarka dopiero wyszła – odparła Muriel Winters. – Ale mógł już zapaść w drzemkę. Nie hała- suj. Stephen skinął głową i wspiął się po stopniach do sypialni ojca. W środku było ciemno, płonęła tylko mała lampka ustawiona na obramowaniu kominka. Płomienie zdążyły zgasnąć, lecz popiół wciąż jarzył się na czerwono. Stephen przystanął tuż za progiem, czekając, aż wzrok przyzwyczai mu się do mroku. Wtem jego pierś ścisnęła obręcz przerażenia, a serce mu załomo- tało. Tak działała na niego ciemność, bezruch i wytężanie wzroku, wiedza, że musi przeć przed siebie na wpół ślepy, podczas gdy tamci widzą go jak na dłoni, bezpiecznie zaczajeni, mają go jak na widelcu na tle jaśniejącego horyzontu, leniwie biorą go na muszkę i łagodnie, bez pośpiechu naciskają spust. Sięgnął ręką do tyłu i pchnął skrzydło drzwi. Jaskrawe elektryczne światło klatki schodowej zalało sy- pialnię, sprawiając, że Stephen zadrżał z ulgi. Poluzował kołnierzyk, skonstatował, że szyję i twarz ma mokre od zimnego potu.
– Cholera. Spostrzegł, że jego ojciec nie śpi. Dużą głowę miał obróconą do drzwi, zapadnięte oczy wytrzeszczo- ne. – Nienawidzę ciemności – rzucił Stephen, ruszając ku łóżku. Przyciągnął sobie niskie krzesło z długim oparciem i zajął miejsce u wezgłowia. Przepełnione smut- kiem ciemne oczy wpatrywały się w niego bez chwili przerwy. Lewa strona twarzy starszego mężczyzny była trwale wykrzywiona wskutek porażenia wylewem. Prawa, głęboko pobrużdżona, wyglądała normal- nie. – Zaprosiłem dziewczynę na kolację – oznajmił Stephen. Ujął dłoń ojca gestem pozbawionym czułości, jakby to było naczynie z gliny przekazane mu do inspekcji. Podniósł bezwładną rękę, po czym pozwolił jej opaść z powrotem na narzutę. – Dziewczynę z rewii – dodał. – Nic wielkiego. Wyprostowanym palcem oderwał jeden z palców ojca od narzuty i zaraz go puścił. Staruszek nie miał krzty własnych sił. – Sam jesteś jak trup, wiesz – zagaił Stephen konwersacyjnym tonem. – Niczym jeden z naszych szla- chetnych poległych. Nie spotkałoby cię to, gdyby nie Christopher, prawda? Mama mi opowiedziała: wrę- czyła ci telegram, ty rzuciłeś na niego okiem, po czym padłeś, jakby w ciebie piorun strzelił. W sypialni zapadła cisza, którą przerywało tylko tykanie zegara stojącego na kominku. – Z mojego powodu byś nie dostał wylewu, co? – spytał Stephen, śmiejąc się hardo, krótko. – Na pew- no nie! Nie z powodu tchórza takiego jak ja. – Raz jeszcze uniósł rękę ojca, niedbale poruszając jego bezwładnym palcem wskazującym, po czym znowu pozwolił jej opaść na łóżko. – Kto by pomyślał, że ja wrócę do domu w glorii bohatera, a Christopher w ogóle nie wróci? – Uśmiechnął się do wpatrzonej w niego wytrzeszczonej, wykrzywionej twarzy. – Bo chyba wierzysz, że jestem bohaterem? – spytał. – Wie- rzysz, co? Słysząc kroki matki na schodach, podniósł się z krzesła i wygładził narzutę. – Śpij dobrze – rzucił i wyszedł z sypialni. – Dobranoc, mamo – dodał. Muriel wchodziła do pokoju naprzeciwko. – Położysz się spać? – Napiję się jeszcze herbaty z Boycottem – odpowiedział. Uśmiechnęła się, tając irytację. – Jesteście niczym dwaj mali chłopcy, którzy lubią szaleć po zgaszeniu świateł – westchnęła. – Tylko nie zostawcie w kuchni niedopałków, bo kucharka się skarży. Nie zapominaj, że to ja potem muszę ją ja- koś ułagodzić, nie ty. Kiwnął głową i zszedł po schodach do obitych zielonym suknem drzwi, za którymi czekała ciepła i miło pachnąca kuchnia. Było to jedyne miejsce w całym domu, które pachniało życiem. Sypialnia jego ojca pachniała szpitalem, a salon ściętymi kwiatami i woskiem do polerowania mebli. Tutaj zaś unosiła się zmieszana woń jedzenia i mydlin, dymu papierosowego i prasowania. Piec jak zwykle był wciąż roz- grzany i Boycott już zaczął szykować herbatę. Obok, na szerokim, ledwie ociosanym kuchennym stole, stał obity czajniczek i dwa białe emaliowane kubki. Boycott nalał do nich herbaty, dosypał po cztery ły- żeczki cukru i zamieszał zwyczajowo pięć razy, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Dwaj mężczyźni zasiedli w zgodnym milczeniu naprzeciwko pieca. Zgarbili się i opletli palcami swoje kubki. Siedzieli obok siebie, stykając się barkami, łokciami i przedramionami, kuląc się, jakby nadal tkwili w okopie. Nie rozmawiali ze sobą; oblicza mieli przepełnione spokojem. Ubrana w bawełnianą piżamę Lily oparła się o futrynę okna i zapatrzyła w promienie księżyca odbijające się w błyszczących dachówkach kamienicy naprzeciwko. – Ależ jest przystojny – rzuciła. Helen Pears, ścieląca łóżko i wkładająca termofor między pościel, chrząknęła niezobowiązująco.
– Twoim zdaniem nie jest przystojny? – Kładź się, Lily. Inaczej się przeziębisz. Lily niechętnie odeszła od okna. Helen zaciągnęła grube, pamiętające czasy wojny czarne zasłony uży- wane przy zaciemnieniu, odcinając żółtawy blask księżyca. – To bohater wojenny – oświadczyła dziewczyna. – Jedna z koleżanek czytała o nim w gazecie. Zajął jakieś gospodarstwo i wystrzelał wszystkich Szwabów. Helen uniosła kołdrę. Lily wślizgnęła się pod przykrycie z ociąganiem, pozwalając, by matka otuliła ją jak małe dziecko. – Ładnie zaśpiewałam? – Jak ptaszyna. – Podobało im się, prawda? – Byli tobą zachwyceni. – Posiedzisz ze mną, aż zasnę? – Muszę trochę poszyć, usiądę tam gdzie zawsze. Helen przyniosła koszyk z przyborami do szycia i zasiadła na bujanym fotelu z wikliny opodal lampy. Cerowała pończochy Lily z głową pochyloną i pobrużdżoną zmarszczkami zmęczenia. Gdy ciemne rzęsy Lily opadły na policzki, odłożyła robótkę i zgasiła lampę. Przez chwilę stała jeszcze w ciemnościach, przyglądając się śpiącej córce, tak jak to czyniła za jej dziecięcych i dziewczęcych lat. – Dobranoc – powiedziała cicho. – Dobranoc, najdroższa. Słodkich snów.
ROZDZIAŁ TRZECI Lily była oczarowana sceną od najmłodszych lat, kiedy to owijała się pierzastym starym boa matki i dreptała po mieszkanku nad sklepem, śpiewając czystym głosikiem. Wbrew wszystkim przeciwnościom Helen Pears wycisnęła ze sklepiku zyski i odłożyła dość, by posłać córkę na lekcje baletu i śpiewu. Oszczędzając na domowych rachunkach i chowając pieniądze przed mężem, zapewniła Lily edukację na tyle dobrą, by ta dostała się do chórku w Palais, music-hallu należącym do Edwardes Music Halls of So- uthsea, Bournemouth i Plymouth. Nie był to szczyt ich marzeń, ale to, na co mogły sobie pozwolić. A za- razem pierwszy krok z dala od ciasnych uliczek i ciasnej egzystencji Portsmouth. Lily byłaby może została chórzystką i drugoplanową tancerką, gdyby już w pierwszym tygodniu prób nie zwrócił na nią uwagi kierownik muzyczny Charlie Smith. – Lily, umiesz śpiewać? – spytał podczas jakiejś przerwy. Tancerki pozajmowały siedzenia w pierwszym rzędzie mrocznej sali i z nogami opartymi o niską balu- stradę oddzielającą widownię od orkiestry popijały z termosów herbatę, pałaszowały kanapki i plotko- wały. Tymczasem Charlie zaczął grać na pianinie. – Tak – odpowiedziała zaskoczona Lily. – A umiesz czytać nuty? Lily skinęła głową. – Zaśpiewaj mi to – rzekł, rzucając jej arkusz nut, i wydobył z pianina dźwięczne akordy uwertury. Lily, nie odrywając spojrzenia od nut, zbliżyła się do balustrady, przekroczyła ją od niechcenia i opar- ła się o pianino. Gdy skończyła śpiewać, na sali panowała idealna cisza. – Bardzo ładnie – rzucił niezobowiązująco Charlie. – Świetna fonacja. – Wracamy do pracy! – krzyknął inspicjent zza kulis. – Pan Brett chce zobaczyć numer z chartem. Tylko uwaga. Panna Sylvia de Charmante zjawi się dopiero po południu. Do tego czasu zostawiamy dla niej miejsce. Charlie mrugnął do Lily. – Postawię ci obiad. Tancerki wspięły się na scenę, po czym ustawiły w szeregu, pamiętając o zostawieniu wolnego miej- sca dla solistki w samym środku. – Ona ma psa – rzucił z niesmakiem inspicjent. – Charta. Jemu też zostawcie miejsce. Madge, musisz przesunąć się bardziej w lewo. Lily, cofnij się trochę… – Co robi ten chart? – zainteresował się Charlie. – Gryzie tancerki, jak przypuszczam – odparł inspicjent Mike bez cienia uśmiechu. – Zaczynamy od sa- mej góry, proszę! Udali się do jednego z robotniczych barów, jakich było pełno w uliczkach odchodzących od Guildhall Square. Charlie pił herbatę i palił papierosy, a Lily jadła chleb ze smalcem, popijając mlekiem. – Obrzydliwość – skwitował Charlie. Lily uśmiechnęła się do niego promiennie i otarła usta rękawem. – Chciałabyś być piosenkarką? – spytał ją Charlie. – Gwiazdą? – Oczywiście – odparła. – Która dziewczyna by nie chciała? – Jesteś jeszcze bardzo młoda, prawda? Ile masz lat? Siedemnaście? Osiemnaście? – Siedemnaście i pół.
Charlie wyszczerzył się. – Mógłbym ci załatwić rolę. Brakuje nam jednego numeru. Potrzebujemy piosenkarki. Ale nie takiej ty- powej. Myślisz, że dasz radę? Lily otworzyła usta ze zdziwienia, ale zaraz posłała mężczyźnie podejrzliwe spojrzenie. – Dlaczego właśnie ja? Charlie wzruszył ramionami. – A dlaczego nie? Ktoś musi to zaśpiewać. Nie ma was znów tak wiele. – Jest Madge Sweet, jest Tricia de Vogue i jest Helena West. – Lily wymieniła imiona trzech z pięciu tancerek, odginając kolejne palce prawej ręki. – Wszystkie one umieją śpiewać. – Tak, tak – pokiwał głową Charlie. – Słyszałem. Każda kogoś udaje. Każda śpiewa w czyimś stylu… Mnie chodzi o coś innego. Myślę o tym już od pewnego czasu. To co, chcesz tę rolę czy nie? Lily pokazała zęby w uśmiechu. – Przecież powiedziałam. Chciałabym zostać gwiazdą. Oczywiście, że chcę tę rolę. – Przyprowadź swoją mamę dziś wieczorem – zakończył rozmowę Charlie. – Jadam tu też kolacje. Po powrocie zastał kierownika artystycznego za kurtyną, jak rozmawiał przez telefon i dyktował tele- gram do londyńskiego music-hallu Variety i panny Sylvii de Charmante, która miała przyjechać pociągiem o jedenastej ze stacji Waterloo, lecz jak dotąd się nie pojawiła. Charlie ujął go lekko pod łokieć. – Tę piosenkę, o której ci mówiłem, zaśpiewa Lily Pears z chórku – rzekł tonem perswazji. – Twier- dziłeś, że powinniśmy spróbować. Nie widzę nikogo, kto by się do tego nadawał lepiej, a w drugiej czę- ści mamy potężną dziurę. William Brett zamachał z irytacją ręką, ucieszył się, że są jeszcze osoby, którym chce się pracować – Bogu niech będą dzięki! – i zaraz spytał, co może uczynić, by wyciągnąć tę zbyt dobrze opłacaną, rozwy- drzoną primadonnę z hotelowego łóżka i ściągnąć ją na próbę w Southsea. Charlie pokiwał współczująco głową i ruszył na wskroś sceny do swego miejsca za pianinem. Zagrał kilka akordów. – Tancerki na swoje miejsca! – rzucił z nieskończoną cierpliwością inspicjent z budki suflera. – Będę udawał pannę Sylvię, a wy możecie tańczyć wokół mnie. – Zaśpiewasz też sopranem? – spytał go Charlie. Inspicjent posłał mu chmurne spojrzenie. – Cholera, zaśpiewam wszystko i każdym głosem, byle to przedstawienie wreszcie ruszyło – odparł ponuro. Lily odczekała do popołudniowej przerwy i dopiero wtedy powiedziała koleżankom, że zaśpiewa w przedstawieniu, po czym z dumnym uśmiechem na twarzy odbierała gratulacje i przyjmowała całusy. Jej uśmiech był równie fałszywy jak ich pocałunki i okrzyki radości. Członkinie trupy łączyła praca i dzieliła zazdrość. Lily, wedle słów innych dziewcząt, miała nadzwyczajne szczęście. – Aż mnie mdli z zazdrości! – zawołała Madge Sweet, boleśnie mocno ściskając Lily. – Jak się uczeszesz? Jak się ubierzesz? – dopytywała Helena. – Nie masz żadnych strojów, prawda? To będzie twoje pierwsze przedstawienie? – Przypuszczam, że mama coś dla mnie znajdzie – odparła Lily. – Sama była kiedyś piosenkarką. W domu jest cała szafa jej starych kostiumów. Dziewczyny wybuchnęły piskliwym, pełnym złośliwości śmiechem. – Oj, panu Brettowi raczej się nie marzy stuletnia suknia! Oj, nie! – rzekła Tricia. – Nadjedzony przez mole wachlarz! – Turniura i krynolina! Lily zacisnęła zęby i nie przestała się uśmiechać. – Coś wymyślę. – Włosy mogłabyś rozpuścić – zaproponowała Madge, wysuwając spinki z tyłu głowy Lily. Ciężki zło-
cisty kok wiszący tuż nad karkiem rozsupłał się i opadł długimi pasmami, sięgając pasa. – Mogłabyś je przytrzymać tylko opaską i zaśpiewać coś dziewczyńskiego. Coś w typie Alicji z Krainy Czarów. – Młodziutka Lily Pears, dziecięca gwiazda! – podsunęła szyderczo Tricia. – Nie wystąpię pod swym prawdziwym nazwiskiem – zadecydowała nagle Lily. – Wykorzystam pseu- donim sceniczny mamy. Ona śpiewała jako Helen Valance, a ja zaśpiewam jako Lily Valance. – Lily Valance! Boże, miej nas w swojej opiece! – wykrzyknęła Tricia. – Tancerki na scenę! – zawołał inspicjent. – Numer z kwiatami. Nie zapomnijcie, proszę, że przed wami będzie stał magik wyczarowujący z waszych koszyczków kwiaty, wstążki, kolorowe flagi i Bóg wie co poza tym. Jego też jeszcze nie ma. Zostawcie dla niego miejsce pośrodku. Koszyczków też jeszcze nie ma, ale pamiętajcie, że będziecie je wyciągały w jego stronę, żeby sztuczka się udała. Muzyka? – Muzyka jest – odpowiedział Charlie siedzący przy pianinie. – Jedno z trojga to nie taki znów zły wynik – zauważył inspicjent z nieszczęśliwą miną. – Zaczniemy, kiedy tylko będzie pan gotów, panie Smith. Helen Pears zamknęła sklep wcześniej, żeby odebrać Lily z music-hallu i odprowadzić ją do domu. Wie- działa, że jej córka jest już dość duża, by wracać do domu w pojedynkę, i miała świadomość, że męż- czyźni przy tylnym wyjściu zaczną się gromadzić dopiero po premierze. Wszakże Lily była jej jedynym dzieckiem, a ponadto jedyną osobą, jaką kiedykolwiek kochała. Przez całe życie z podniesionym czołem znosiła kolejne rozczarowania: nieudaną karierę sceniczną, podupadły sklepik, męża, który zaciągnął się do armii powodowany pijacką brawurą i trafił na okręt wysadzony wkrótce po wypłynięciu z portu, za- nim zdążył oddać pierwszą niszczycielską salwę. Wyłącznie narodziny jasnowłosej córeczki stanowiły niczym nie zmąconą radość. Wyłącznie przyszłość Lily niosła jakąś nadzieję. Po wyjściu z budynku Lily milczała, dopóki nie znalazły się na środku ulicy, po czym na jednym wyde- chu oznajmiła matce, że zaśpiewa partię solową. Helen zatrzymała się na torach tramwajowych i uścisnę- ła rękę córki tak mocno, że ta aż krzyknęła z bólu. – Zrobiłaś pierwszy krok – rzekła Helen. – To twój pierwszy sezon, a już zaszłaś dalej niż ja. Musisz wykorzystać swoją szansę, Lily. Musimy się postarać, żebyś odniosła sukces. Lily uśmiechnęła się do niej. – Jak tylko zacznę porządnie zarabiać, sprzedamy sklep – obiecała. – Jak tylko zacznę porządnie zara- biać, kupię ci dom w Southsea, nad samym morzem, w jakimś urokliwym miejscu. – Porozmawiam z panem Smithem – powiedziała Helen zdecydowanym tonem. – I z panem Brettem również, jeśli zajdzie taka potrzeba. – Charlie poprosił, żebyśmy zobaczyły się z nim dzisiaj wieczorem – poinformowała Lily, wyznacza- jąc dalszy kierunek. – Chce z tobą porozmawiać. Charlie Smith siedział przy oknie. Uniósł się lekko z miejsca na ich widok i wymienił uścisk dłoni z He- len. Kelnerka przyniosła im porcelitowe białe kubki z herbatą, które postawiła na wyszorowanym do czy- sta drewnianym blacie. – Możemy wrócić i zrobić próbę – oznajmił. – I tak miałem pracować do późna. Dostaliśmy nuty dla Sylvii de Charmante, które muszę dostosować pod naszą orkiestrę. Możemy przy okazji przećwiczyć pio- senkę Lily. Mam już pewien pomysł. – Tylko żeby nie było to nic pozbawionego smaku – zastrzegła Helen. Charlie nie spuścił wzroku pod jej zdeterminowanym spojrzeniem. – Pani córka ma klasę – stwierdził. – Chcemy, by ją zachowała. Gdy wrócili do music-hallu, w budynku było zimno, cicho i pusto. Dało się wyczuć zastarzałą woń piwa i papierosów. Rzędy siedzeń ciągnęły się od sceny w głąb przestronnej sali, niknąć w mroku. Poma- lowane jasną farbą balkony zdawały się zawieszone w zakurzonym powietrzu. Wewnątrz panował spokój
przypominający spokój świątyni, spokój wyczekiwania. Za całe oświetlenie służyła zielona lampka na pianinie Charliego. Przecinające scenę Lily i Helen zdawały się duchami dawnych piosenkarek w milcze- niu zbliżających się do widowni, która tymczasem zniknęła – powołana i utracona na zawsze. Po lewej stronie sceny znajdował się chybotliwy podest ze schodkami. Helen ruszyła nim ostrożnie, kierując się do pierwszego rzędu. – Prosimy o trochę światła! – krzyknął Charlie do technika krzątającego się za kurtyną. Zapaliło się słabe oświetlenie widowni i jeden jupiter. – Niech pani siada – rzucił Charlie do Helen. – Zaraz coś pani pokażę. Lily stała swobodnie na samym środku sceny, uśmiechając się do matki. – Znasz to? – spytał Charlie, wręczając jej arkusz z nutami. Dziewczyna sapnęła ze zdziwienia i zachichotała. – Znam! – odparła. – Ale nigdy tego nie śpiewałam. – No to spróbuj teraz – zachęcił. Zagrał kilka pierwszych taktów i skinął głową Helen. – Niech pani słucha. Metrum było miarowe, jak w hymnie. Helen znała te czyste proste dźwięki, lecz nie kojarzyła ich z żadną piosenką. Wtem Lily, wciąż w półcieniu sceny, odrzuciła głowę do tyłu i zaczęła śpiewać „Jezu, pozostań mą radością”. Helen poczuła szczypanie łez pod powiekami, gdy ku kopulastemu sklepieniu po- mknęły nuty melodii w idealnej harmonii ze słowami piosenki. Było to doznanie przejmujące niczym śpiew kosa na pustyni. Kiedy Lily zamilkła i przebrzmiał ostatni akord, Helen uzmysłowiła sobie, że po- liczki ma mokre. – To było piękne – powiedziała. Zaczęła przekopywać torebkę w poszukiwaniu chusteczki do nosa. – Po prostu piękne – powtórzyła. – Coś takiego nie nadaje się do music-hallu! – oburzyła się Lily. Odwróciła się do Charliego i dodała: – Nie mogę zaśpiewać czegoś takiego przy publiczności. Charlie uśmiechnął się do niej szeroko i spoglądając na Helen, rzucił: – Niech pani sobie wyobrazi Lily w stroju chórzystki. W czerwonej sukni, białej komży i białej kryzie. – W niebieskiej – skorygowała go natychmiast Helen. – Niebieski podkreśla barwę jej oczu. – W niebieskiej sukni – podchwycił Charlie. – Lily w niebieskiej sukni wychodzi zza kulis, nikt nie wie, czego się spodziewać. Lily śpiewa tak jak przed chwilą. Z prostotą. Niczym anioł. Cała widownia płacze. Starsze panie, ladacznice, pijacy z nosami w kuflach. Wszyscy ronią łzy i z mety pałają do Lily uczuciem… – Raczej zrywają boki ze śmiechu – przerwała mu dziewczyna. Charlie pokręcił głową. – Ja znam tych ludzi – powiedział. – Robię to, co robię, od dłuższego czasu i wiem, co działa na ludzi. Ludzie lubią czysto wodewilowe „tararabum-dera”, ale lubią też numery z klasą. Lubią od czasu do czasu otrzeć się o prawdziwe piękno. Lubią sobie popłakać. Helen potaknęła. – Ma pan rację – rzekła. – Ale jeśli zaczną narzekać… Charlie nie dał jej skończyć. – Nie tutaj. Być może w Londynie. Być może w Birmingham. Bez wątpienia w Glasgow. Jednakże nie tutaj. Ani nigdzie na trasie. Nasi widzowie chcą się zabawić, chcą się pośmiać i chcą sobie popłakać. Będą nią zachwyceni. – Jestem dziewczyną z chórku! – zaprotestowała Lily. – Nie z chóru! – Nie dziewczyną z chóru – zgodził się z nią Charlie. Kiwnął głową do Helen. – Niech pani dalej so- bie wyobraża komżę i kryzę. Niech pani sobie wyobraża świąteczne kartki, kolędy i wesela. – Wstał od pianina i ruszył w stronę Lily. – Rozpuść włosy. – Stanąwszy za nią, zmiął partyturę w wachlarz. – Zasłoń tym połowę twarzy. – Odwróciwszy się do Helen, dodał: – Niech pani sobie wyobrazi rażący jupiter i
ani grama makijażu. Może tylko odrobinę białego pudru. Żadnej szminki. – Ujął włosy Lily w garść, po- zornie je skracając, tak że przypominały fryzurkę na pazia. – Nie dziewczyną z chóru, tylko chłopcem z chóru – zakończył przemowę. – Czyż nie jestem genialny? Odpowiedziała mu przedłużająca się cisza. – Nie może pan ściąć jej włosów – odezwała się wreszcie Helen, nie tając gniewu. – Nie zetnę ich, tylko skrócę, żeby były równej długości z każdej strony. Lily nosi przedziałek z boku, więc będą jej sięgać co najmniej do połowy ucha. Nasmarujemy je odrobinę brylantyną i odgarniemy z twarzy. Nic przesadnie świecącego ani tłustego. Ot, żeby sprawiała wrażenie świeżo wykąpanego chłop- ca. Wyszorowanego chórzystę. Aniołka z nieba. Lily zachichotała mimowolnie, nie zmieniając jednak pozycji. W dalszym ciągu zasłaniała dolną część twarzy zmiętą partyturą, podczas gdy Charlie obiema rękoma podtrzymywał jej jasne włosy nad karkiem. – Wypisz wymaluj młoda Vesta Tilley – rzuciła z niedowierzaniem w głosie Helen. – Przepyszna – potaknął Charlie. – Wysmakowana – poprawiła go Helen. – Istna seksbomba – skwitował Charlie, patrząc ponad ramieniem Lily. – Po prostu cudowna. W całej Anglii nie znajdzie się uczeń prywatnej szkoły, który by nie padł przed nią na kolana i nie chciał oddać za nią życia. Dobrze mówię? Helen skinęła głową. Wyczuwając jej zgodę, puścił włosy Lily i odebrał od niej udawany wachlarz. – Co o tym sądzisz, Lily? – spytał. Wzruszyła ramionami i pokazała wszystkie zęby w uśmiechu. – Chciałam obciąć włosy od wieków. Roześmiał się, słysząc jej odpowiedź. – Tylko tyle? – Mama kazała mi zapuszczać włosy – ciągnęła Lily. – Skoro mogę je obciąć na pazia, zaśpiewam, co- kolwiek zechcesz! Nie było więcej prób. Lily zaśpiewała „Jezu, pozostań mą radością” jeszcze raz tego samego wieczora z Charliem, po czym dostała od niego nuty i polecenie wyuczenia się słów na pamięć i poćwiczenia ze swoją nauczycielką śpiewu. Pan Brett, kierownik artystyczny music-hallu, z rezygnacją przystał na ten eksperyment. Charlie marudził mu o numerze z chórzystą od lat, a odkąd magik zabalował w Swansea, panna Sylvia de Charmante zaś nie mogła dojechać z Londynu, nie miał czasu ani sił na kłótnię, a tym bar- dziej przesłuchania. Poza tym Charlie Smith rzadko się mylił. – No więc co będziesz śpiewać? – dopytywały ją koleżanki w garderobie. Kostiumy wiszące na wieszakach rozpychały się w niedużym pomieszczeniu, okryte całunami baweł- nianych pokrowców chroniących je przed zabrudzeniem. Lily – jako najmłodsza tancerka z najkrótszym stażem – trzymała swoją szczotkę do włosów i grzebień na krawędzi blatu stojącego najbliżej drzwi i najsilniej napastowanego przez wiszące suknie. – Coś z klasycznego repertuaru – odparła. – Za radą Charliego Smitha. – Charlie Smith ma nie po kolei w głowie – zauważyła Madge. – Powinnaś pomówić z panem Brettem i zapowiedzieć, że nie będziesz śpiewać czegoś takiego. – Nie mogę tego zrobić. – Musisz – naciskała na nią Helena. – Nie wolno im ciebie zmuszać do śpiewania czegoś, czego nikt nie chce słuchać. Powinnaś raczej zaśpiewać „Niebieskie oczy”. – Zanuciła chropawo refren, popatrując znacząco na Lily. – Albo „Spacerując z dziewczyną” – podsunęła inna tancerka. I zaśpiewała otwierającą zwrotkę. – Nie! – wykrzyknęła któraś z dziewcząt. – To nie w stylu Lily! Ona powinna zaśpiewać coś pieprzne- go…
Przez garderobę przetoczył się chóralny śmiech, z którego przebijał sarkazm. – Już widzę, jak śpiewa coś pieprznego, a pani Pears poprawia jej podwiązkę w trakcie refrenu! – ju- dziła Susie. – No więc? Co na siebie włożysz? – Długą niebieską suknię – skłamała Lily. – Charlie powiedział nam, w czym mnie widzi, i mama już szyje mi strój. – Nie rozniecisz w mieście płomienia – podsumowała Madge, nie tając zadowolenia. – Piosenka z kla- sycznego repertuaru i suknia domowej roboty! Jednak nie jesteś taką szczęściarą, za jaką cię miałam. – Numer pewnie spadnie z afisza zaraz po premierze – dorzuciła Susie. – Przedstawienie i tak jest za długie. Lily trzymała głowę spuszczoną, a usta zamknięte. W wieczór poprzedzający próbę kostiumową pani i panna Pears udały się tramwajem do Southsea, naj- lepszej dzielnicy miasta, do fryzjera na Commercial Road. – W żadnym razie nie do fryzjerki – zarządził Charlie. – Kobiety nie mają bladego pojęcia o strzyże- niu. Obetniesz się w zakładzie fryzjerskim U Davida na Commercial Road. Zapisałem cię do niego na siódmą. Zostanie w pracy dłużej, żebyś mogła się czuć swobodnie bez towarzystwa innych klientów. Helen zmarszczyła czoło. – Nie martw się, mamo! – pocieszyła ją Lily. – Wszystko będzie dobrze. Zakład fryzjerski był już zamknięty, tak jak zapowiedział Charlie. Żaluzje dyskretnie opuszczono. – Charlie Smith przekazał mi, że mam strzyc na pazia – powiedział David do Lily, która siedziała wy- godnie na krześle fryzjerskim, opierając stopy o podpórkę i przyglądając się swemu odbiciu w lustrze. – Bez grzywki, jednakowa długość ze wszystkich stron – potaknęła. – Na chłopczycę. David skinął głową i zaczął wyjmować spinki z włosów Lily. Jej jedwabiste jasne włosy opadły na ramiona. Fryzjer zerknął na Helen. – Jest pani pewna? – Mnie proszę nie pytać, bo się rozpłaczę – odparła matka dziewczyny. – Proszę strzyc. Wbiła wzrok w podłogę, lecz i tak słyszała trzaskanie nożyc i szelest miękkich kosmyków opadających na ziemię. Posadzkę wyłożono wzorzystym linoleum, które było zarazem eleganckie i łatwe do utrzymania w czystości. Kątem oka Helen dojrzała opadający lok barwy głębokiego złota. – Może już pani spojrzeć – odezwał się David. Helen podniosła wzrok. Lily wyglądała oszałamiająco. Helen najpierw dostrzegła smukłą szyję córki i to, jak ta trzyma głowę. Widziała wyraźnie delikatny kształt czaszki i małe uszy. Wolnym krokiem obeszła krzesło, aby spojrzeć na Lily z przodu. Dziewczyna miała włosy zaczesane gładko na jedną stronę i zatknięte za oboje uszu. Matka patrzyła na nią jak na ko- goś obcego, po raz pierwszy napawając się pełnią odsłoniętych rysów. Wszystko miała jak na dłoni: ko- ści policzkowe, czoło, nos. Krzywiznę warg i duże niebieskie oczy okolone ciemnymi rzęsami. Lily sta- nowiła ucieleśnienie cudnego androgynicznego obiektu pożądania. Poety z czasów romantyzmu albo Jo- anny d’Arc. David obserwował twarz Helen, uśmiechając się lekko. – Charlie to bystry mężczyzna – powiedział cicho. – Myślę, że mamy tu kogoś bardzo wyjątkowego. Helen potaknęła w milczeniu, nie odrywając spojrzenia od córki wyraźnie urzeczonej własną urodą. – I co myślisz, Lily? – Ale kawał! – wyszeptała dziewczyna, z zachwytem wpatrując się w swoje odbicie. – Ale pyszny ka- wał!
ROZDZIAŁ CZWARTY Nazajutrz w garderobie rozległy się okrzyki i piski, kiedy Lily zdjęła kloszowy kapelusik, odsłaniając krótką fryzurkę, jednakże dziewczęta były zbyt zaabsorbowane swoimi sprawami, żeby ją wypytywać. Poranna próba techniczna wypadła tak źle, jak wszyscy się spodziewali. Choć scenografię i rekwizyty w dużym stopniu uproszczono na cele objazdowego przedstawienia, które wiązało się z koniecznością cią- głego składania i rozkładania przedmiotów w miarę przemieszczania się wzdłuż południowego wybrzeża, zmiany na scenie nie przebiegały gładko i wymagały długich ćwiczeń personelu starającego się zachowy- wać sprawnie i bezszelestnie, podczas gdy komik opowiadał kawały przed kurtyną, a tancerki gnały na złamanie karku po kamiennych stopniach za kulisami, by jak najszybciej się przebrać. – Skręcę łeb na tych cholernych schodach! – zaklęła Madge, zbiegając po stopniach w wysokich sre- brzystych szpilkach. Próba przeciągnęła się aż na przerwę obiadową. Dziewczyny pogryzały kanapki na boku i piły ukrad- kiem herbatę, a William Brett z niespożytą cierpliwością raz jeszcze tłumaczył technikom, jakie chce mieć oświetlenie do każdego numeru. O trzeciej po południu jeden z młodszych mężczyzn poszedł kupić paszteciki dla wszystkich. Lily chciała zjeść swoją porcję w garderobie. – Nie tutaj! Nie tutaj! – darła się Susie. – Mike cię zabije, jak zobaczy, że przyniosłaś jedzenie do gar- deroby! Lily zamarła w progu, wycofała się na korytarz, po czym uporała się z pasztecikiem w trzech dużych kęsach. Przerwa na obiad zaczęła się o czwartej. – Próba generalna o szóstej. Wracamy pół godziny wcześniej – zapowiedział William. – Zagramy tak, jakbyśmy mieli widownię. Bez taryfy ulgowej. Jutro premiera, zobaczmy więc, jak to naprawdę wygląda. Tylko żeby się obyło bez żadnych zmian i bez wypadków. W posępnym nastroju udali się do ulubionego baru Charliego. Była z nimi Sylvia de Charmante, która tego samego dnia przybyła z Londynu autem jakiegoś dżentelmena, szafując przeprosinami. Nie zabrakło też pijanego magika. Panna de Charmante stanowiła ucieleśnienie łaskawości, obiecując barmance dar- mowy bilet na przedstawienie, o ile ta przyrządzi dla niej herbatę zgodnie ze wskazówkami. Charlie sie- dział przy tym samym stoliku co zawsze, zachowując sardoniczny wyraz twarzy i milczenie. – Podoba ci się moja nowa fryzura? – spytała go w końcu Lily. Skinął głową. – Jest taka, jak sobie wyobrażałem. Lily spodziewała się, że Charlie powie coś więcej, lecz on tylko popijał herbatę i uśmiechał się do niej. – Masz tremę? – odezwał się po długiej chwili ciszy. – Jestem skamieniała ze strachu! – odrzekła Lily, śmiejąc się niepewnie. Charlie wyszczerzył zęby. – Poradzisz sobie – powiedział. – Założyłem się, że tak będzie. Postawiłem na ciebie całą gwineę, Lily. Rozpromieniła się, słysząc te słowa. – Naprawdę? – Pora wracać – rzucił Charlie do wszystkich. Magik wyciągnął zza pazuchy srebrzystą piersiówkę i chlusnął gęstego rumu do filiżanki z herbatą. – Przeklęte Southsea – powiedział niskim głosem. – Boże, jak ja nie cierpię morza.
Zafascynowana Lily przyglądała się, jak Arnold przełyka mieszaninę zimnej herbaty i alkoholu. – Naprawdę? – spytała go. Mężczyzna obrzucił ją przelotnym spojrzeniem, po czym odwrócił wzrok. – Przecież mówię – rzekł z wielką godnością. Przedstawienie otwierał charleston tańczony przez dziewczęta z chórku, które następnie przebierały się w długie suknie podczas występu komika, by później przechadzać się leniwym krokiem z jednej strony maleńkiej sceny na drugą, kiedy Sylvia de Charmante śpiewała swoją pierwszą piosenkę: smętną balladę. Dwie z dziewcząt asystowały magikowi przy kolejnym numerze, po czym wróciły do garderoby rozchi- chotane, żartując z niezdarności Arnolda i pobielałego z wściekłości oblicza pana Bretta siedzącego w pierwszym rzędzie. Po magiku występowali żonglerzy – rodzeństwo przybyłe rankiem z Dover – i tę część przedstawienia kończył antrakt. Lily miała wyjść na scenę po pierwszej piosence chórku. Zabrała swój strój chórzysty i udała się do toalety, ponieważ nie chciała się przebierać na oczach koleżanek ani tym bardziej znosić ich rubasznych żartów, skoro i tak zjadały ją nerwy. Usiadła na desce klozetowej w samej bawełnianej bieliźnie, podka- sanej do uda, i przycisnęła pięści do bolącego brzucha. – O Boże – wyjęczała żałośnie. Podniosła się i wyjęła z białego pokrowca najpierw suknię, a potem śnieżną komżę i kryzę. Przymie- rzyła cały komplet w domu, żeby się upewnić, że poradzi sobie sama z zapięciami. Jednakże teraz z ner- wów trzęsły jej się ręce, przez co nie potrafiła zapiąć haftek z tyłu. Koniec końców musiała przekręcić suknię tył na przód, żeby dopiąć haftki, i dopiero potem poprawić suknię jak należy. Komżę tylko się na- rzucało na wierzch, a w wykrochmaloną kryzę jej matka wszyła zatrzask, który Lily zdołała wypatrzyć w ułomku lustra zatkniętym między rurę a ścianę. Przy okazji zobaczyła, że twarz ma bladą, a wargi niemal białe. – O Boże – szepnęła do siebie. Usłyszała kroki tancerek wspinających się po kamiennych schodach na scenę, po czym doleciały ją pierwsze takty melodii granej przez orkiestrę do ich numeru. Jej żołądek znowu boleśnie się skurczył, tak że musiała zadrzeć suknię i ponownie opuścić reformy. Oddała tylko odrobinę moczu. Podtarła się i pociągnęła za łańcuszek. Wszakże zbiornik z wodą napeł- niał się bardzo wolno i nie udało jej się spłukać muszli. Zdesperowana Lily zmięła suknię w pasie i opu- ściła obie ręce, żeby podciągnąć reformy. Zanim doprowadziła się do porządku, twarz miała zgrzaną, a suknię wymiętą. – O Boże, wyglądam strasznie… Przynajmniej fryzurę miała niezburzoną. Przygładziła jeszcze włosy, odgarniając je nieco bardziej z twarzy. Wydawało jej się, że spędziła w zimnej i brzydko pachnącej toalecie długie dni. Ktoś zapukał do drzwi ubikacji. – Jesteś tam, Lily? – spytał pomocnik inspicjenta. – Tak. – Pochorowałaś się? – Nie. – Wchodzisz za trzy minuty. Odwróciła się do lustra, wyprostowała kryzę, wygładziła komżę. Z ogromną niechęcią zerknęła na drzwi. Poczuła znów parcie na pęcherz. – O Boże – pożaliła się. – Tylko nie to. Nie znowu! Nie ma na to dość czasu! Otworzyła drzwi i wyjrzała na zewnątrz. W korytarzu było pusto. Zeszła po schodach na paluszkach i minęła drzwi prowadzące za kulisy. Właśnie dobiegał końca numer chórku, akordy pianina przybrały na sile. Lily podeszła do biurka inspicjenta, starając się wtopić w tło. Mężczyzna zerknął przez ramię, wy- czuwszy za sobą ruch, po czym z wrażenia przyjrzał się jej uważniej.
– Mój Boże, przeraziłem się na śmierć. Wziąłem cię za ducha. Kim ty niby jesteś? – Chórzystą. – Charlie Smith stracił piątą klepkę – oświadczył inspicjent bez ogródek. – Czy pan Brett taką cię wi- dział? – Jak dotąd nie. Mężczyzna zasłonił twarz dłońmi, jakby nie wyobrażał sobie tej perspektywy. – Koniec z tobą – ogłosił. – Koniec z nami wszystkimi. Ale zwłaszcza z tobą. Na amen. – Tak właśnie się czuję – odrzekła Lily bez cienia sarkazmu. – I chyba wolałabym nie żyć. Tancerki zamarły, zastukawszy obcasami. – Teraz oklaski: klap, klap – poinformował znużony głos z głębi mrocznej widowni. – I Lily wchodzi bez specjalnej zapowiedzi. Tancerki zeszły ze sceny, przepychając się obok Lily, która postąpiła krok naprzód. Usłyszała, jak Madge mówi do niej: „Chwileczkę, co ty masz na sobie…?”, po czym już znalazła się w oślepiającym gorącym świetle jupiterów, widząc wyłącznie twarz Charliego i jego uniesioną dłoń. Pianista kiwnął do niej głową i uderzył w klawisze, wydobywając znajome słodkie nuty „Jezu, pozostań mą radością”. Lily z zaschniętymi ustami i gardłem tak zaciśniętym, jakby miała już nigdy nie dobyć głosu, stała bez ruchu ze splecionymi przed sobą rękoma, czując coraz większe parcie na pęcherz. Rozwarła wargi we właściwym momencie, pewna, że nie wydobędzie się z nich żaden dźwięk, po czym ze zdziwieniem skonstatowała, że melodyjnie śpiewa proste czyste słowa „Jezu, pozostań mą rado- ścią”, robiąc przerwy właściwej długości w odpowiednich miejscach. Ojej, pomyślała Lily. Jednak wszystko idzie dobrze. Odnosiła takie wrażenie, jakby trema przeniosła ją w miejsce, w którym nie czuła ani zdenerwowania, ani własnego ciała. Śpiewała wyraźnie i czysto, słysząc melodyjność i nawet rozkoszując się nią, jakby śpiewaczką była jakaś inna dziewczyna, a nie ona: Lily Pears zjadana przez tremę, w świetle jupiterów, mająca za plecami wszystkie tancerki Palais stłoczone za kurtyną i gotowe w każdej chwili wybuchnąć śmiechem. Śpiewała tak, jak ją uczono – wyraźnie i czysto – i również jak ją uczono, przedłużyła ostatnią nutę. Końcowe akordy przebrzmiały niczym milknące dzwoneczki. – Wygrałeś gwineę, Charlie. To było doprawdy ładniutkie. Klap, klap, chlip, chlip. Następny numer! – przemówił z ciemności pan Brett. Charlie wyszczerzył się do Lily; zagrzmiały bębny. – Schodzisz ze sceny! – syknął za nią inspicjent. – No już, schodź! Miałaś swój moment chwały, mała. Teraz kolej kogoś innego. Z tyłu przepchnął się hipnotyzer Mesmerio, elegant we fraku, i zajął centralne miejsce na scenie. Ośle- piona przez jupitery Lily wycofała się za kulisy i zeszła po kamiennych stopniach do garderoby. Tancerki, uciszone jednym spojrzeniem inspicjenta, ruszyły za nią niczym strażniczki prowadzące jeńca. – No! – zawołała wzburzona Madge, jak tylko zamknęły się za nimi drzwi garderoby. – W życiu nie widziałam czegoś podobnego! – Urocze! – Moim zdaniem była słodka! Byłaś słodka, Lily! – Przypominała raczej chłopca niż dziewczynę! – Charlie chyba całkiem zwariował! – Albo zaczął się bać łazić po nabrzeżu! – O co ci chodzi? – Od zawsze uważam, że Charliemu podobają się chłopcy. I patrzcie, co zrobił z Lily Pears! Lily odpięła kryzę i ściągnęła przez głowę komżę, ledwie słuchając tej wymiany zdań. Helena pomogła jej odpiąć haftki z tyłu sukni.
– Wszystkie były krzywo pozapinane. Powinnaś była kogoś poprosić o pomoc. – Jutro to zrobię – odparła Lily. – Gdzie nauczyłaś się tak śpiewać? Miałaś nauczyciela śpiewu? – Tak, brałam lekcje śpiewu – odpowiedziała Lily, czując, że ogarnia ją zmęczenie i senność, jak gdy- by podniecenie i zdenerwowanie, ustępując tak nagle, pozostawiło ją pustą w środku i wyzutą ze wszyst- kich sił. – Od wczesnego dzieciństwa. – Powinnaś być prawdziwą śpiewaczką. W operze czy gdzieś. Lily potrząsnęła głową z uśmiechem. – Nie jestem na to wystarczająco dobra – rzekła. Odwiesiła suknię, komżę i kryzę na wieszak, po czym okryła je pokrowcem. Helena podała jej kostium na zmianę: zwiewną spódniczkę ze szkarłatnego tiulu i czarny sztywny sznurowany gorset, w którym wszystkie tancerki wykonywały numer finałowy – kankana. Lily włożyła strój, a Helena okręciła ją w miejscu i zapięła wszystkie haftki. – Dobrze się czujesz? Jesteś coś bardzo milcząca. Twarz Lily wydawała się przeraźliwie blada w kontraście z intensywną czerwienią stroju. – Nic mi nie jest. Pomocnik inspicjenta zapukał do drzwi garderoby. – Finał za pięć minut. Dziewczęta rzuciły się do jedynego lustra. Madge wrzasnęła, żeby ktoś ją zapiął – szybko! – po czym cała szóstka wypadła na korytarz i ze stukotem obcasów pokonała kamienne schody. Sylvia de Charmante śpiewała piosenkę finałową, podnoszącą morale narodu od tysiąc dziewięćset czternastego roku. Lily – ostatnia w szeregu za kulisami – oparła się o zimną ścianę i zazgrzytała zębami. Nie znosiła tej piosenki. Nie cierpiała wszystkich wojennych pieśni. Nienawidziła ich sentymentalizmu i głupoty mężczyzn maszerujących na front z pogwizdywaniem. Śmierć ojca uważała za głupotę, nie za bo- haterstwo. W przeciwieństwie do reszty dzieci ze swojej ulicy nienawidziła wojny i marszałka Kitchene- ra, którego wszyscy inni wielbili. Lily nie dziergała skarpetek ani kominiarek i nie zbierała kolektywnie makulatury. Niczym samotna buntowniczka udawała, że wojna, która przyćmiła jej dzieciństwo i pozba- wiła ją radości, nigdy nie miała miejsca. – Klap, klap, chlip, chlip. Bardzo ładnie, panno de Charmante – powiedział z pierwszego rzędu Wil- liam. – A teraz, Sylvio, krok do przodu. Ukłon. Światła przygasają. Opada dekoracja do kankana. Sylvio, kłaniasz się i przyjmujesz kwiaty. Potem ruszasz wolno, wolniuteńko przez scenę i znikasz. Gotowi… te- raz! Nic się nie stało. – Mike! – rzucił William bardzo cicho przez zaciśnięte zęby. Inspicjent zamachał nerwowo rękoma do pomocników. – Opróżnić scenę, wchodzimy z następnym numerem! – syknął. – Już! Perkusista załomotał w bębny i talerze, dając sygnał Charliemu przy pianinie, trębaczowi i dwóm pia- nistom do rozpoczęcia żywiołowej wersji najbardziej znanej melodii do kankana. Lily, pomimo gorsetu czując na swojej talii obejmującą ją rękę Heleny i ściskając za jej plecami nad- garstek Madge, zaczęła wykonywać taneczne kroki, podczas gdy pierwsza dziewczyna w szeregu – Susie – wyszła na scenę. Lily uniosła wysoko głowę; przepadała za kankanem. Szczerzyła się do ponurego in- spicjenta, nie zważając na gorąc bijący z jupiterów, i tańczyła równo z koleżankami, po czym już tylko w rytm muzyki, gdy szereg złamał się i Lily i Susie stanęły naprzeciwko siebie, by zaraz znów się rozłączyć, kiedy szereg rozłożył się jak wachlarz, a potem rozsypał w trzy pary roztańczonych na środku dziewcząt, ostatecznie raz jeszcze formujących jedną linię. Numer nie trwał długo. Kankan był widowiskowy, ale męczący. Charlie nadawał rytm na granicy bez- pieczeństwa, grając tak szybko, jak się odważył. Okrzyki tancerek, które wyrzucały przed siebie wypro-