Agryppina Młodsza — córka Germanika i Agryppiny Starszej przedstawia swoją wersję
wydarzeń za rządów Tyberiusza, Kaliguli, Klaudiusza i Nerona, nieco inną od znanej nam
dotychczas. Walka o władzę w czasach Cesarstwa Rzymskiego była brutalna. Agryppina w niej
uczestniczyła, gotowa, tak jak inni, bez skrupułów osiągnąć zamierzony cel. Gdy
przepowiedziano jej, że jeśli doprowadzi Nerona do władzy, zostanie przez niego zamordowana,
nie poniechała starań, choć miała niewielką nadzieję, że los się nie dopełni. Wierzyła w boskie
przeznaczenie rodu, z którego się wywodziła.
Pierre Grimal należy do wybitnych znawców historii Rzymu. W naszym kraju znany jest
przede wszystkim ze wznawianego parokrotnie Słownika mitologii greckiej i rzymskiej.
Pierre Grimal
AGRYPPINA
CZYLI ŻĄDZA WŁADZY
Przełożyła BARBARA JANICKA
Tej, która podpowiedziała mi napisanie książki
WSTĘP
Jak wiemy od Tacyta, Agryppina Młodsza, matka Nerona, pozostawiła po sobie
Pamiętniki. Pamiętniki te dawno już zaginęły. Ich tytuł stał się jednak dla autora pretekstem, by
przywołać do życia jedną z najważniejszych postaci historii Rzymu w okresie tak interesującym,
jak czasy Tyberiusza i Nerona. Wszystkie przytoczone fakty są prawdziwe i można by podać,
skąd je zaczerpnięto. Wiemy o nich od Tacyta, Swetoniusza, Diona Kasjusza i innych autorów
oraz z różnych dokumentów epigraficznych. Gdzieniegdzie dodano drobne szczegóły, które mają
przybliżyć rzeczywistość owych czasów. Należą do nich na przykład sowa, obecna przy pewnej
nocnej rozmowie, a także widz, który usiadł w Cyrku obok Agryppiny. Ale słowa włożone w
usta Seneki pochodzą z jego dzieł. Należą do jego przemyśleń.
Dzisiaj wieczorem, pod koniec trzeciego dnia Igrzysk Pala-tyńskich zaczynam pisać
historię moją i mojej rodziny, i przed oczami stają mi wstrząsające sceny. Brytanik nie żyje.
Zmarł dziś wieczorem podczas uczty wydanej na zakończenie Igrzysk. Siedział wraz z innymi
młodzieńcami i kobietami tuż obok mnie. Poprosił o coś do picia. Nie wiem dokładnie, co zaszło.
Podniósł puchar do ust, a potem go odsunął. Jakiś nowy sługa, którego nigdy dotąd nie
widziałam, podbiegł z dzbanem, nalał mu wody i Brytanik zaczął pić. Jego ciało natychmiast
zesztywniało. Wydawało mi się, że chce wstać, ale nie zdołał. Opadł bezsilnie na krzesło, już
nieprzytomny. Zaczęto się wokół niego krzątać. Spojrzenie Nerona, bardziej wymowne niż
rozkaz, zatrzymało wszystkich na miejscach. Dwaj słudzy Brytanika podeszli i po
przyzwalającym geście władcy wynieśli martwe już ciało. Nikt nie ośmielił się odezwać. Na
koniec Neron przerwał ciszę i przypomniał, że jego brat* cierpi na ataki epilepsji, podczas
których mdleje podobnie jak teraz, ale wkrótce przyjdzie do siebie. [Brytanik był przyrodnim
bratem Nerona (przyp. red.).]
Ta sama choroba - dodał - nie przeszkodziła jego ojcu, Klaudiuszowi, dożyć dość
podeszłego wieku. Jego spojrzenie zatrzymało się przez moment na mnie, i zrozumiałam.
Wiedziałam, że Brytanik nie żyje. Neron nigdy nie uważał mnie za głupią. I ostrzegał mnie.
Aluzja do śmierci Klaudiusza była oczywista. Brytanik też został otruty. Skoro ja zabiłam jego
ojca, to czy Neron nie miał prawa zgładzić syna? Chodziło o to samo: o zdobycie lub zachowanie
władzy, owej wszechwładzy, należącej przedtem do Klaudiusza a teraz do Nerona. O władzę tę
ja, jego matka, której ją zawdzięczał, mogłam z nim konkurować.
Uczta dobiegła końca, jakby nic się nie wydarzyło. Nie chciałam, by poznano, że
zrozumiałam, ale możliwe, że zdradził mnie wyraz twarzy. Niepotrzebnie też spojrzałam na
Oktawię, obecną na uczcie jak na małżonkę władcy przystało. Była nieprzenikniona, na jej
twarzy nie malowało się żadne uczucie. Ale z pewnością ona także zrozumiała. Nie uszło to
uwagi Nerona. Czyżbym kierując na nią wzrok zdradziła, że boję się o córkę Klaudiusza?
Oktawia była zakładniczką. Neron nie zawaha się zabić jej, podobnie jak jej brata. Potem
zastanowiłam się, po co miałby popełniać jeszcze jedną zbrodnię. Oktawia nie zagrażała mu.
Przeciwnie, dzięki niej był prawowitym cesarzem, synem i zięciem Klaudiusza. Nie, Oktawia
znaczyła dla niego zbyt wiele, by ją poświęcić. Chyba że...? Ale nie miałam odwagi zapuszczeć
się dalej w te mrożące krew w żyłach kalkulacje. Jednak prawda narzucała się z ogromną mocą,
chciałam powiedzieć: chyba że opęta go jakaś namiętność inna aniżeli pasja władzy. Postaram się
nad tym czuwać.
Ale jak długo będę mogła to robić? Od wielu lat wiedziałam, że zginę z jego ręki. Jakże
mogłabym zapomnieć o dniu, gdy Balbillus, syn Trazyllosa, który był równie biegłym
astrologiem jak jego ojciec, ostrzegł mnie, że Neron „będzie rządził i zabije swą matkę”? Bez
wahania odparłam mu: „Może mnie zabić, byle tylko panował!” Być może zbliża się chwila, gdy
spełni się druga część przepowiedni. W lektyce, którą wróciłam do domu, zadawałam sobie
pytanie: czy rzeczywiście jestem tak zrezygnowana, na jaką chciałam wyglądać przed
dwudziestu laty? Czy jestem gotowa umrzeć? Czy nie ma innego wyjścia? Może wyroki losu nie
są nieuchronne: może tylko nie potrafimy ich interpretować. Może wymigać się można nawet od
najoczywistszych pozornie wyroczni.
Po przybyciu do domu, gdy służące zakończyły mnóstwo zabiegów towarzyszących
zawsze memu udaniu się na spoczynek, postanowiłam zacząć pisać te pamiętniki. Za dużo
pamiętam, znam zbyt wiele tajemnic, by pozwolić, aby to wszystko przepadło. Poza tym chcę się
wytłumaczyć, podać moją prawdę, oddać sprawiedliwość ludziom, którzy byli blisko mnie, lub
których obraz towarzyszył mi przez całe życie, znów usłyszeć ich głos. Wiem, że niektórzy
budzili gwałtowną nienawiść i Rzym nie wspomina ich zbyt dobrze. Ale co mnie obchodzi, co
myślą inni, ludzie, którzy nie wiedzą, których dusze nigdy nie znały owych gwałtownych
namiętności właściwych nam - nam, którym bogowie pozwalają rządzić! Tak upojne doznania
warte są ceny śmierci.
KSIĘGA PIERWSZA
CZASY MEGO OJCA
Tuż przed moim przyjściem na świat moi rodzice znaleźli się w centrum dramatu.
Opowiedziała mi o tym matka, gdy miałam dziesięć lat. Tego dnia byłyśmy w naszym domu na
Palatynie, położonym tuż obok siedziby cesarza. Jednak patrzyłyśmy nie na nią, lecz na
przeciwległy brzeg Tybru, który mój stryj Klaudiusz z uporem nazywał brzegiem etruskim.
Pewnego dnia podczas rozmowy prowadzonej daleko od Rzymu, którą zrelacjonuję w swoim
czasie, miał mi wyjawić, jaki był tego powód.
Matka* była zmęczona, twarz miała ściągniętą. Ona, zwykle tak pełna energii, dzisiaj na
wpół leżała na sofie w pokoju położonym w górnej części domu. Jej spojrzenie błądziło po
sosnach rosnących na Janikulum i listowiu ogrodów pokrywającym stok wzgórza aż do samej
rzeki. Była jeszcze zima, wiosna ledwo się zaczynała. Napływające z zachodu chmury zasłaniały
niebo. Ale wiedziałam, że kolor nieba i pogoda nie wystarczyłyby, by pogrążyć moją matkę w
wielkim smutku i wprawić ją w posępny nastrój. Czy sprawiły to wieści, które zasłyszałam tego
ranka, proces wytoczony w senacie człowiekowi, dobrze nam znanemu, niejakiemu Kordusowi,
którego córka miała później zostać jedną z naszych przyjaciółek? [Chodzi o Agryppinę Starszą,
żonę Germanika, matkę Nerona (nie mylić z późniejszym cesarzem Rzymu), Druzusa, Gajusza
(Kaliguli), Agryppiny (Młodszej), Druzylli i Liwilli. Agryppina Starsza żyła w latach 14 r. p.n.e. -
33 r.n.e. ]
Nie wiedziałam właściwie, o co oskarżono Kordusa. Wiedziałam tylko, że senat go
skazał.
Matka długo milczała, po czym kazała mi się zbliżyć, wzięła mnie za rękę i powiedziała:
„Jakże bym chciała, córko, byś nigdy nie musiała przeżywać tego, co ja teraz. Owych dni
samotności w pustym domu, pełnym wspomnień! Nie pozostało mi nic prócz nich. Czasem
powracają do mnie jak chmary ptaków, które przelatują nad głową i zasłaniają niebo! Jakże
pragnęłabym wspominać je z tym, który by je ze mną dzielił. Czy chciałabyś mi pomóc, by
przestały mnie dręczyć?”
Niezbyt rozumiałam, o czym mówi, ale czułam, że tego dnia przeszłość jest zbyt ciężka,
by sama mogła ją udźwignąć. Przytuliłam się więc do niej i wydało mi się, że płynące po niebie
chmury zapowiadają nie tyle zimowy śnieg co ożywcze, wiosenne deszcze.
„Pamiętasz może - powiedziała - że kiedy bóg August umarł, przebywaliśmy z twoim
ojcem w Galii. Powierzono mu dowództwo wszystkich legionów w Galii i Germanii. Dowództwa
tego nie sprawował bezpośrednio, a ponieważ nie wiązało się z działaniami wojennymi, mogłam
mu towarzyszyć. Była to raczej praca cywilnego administratora niż żołnierza. Chodziło o
ustalenie cenzusów majątkowych mieszkańców Galii, no wiesz, o sporządzenie list właścicieli
wraz z sumą ich dochodów, żeby ustalić wysokość podatku...”
Słuchałam jej teraz jednym uchem. Jakże to, ów bohater, którego laurowy wieniec
zdobiący jego głowę podczas triumfu przechowywałam z czcią w pokoju, wspaniały wódz,
którego widziałam owego dnia w całej chwale, przez długie miesiące pełnił rolę intendenta? W
naszym domu funkcje takie wykonywali wyzwoleńcy.
Moja uwaga nieco osłabła, a matka mówiła dalej: „...i wtedy dotarła do nas wiadomość,
że August umarł i że w niektórych garnizonach burzą się żołnierze. Było to oczywiście poważne
wykroczenie, ba, zbrodnia. Sprzeniewierzyli się złożonej przysiędze. Byłam tym oburzona i
powiedziałam to Germanikowi, który wprawdzie nie przyznał buntownikom racji, lecz
rozmawiając ze mną w domu, w kwaterze głównej, do pewnego stopnia ich tłumczył...”
Matka umilkła. Jeszcze raz przeżywała tę scenę, słyszała argumenty męża, na jej twarzy
pojawiło się nieobecne przed chwilą ożywienie i bardziej zainteresowała mnie i wzruszyła
metamorfoza, spowodowana raczej miłością, jaką nigdy nie przestała darzyć mego ojca, aniżeli
wypowiedzianymi przez nią słowami.
„Niewątpliwie - mówił Germanik - nie zasługują na przebaczenie, ale wielu z nich służy
od trzydziestu lat i nic nie pozwala im przypuszczać, że kiedyś odzyskają wolność. Ich jedyną
perspektywą jest śmierć podczas kampanii, w obozach, w których - wiesz równie dobrze jak ja -
panuje surowa dyscyplina, gdzie nic nie uprzyjemnia życia. August umarł. Był ich wodzem, ich
imperatorem. Niektórzy z nich ongiś go znali. Ale od dawna jego imię nie wywierało wrażenia.
Nie mogli liczyć, że do nich przyjdzie. Miał przeszło siedemdziesiąt pięć lat. Jednak przecież to z
nim byli związani, jemu złożyli przysięgę...”
Wszystko to trochę mnie nudziło. Zastanawiałam się w duszy, dlaczego fakt, że kiedyś
skierowało się do kogoś pewne słowa, stwarzał więzy, których nic nie mogło zerwać. Nawet
śmierć? Ale czyja? Żołnierza czy imperatora! Czy podobnie było w stosunkach między
mężczyzną i kobietą? Czy przysięga małżeńska jest równie święta, jak przysięga złożona
wodzowi przez legionistę? Wierność, jakiej dochowywała matka pamięci męża kazała mi
przypuszczać, że - przynajmniej czasami - może tak być. Z zamyślenia wyrwały mnie jej słowa:
„Po śmierci Augusta powiedziano im, że teraz ich imperatorem jest cesarz Tyberiusz. Również i
jego znało wielu z nich. Wiedzieli, że dzielnie staje w walce i jest dobrym wodzem. Ale cóż? On
także był stary. Miał ponad pięćdziesiąt sześć lat, wiek, w którym od dawna od obywatela nie
wymaga się już pełnienia powinności żołnierskich, jakże więc mógłby być dla nich upragnionym
towarzyszem broni? Od dawna nie opuszczał Miasta. Ilekroć zapowiadał, że zamierza udać się do
armii, rezygnował, gdy nadszedł moment spełnienia tych obietnic. A oni potrzebowali wodza,
który umiałby ich wysłuchać i byłby naocznym świadkiem niedoli. Ach, Germanik z pewnością
dobrze rozumiał żołnierzy. Zdawał sobie sprawę, że potrafi ich za sobą porwać. Zawdzięczał to
zarówno swemu osobistemu prestiżowi, jak pamięci swego ojca, Druzusa, o którym legiony
nigdy nie zapomniały. Poza tym miał w sobie coś ze swego dziada Antoniusza, któremu na kilka
lat przeznaczenie zgotowało królewski los...”
Z tego wszystkiego zrozumiałam tylko, że żołnierze zaproponowali memu ojcu, iż
okrzykną go cesarzem, chociaż niezbyt dobrze pojmowałam dlaczego.
Matka, porwana falą wspomnień, opowiedziała mi następnie, jakie wyjście z sytuacji, w
której się oboje znaleźli, wybrał Germanik.
„Jak wiesz, w tych trudnych dniach przebywałam w obozie. Byłam tam z twoim bratem
Gajuszem i oczekiwałam twoich narodzin. Miałaś być moim piątym dzieckiem. W takich
okolicznościach zazwyczaj zachowuje się wiele środków ostrożności! Czy przebywanie wśród
zbuntowanych żołnierzy nie było dla mnie niebezpieczne? Germanik wiedział, że żołnierze są do
nas bardzo przywiązani. Szczególną miłością darzyli Gajusza. Byli tak dumni, że jest ubrany jak
oni, że przezwali go „Bucikiem”, czyli Kaligulą. Wszystko to napawało mnie otuchą. Jednak
Germanik zwrócił mi uwagę, że zawsze może się coś wydarzyć, że mimo iż jest tak popularny,
nie wszyscy zapewne darzą go tym samym uczuciem. Przypomniał mi, co się zdarzyło tuż przed
jego przybyciem do obozu w Kolonii. Gdy żołnierze zaproponowali, że uczynią go cesarzem, on,
znając dobrze Tyberiusza i wiedząc, jak niebezpieczne może to być dla państwa - dwóch cesarzy
jednocześnie to groźba wojny domowej - udał, że chce popełnić samobójstwo, bo woli śmierć od
samej myśli o zdradzie. Dobył miecza, ale bez oporu pozwolił, by otaczający go przyjaciele
chwycili go za ramię. Większość stojących obok żołnierzy dała mu aplauz. Jednak jeden z nich
ośmielił się zbliżyć do Germanika i podać obnażony miecz mówiąc, że jest „ostrzejszy niż jego
własny”. Opowiadając o tym zdarzeniu Germanik dodał zdanie, które mnie uderzyło i którego
prawdziwość zrozumiałam z biegiem lat. „Wojsko - powiedział - tylko wtedy ma duszę, gdy mu
się ją narzuci. Właśnie do tego służy dyscyplina. W okresie rebelii, gdy rygor pęka, wszystko jest
możliwe”.
„Widzisz - rzekła matka - trzeba było zachować ostrożność, i ona właśnie posłużyła mu
za pretekst, by doprowadzić dramat do rozwiązania, jakiego pragnął - i jakie było dobre. Pozornie
większość oddziałów wróciła do swych obowiązków. Jednak Germanik postanowił udać, że
podejrzewa, iż może to być spokój nietrwały, więc lepiej będzie wysłać w bezpieczne miejsce
mnie, Gajusza i ciebie, jeszcze nienarodzoną! Wszystko to świetnie obmyślił. Kilka pojazdów
miało zabrać mnie, Gajusza oraz żony i dzieci innych wyższych oficerów z jego sztabu.
Ponieważ nie wiedziałam, że to tylko komedia, możesz sobie wyobrazić, jak protestowałam.
Znasz mnie, i wiesz, jak bardzo nienawidzę nie tylko wszelkiego tchórzostwa, lecz nawet jego
pozorów. Byłam szczera, co pozwoliło nam dobrze odegrać tę scenę, bo ja błagałam Germanika,
by mnie nie odsyłał, a on mnie przekonywał czułymi argumentami. Naturalnie spór zaczął z
wolna przyciągać widzów. Gdy wreszcie ustąpiłam i sznur pojazdów ruszył z centralnego placu
obozu kierując się w stronę głównej bramy, towarzyszył mu tłum żołnierzy. Wszystko to było aż
nadto patetyczne. Rozpuszczono pogłoski, że jedziemy schronić się do Trewirów, wiesz, owego
tak nam wiernego galijskiego ludu. Na myśl, że będziemy bezpieczniejsi u Galów niż w obozie
legionów, żołnierze obruszyli się, zmartwili i rozgniewali. Chcieli zatrzymać pojazdy. Twój
ojciec skorzystał z okazji, by wygłosić do nich bardzo zręczną przemowę, w której tu i ówdzie
rozpoznałam echo mów wygłaszanych ongiś przez sławnych oratorów. Wynikało z niej, że ja nie
zostanę w obozie. Byłam w zaawansowanej ciąży - wkrótce ty miałaś przyjść na świat. Dlaczego
jednak ci, którzy starają się mnie zatrzymać, nie mieliby w najoczywistszy sposób udowodnić, że
powrócili do swych obowiązków? Mogą to uczynić zabijając sprawców buntu! Oto - zakończyła
matka - w jakich okolicznościach przyszłaś, córko, na świat. Pośród niebezpieczeństw i niczym
bohaterka jakiejś tragedii”.
Słuchałam wszystkiego z pewnym znudzeniem jak opowieści o odległych rzeczach, w
których nie wiedzieć czemu lubują się dorośli, darzą je zainteresowaniem, które na próżno pragną
zaszczepić w młodych słuchaczach. Zapamiętałam wszakże, że zanim jeszcze zaczęłam żyć,
przeznaczenie uczyniło mnie bohaterką tragedii. Oczywiście królową. Poza królowymi w
tragediach są tylko piastunki i powiernice. Nie mogłam należeć do żadnej z tych kategorii. Moim
przeznaczeniem było zatem zostać władczynią.
Gdy zapadł wieczór, nad Janikulum pojawił się jaśniejszy blask towarzyszący zachodowi
słońca. Matka usnęła i siedziałam w samotności rozmyślając i starając się przypomnieć sobie, o
czym mówiła. Nie byłam pewna, czy wszystko zrozumiałam. Oczywiście mogłam powtórzyć jej
słowa, zapadły mi w pamięć i słyszę je jeszcze dzisiaj, po trzydziestu latach! Jednak nie bardzo
pojęłam ich sens. Uświadomiłam sobie wszak dwie lub trzy sprawy. Przede wszystkim
doniosłosłą rolę żołnierzy w życiu państwa, ich władzę tworzenia lub obalania cesarzy w
zależności od tego, kogo darzą sympatią. Zrozumiałam także, że władza ta opiera się na
przyznanym im prawie zabijania.
Potem moje myśli zatrzymały się na osobie ojca, którego mglisty, lecz wspaniały obraz
przetrwał w mej pamięci! Obraz triumfatora na rydwanie wiozącym go na Kapitol, by
podziękować za zwycięstwo Najlepszemu, Największemu Jowiszowi. Ja także siedziałam w tym
rydwanie wraz z trzema starszymi braćmi i maleńką, niespełna półroczną Druzyllą. Byłam
bardzo dumna, że jestem od niej starsza. Miałam dwa i pół roku!
Triumf mego ojca. Jeszcze jedno wspaniałe wspomnienie, jakie wieczorem przed
zaśnięciem lubiłam przywoływać ze wszystkimi szczegółami, które mogłam sobie przypomnieć:
okrzyki tłumu, kroki żołnierzy na kamiennych płytach Via Sacra, germańscy jeńcy idący przed
orszakiem zwycięzców i namalowane na wielkich tablicach obrazy przedstawiające kraje podbite
przez nasze legiony, góry, rzeki, kraj, w którym się urodziłam i który zdawał mi się legendą. No i
był sam Germanik, wysoki, wspaniały, górujący nad wszystkim. Tak niewiele, tak krótko go
znałam!
Pokój był teraz pogrążony w ciemnościach. Matka milczała, ale jej wargi się poruszały. O
czym myślała? O swej przeszłości?
O czekającej ją przyszłości, która - jak zrozumiałam - napawała ją lękiem? W ostatnich
blaskach dnia mogłam jeszcze dostrzec na ścianach pokoju obrazy, które - jak wiedziałam -
polecił na nich namalować mój ojciec zanim jeszcze poznał Egipt, do którego zdążył pojechać w
ostatnim roku życia. Były na nich dziwne postacie, których się trochę bałam. Od sługi o imieniu
Psamutis, którego przywiozła stamtąd moja matka, usłyszałam.
jak się nazywają i różne dziwne rzeczy na ich temat. „Widzisz
- spytał Psamutis - ową boginię z półksiężycem na głowie, w długiej, białej sukni i
błękitnym płaszczu? To królowa Izyda. Wskrzesiła swego męża Ozyrysa, którego zabito...”
Myślałam o Tej, mającej moc przywracania zmarłych do życia i zastanawiałam się, czy
moja matka nigdy nie starała się uwierzyć, że łaska Izydy zwróci jej kiedyś człowieka, którego
straciła?
* * *
Matka nie lubiła Germanii. Było tam dla niej za mało światła, słońca, wesołości. Nigdy
nie zapomniała, że urodziła się w Atenach podczas długiej podróży jej ojca, Agryppy, którego
wysłano, by przywrócił władzę Rzymu. Ona także była córką władcy, wprawdzie
niekoronowanego, ale posiadającego nad tą częścią świata władzę równie absolutną jak
dwadzieścia lat przedtem Antoniusz. I oto poślubiła właśnie wnuka Antoniusza. Na próżno
uczono ją, że nie wymawia się imienia tego człowieka, a jeżeli, to tylko szeptem. Nikt na
Palatynie nie mógł przestać o nim myśleć. Nawet jeśli ona nie mówiła o Antoniuszu, mój brat
Gajusz odmieniał jego imię przez wszystkie przypadki.
Gdy odbyłam ową pamiętną rozmowę z matką, która opowiedziała mi, wśród jakich
dramatycznych okoliczności przyszłam na świat, Gajusz miał dopiero trzynaście lat i bez
skrępowania paplał o wszystkim, co mu ślina na język przyniosła. Przede wszystkim o sprawach
zakazanych. Właśnie od niego dowiedziałam się o historii naszego przodka Antoniusza. Lubił
brać mnie na bok i opowiadać o sprawach, które mnie przerażały a zarazem fascynowały.
„Sądzisz, że nasi rodzice i dziadkowie zawsze byli równie rozsądni i cnotliwi, jakimi
pragnęliby nas widzieć? Obłudnicy! Czy wiesz, że stara Liwia, która tak pięknie, ze łzami w
głosie mówi o swoim mężu, bogu Auguście, została przez niego porwana, poślubiła go z musu, a
ich małżeństwo nie należało do najlepszych? Żeby go przy sobie zatrzymać, podsuwała mu
służące i różne młódki. Ona sama natomiast, ale cyt! To już są tajemnice państwowe”. Potem
ledwo dosłyszalnym głosem szepnął mi na ucho: „A jeśli już mowa o tajemnicach państwowych,
czy wiesz, kto był prawdziwym ojcem naszej matki? Nie? A więc spłodził ją sam August ze swą
córką Julią”. I dodał, jakby owe kłamstwa sprawiały mu przyjemność: „Jesteśmy owocem
kazirodztwa. Nosimy w sobie zło. Nic nie może tego zmazać. Jesteśmy nieczyści. Nieczyści!” I
nagle dodał: „Tylko głupcy się tym przejmują. Czy sądzisz, że bogowie nie sypiają ze swymi
córkami?” I wymienił długą ich listę. Zapamiętałam z niej tylko Tyestesa, bo byl bohaterem
tragedii, a ja uwielbiałam tragedie. Na koniec rzucił: „I nie zapomnij, Agryppino, że Jowisz
poślubił swoją siostrę Junonę...” Po czym zaczął tańczyć podśpiewując: „Kto chce zostać
bogiem, żeby sypiać ze swą siostrą?”
Oczywiście nie brałam tego wszystkiego specjalnie na serio, i na pewno nie do końca
słowa Gajusza rozumiałam, ale powoli zaczęłam nabierać przekonania, że nasza rodzina nie
należy do tego samego gatunku co reszta ludzi. Czyż August nie był bogiem? A czy dla bogów
Dobro i Zło są tym samym co dla nas? Dla nas? Nie; dla innych! Czułam, że płynie we mnie
krew Augusta, okrzykniętego Nieśmiertelnym, którą przekazała mi jego córka a moja babka
Julia, podobnie jak moja druga babka, Antonia, przekazała mi krew Antoniusza, którego
Egipcjanie czcili jako boga. Rewelacje Gajusza nie ograniczyły się do tego. Mówił mi również o
Julii, jej trybie życia, kochankach. Bez przerwy opowiadał też o Kleopatrze, o sposobie, w jaki
popełniła samobójstwo. Wiedział o tym więcej niż ktokolwiek, przede wszystkim o wiele więcej
niż ja, bo aluzje, jakie niegdyś czyniła do przeszłości moja matka, zawsze były zawoalowane.
Gdy po triumfie urządzonym Germanikowi po powrocie do kraju, Tyberiusz wysłał go do
prowincji zamorskich, matka ucieszyła się, że odwiedzi kraj swego dzieciństwa. Zwłaszcza, że
Germanik miał tam równie wielkie pełnomocnictwa jak ongiś Agryppa. Przynajmniej tak
myślała. Cesarz oświadczył Ojcom Ojczyzny*, że tylko mądrość Germanika może przywrócić
spokój w tym regionie. Naturalnie nikt nie zaprzeczył i Germanik pojechał na Wschód, a my
razem z nim. Pamiętam tę nie kończącą się podróż. Matka znów była brzemienna. [Tytuł
przysługujący senatorom (przyp. red.).]
Byłam wystarczająco duża, by widzieć, że źle znosi wstrząsy pojazdu na złych drogach i
wcale nie lepiej podróż morską, gdy po długiej drodze na lądzie wsiadaliśmy na okręt floty
wojennej. Wyruszyliśmy zimą i odtąd wiem, że to najgorszy sezon dla morskich podróży. Matka
bardzo źle to znosiła. Przebywałam z nią tyle, ile mogłam. Mówiła, że ze mną jest jej raźniej.
Widziałam także, że lubi honory, jakie jej oddawano na lądzie i na morzu, co nie przeszkadzało,
że czasem ogromnie cierpiała. Ojciec, bardzo zajęty, nawet podczas morskich podróży,
nieustannie otrzymywał pocztę przywożoną przez szybkie statki lub specjalnych kurierów, i
musiał niezwłocznie dyktować odpowiedzi, przygotowywać, jak to nazywał, kroki, jakie będzie
musiał tu i ówdzie podjąć zaraz po przyjeździe, mógł więc tylko z rzadka do niej zajrzeć, by
zobaczyć jak znosi wszystkie niewygody, a potem rzuciwszy jej kilka słów otuchy znikał
całkowicie pochłonięty swymi obowiązkami.
Natomiast Gajusza wszędzie było pełno, we wszystko wsadzał nos i zdobył wielką
popularność wśród żołnierzy z eskorty. Zadawane przez niego pytania niekiedy wywoływały ich
uśmiech, ale udzielali mu wyczerpujących odpowiedzi, których wysłuchiwał z największą
powagą i które zapamiętywał w najmniejszych szczegółach. Miał sześć lat, dokładnie dwa razy
tyle co ja. Wydawał mi się już bardzo dorosły. Sam był o tym najgłębiej przekonany i mądrzył
się na każdy temat. Objaśniał mi otaczającą rzeczywistość i teraz, po wielu latach, widzę, jak
wielki wywarł na mnie wpływ.
Największy sukces odniósł w dniu, gdy oprowadzał mnie po Nikopolis, Mieście
Zwycięstwa, pod którym doszło do bitwy między Augustem i Antoniuszem. Powtórzył mi
jeszcze raz, że nasz pradziad August i dziad Agryppa stawali na głowie, by zniszczyć naszego
drugiego pradziada. Wydawało mu się to przekomiczne. Nagle zaczynał płakać i krzyczeć, po
czym przestawał i mówił do mnie półgłosem: „Widzisz, to był Antoniusz!” i zaraz wybuchał
śmiechem. Tym razem chodziło o Augusta i Agryppę! Komedia ta ogromnie mi się podobała, a
jednocześnie przejmowała mnie pewnym lękiem. Mówiłam do siebie, że każda rzecz jest albo
smutna albo wesoła, że nie może być zarazem źródłem smutku i radości. Tu, na brzegu Zatoki
Akcjum, obok trofeów wzniesionych przez Augusta dla uczczenia klęski tego, który - jak
powiedziała mi matka - był mężem Oktawii, jego ukochanej siostry, nie wiedziałam już, co o tym
myśleć. Jeśli kogoś kochamy, jak możemy chcieć wyrządzić mu krzywdę? Kochałam matkę
ponad wszystko na świecie. Pragnęłam, by nigdy nie spotkało jej nic złego. Myśl, że może
cierpieć, była nie do zniesienia. Wiedziała o tym i starała się uśmiechać, uśmiechać do mnie,
nawet gdy ból nagle zapierał jej dech w piersi. Zwłaszcza wtedy - abym nie zdawała sobie
sprawy z tego, co się z nią dzieje.
Wydawało się, że mimo zmęczenia odżyła, gdy dotarliśmy do Aten. Był to rzeczywiście
wjazd triumfalny i godny tego miasta, o którym zawsze słyszałam, że nie ma sobie równego.
Chętnie w to wierzyłam, bo było miastem mojej matki. Myślałam naiwnie, że ojciec ukaże się
Ateńczykom w całej wspaniałości, w eskorcie żołnierzy. Tymczasem wystąpił w todze i nakazał,
by towarzyszył mu tylko jeden liktor. My szliśmy za nim pieszo. Podobno Rzymianin, który
przybywa do sojuszniczego miasta pojazdem, a nawet w lektyce, daje dowód nieznośnej pychy.
Upokarza to jego mieszkańców. Gdyby ode mnie zależało, nie wahałabym się upokorzyć
Ateńczyków, jeśli mogłoby to oszczędzić mojej matce długiego marszu przez wąskie i kręte
ulice. Natomiast Gajusz przez całą drogę zachowywał nieprzeniknioną powagę, a jednocześnie
rzucał na prawo i lewo spojrzenia świadczące, jak bardzo jest wszystkiego ciekaw. Widziałam,
jak schyla głowę, gdy przechodziliśmy pod wzniesionymi na tę okazję lukami. Umieszczone na
nich napisy oczywiście nic mi nie mówiły. Gajusz chciał, by myślano, że on może je odczytać i
zrozumieć, co ostatecznie było możliwe. W rzeczywistości mało mnie to wszystko obchodziło.
Jeden z pary nowych sandałów włożonych na tę okazję otarł mi nogę. Każdy krok sprawiał ból.
Ale wiedziałam, że nie mogę marudzić i płakać, bo to wstyd. Chodziło nie tylko o mój honor
Rzymianki, ale o honor Rzymu. Już jako trzyletnia dziewczynka wiedziałam, że nie płacze się w
obecności Greków!
Gdy przybyliśmy przed dom, w którym mieliśmy zamieszkać podczas pobytu w mieście,
oczekiwała na nas delegacja urzędników. Zobaczyłam grupę poważnych osób, które jak na
komendę skłoniły się przed ojcem, co upodobniło je do ptaków dziobiących pokarm i wzbudziło
moją sympatię. Bardzo lubiłam ptaki, zwłaszcza gołębie, których wielkie stada prze-fruwały nad
Palatynem. Siadały na platanach, drzewach laurowych, cyprysach i sosnach w sąsiednich
ogrodach, także w ogrodach otaczających świątynie. Najpierw nic się nie działo, a potem
odnosiło się wrażenie, że listowie nagle rozstępuje się z głośnym szumem skrzydeł i na ziemię
przede mną spadał gołąb. Spokojnym ruchem rzucałam mu garść pszenicy. Wiedziałam już, że
jeśli zrobię to zbyt gwałtownie, spłoszę go, chociaż wszystkie gołębie mnie znały i nie bały się
mnie, ale pod warunkiem, że przestrzegałam naszych umów. Czy mężczyznom, których tutaj
widziałam, również rzuci się nieco pokarmu? Germanik krótko zwrócił się do nich w słowach,
których nie dosłyszałam i każdy z nich odpowiedział mu nader długą przemową, naszpikowaną
jakimiś nazwami, absolutnie mi nie znanymi. Wówczas jeszcze nie rozumiałam dobrze języka
greckiego, mimo że byłam z nim osłuchana, bo mówiła w nim do mnie moja piastunka, która
była Greczynką. Natomiast Gajusz był zachwycony.
Na moje pytanie, co powiedzieli ludzie, odrzekł wymijająco i z wyższością: „Och, to co
zwykle, zawsze mówią to samo”. Jeśli dobrze zrozumiałam, przypomnieli oni, iż cały świat
zawdzięcza im wolność, a poza tym że bogowie darzą ich tak wielką miłością, że w ich ziemi
ukryli najpiękniejsze marmury świata oraz że ich miasto znajduje się w takiej samej odległości
od wszystkich najdalszych punktów na ziemi. Oczywiście nie zrozumiałam znaczenia tej zalety.
Powiedziałam to Gajuszowi, a ten odparł: „Jesteś na to za mała. Zrozumiesz, kiedy będziesz
większa”. Potem odwrócił się na pięcie i odszedł, by porozmawiać z tym i owym i porobić
znajomości, dla mnie niedostępne.
* * *
Po postoju w Atenach podróż ojca - powinnam powiedzieć nasza podróż - rozpoczęła się
znowu. Zbliżało się oczekiwane przez matkę rozwiązanie, więc nie mogliśmy już zbaczać z
drogi. Przejechaliśmy tylko przez wyspę Eubeę, by jak najszybciej dotrzeć na Lesbos. Właśnie
tam urodziła się Liwilla, moja najmłodsza siostra i ostatnie dziecko w rodzinie. Matka dochodziła
jeszcze do siebie, gdy ojciec zostawił nas samych. Chciałam się dowiedzieć, dlaczego.
Odpowiedziano mi, że ponieważ dzięki bogom dziecko szczęśliwie przyszło na świat, nasz ojciec
musi całkowicie poświęcić się służbie władcy. Gajusz, którego zapytałam, na czym polegają te
obowiązki, z całą powagą powtórzył to, co sam usłyszał, czyli że tam, w Azji (tu wskazał ręką na
Wschód), jest wiele miast potrzebujących pomocy. W ubiegłym roku ziemia się zatrzęsła, co
spowodowało wiele szkód. Ojciec musiał pojechać i zbadać, jak naprawdę przedstawia się
sytuacja. Poza tym podobno stosunki między miastami układają się nie najlepiej. Wszyscy się
kłócą, obywatele głowią się, jak nie płacić podatku, a urzędnicy, jak zagarnąć dla siebie tę
resztkę, która jeszcze zostaje. Tak mówił Gajusz ze sztuczną mądrością i wiedzą. Wyznaję, że
wszystko to mało mnie interesowało. Żałowałam tylko, że owe tak dla nas odległe sprawy,
zatrzymują ojca i pozbawiają nas jego obecności. Co naprawdę o nim wiedziałam? Pragnęłam
kochać go całym sercem, tak jak kochałam matkę, ale jego ciągłe nieobecności i czas, jaki
poświęcał pracy, gdy nie był w rozjazdach, wytworzyły między nami różne bariery. Może dzięki
temu cieszył się u mnie większym prestiżem, to całkiem możliwe, ale przeczuwałam mgliście, że
między ojcem i córką powinno być coś więcej, i że podziw, jakim go darzyłam, i to nie ja jedna,
powinien spotkać się z jego strony z jakąś nagrodą. Bardzo pragnęłam, by czasem wziął mnie na
ręce i czule do mnie przemówił! Wówczas bohater, bóg, stałby się bardziej ludzki, mogłabym
zwierzyć mu swoje małe sekrety, którymi dzieliłam się z matką, powiedzieć o ptakach, które
widziałam na morzu i które tak mnie intrygowały, gdy nurkowały w wodnej bruździe
pozostawionej przez nasz statek. Chciałabym, by mi opowiedział ich historię, jeśli ją miały. Czy
zawsze były ptakami? Czy kiedyś, bardzo dawno temu, one również były ludźmi? Niania
opowiadała mi historyjki, w których występowali mężczyźni i kobiety zamienieni w ptaki.
Mówiła o zimorodkach, mewach i słowikach. Wiedziałam od niej, że słowiki, jaskółki (które
nauczyłam się rozpoznawać na wieczornym niebie Rzymu po szybkim i tnącym jak ostrze locie),
dudki, dzięcioły zielone (bo i one były w lasku na Palatynie) należały niegdyś do tej samej
rodziny i że z niezbyt zrozumiałych dla mnie powodów bogowie zamienili je w ptaki. O to
wszystko pragnęłam zapytać ojca. Gdyby on mi powiedział, że to prawda, uwierzyłabym. Ale co
mogły obchodzić owe historyjki z ptakami rzymskiego imperatora, któremu cesarz powierzał
zadania najwyższej wagi?
Później się dowiedziałam, co dręczyło Germanika owej wiosny jego drugiego konsulatu.
Był niespokojny. Czy honory, jakimi obsypał go Tyberiusz, nie miały ukryć jakichś podejrzanych
machinacji? Podejrzewał to, gdy cesarz wyrwał go z jego legionów w Germanii, tych samych
legionów, które potrafił uspokoić i do siebie przywiązać może mocniej niżby należało. Decyzje,
jakie podejmował Tyberiusz, miały często sekretne powody. Zmierzały do osiągnięcia skutku
przeciwnego, niżby można przypuszczać i o którym sam mówił. W chwili, gdy powierzył
Germanikowi przeprowadzenie owej generalnej inspekcji na Wschodzie, spiesznie odwołał
namiestnika Syrii, spowinowaconego z Germanikiem, a na jego miejsce mianował człowieka
upartego, bezczelnego, pysznego i ożenionego z kobietą nie lepszą od niego. Czy nie po to, by
pokrzyżować działania Germanika, zastawić nań sidła, a może zrobić coś jeszcze gorszego?
Naturalnie nie miałam o tym wszystkim pojęcia i muszę powiedzieć, że Gajusz przy całej
swej ciekawości i wrodzonym talencie do odkrywania tajemnic, też nic nie wiedział. Matka
czymś się martwiła, widziałam też, że ojciec, kiedy jest z nami, stara się nie myśleć o trapiących
go problemach i okazywać wesołość. Był jednak w ciągłych rozjazdach. Gajusz zawsze znał
nazwę kraju, do którego miał się udać, ale ani jemu ani mnie niewiele ona mówiła. Właśnie w
takich okolicznościach dowiedziałam się o wyspie Samotrace, niezbyt odległej od Lesbos, na
której mieszkaliśmy. Tak przynajmniej powiedział mi Gajusz. Mój brat czerpał wiedzę od swego
nauczyciela, Greka, równie skłonnego do gadulstwa co do kieliszka. Gajusz w wielkiej tajemnicy
wyznał mi, że na Samotrace są bóstwa, których imienia nikt właściwie nie zna, jednak mają one
wielką władzę. Jaką, zapytałam. „Taką jak inne bóstwa, ale mogą coś więcej.
- Ale co? - Potrafią nie tylko zejść na ziemię, ale pójść do nieba i do piekła. Wiedzą,
gdzie znajdują się skarby i jeśli potrafisz je o to poprosić, pomogą ci je znaleźć. - Co to takiego
skarb?
- spytałam. - Głuptasie, to szlachetne kamienie, takie jak te, które nosi nasza matka na
wielkich ucztach, rzeczy, które błyszczą i są czerwone, zielone lub jasne jak kropla najczystszej
wody, a jednocześnie rzucają jakby promienie światła. Bogowie ci wiedzą także, gdzie można
znaleźć złoto na naszyjniki i bransolety. Wydaje mi się, że ojciec pojechał do nich, żeby ich o to
wypytać. Chce ofiarować matce najpiękniejszy prezent. Oto dlaczego wyjechał”.
Ja także chciałabym nosić na szyi ozdoby ze złota i szlachetnych kamieni. Chociaż byłam
bardzo mała, wydawały mi się najpiękniejszym skarbem na ziemi i mimo że dzisiaj wiem, że są
dobra o wiele cenniejsze, zawsze jestem czuła na ich blask. Obiecałam sobie, że kiedy będę duża,
pojadę zapytać o nie Kabirów. Podczas swojej podróży ojciec nie mógł tego zrobić. Po powrocie
powiedział nam, że północny wiatr wiał tak silnie, iż jego statek nie mógł dobić do Samotraki. I
dodał: „Skorzystam z tego, by pojechać aż do Troi”. Nie wiem, dlaczego projekt ten zirytował
matkę. „Czy nie byłoby lepiej - pytała - byś pomyślał o tym, co powinienieś zrobić, gdy on...” ale
urwała, bo Germanik zmarszczył brwi i wskazał oczami na mnie i brata. „Sądzę raczej - podjął,
jakby mu nie przerwała - że nie byłoby źle poradzić się cieniów naszych najstarszych przodków.
Może udzielą mi jakiejś dobrej rady”.
Słowa te bardzo mnie zaintrygowały. Gajusz przybrał poważny wyraz twarzy.
Następnego dnia poprosiłam, żeby mi wytłumaczył, co ojciec miał na myśli. „Gdybyś nie była
taka mała, wiedziałabyś - zaczął - że nasza rodzina przybyła do Rzymu z kraju, w którym
obecnie się znajdujemy. No, niezupełnie, ale z Troi, tego miasta, o którym wczoraj była mowa...”
i zaczął mi opowiadać całą Iliadę, a potem Eneidę. Jego nauczyciel codziennie mu o nich mówił,
żeby siedział spokojnie, bo Gajusz lubił baśnie, zwłaszcza gdy występowali w nich bohaterowie,
od których pochodzimy. Poza tym dowiadywał się, że owe wybitne osobistości, jego przodkowie,
zawsze poufale rozmawiały z bogami i boginiami, co mu pochlebiało i zdawało się stanowić
obietnicę, że kiedy dorośnie, będzie robił tak samo, będzie miał tę samą władzę. Wiele lat
później, kiedy był już cesarzem, zdałam sobie sprawę, że nigdy nie zapomniał o owych
dziecinnych marzeniach, w które z biegiem lat święcie uwierzył.
Po powrocie ojca z Troi opuściliśmy Lesbos. Matka doszła już do siebie, a Liwilla mogła
znieść trudy podróży. Płynęliśmy wzdłuż brzegów Azji. Ziemia nigdy nie była daleko, pogoda
była piękna. Najczęściej jak można zatrzymywaliśmy się w portach, a w tym regionie jest ich
dużo. Lubiłam te postoje. Za każdym razem schodziliśmy z Gajuszem i jego nauczycielem na
ląd, i oglądaliśmy wszystko, co było do zobaczenia. Prawie wszędzie budowano, remontowano
budowle publiczne na poły chylące się do upadku ze starości, lub wznoszono nowe. Spacery były
jak na mój gust trochę za długie i po powrocie na statek szybko zapadałam w sen. Byłam również
znużona nie kończącym się gadulstwem mego brata, który zadawał tysiące pytań na temat scen
zdobiących portyki czy frontony nowych świątyń. Słuchałam, co opowiada jego nauczyciel i
wiele się dowiedziałam podczas owych przechadzek w Myrinie, Sardes, Smyrnie i innych
słynnych miejscach. W nocy śniłam o tym, co usłyszałam za dnia. W snach jawili mi się
Olbrzymi zbuntowani przeciwko Jowiszowi, walka Tytanów z bogami. Odkryłam, że świat
widzialny jest zaledwie cząstką wszystkiego, co istnieje. Dla mnie, małej dziewczynki, sprawy te
były prawie tak samo niezrozumiałe jak dla dorosłych, którzy byli mądrzy, a wielu rzeczy nie
wiedzieli!
Skąd na przykład znano historię, którą niedawno odkryłam na jednej z płaskorzeźb:
piękna Arachne, tak zadufana, że twierdziła, iż potrafi prząść, tkać i haftować lepiej od bogini
Minerwy? I skąd wiedziano, że Minerwa wpadła we wściekłość i przyjęła jej wyzwanie? Obie
tkały przez wiele dni, ale oczywiście Minerwa zwyciężyła. Potem, aby ukarać nierozważną
dziewczynę, zamieniła ją w pająka (stworzenie, którego się bałam i przed którym zmykałam co
sił w nogach) niestrudzenie rozsnuwającego wszędzie swoje cienkie nici, przeganianego przez
wszystkich z zakurzonych kątów, w których kryje się ze swą hańbą.
Kiedy zapytałam Gajusza, skąd o tym wszystkim wiemy, odpowiedział pogardliwie: „Od
Starożytnych. - A oni skąd o tym wiedzieli? - Ależ od samych bogów! Czy nie wiesz, że bogowie
do nas mówią, przemawiają w wyroczniach?”
W czasie, gdy prowadziliśmy tę rozmowę, dopłynęliśmy na wysokość Klaros i Germanik
rzekł mimochodem, że nazajutrz uda się do świątyni Apollina. „Wiesz - powiedział do mnie
Gajusz, kiedy zostaliśmy sami - chce się poradzić wyroczni!” Wcale mnie nie zdziwiło, że ojciec
chce porozmawiać z bogami. Czyż nie należał do tego samego rodzaju? Bogowie mogli mu tylko
dobrze życzyć, przede wszystkim Apollo, który przemawiał w Klaros i którego dobrze znałam ze
świątyni wzniesionej mu przez Augusta nie opodal naszego domu na Palatynie. Z ich spotkania
mogły wyniknąć same dobre rzeczy. Jednak wieczorem ojciec wrócił z zatroskaną miną. Matka
zaczęła go wypytywać, ale odpowiadał wymijająco. „Czego się dowiedziałeś? - spytała. - Och
niczego szczególnego. - To znaczy? -Wiesz, jacy oni wszyscy są. Puste słowa, niezrozumiałe
zdania, a to wszystko powiedziane wierszem ani pięknym, ani nawet poprawnym”. Nie mogła
wydobyć z niego nic więcej, ale podobnie jak ja czuła, że jest niespokojny, wyrocznia nie była
wcale tak niejasna i błaha, jak twierdził.
Zatrzymaliśmy się tylko na krótko w Efezie i Milecie, o których cuda opowiadali
towarzyszący nam Grecy. Germanik chciał jak najszybciej dotrzeć na Rodos. Zbliżało się lato.
Na morzu było ciepło, bez przerwy mijaliśmy różne okręty. Pewnego dnia usłyszałam, jak matka
mówi: „Musi być już gdzieś blisko!” Kim był człowiek, którego imienia nie wymieniano?
Naturalnie dowiedziałam się od Gajusza. Pewnego wieczora powiedział mi: „Czy wiesz,
dlaczego się nie zatrzymujemy? Ty nie wiesz, a ja wiem, ale ci nie powiem”. Musiałam go długo
prosić, obiecać, że nic nikomu nie powiem. Wreszcie zdecydował się przemówić:
„Człowiek, który ma tu przybyć, to nowy namiestnik Syrii, ale ani ojciec ani matka go nie
lubią”. Ściszył głos aż do szeptu: „Wydaje mi się, że się go boją”! Niezbyt chciało mi się w to
wierzyć, jednak byłam trochę zaniepokojona. Moi rodzice, owe wszechmocne istoty, ojciec,
którego wszyscy traktowali z najwyższym szacunkiem, który rozkazywał wszystkim żołnierzom,
także marynarzom sprawiającym wrażenie, jakby urodzili się po to, by mu służyć, jakże mógł się
bać, i kogo? Nie byłam pewna, czy mój brat mówi prawdę. Jaką niezwykłą władzę posiadał
namiestnik Syrii, kraju, którego nazwę po raz pierwszy słyszałam i w stronę którego, wedle słów
Gajusza, płynęliśmy? Czy on także pozostawał w kontakcie z bogami?
Dotarliśmy na Rodos. Statki stały na kotwicy, a my zamieszkaliśmy w mieście, w Lindos.
Gajusz przez cały dzień przebywał ze swym nauczycielem na łonie natury. Wcale go nie
widywałam. Rodzice ciągle byli razem. A ja z braku lepszych możliwości gawędziłam ze swą
nianią. Nie była dla mnie takim autorytetem jak rodzice i brat, ale bardzo ją lubiłam. To ona od
niepamiętnych czasów opowiadała mi różne historyjki, mówiła o legendach, które uwielbiali
tragiczni poeci, ona pierwsza wymieniła w mojej obecności imiona Tyestesa i Atreusa. Na Rodos
opowiadała mi o bogu Słońca, przez Greków nazywanym Heliosem, opiekunie tej wyspy.
Powiedziała, że Helios miał kilkoro dzieci, pięć córek i syna o imieniu Faeton. Faeton długi czas
nie wiedział, kto jest jego ojcem, ale wreszcie matka mu powiedziała. Początkowo nie chciał jej
uwierzyć. Jakże mógłby być synem owej błyszczącej gwiazdy, która codziennie przemierza
niebieskie przestworza? Na próżno matka mówiła mu, że owa błyszcząca gwiazda, którą widzi
podobnie jak ona pod postacią ognistej tarczy, jest w istocie bogiem stojącym na rydwanie
zaprzężonym w cztery rącze rumaki, o imionach: Pyroeis, Eoos, Ajton i Flegon. Niania wyjaśniła
mi, że imiona te pasują do nich dlatego, że słowo Pyroeis oznacza ogień, Eoos brzask Jutrzenki,
Ajton żar płomienia, Flegon gorąco, które pali wszystko. Owe rumaki były wspaniałymi
zwierzętami. Potrafiły biec po niebie tak lekko, że były bezpieczne na kryształowym sklepieniu,
na którym są pozawieszane gwiazdy. Matka Faetona mówiła na tyle przekonywająco, że jej syn
wkrótce miał już tylko jedno pragnienie: powozić rydwanem ojca. Matka powiedziała mu
oczywiście, że to niemożliwe. Rozmyślając, w jaki sposób urzeczywistnić pragnienie, postanowił
zwrócić się do swoich pięciu sióstr, o których istnieniu również dowiedział się od matki. One to
bowiem co wieczór czyściły konie Słońca i zamykały je w stajni. Co rano też zaprzęgały je do
rydwanu Heliosa. Bez trudu mogły więc pozwolić Faetonowi wślizgnąć się do rydwanu zanim
Helios wróci. Po pewnym wahaniu postanowiły to zrobić. Młody zapaleniec wyruszył więc na
niebo porwany przez boskie rumaki.
Niania mogła mi bez końca opowiadać o czekających go niebezpieczeństwach. Wreszcie
po wielu perypetiach młodzieniec stracił panowanie nad końmi, które zamiast trzymać się drogi
zbytnio zbliżyły się do ziemi i spaliły całe krainy, lasy i miasta. Świat przestałby istnieć, gdyby
wszystkowidzący Jowisz nie wysłał pioruna i nie strącił Faetona wraz z końmi do wielkiej rzeki.
To położyło kres pożarowi. Naturalnie Faeton zginął, ale konie, które były boskie, nie zginęły i
następnego dnia znowu pojawiły się na Wschodzie.
Opowieść ta bardzo mnie zaintrygowała. Byłam w wieku, gdy chętnie wierzy się w
najdziwniejsze i najniezwyklejsze historie i los Faetona napawał mnie smutkiem a\ zarazem
podziwem. Jakże to musiało być wspaniałe posiadać Słońce za ojca. Mimochodem pomyślałam o
moim ojcu, również wspaniałym i potężnym, a poświęcającym nam mało czasu! Widziałam go
podczas morskiej przeprawy, widziałam również, że mieszkańcy miast, przez które
przejeżdżaliśmy, przychodzili do niego i skłaniali się przed nim w dowód czci. Wszystko to
powinno mnie uspokoić. A jednak tak nie było. Faeton również oświecał ludy. A mimo to spadł.
I pomyślałam o tamtym człowieku, namiestniku Syrii - Gajusz powiedział mi, że nazywa się
Pizon - który być może czeka w cieniu, szukając sposobu, by zgubić Germanika. A jeśli
Germanika spotka los Faetona, co stanie się z jego bliskimi, co stanie się ze mną? Niania
powiedziała mi, że córki boga Słońca tak bardzo opłakiwały śmierć brata, że zostały zamienione
w drzewa, w topole. Czy mnie też grozi, że stanę się topolą, jak inni stali się ptakami? Bardzo
lubiłam topole, które zobaczyłam po raz pierwszy podczas naszego pobytu w Atenach. Rosły
wzdłuż małej rzeczki, czy raczej strumyka płynącego za miastem. Były wysokie. Nie miały
jeszcze liści, ale pąki, które mi pokazano na gałęziach, obiecywały, że rozwiną się, gdy przyjdzie
pora. Gdyby mój ojciec spadł z wysokości, na której go widziałam, czym bym się stała?
Drzewem czy ptakiem? Wolałbym być ptakiem, ale ostatecznie nie miałam na to żadnego
wpływu, więc przestałam się martwić.
Wiele lat później, gdy Neron był już bliski władzy i widziałam, jaką przyjemność sprawia
mu powożenie rydwanem, nie raz zastanawiałam się, czy nie spotka go kiedyś los Faetona.
* * *
Nastała pełnia lata. Od czasu do czasu po niebie przebiegały burze. Podczas niesamowitej
nawałnicy, gdy morze pofałdowały ogromne fale, oficer przyszedł zameldować Germanikowi, że
na północnym cyplu wyspy niewielka rzymska flota składająca się z okrętów wojennych znalazła
się w niebezpieczeństwie. Z wysyłanych przez nią sygnałów zrozumiano, że prawdopodobnie
chodzi o konwój wiozący nowego namiestnika Syrii. W chwili, gdy ojciec miał wydać rozkaz, by
starano się przyjść z pomocą zagrożonym ludziom, matka odciągnęła go na bok i szepnęła mu
coś na ucho. On zaś spokojnie odsunął ją i przecząco potrząsnął głową. Później dowiedziałam
się, że sugerowała, by nie wystawiać na niebez-pieczeńtwo życia wielu ludzi dla ratowania
jednego człowieka, po którym nie spodziewała się niczego dobrego. Właśnie na to ojciec nie
chciał się zgodzić. Marynarze naszej floty spuścili więc na morze trierę* i skierowali się ku
miejscu, gdzie wiatr spychał na skały okręty Pizona. [Starogrecki wiosłowiec
trójrzędowy (przyp. red.).]
Udało się rzucić linę cumowniczą najbardziej zagrożonemu z nich i wyciągnąć go z
tarapatów. Był to okręt prokonsula. Jeszcze tego wieczora Pizon i jego żona Plancyna jedli
kolację w domu Germanika i Agryppiny.
Gajusz i ja nie byliśmy na niej obecni, bo od dawna spaliśmy, kiedy dorośli siedli do
stołu, ale asystowaliśmy przy przygotowaniach i widzieliśmy przybycie naszych gości. Zaraz gdy
upewniono się, że prokonsul i jego żona są cali i zdrowi, w domu zaczęło się poruszenie. W łaźni
rozpalono ogień, więc szybko po przyjściu Pizon i Plancyna mogli zażyć kąpieli. Bardzo tego
potrzebowali. Oboje przemokli do suchej nitki, ich ubrania, przesiąknięte morską wodą, zwisały
im żałośnie z ramion. Byłam akurat na podwórzu, kiedy przez nie przechodzili, by się dostać do
łaźni. Pizon otarł się o mnie, ale mnie nie widział, takie przynajmniej sprawiał wrażenie. Miał
posępną minę i nie zrobił w kierunku mnie i Gajusza (który naturalnie nie chciał przepuścić tego
widowiska) żadnego z owych gestów, z jakimi zazwyczaj dorośli zwracają się do dzieci i do
jakich przyzwyczaili nas inni goście. Plancyna nie zachowywała się nawet odrobinę
sympatyczniej. Odnieśliśmy wrażenie, że martwi się tylko tym, czy zawieszony na jej szyi
naszyjnik ciągle tam jest. Przesuwała go między palcami i na wszystko wokół rzucała wściekłe
spojrzenia. Ani ojciec ani matka nie chcieli znaleźć się na drodze tej pary, podejrzewając, że
żadne z nich, a zwłaszcza Plancyna nie ma ochoty, by widziano ich w stanie, w jakim się znaleźli
po tej przygodzie. Po kąpieli, która ciągnęła się w nieskończoność, zaprowadzono ich do
przeznaczonego dla nich pokoju. Pizon wyszedł z niego dość prędko, ale Plancyna, której oddano
do dyspozycji pokojówkę mojej matki, zasiedziała się tam na długo. Kręciłam się nadal po domu
i niemiłe wrażenie, jakie zrobił na mnie Pizon, jeszcze się pogłębiło. Tym razem Germanik
czekał na niego w pokoju zwanym przez Greków „salą mężczyzn”. Pizon nie mógł mu nie
podziękować. Zrobił to w krótkich słowach i jak mi się wydawało z ogromnymi oporami. Zaraz
też oświadczył, że wszystko to bardzo pięknie, ale on nie może tracić czasu i jutro musi
odpłynąć, bo nie jest tu, jak powiedział, by żyć „po grecku”, skoro przeklęci mieszkańcy
Wschodu marzą tylko, by płatać brzydkie figle swoim rzymskim panom. Trzeba mieć otwarte
oczy.
Odniosłam wrażenie, że słowa te nie podobają się ojcu. Gdy zauważył, że się
przysłuchuję, wziął mnie na ręce, ucałował i oddał niani, która zawsze czekała w pobliżu.
Poprosił ją, żeby jak najszybciej położyła mnie spać, bo już późno. Niania zabrała mnie więc, a
Germanik i Pizon kontynuowali rozmowę, która chyba nie była przyjacielska. Kiedy
przechodziłyśmy przez jeden z pokoi otaczających podwórze, by dojść na pierwsze piętro, gdzie
był mój pokój, zobaczyłam matkę i Plancynę siedzące sztywno na krzesłach w pewnej odległości
od siebie. Nie słyszałam, by odezwały się choćby słowem. Plancyna milczała, gdy podbiegłam do
matki i ucałowałam ją na dobranoc. Byłam dla niej jak powietrze, co bardzo mnie zirytowało.
Nazajutrz rano, kiedy się obudziłam, prokonsul z żoną już odjechali.
Parę słów, które zasłyszałam, dało mi do myślenia. Prokonsul chyba powiedział, że
żyjemy „po grecku”, i w jego ustach nie był to z pewnością komplement. Co zatem znaczyło żyć
„po grecku?” Tym razem zwróciłam się nie do mojej niani, ale do nauczyciela Gajusza, bo
uznałam, że lepiej potrafi odpowiedzieć na to trudne pytanie. Przyjął je wielkim wybuchem
śmiechu. „Powiedział to ten Pizon, którego wyrwaliśmy z paszczy psom Posejdona? Że żyjemy
po grecku? Ale jak człowiek godny tego miana może żyć inaczej? Czy chce, byśmy naśladowali
wilki z lasu lub dzikie zwierzęta, które mają tylko jedną norę i w samotności pożerają to, co
upolują, nie zapraszając żadnego przyjaciela czy towarzysza? Widzisz, maleńka, kiedyś, na
początku świata, ludzie żyli w lasach i górskich pustkowiach, gdzie walczyli o pożywienie ze
zwierzętami i innymi ludźmi. Nie znali żadnych praw. Byli absolutnie wolni i absolutnie
nieszczęśliwi. Aby się bronić, a także by atakować, wyłamywali w lesie grube gałęzie i robili z
nich maczugi. Ostrzyli także twarde kamienie, które służyły im za siekiery. Nie wiedzieli o
istnieniu bogów, o tym, że nie wolno robić wszystkiego, na co mamy ochotę. Ten stan trwał
długo. Wreszcie bogowie się nad nimi zlitowali. Kiedy sami skończyli ze sobą walczyć, gdy Zeus
został ich panem i jedynym władcą, zajęli się wreszcie ludźmi, bo widzieli, że są nadzy i biedni,
nie mają domów, jedzą to samo co zwierzęta, ponieważ nie znają ognia. Jednak ognia nie dał im
żaden bóg, ale jeden z Olbrzymów, krewny Zeusa. Opowiem ci tę historię kiedy indziej, dzisiaj
zajęłoby mi to za dużo czasu!
Kiedy poznali ogień i nauczyli się go rozpalać przy pomocy suchego mchu i
przechowywać iskrę w środku dębowego polana pod popiołem, wszystko stało się łatwe. Musisz
wiedzieć, że płonący ogień przyciąga ludzi, którzy chętnie zbierają się wokół niego i tak zaczyna
się przyjaźń. Potem pragnąc schować ów cenny ogień przed deszczem pomyślano, by rozpalać go
w jakiejś jaskini, a jeśli nie było jaskini czy naturalnego dachu, chronić go budując dach z gałęzi
- i tak powstał dom. Był to wielki postęp, prawda? I wielka zdobycz. Potem ludzie, którzy nie
musieli już tak ciężko walczyć o życie, przekonali się, że łącząc się, pomagając sobie, zwiększają
swą władzę nad rzeczami, odkryli nieznane dotąd przyjemności. Jedni wytwarzali flety łącząc ze
sobą trzciny przy pomocy wosku, inni wpadli na pomysł, by suszyć wnętrzności zwierząt, i robić
z nich struny, które naciągali na skorupę żółwia - i tak powstała lira. Ale w tę sprawę musiał
wdać się bóg. Był nim Hermes, przez was zwany Merkurym. Jest jednak między nimi pewna
różnica. Wasz Merkury jest wędrującym po drogach kupcem. Nasz Hermes także podróżuje, ale
ma ze sobą lirę.
Oto, moje dziecko, co znaczy żyć po grecku. To znaczy nigdy nie zapominać, że się jest
człowiekiem, to znaczy przywiązywać należytą wagę do przyjemności. Widzisz, nawet zwierzęta
lubią odpocząć, wyciągnąć się na słońcu, ptaki śpiewają każdego wieczora i ranka, motyle umieją
rozpoznawać najpiękniejsze kwiaty; nawet dzikie ciernie w odpowiednim czasie pokrywają się
kwiatami, a Pizon chciałby, żeby ludzie zawsze byli posępni, myśleli tylko o tym, jak zebrać
coraz więcej bogactw, zdobyć coraz więcej władzy kosztem swych rywali? Być może takie życie
jest według niego jedynym godnym Rzymianina, ale czy jest naprawdę godne człowieka?”
Wszystko, co mówił, wydawało mi się słuszne. Nie wiedziałam, że tego ranka udzielił mi
mojej pierwszej lekcji filozofii.
* * *
Po odwiedzinach Pizona, który znalazł nas na Rodos, ojciec wyjechał na dłuższy czas. Od
Gajusza dowiedziałam się, że udał się na Północ, do kraju, gdzie są groźne góry, surowy klimat i
- dodał z dumną miną - gdzie Rzymianie muszą zaprowadzić porządek. Chodziło o Armenię,
która wówczas była dla mnie tylko nazwą. To, co opowiedziała mi matka o sposobie życia jej
mieszkańców, przypominało mi obraz najdawniejszych czasów ludzkości, odmalowany przez
nauczyciela Gajusza. Mówiła o wielkich biesiadach, nie kończących się polowaniach w borach.
Owi ludzie nie żyli „po grecku”. Zaczynałam też rozumieć, że świat jest różnorodny, narody
różnią się między sobą, rolą zaś mego ojca jako Rzymianina jest przyczynić się do tego, by
wszyscy żyli w pokoju.
Pod koniec roku opuściliśmy Rodos i podróżowaliśmy przez Azję jadąc od miasta do
miasta. Tylko dwa lub trzy razy spotkaliśmy Pizona i Plancynę, i nie były to spotkania udane.
Pizon zachowywał się porywczo. Pamiętam, w jaką wpadł wściekłość na przyjęciu w namiocie
jakiegoś króla, gdzieś na pustyni. Król ofiarował swym rzymskim gościom złote korony.
Ponieważ potrafił rozróżnić stopień ważności, Germanikowi i Agryppinie dał korony
cięższe sądząc, że czyni właściwie. Korony Pizona i Plancyny były o wiele lżejsze.
Rozwścieczyło to prokonsula, który bezczelnie spytał króla, czy bierze Germanika za cesarskiego
syna, nie zaś za rzymskiego urzędnika i poradził mu, by we własnym interesie nie rozwijał w nim
zamiłowania do zbytku. Słyszałam to wszystko z miejsca przy stole przeznaczonym dla nas,
dzieci. Byłam przerażona wrzaskami Pizona, uspokoiło mnie dopiero opanowanie ojca.
Przypomniałam sobie słowa nauczyciela Gajusza. Czy ojciec nie miał racji żyjąc „po grecku?”
Przez całą podróż, jaką wkrótce potem odbyliśmy do Egiptu, nie rezygnował z tego stylu
życia. Najpierw zrzucił oficjalny rzymski strój, ciężkie wojskowe buty zastąpił sandałami,
czerwony płaszcz wodza lnianą tuniką. Rzeczywiście wyglądał na Greka. Bardzo mi się w tym
wydaniu podobał. Stał się jakby młodszy, mniej surowy. W rzeczywistości - ale nie mogłam o
tym wiedzieć - wkraczając do Egiptu złamał zakaz wydany jeszcze przez Augusta. Zrobił to
zupełnie świadomie i może owa śmiałość nadawała mu ów majestatyczny, szlachetny wygląd,
jaki miał w moich oczach. Ale z pewnością myślał, że ponieważ reprezentuje Tyberiusza, ma
prawo włączyć do podróży inspekcyjnej najbogatszą, najsławniejszą, najniezwyk-lejszą
prowincję na całym Wschodzie. Później dowiedziałam się, dlaczego podróż do kraju Nilu bardzo
nie spodobała się Tyberiuszowi, i może doprowadziła do nieszczęścia. Pewności jednak nie miał
nikt.
* * *
Upłynęło już trzydzieści sześć lat od chwili, gdy Germanik przybył do Aleksandrii, w
której przebywał prefekt, osobisty przedstawiciel cesarza. W tym mieście wsiadł on wraz z nami
na statek, by popłynąć w górę Nilu. Co zapamiętałam z tej wyprawy? Trudno dokładnie
powiedzieć, tak bardzo od owych czasów sprawy i ludzie Egiptu byli wmieszani w moje życie.
Kiedy powracam myślą do tej podróży, najpierw widzę nasz statek i niebo, z którego w pewnych
godzinach lał się bezlitosny blask, które jednak w zależności od pory dnia przybierało wszystkie
odcienie błękitu, od najdelikatniejszego lazuru do ciemnych barw nocy. Potem - brzegi rzeki,
pokryte bujną roślinnością, trzcinami i nieznaną mi wówczas rośliną - papirusem. Nauczyciel
Gajusza, będący nadal moim głównym informatorem, powiedział, że używa się go do
wytwarzania czegoś w rodzaju tkaniny, na której można pisać, gdy wyschnie. „Jest to -
powiedział - nie tak wygodne jak nasze pokryte woskiem tabliczki, ale zajmuje mniej miejsca w
bibliotecznych szafach”. Między trzcinami i papirusem dostrzegałam niekiedy szerokie, całkiem
płaskie liście. Pośród nich widniały białe lub różowe kwiaty, które bardzo mi się podobały.
Powiedziano mi, że w owej roślinności żyje wiele gatunków zwierząt. Jednym z nich jest
krokodyl, którego wygląd opisano i przypomniałam sobie, że widziałam tego gada w Rzymie w
basenie jednej z willi. Wydawało się, że śpi leżąc na brzuchu w wodzie; był tak spokojny, że
chciałam do niego podejść. Ktoś gwałtownie mi w tym przeszkodził. Teraz nie miałam już na to
najmniejszej ochoty. Mimo że niebezpieczne, zwierzę to jest czczone jako bóstwo przez
Egipcjan, którzy nazywają je Sebek lub Sobek.
Później nasłuchałam się wielu niezwykłych opowieści o krokodylach, przede wszystkim
od naszego przyjaciela Balbillosa, obecnego prefekta Egiptu, człeka wielce uczonego.
Opowiedział nam, że przy ujściu Nilu widział walkę krokodyli z delfinami. Delfiny chciały
wpłynąć do rzeki. Krokodyle nie chciały na to pozwolić. Były to jakby dwie zaciekle atakujące
się armie. Grzbiet krokodyla przypomina pancerz, ale zwierzę to ma miękkie podbrzusze. Delfiny
wślizgiwały się pod swych nieprzyjaciół i posługując się płetwami, które są bardzo ostre, niczym
sztylety, dokonały istnej masakry. Wtedy jeszcze nie wszystko mogłam zrozumieć. Bałam się
także, że pojawi się inne zwierzę, zwane „koniem rzecznym”, hipopotam, który, jak mi
powiedziano, występuje zazwyczaj tam, gdzie Sobek.
Na równinie rozciągającej się po obu stronach rzeki, poza niebezpieczną strefą i
przybrzeżnymi stojącymi wodami widziałam kępy drzew. Niektóre z nich znałam, inne nie.
Łatwo odróżniałam gatunki drzew palmowych podobne do tych, jakie widziałam w Rzymie, ale
tutejsze były wyższe, smuklejsze, a na ich szczytach wisiały grona owoców. Gdzieniegdzie
widziało się zagrody obsadzone drzewami o bardzo gęstym, wystającym ponad mury listowiu.
Bardzo mnie dziwiło, że prawie codziennie dostrzegaliśmy daleko na polach dziwne
konstrukcje, coś w rodzaju kwadratowych wież podobnych do gigantycznych bram. Powiedziano
mi, że to bramy do sanktuariów albo grobowców. Jedne wznosiły się na równinie, inne na
zboczach stromych morskich brzegów lub gór zamykających równinę i miały piękne kolory, były
czerwone lub brunatnożółte, barwy jaśniejsze zdarzały się rzadko. Między górami a nami
rozciągały się pola, na których pracowali wieśniacy. Niewątpliwie mieszkali w lepiankach,
pojedynczych lub zgrupowanych we wsie, które tu i ówdzie mogliśmy zobaczyć.
Była to bardzo przyjemna podróż. Spędzałam prawie całe dnie biegając po pokładzie, a
kiedy się zmęczyłam, chroniłam się w ustawionym na rufie namiocie, gdzie matka lubiła
przesiadywać w towarzystwie niektórych domowników. Statek sunął cicho, bez wstrząsów,
poruszany siłą wioseł. Nawet podczas południowego skwaru, gdy nie było cienia wiatru, ruch
statku powodował jednak powstawanie lekkiej, odświeżającej bryzy. Kiedy ojciec nie przebywał
z nami, był zajęty załatwianiem poczty przywożonej przez jeźdźców. Pędząc wzdłuż rzeki bez
trudu doganiali oni nasz statek. Po przeczytaniu listu trzeba było na niego odpowiedzieć i
Germanik niezwłocznie to czynił.
Od czasu do czasu przerywaliśmy na parę godzin podróż i schodziliśmy na ląd, by
zwiedzić jakiś zabytek, świątynię, na poły zrujnowany pałac jakiegoś starożytnego władcy, gdzie
stały jeszcze posągi i mury, na których były wyryte dziwne obrazki i tajemnicze znaki. Od
Aleksandrii towarzyszył nam Chaj-remon, „pisarz świętych znaków”, którego miałam później
wezwać do Nerona. Towarzyszył nam, gdy szliśmy obejrzeć jakiś starożytny zabytek i wyjaśniał
ojcu, który się tym żywo interesował, znaczenie przedstawionych na nim znaków i scen. Mnie
mało to obchodziło. Sprawiało mi przyjemność, jeśli tu i ówdzie mogłam odnaleźć znane
sylwetki, podobne do tych, jakie zdobiły nasz dom na Palatynie. Oczywiście moją ulubienicą
była Izyda. Ją znałam najdłużej spośród bóstw Nilu. Był także Anubis z głową szakala, nadającą
mu wygląd wielkiego psa. Budził we mnie mieszane uczucia. Bardzo lubiłam psy i nie widziałam
powodu, by nie darzyć sympatią podobnego do nich boga, ale ten pies nie uśmiechał się, nie
przechylał głowy, żeby popatrzeć na człowieka, jak robią prawdziwe psy. Miał bardzo poważną,
zatroskaną minę! Kiedy zapytałam Chajremona, dlaczego, odparł mi, że zadaniem Anubisa jest
towarzyszenie zmarłym w ich ostatniej podróży i byłoby niestosowne, gdyby nie dzielił smutku,
jaki wszystkie żyjące istoty odczuwają w obliczu śmierci.
Śmierć! W Egipcie, w którym wszystko o niej mówiło, gdzie stare kamienie wznosiły się
pośród pustyni, a groby zajmowały wiele miejsca, wszędzie się z nią spotykałam. Prawdę
mówiąc wszechobecność śmierci na tej ziemi wcale mnie nie smuciła. Było to widowisko,
którego nowość brała górę nad wszystkimi uczuciami. Nie znałam jeszcze z własnego
doświadczenia wstrząsu, jakim jest odejście kogoś drogiego. Nie wiedziałam, że wkrótce... ale na
razie byłam małą, szczęśliwą dziewczynką, córką uwielbianego ojca i czułej matki. Gajusza jak
zawsze było wszędzie pełno. Zasypywał Chajremona pytaniami, a ponieważ prawie zawsze
byłam z nimi, słyszałam odpowiedzi. Wiele się nauczyłam. Oczywiście nie wszystko rozumiałam
- podobnie zresztą jak Gajusz - ale słowa naszego przewodnika robiły na nas obojgu głębokie
wrażenie, mieliśmy poczucie, że w tym kraju odkrywa się tajemnicę świata, że tutaj jest
wyjaśnienie wszystkiego, co istnieje, że tylko on jest rzeczywisty, cała reszta zaś pozorem. Na
Rodos dowiedziałam się o Heliosie, bogu Słońca i jego rydwanie. Odnalazłam to Słońce w
Egipcie. Nie poruszało się rydwanem lecz barką, co wydało mi się dosyć naturalne, bo w owym
kraju niewątpliwie trzeba podróżować statkiem, tak jak my. Chajremon powiedział, że tutaj
Słońce nazywa się Re i pokazał mi je na płaskorzeźbach, które oglądaliśmy i na których
przedstawiano je jako króla. Powoli zaczynaliśmy rozumieć, czym jest monarchia. Wydawała
nam się częścią porządku świata. „Jest tylko jedno Słońce - mówił Chajremon.
- Świeci dla wszystkich. Jego promienie oświetlają cały świat. To samo robi król w swym
królestwie. Jakże byłoby pięknie, gdyby wszystko, co istnieje, znajdowało się pod opieką i
władzą jednego króla! Marzyli o tym dawni władcy. Na inskrypcjach kazali otaczać swe imiona
zamkniętym kołem, by dać do zrozumienia, że cała ziemia, wszystko co oświetla słońce, jest ich
królestwem. Nie mogli zrealizować swego marzenia - tu zwracał się do przysłuchującego się
wywodom Germanika - może uda się to cesarzowi Rzymu? Podobno ty dotarłeś na Zachód i ku
Gwieżdzie Północy dalej niż jakikolwiek wódz. Ubiegłego roku byłeś u bram Wschodu, teraz
zmierzasz ku Etiopii, za którą są już tylko piasek i pustynia”.
Ojciec nie odzywał się, ale słuchając Chajremona przybierał minę poważniejszą niż
zazwyczaj. Mnie nie dziwiła specjalnie myśl, że Germanik jest czymś w rodzaju boga Słońca.
Przyszło mi to do głowy już na Rodos. Jednak tym razem nie było mowy, by jakiś uzurpator
mógł ukraść mu rydwan i zrobić z niego zły użytek, więc nie zachodziła obawa, że zostanę
zamieniona w topolę. Zresztą w tym kraju nie było topoli.
Tymczasem Chajremon mówił dalej: ,,Z pewnością zrozumiałeś już, że wszystko tutaj
jest obrazem Słońca. Wszystko, co widzisz, jest aluzją do jego wszechpotęgi. Dobrze rozumiał to
bóg August, który kazał przewieźć do Rzymu wiele obelisków! Przecież wiesz, że obelisk, ów
ostro zakończony kamień, wznoszący się ku niebu, jest symbolem promienia słonecznego -
prosty, nieugięty jak on. Dlatego dawniej stawiano go często przed świątyniami, by podkreślić
związek istniejący między Niebem i Ziemią. Ty - mówił dalej Chajremon zwracając się do ojca -
który tak bardzo lubisz zgłębiać tajemnice wszechświata, który studiujesz wiedzę o gwiazdach,
wiesz lepiej niż ktokolwiek, że w rzeczywistości wszystko, co istnieje, jest jedną niewysłowioną
istotą o tysiącu form. Zarówno przyszłość jak przeszłość są zapisane w niebie. Wszystko, co
mówimy o bogach, wszystko, co mówili o nich nasi przodkowie, których pomniki widzisz, są dla
nas, ludzi, sposobem zbliżenia się do Prawdy. Modły, jakie zanosimy do bogów, również są dla
nas środkiem, by do niej dotrzeć, a jeśli nasza wiara jest dostatecznie silna, sprawić, by Prawda
się spełniła. Nie wierz także, że Przeznaczenie, które możemy odczytać z ruchu gwiazd, jest
określone raz na zawsze, jak powiadają niektórzy. Przecież wtedy dla bogów nie byłoby żadnego
miejsca, nie mieliby żadnej roli do odegrania w świecie. Wiem, że kryje się w tym wielka
tajemnica, ale żaden król nigdy nie musi robić tego, co robi, a jego czyn zawsze ma
konsekwencje dla pozostałych ludzi, nie tylko dla tych, którzy bezpośrednio od niego zależą”.
Tak mówił Chajremon i gdybym była wystarczająco duża, by rozumieć jego słowa,
byłaby to moja druga lekcja filozofii. Ale oczywiście nie mogłam ich zrozumieć, a zresztą
słuchałam tylko jednym uchem.
Widziałam, że Gajusz rozumie nie więcej ode mnie, ale przybierał takie mądre, poważne
miny, jakby sam rozmyślał nad tajemnicą świata. Kiedy byliśmy natomiast sami z
Chaj-remonem, nie przestawał zasypywać go pytaniami. Słyszał, że władcy Egiptu poślubiali
swe siostry i zwyczaj ten bardzo mu się podobał. Patrząc na mnie spod oka pytał Chajremona,
czy to prawda. Kazał sobie także wyjaśnić, jak wybierano królów w dawnych czasach. Na ten
temat Chajremon powiedział tylko tyle, że syn władcy panował po śmie .ci swego ojca.
Przynajmniej najczęściej tak bywało. Ponieważ młody władca był synem swego ojca, a ten z
kolei synem boga Re, on także stawał się jego synem. I bóg Re przekazywał mu władzę i
mądrość jednocześnie. Kiedy pewnego dnia zeszliśmy na ląd, żeby zwiedzić znajdującą się w
pobliżu świątynię, wprawdzie dosyć nową, ale podobną do innych, jakie budowano przez
stulecia, Chajremon pokazał nam płaskorzeźbę przedstawiającą kapłana trzymającego w
ramionach posąg faraona (nauczyłam się rozpoznawać faraonów po nakryciu głowy) i
wznoszącego go ku niebu. Naprzeciwko kapłana było widać wschodzące zza horyzontu słońce.
Wydawało się, że oświetla wyłącznie posąg władcy. Chajremon wytłumaczył nam, że często
odbywało się to w ten sposób, iż podczas pewnych ceremonii promienie słońca naładowane siłą
boga Re przenikały do ciała i duszy faraona, odnawiały jego boskość, sprawiały, iż stawał się nie
tylko silny, dzielny, niestrudzony, lecz także sprawiedliwy wobec poddanych.
Piszę to wszystko dzisiaj, po wielu latach, ale naturalnie nie są to moje wspomnienia z
dzieciństwa. Pewne obrazy, które we mnie przetrwały, uzupełnił i odświeżył Chajremon podczas
długich rozmów, jakie odbywaliśmy w Rzymie w pałacu Klaudiusza, gdzie Chajremon uczył
Nerona. Lubiłam je dlatego, że cofały mnie do okresu poprzedzającego śmierć ojca, gdy czuł się
jeszcze na siłach, by udaremnić niecne plany swoich wrogów. Czyż i on nie był królewskim
synem?
Przeżywając jeszcze raz tę podróż, jaka zawiodła nas aż do Teb, niegdyś stolicy wielkiego
imperium, którego serce jeszcze biło, rozumiem, dlaczego August zabronił rzymskim senatorom
odwiedzać Egipt. Nie chciał, by rzymski arystokrata, równy mu wobec prawa - on sam mienił się
bowiem tylko princepsem, pierwszym z senatorów - pojął, jaka siła tkwi w idei monarchii. A
była ona tak oczywista, tak upajająca, że my z bratem na zawsze zachowaliśmy w sobie jej ślad i
tęsknotę za nią.
W Tebach odkryliśmy cały splendor i chwałę dawnych faraonów. Nigdy nie widziałam
tak wielkich budowli, zajmujących tak ogromne przestrzenie, nie mogłam się już nawet
zorientować, czy to pałace czy świątynie. Były tam wykładane płytami podwórce, baseny, a
przede wszystkim kolumnady, całe lasy kolumn o wiele grubszych aniżeli te, które widzi się w
Rzymie czy Grecji. Nie są żłobkowane, lecz całkowicie pokryte płaskorzeźbami. Ich kapitele
przypominają kwiaty lub rośliny. Nie wiedziałam już, czy jestem w pałacu, czy w gęsto
zarośniętym ogrodzie. Chajremon wyjaśniał nam znaczenie wszystkich tych obrazów, ale wcale
go nie słuchałam, zbyt zmęczona nie kończącymi się przechadzkami. Zapamiętałam tylko, że od
tysięcy lat (jak mówił Chajremon) kapłani urządzali ceremonie, które miały wyjednać faraonom,
a więc ludowi tego kraju, przychylność bogów. Zapamiętałam wówczas na całe życie, że
szczęście ludu zależy od szczęścia jego władcy.
Po zwiedzeniu Teb, prastarego, świętego miasta, znów ruszyliśmy w górę Nilu i
dopłynęliśmy do wyspy File, gdzie odnalazłam moją ukochaną Izydę. Nie była sama. Chajremon
pokazał mi jeszcze inną boginię, Hathor, która miała głowę krowy. Niezbyt zrozumiałam, jakie
pokrewieństwo łączy ją z Izydą. Sam Chajremon nie był chyba tego bardzo pewny. Wydaje mi
się, że bogini Hathor poślubiła Horusa, syna Izydy i podobnie jak Izyda była opiekunką matek.
Również na File jest pochowany Ozyrys, małżonek Izydy. „Prawdę mówiąc -
poinformował mnie Chajremon - w Egipcie jest dużo miejsc, w których pokazuje się groby
Ozyrysa. Izyda nie chciała bowiem dopuścić, by ciało jej małżonka dostało się w ręce ich wroga,
Seta. Dlatego prawie wszędzie pobudowała sanktuaria twierdząc, że każde z nich jest tym
prawdziwym, że właśnie tu spoczywa jej małżonek”. Poza tym dowiedzieliśmy się z Gajuszem,
że Izyda była siostrą Ozyrysa i że mieli jeszcze jedną siostrę imieniem Neftys. Ozyrys kochał
także ją. Pomogła ona Izydzie odnaleźć ciało Ozyrysa, którego zabił Set, pozbierać jego części
rozrzucone po świecie, poskładać je i z pomocą Nut, bogini nieba, oraz boga Re przywrócić
Ozyrysa do życia. Spytałam wówczas Chajremona, dlaczego nadal pokazuje się groby Ozyrysa,
jeśli został wskrzeszony. Moje pytanie, naiwnie logiczne pytanie dziecka, wcale go nie zdziwiło.
Odparł, że bogowie nie muszą znajdować się w jednym miejscu tak jak ludzie, że mogą być
jednocześnie martwi i żywi. Co roku tajemnica ta powtarza się. Kiedy przychodzi czas, Ozyrys
naprawdę umiera. Wówczas Egipcjanie opłakują go w prawie wszystkich świątyniach nad
brzegami Nilu. Potem Izyda i Neftys odnajdują jego ciało i Ozyrys powraca do życia. I wszyscy
się radują. Wszystko to odbywa się w świecie bogów. To, co widzimy z tego na ziemi, jest tylko
odbiciem tych wydarzeń.
Niezupełnie pojęłam wyjaśnienia Chajremona i wkrótce jego słowa wyleciały mi z
pamięci: powtórzył mi je wiele lat później podczas naszych rozmów w Rzymie. To, co
zrozumiałam dawniej na wyspie File, pogłębiło jeszcze tajemnicę, która, jak przeczuwałam,
otacza Izydę. Zrozumiałam, że bogini ta istniała naprawdę, była kobietą z krwi i kości jak moja
matka i że istnieje nadal, ale gdzie indziej, że docierają do niej nasze modły. Nie wydawało mi
się to niemożliwe. Miałam tylko niejasne wrażenie, że pewne istoty nigdy nie umierają. Co
jednak wiedziałam o śmierci, o której tak często słyszałam wokół siebie? W ogrodzie naszego
domu na Palatynie znajdowałam czasem ptaki, które mogłam wziąć do ręki, dotknąć ich, a one
nie odlatywały. Leżały nieruchomo na ziemi i były zimne. Niania mówiła, że są martwe.
Zrozumiałam, że nigdy już nie zobaczę, jak odlatują, kryją się w listowiu. Byłam wtedy smutna
aż do łez. I oto w świątyni Izydy dowiedziałam się, że śmierć nie zawsze jest ostateczna. Co o
tym myśleć? Były to bardzo trudne problemy dla małej dziewczynki i nie zastanawiałam się nad
nimi długo. Może zresztą później słuchając, jak Chajremon opowiada dzieje Izydy i Ozyrysa,
wyobrażałam sobie, że o tym wszystkim myślałam? Może w owych czasach była to dla mnie
tylko piękna baśń? Jednak nie jestem o tym do końca przekonana. Widok egipskich zabytków,
poczucie długiej przeszłości, inskrypcje, których sens wyjaśniał nam Chajremon, a które mówiły
o zdobywczych królach, wszystko to jakoś przygotowywało mnie do zrozumienia upływu czasu.
Najczęściej co prawda zadowalałam się teraźniejszością, która była bardzo przyjemna.
Jednak wszystko to niebawem miało ulec zmianie.
* * *
Ledwo wyjechaliśmy z Egiptu i powrócili do Syrii, ojciec zachorował. Przestał
wykonywać swoje zwykłe obowiązki, nie udzielał żadnej audiencji, nie sprawował funkcji
sądowych. Mieszkańcy miast zanosili do bogów modły, by powrócił do zdrowia. Ja nie
opuszczałam go ani na chwilę. W pewnym momencie zdawało się, że odzyskuje siły, ale trwało
to zaledwie parę dni. Byłam przy nim, gdy choroba powróciła z nową mocą. Byłam przy jego
ostatnich chwilach. Słyszałam, jak mówił, że go otruto. Wymienił winowajców. Jego zdaniem
byli to Plancyna i Pizon. Potem umarł.
Nikt z otoczenia nie wątpił, że padł ofiarą machinacji swoich wrogów. Dom drobiazgowo
przeszukano i na własne, dziecinne oczy, zobaczyłam, co znaleziono: parę ołowianych płyt z
zapisanymi na nich słowami, których nikt nie chciał mi przeczytać, kawałki kości, popioły.
Służba najpierw mnie wyprowadziła, a potem najstaranniej jak można zebrała wszystkie szczątki
i gdzieś wyniosła.
Podczas choroby ojca przenieśliśmy się z nim do Antiochii, do gaju Dafne na jej
przedmieściu. Jednak pogrzeb Germanika odbył się na placu publicznym w samej Antiochii.
Pierwszy raz uczestniczyłam w ceremonii żałobnej. Do tej pory oszczędzono mi takiego
widowiska, albo nie odbywało się nigdzie w pobliżu. Kiedy ciało ojca złożono na stosie, my,
dzieci, stałyśmy obok matki. Brakowało tylko Liwilli, która była za mała. Gajusz przytulił mnie
do siebie, a ja trzymałam Druzyllę za rękę. Straszliwe wspomnienie tego dnia do dziś mnie
prześladuje. Na placu zebrał się ogromny tłum i miałam wrażenie, że się duszę, że mnie
pochłonie. Tłum był tak milczący, że słyszało się trzaskanie polan, gdy je ogarnęły płomienie.
Potem poczułam odór. Odór perfum, kadzidła i wonności rozsypanych na polanach. Ale nie mógł
zagłuszyć innego odoru, coraz silniejszego zapachu palącego się ciała. Oddychałam z coraz
większym trudem. Trzeba było mnie wyprowadzić. Ogień zamieniał ciało w nieruchomy popiół.
Po paru dniach wyruszyliśmy w drogę do Rzymu, gdzie
- jak się dowiedziałam od matki - prochy ojca miały zostać złożone do grobowca
wzniesionego swego czasu dla Augusta. Grobowiec ten widziałam niegdyś na Polu Marsowym.
Podróż się przeciągała. Zaczęła się pora roku, gdy burze i wichry opóźniają żeglugę i sprawiają,
że staje się niebezpieczna. Płynęliśmy od wyspy do wyspy. Pewnego dnia spostrzegliśmy
zmierzające ku nam okręty wojenne. Powiedziano mi, że to okręty Pizona. Czy nas zaatakują?
Przez chwilę wydawało się, że tak. Potem oddaliły się, a my ruszyliśmy dalej.
Wreszcie po długiej morskiej podróży i wielu postojach dostrzegliśmy brzegi Italii, a
następnego dnia wpłynęliśmy do portu w Brundyzjum. Znowu musiałam zmierzyć się z tłumem.
Wszędzie było mnóstwo ludzi, zarówno mężczyzn, jak kobiet, stali nie tylko na wybrzeżu, ale
także na dachach domów, na murach starego miasta. Ten tłum też był milczący. Czekał. Potem,
kiedy zobaczył, że schodzimy na ląd, z matką otwierającą pochód i trzymającą w ramionach urnę
z popiołami, podniósł się przeciągły jęk, nie kończący się krzyk rozpaczy, który czasem odzywa
się we mnie jeszcze dalekim echem.
Nie był to jednak koniec wędrówki. Musieliśmy dotrzeć do Rzymu, co było prawdziwym
koszmarem, który matka skróciła nam, dzieciom, oddając nas pod opiekę żołnierzom. Wsadzono
nas do pojazdów, oszczędzono nam więc długiego marszu, który ona musiała odbyć, pokonując
milę za milą, w eskorcie żołnierzy wysłanych przez Tyberiusza na spotkanie prochów.
Nasza matka odznaczała się nieugiętym charakterem i energią. Dzisiaj mogę to ocenić
lepiej niż wtedy. Marsz w owym długim pochodzie żałobnym przez Italię, gdy szła aż do kresu
sił, raz po raz powracając myślą do twarzy człowieka, którego szczątkom towarzyszyliśmy, gdy
wspominała, kim dla nas był, zanim wszystko zginęło w zmęczeniu, mgle i zapomnieniu, to
straszliwe doświadczenie miałam przeżyć ja także dwadzieścia lat później, gdy Gajusz zmusił
mnie do przywiezienia prochów Lepidusa z Germanii do Rzymu. Jestem przekonana, że myśl o
tej torturze podsunęło mu wspomnienie naszej matki towarzyszącej prochom Germanika z
Brundyzjum do Rzymu. Ale ona nie musiała przez wiele dni dźwigać ciężkiej urny, bo już
drugiego dnia oddano ją żołnierzom i oficerom, którzy przynajmniej mogli się przy niej
zmieniać. Taki był Gajusz, w tak wymyślny sposób potrafił kazać nam cierpieć, do męki ciała
dodając cierpienie duchowe, które może poznał w owych styczniowych dniach, gdy niesiono do
grobu Germanika. Ale miał przecież wtedy zaledwie osiem lat! Co mógł czuć? Czy rana była aż
tak głęboka?
Po zakończeniu obrzędu pogrzebowego, w którym Tybe-riusz nie chciał wziąć udziału,
wróciliśmy do naszego domu na Palatynie. Odnalazłam moją drogą Izydę. Ale cóż mogła dla nas
zrobić?
Zima skończyła się i gdy wraz z pierwszymi promieniami wiosennego słońca pojawiły się
ptaki, zastanawiałam się, czy niektóre z nich nie leżały gdzieś martwe pod liśćmi, a potem nie
zmartwychwstały. Gdzie były w zimowe dni? Czy powracają ze świata martwych wraz z wiosną?
W głębi duszy wiedziałam, że są to złudzenia, że chcę się łudzić, ponieważ ogromnie się boję, że
śmierć, ta prawdziwa, nie pozostawia żadnej nadziei na powrót. Nie wierzyłam już tak bardzo w
odrodzenie Ozyrysa.
W naszym domu częściej niż dawniej panowała cisza. Teraz, kiedy zabrakło ojca i co
rano nie przychodzili klienci, by mu złożyć uszanowanie, wydawałby mi się straszliwie smutny i
pusty, gdyby matka bardzo często nie przyjmowała innych gości, z którymi odbywała długie
rozmowy. Znałam większość z nich. Należeli do przyjaciół ojca, związanych z nim od
niepamiętnych czasów. Niektórzy byli obecni przy jego śmierci, w Syrii, i przyrzekli, że go
pomszczą. Wszyscy bowiem, podobnie jak sam Germanik, byli przekonani, że go otruto, a
winnym mógł być tylko Pizon. Niektórzy dodawali szeptem, że w istocie śmierci Germanika
pragnął Tyberiusz, ale tego nie można było mówić głośno. Ludzie ci mieli publicznie wystąpić z
oskarżeniem o zbrodnię, zażądać, by senat ukarał winowajcę, Pizona, który był jej wykonawcą.
Właśnie o procesie, który zamierzali wytoczyć, rozmawiali z matką. Zachęcała ich do tego,
podawała im najdrobniejsze szczegóły wydarzeń, jakie nastąpiły w ostatnich miesiącach.
Oskarżyciele czerpali z nich argumenty niezbędne do poparcia swej sprawy.
Jak można przypuszczać, byłam za mała, by zrozumieć, co się wokół mnie mówi. Stało
się to możliwe dopiero znacznie później. Czułam jednak, że wszyscy ci ludzie są nam przyjaźni.
Dzięki nim matka, moi bracia i ja byliśmy mniej samotni.
Dzisiaj często zdarza mi się zastanawiać, czy oskarżyciele Pizona mieli rację, czy
Germanika otruto, a jeśli tak, czy prawdziwym sprawcą był istotnie Tyberiusz. Nie ulegało
żadnej wątpliwości, że Pizon był niezwykle wrogo nastawiony do mego ojca. Zrobił wszystko,
by podkopać jego pozycję, pokrzyżować poczynania, rozdzielić go z żołnierzami i wszędzie
zajmować zwolnione przez niego miejsce. Ale czy można przypuszczać, że działał na rozkaz
władcy? Wszyscy wiedzieli, że jest z natury brutalny, autorytarny, zazdrosny o władzę, niezbyt
wykształcony, słowem, że jest całkowitym przeciwieństwem Germanika. Wszyscy wiedzieli
również, że w Atenach zachowywał się jak prostacki żołnierz, jak zwycięzca, starający się na
wszystkie sposoby upokorzyć Ateńczyków. Czy wykonywał jakieś tajne instrukcje? Czy może
szedł tylko za głosem najgorszych cech swego charakteru? Czy zachowywałby się tak
ostentacyjnie wrogo wobec Germanika, gdyby Tyberiusz nakazał mu szpiegować go i zdradzić?
Oczywiście nie jest to argument decydujący. Można wyobrazić sobie podstęp, który polegałby
właśnie na zasugerowaniu rozumowania, jakie przed chwilą przedstawiłam. Czy tak silnie
manifestowana wrogość nie miała ukrywać najgorszych zamiarów?
Poza tym przyszło mi do głowy, że gdyby Pizon chciał zamordować mego ojca, nie
zaatakowałby go już na początku w taki sposób, by odciąć sobie wszelki dostęp do jego
otoczenia. Ale to również nie było decydujące. Mogło jedynie świadczyć o niezręczności lub
głupocie człowieka, który czując za sobą poparcie cesarza nie potrafił zrezygnować z
promowania swej osoby, nawet jeśli mogło to podważyć sukces jego misji. Nie wykluczone też,
że mimo wszystko mógł ją wykonać, że znalazł
- lub że mu podsunięto - jakiś pośredni sposób zniszczenia wroga.
Nie ulega wątpliwości, że Germanikowi ktoś chciał zaszkodzić, a nawet
najprawdopodobniej go zabić. Ohydne szczątki, które widziałam, ludzkie kości ukryte w naszym
domu, ołowiane tablice adresowane do bóstw Piekieł nie pozostawiały co do tego żadnej
wątpliwości. Najpewniej ktoś chciał „rzucić urok” na Germanika. Wiem, że to by nie
wystarczyło i zabiegi takie rzadko (jeśli w ogóle!) są skuteczne, że mój ojciec nie padł ofiarą
czarów. Niewątpliwie użyto pewniejszych sposobów. Nawet na odległość, nie dopuszczony do
konfidencji z nami, Pizon mógł posłużyć się agentami, a ci mogli przekupić kogoś z naszej
służby. Wiedziałam aż nadto dobrze, że wszystko to było możliwe. Ale zadawałam sobie pytanie,
dlaczego - jeśli już ktoś posłużył się trucizną - dodano jeszcze cały ten sztafaż z czarną magią,
którą rzymski prokonsul musiał przecież mieć w pogardzie? I wtedy moje podejrzenia zwracały
Agryppina Młodsza — córka Germanika i Agryppiny Starszej przedstawia swoją wersję wydarzeń za rządów Tyberiusza, Kaliguli, Klaudiusza i Nerona, nieco inną od znanej nam dotychczas. Walka o władzę w czasach Cesarstwa Rzymskiego była brutalna. Agryppina w niej uczestniczyła, gotowa, tak jak inni, bez skrupułów osiągnąć zamierzony cel. Gdy przepowiedziano jej, że jeśli doprowadzi Nerona do władzy, zostanie przez niego zamordowana, nie poniechała starań, choć miała niewielką nadzieję, że los się nie dopełni. Wierzyła w boskie przeznaczenie rodu, z którego się wywodziła. Pierre Grimal należy do wybitnych znawców historii Rzymu. W naszym kraju znany jest przede wszystkim ze wznawianego parokrotnie Słownika mitologii greckiej i rzymskiej.
Pierre Grimal AGRYPPINA CZYLI ŻĄDZA WŁADZY Przełożyła BARBARA JANICKA
Tej, która podpowiedziała mi napisanie książki
WSTĘP Jak wiemy od Tacyta, Agryppina Młodsza, matka Nerona, pozostawiła po sobie Pamiętniki. Pamiętniki te dawno już zaginęły. Ich tytuł stał się jednak dla autora pretekstem, by przywołać do życia jedną z najważniejszych postaci historii Rzymu w okresie tak interesującym, jak czasy Tyberiusza i Nerona. Wszystkie przytoczone fakty są prawdziwe i można by podać, skąd je zaczerpnięto. Wiemy o nich od Tacyta, Swetoniusza, Diona Kasjusza i innych autorów oraz z różnych dokumentów epigraficznych. Gdzieniegdzie dodano drobne szczegóły, które mają przybliżyć rzeczywistość owych czasów. Należą do nich na przykład sowa, obecna przy pewnej nocnej rozmowie, a także widz, który usiadł w Cyrku obok Agryppiny. Ale słowa włożone w usta Seneki pochodzą z jego dzieł. Należą do jego przemyśleń. Dzisiaj wieczorem, pod koniec trzeciego dnia Igrzysk Pala-tyńskich zaczynam pisać historię moją i mojej rodziny, i przed oczami stają mi wstrząsające sceny. Brytanik nie żyje. Zmarł dziś wieczorem podczas uczty wydanej na zakończenie Igrzysk. Siedział wraz z innymi młodzieńcami i kobietami tuż obok mnie. Poprosił o coś do picia. Nie wiem dokładnie, co zaszło. Podniósł puchar do ust, a potem go odsunął. Jakiś nowy sługa, którego nigdy dotąd nie widziałam, podbiegł z dzbanem, nalał mu wody i Brytanik zaczął pić. Jego ciało natychmiast zesztywniało. Wydawało mi się, że chce wstać, ale nie zdołał. Opadł bezsilnie na krzesło, już nieprzytomny. Zaczęto się wokół niego krzątać. Spojrzenie Nerona, bardziej wymowne niż rozkaz, zatrzymało wszystkich na miejscach. Dwaj słudzy Brytanika podeszli i po przyzwalającym geście władcy wynieśli martwe już ciało. Nikt nie ośmielił się odezwać. Na koniec Neron przerwał ciszę i przypomniał, że jego brat* cierpi na ataki epilepsji, podczas których mdleje podobnie jak teraz, ale wkrótce przyjdzie do siebie. [Brytanik był przyrodnim bratem Nerona (przyp. red.).] Ta sama choroba - dodał - nie przeszkodziła jego ojcu, Klaudiuszowi, dożyć dość podeszłego wieku. Jego spojrzenie zatrzymało się przez moment na mnie, i zrozumiałam. Wiedziałam, że Brytanik nie żyje. Neron nigdy nie uważał mnie za głupią. I ostrzegał mnie. Aluzja do śmierci Klaudiusza była oczywista. Brytanik też został otruty. Skoro ja zabiłam jego ojca, to czy Neron nie miał prawa zgładzić syna? Chodziło o to samo: o zdobycie lub zachowanie władzy, owej wszechwładzy, należącej przedtem do Klaudiusza a teraz do Nerona. O władzę tę ja, jego matka, której ją zawdzięczał, mogłam z nim konkurować. Uczta dobiegła końca, jakby nic się nie wydarzyło. Nie chciałam, by poznano, że zrozumiałam, ale możliwe, że zdradził mnie wyraz twarzy. Niepotrzebnie też spojrzałam na Oktawię, obecną na uczcie jak na małżonkę władcy przystało. Była nieprzenikniona, na jej twarzy nie malowało się żadne uczucie. Ale z pewnością ona także zrozumiała. Nie uszło to uwagi Nerona. Czyżbym kierując na nią wzrok zdradziła, że boję się o córkę Klaudiusza? Oktawia była zakładniczką. Neron nie zawaha się zabić jej, podobnie jak jej brata. Potem zastanowiłam się, po co miałby popełniać jeszcze jedną zbrodnię. Oktawia nie zagrażała mu. Przeciwnie, dzięki niej był prawowitym cesarzem, synem i zięciem Klaudiusza. Nie, Oktawia znaczyła dla niego zbyt wiele, by ją poświęcić. Chyba że...? Ale nie miałam odwagi zapuszczeć się dalej w te mrożące krew w żyłach kalkulacje. Jednak prawda narzucała się z ogromną mocą, chciałam powiedzieć: chyba że opęta go jakaś namiętność inna aniżeli pasja władzy. Postaram się nad tym czuwać. Ale jak długo będę mogła to robić? Od wielu lat wiedziałam, że zginę z jego ręki. Jakże mogłabym zapomnieć o dniu, gdy Balbillus, syn Trazyllosa, który był równie biegłym
astrologiem jak jego ojciec, ostrzegł mnie, że Neron „będzie rządził i zabije swą matkę”? Bez wahania odparłam mu: „Może mnie zabić, byle tylko panował!” Być może zbliża się chwila, gdy spełni się druga część przepowiedni. W lektyce, którą wróciłam do domu, zadawałam sobie pytanie: czy rzeczywiście jestem tak zrezygnowana, na jaką chciałam wyglądać przed dwudziestu laty? Czy jestem gotowa umrzeć? Czy nie ma innego wyjścia? Może wyroki losu nie są nieuchronne: może tylko nie potrafimy ich interpretować. Może wymigać się można nawet od najoczywistszych pozornie wyroczni. Po przybyciu do domu, gdy służące zakończyły mnóstwo zabiegów towarzyszących zawsze memu udaniu się na spoczynek, postanowiłam zacząć pisać te pamiętniki. Za dużo pamiętam, znam zbyt wiele tajemnic, by pozwolić, aby to wszystko przepadło. Poza tym chcę się wytłumaczyć, podać moją prawdę, oddać sprawiedliwość ludziom, którzy byli blisko mnie, lub których obraz towarzyszył mi przez całe życie, znów usłyszeć ich głos. Wiem, że niektórzy budzili gwałtowną nienawiść i Rzym nie wspomina ich zbyt dobrze. Ale co mnie obchodzi, co myślą inni, ludzie, którzy nie wiedzą, których dusze nigdy nie znały owych gwałtownych namiętności właściwych nam - nam, którym bogowie pozwalają rządzić! Tak upojne doznania warte są ceny śmierci.
KSIĘGA PIERWSZA CZASY MEGO OJCA Tuż przed moim przyjściem na świat moi rodzice znaleźli się w centrum dramatu. Opowiedziała mi o tym matka, gdy miałam dziesięć lat. Tego dnia byłyśmy w naszym domu na Palatynie, położonym tuż obok siedziby cesarza. Jednak patrzyłyśmy nie na nią, lecz na przeciwległy brzeg Tybru, który mój stryj Klaudiusz z uporem nazywał brzegiem etruskim. Pewnego dnia podczas rozmowy prowadzonej daleko od Rzymu, którą zrelacjonuję w swoim czasie, miał mi wyjawić, jaki był tego powód. Matka* była zmęczona, twarz miała ściągniętą. Ona, zwykle tak pełna energii, dzisiaj na wpół leżała na sofie w pokoju położonym w górnej części domu. Jej spojrzenie błądziło po sosnach rosnących na Janikulum i listowiu ogrodów pokrywającym stok wzgórza aż do samej rzeki. Była jeszcze zima, wiosna ledwo się zaczynała. Napływające z zachodu chmury zasłaniały niebo. Ale wiedziałam, że kolor nieba i pogoda nie wystarczyłyby, by pogrążyć moją matkę w wielkim smutku i wprawić ją w posępny nastrój. Czy sprawiły to wieści, które zasłyszałam tego ranka, proces wytoczony w senacie człowiekowi, dobrze nam znanemu, niejakiemu Kordusowi, którego córka miała później zostać jedną z naszych przyjaciółek? [Chodzi o Agryppinę Starszą, żonę Germanika, matkę Nerona (nie mylić z późniejszym cesarzem Rzymu), Druzusa, Gajusza (Kaliguli), Agryppiny (Młodszej), Druzylli i Liwilli. Agryppina Starsza żyła w latach 14 r. p.n.e. - 33 r.n.e. ] Nie wiedziałam właściwie, o co oskarżono Kordusa. Wiedziałam tylko, że senat go skazał. Matka długo milczała, po czym kazała mi się zbliżyć, wzięła mnie za rękę i powiedziała: „Jakże bym chciała, córko, byś nigdy nie musiała przeżywać tego, co ja teraz. Owych dni samotności w pustym domu, pełnym wspomnień! Nie pozostało mi nic prócz nich. Czasem powracają do mnie jak chmary ptaków, które przelatują nad głową i zasłaniają niebo! Jakże pragnęłabym wspominać je z tym, który by je ze mną dzielił. Czy chciałabyś mi pomóc, by przestały mnie dręczyć?” Niezbyt rozumiałam, o czym mówi, ale czułam, że tego dnia przeszłość jest zbyt ciężka, by sama mogła ją udźwignąć. Przytuliłam się więc do niej i wydało mi się, że płynące po niebie chmury zapowiadają nie tyle zimowy śnieg co ożywcze, wiosenne deszcze. „Pamiętasz może - powiedziała - że kiedy bóg August umarł, przebywaliśmy z twoim ojcem w Galii. Powierzono mu dowództwo wszystkich legionów w Galii i Germanii. Dowództwa tego nie sprawował bezpośrednio, a ponieważ nie wiązało się z działaniami wojennymi, mogłam mu towarzyszyć. Była to raczej praca cywilnego administratora niż żołnierza. Chodziło o ustalenie cenzusów majątkowych mieszkańców Galii, no wiesz, o sporządzenie list właścicieli wraz z sumą ich dochodów, żeby ustalić wysokość podatku...” Słuchałam jej teraz jednym uchem. Jakże to, ów bohater, którego laurowy wieniec zdobiący jego głowę podczas triumfu przechowywałam z czcią w pokoju, wspaniały wódz, którego widziałam owego dnia w całej chwale, przez długie miesiące pełnił rolę intendenta? W naszym domu funkcje takie wykonywali wyzwoleńcy. Moja uwaga nieco osłabła, a matka mówiła dalej: „...i wtedy dotarła do nas wiadomość, że August umarł i że w niektórych garnizonach burzą się żołnierze. Było to oczywiście poważne wykroczenie, ba, zbrodnia. Sprzeniewierzyli się złożonej przysiędze. Byłam tym oburzona i
powiedziałam to Germanikowi, który wprawdzie nie przyznał buntownikom racji, lecz rozmawiając ze mną w domu, w kwaterze głównej, do pewnego stopnia ich tłumczył...” Matka umilkła. Jeszcze raz przeżywała tę scenę, słyszała argumenty męża, na jej twarzy pojawiło się nieobecne przed chwilą ożywienie i bardziej zainteresowała mnie i wzruszyła metamorfoza, spowodowana raczej miłością, jaką nigdy nie przestała darzyć mego ojca, aniżeli wypowiedzianymi przez nią słowami. „Niewątpliwie - mówił Germanik - nie zasługują na przebaczenie, ale wielu z nich służy od trzydziestu lat i nic nie pozwala im przypuszczać, że kiedyś odzyskają wolność. Ich jedyną perspektywą jest śmierć podczas kampanii, w obozach, w których - wiesz równie dobrze jak ja - panuje surowa dyscyplina, gdzie nic nie uprzyjemnia życia. August umarł. Był ich wodzem, ich imperatorem. Niektórzy z nich ongiś go znali. Ale od dawna jego imię nie wywierało wrażenia. Nie mogli liczyć, że do nich przyjdzie. Miał przeszło siedemdziesiąt pięć lat. Jednak przecież to z nim byli związani, jemu złożyli przysięgę...” Wszystko to trochę mnie nudziło. Zastanawiałam się w duszy, dlaczego fakt, że kiedyś skierowało się do kogoś pewne słowa, stwarzał więzy, których nic nie mogło zerwać. Nawet śmierć? Ale czyja? Żołnierza czy imperatora! Czy podobnie było w stosunkach między mężczyzną i kobietą? Czy przysięga małżeńska jest równie święta, jak przysięga złożona wodzowi przez legionistę? Wierność, jakiej dochowywała matka pamięci męża kazała mi przypuszczać, że - przynajmniej czasami - może tak być. Z zamyślenia wyrwały mnie jej słowa: „Po śmierci Augusta powiedziano im, że teraz ich imperatorem jest cesarz Tyberiusz. Również i jego znało wielu z nich. Wiedzieli, że dzielnie staje w walce i jest dobrym wodzem. Ale cóż? On także był stary. Miał ponad pięćdziesiąt sześć lat, wiek, w którym od dawna od obywatela nie wymaga się już pełnienia powinności żołnierskich, jakże więc mógłby być dla nich upragnionym towarzyszem broni? Od dawna nie opuszczał Miasta. Ilekroć zapowiadał, że zamierza udać się do armii, rezygnował, gdy nadszedł moment spełnienia tych obietnic. A oni potrzebowali wodza, który umiałby ich wysłuchać i byłby naocznym świadkiem niedoli. Ach, Germanik z pewnością dobrze rozumiał żołnierzy. Zdawał sobie sprawę, że potrafi ich za sobą porwać. Zawdzięczał to zarówno swemu osobistemu prestiżowi, jak pamięci swego ojca, Druzusa, o którym legiony nigdy nie zapomniały. Poza tym miał w sobie coś ze swego dziada Antoniusza, któremu na kilka lat przeznaczenie zgotowało królewski los...” Z tego wszystkiego zrozumiałam tylko, że żołnierze zaproponowali memu ojcu, iż okrzykną go cesarzem, chociaż niezbyt dobrze pojmowałam dlaczego. Matka, porwana falą wspomnień, opowiedziała mi następnie, jakie wyjście z sytuacji, w której się oboje znaleźli, wybrał Germanik. „Jak wiesz, w tych trudnych dniach przebywałam w obozie. Byłam tam z twoim bratem Gajuszem i oczekiwałam twoich narodzin. Miałaś być moim piątym dzieckiem. W takich okolicznościach zazwyczaj zachowuje się wiele środków ostrożności! Czy przebywanie wśród zbuntowanych żołnierzy nie było dla mnie niebezpieczne? Germanik wiedział, że żołnierze są do nas bardzo przywiązani. Szczególną miłością darzyli Gajusza. Byli tak dumni, że jest ubrany jak oni, że przezwali go „Bucikiem”, czyli Kaligulą. Wszystko to napawało mnie otuchą. Jednak Germanik zwrócił mi uwagę, że zawsze może się coś wydarzyć, że mimo iż jest tak popularny, nie wszyscy zapewne darzą go tym samym uczuciem. Przypomniał mi, co się zdarzyło tuż przed jego przybyciem do obozu w Kolonii. Gdy żołnierze zaproponowali, że uczynią go cesarzem, on, znając dobrze Tyberiusza i wiedząc, jak niebezpieczne może to być dla państwa - dwóch cesarzy jednocześnie to groźba wojny domowej - udał, że chce popełnić samobójstwo, bo woli śmierć od samej myśli o zdradzie. Dobył miecza, ale bez oporu pozwolił, by otaczający go przyjaciele chwycili go za ramię. Większość stojących obok żołnierzy dała mu aplauz. Jednak jeden z nich
ośmielił się zbliżyć do Germanika i podać obnażony miecz mówiąc, że jest „ostrzejszy niż jego własny”. Opowiadając o tym zdarzeniu Germanik dodał zdanie, które mnie uderzyło i którego prawdziwość zrozumiałam z biegiem lat. „Wojsko - powiedział - tylko wtedy ma duszę, gdy mu się ją narzuci. Właśnie do tego służy dyscyplina. W okresie rebelii, gdy rygor pęka, wszystko jest możliwe”. „Widzisz - rzekła matka - trzeba było zachować ostrożność, i ona właśnie posłużyła mu za pretekst, by doprowadzić dramat do rozwiązania, jakiego pragnął - i jakie było dobre. Pozornie większość oddziałów wróciła do swych obowiązków. Jednak Germanik postanowił udać, że podejrzewa, iż może to być spokój nietrwały, więc lepiej będzie wysłać w bezpieczne miejsce mnie, Gajusza i ciebie, jeszcze nienarodzoną! Wszystko to świetnie obmyślił. Kilka pojazdów miało zabrać mnie, Gajusza oraz żony i dzieci innych wyższych oficerów z jego sztabu. Ponieważ nie wiedziałam, że to tylko komedia, możesz sobie wyobrazić, jak protestowałam. Znasz mnie, i wiesz, jak bardzo nienawidzę nie tylko wszelkiego tchórzostwa, lecz nawet jego pozorów. Byłam szczera, co pozwoliło nam dobrze odegrać tę scenę, bo ja błagałam Germanika, by mnie nie odsyłał, a on mnie przekonywał czułymi argumentami. Naturalnie spór zaczął z wolna przyciągać widzów. Gdy wreszcie ustąpiłam i sznur pojazdów ruszył z centralnego placu obozu kierując się w stronę głównej bramy, towarzyszył mu tłum żołnierzy. Wszystko to było aż nadto patetyczne. Rozpuszczono pogłoski, że jedziemy schronić się do Trewirów, wiesz, owego tak nam wiernego galijskiego ludu. Na myśl, że będziemy bezpieczniejsi u Galów niż w obozie legionów, żołnierze obruszyli się, zmartwili i rozgniewali. Chcieli zatrzymać pojazdy. Twój ojciec skorzystał z okazji, by wygłosić do nich bardzo zręczną przemowę, w której tu i ówdzie rozpoznałam echo mów wygłaszanych ongiś przez sławnych oratorów. Wynikało z niej, że ja nie zostanę w obozie. Byłam w zaawansowanej ciąży - wkrótce ty miałaś przyjść na świat. Dlaczego jednak ci, którzy starają się mnie zatrzymać, nie mieliby w najoczywistszy sposób udowodnić, że powrócili do swych obowiązków? Mogą to uczynić zabijając sprawców buntu! Oto - zakończyła matka - w jakich okolicznościach przyszłaś, córko, na świat. Pośród niebezpieczeństw i niczym bohaterka jakiejś tragedii”. Słuchałam wszystkiego z pewnym znudzeniem jak opowieści o odległych rzeczach, w których nie wiedzieć czemu lubują się dorośli, darzą je zainteresowaniem, które na próżno pragną zaszczepić w młodych słuchaczach. Zapamiętałam wszakże, że zanim jeszcze zaczęłam żyć, przeznaczenie uczyniło mnie bohaterką tragedii. Oczywiście królową. Poza królowymi w tragediach są tylko piastunki i powiernice. Nie mogłam należeć do żadnej z tych kategorii. Moim przeznaczeniem było zatem zostać władczynią. Gdy zapadł wieczór, nad Janikulum pojawił się jaśniejszy blask towarzyszący zachodowi słońca. Matka usnęła i siedziałam w samotności rozmyślając i starając się przypomnieć sobie, o czym mówiła. Nie byłam pewna, czy wszystko zrozumiałam. Oczywiście mogłam powtórzyć jej słowa, zapadły mi w pamięć i słyszę je jeszcze dzisiaj, po trzydziestu latach! Jednak nie bardzo pojęłam ich sens. Uświadomiłam sobie wszak dwie lub trzy sprawy. Przede wszystkim doniosłosłą rolę żołnierzy w życiu państwa, ich władzę tworzenia lub obalania cesarzy w zależności od tego, kogo darzą sympatią. Zrozumiałam także, że władza ta opiera się na przyznanym im prawie zabijania. Potem moje myśli zatrzymały się na osobie ojca, którego mglisty, lecz wspaniały obraz przetrwał w mej pamięci! Obraz triumfatora na rydwanie wiozącym go na Kapitol, by podziękować za zwycięstwo Najlepszemu, Największemu Jowiszowi. Ja także siedziałam w tym rydwanie wraz z trzema starszymi braćmi i maleńką, niespełna półroczną Druzyllą. Byłam bardzo dumna, że jestem od niej starsza. Miałam dwa i pół roku! Triumf mego ojca. Jeszcze jedno wspaniałe wspomnienie, jakie wieczorem przed
zaśnięciem lubiłam przywoływać ze wszystkimi szczegółami, które mogłam sobie przypomnieć: okrzyki tłumu, kroki żołnierzy na kamiennych płytach Via Sacra, germańscy jeńcy idący przed orszakiem zwycięzców i namalowane na wielkich tablicach obrazy przedstawiające kraje podbite przez nasze legiony, góry, rzeki, kraj, w którym się urodziłam i który zdawał mi się legendą. No i był sam Germanik, wysoki, wspaniały, górujący nad wszystkim. Tak niewiele, tak krótko go znałam! Pokój był teraz pogrążony w ciemnościach. Matka milczała, ale jej wargi się poruszały. O czym myślała? O swej przeszłości? O czekającej ją przyszłości, która - jak zrozumiałam - napawała ją lękiem? W ostatnich blaskach dnia mogłam jeszcze dostrzec na ścianach pokoju obrazy, które - jak wiedziałam - polecił na nich namalować mój ojciec zanim jeszcze poznał Egipt, do którego zdążył pojechać w ostatnim roku życia. Były na nich dziwne postacie, których się trochę bałam. Od sługi o imieniu Psamutis, którego przywiozła stamtąd moja matka, usłyszałam. jak się nazywają i różne dziwne rzeczy na ich temat. „Widzisz - spytał Psamutis - ową boginię z półksiężycem na głowie, w długiej, białej sukni i błękitnym płaszczu? To królowa Izyda. Wskrzesiła swego męża Ozyrysa, którego zabito...” Myślałam o Tej, mającej moc przywracania zmarłych do życia i zastanawiałam się, czy moja matka nigdy nie starała się uwierzyć, że łaska Izydy zwróci jej kiedyś człowieka, którego straciła? * * * Matka nie lubiła Germanii. Było tam dla niej za mało światła, słońca, wesołości. Nigdy nie zapomniała, że urodziła się w Atenach podczas długiej podróży jej ojca, Agryppy, którego wysłano, by przywrócił władzę Rzymu. Ona także była córką władcy, wprawdzie niekoronowanego, ale posiadającego nad tą częścią świata władzę równie absolutną jak dwadzieścia lat przedtem Antoniusz. I oto poślubiła właśnie wnuka Antoniusza. Na próżno uczono ją, że nie wymawia się imienia tego człowieka, a jeżeli, to tylko szeptem. Nikt na Palatynie nie mógł przestać o nim myśleć. Nawet jeśli ona nie mówiła o Antoniuszu, mój brat Gajusz odmieniał jego imię przez wszystkie przypadki. Gdy odbyłam ową pamiętną rozmowę z matką, która opowiedziała mi, wśród jakich dramatycznych okoliczności przyszłam na świat, Gajusz miał dopiero trzynaście lat i bez skrępowania paplał o wszystkim, co mu ślina na język przyniosła. Przede wszystkim o sprawach zakazanych. Właśnie od niego dowiedziałam się o historii naszego przodka Antoniusza. Lubił brać mnie na bok i opowiadać o sprawach, które mnie przerażały a zarazem fascynowały. „Sądzisz, że nasi rodzice i dziadkowie zawsze byli równie rozsądni i cnotliwi, jakimi pragnęliby nas widzieć? Obłudnicy! Czy wiesz, że stara Liwia, która tak pięknie, ze łzami w głosie mówi o swoim mężu, bogu Auguście, została przez niego porwana, poślubiła go z musu, a ich małżeństwo nie należało do najlepszych? Żeby go przy sobie zatrzymać, podsuwała mu służące i różne młódki. Ona sama natomiast, ale cyt! To już są tajemnice państwowe”. Potem ledwo dosłyszalnym głosem szepnął mi na ucho: „A jeśli już mowa o tajemnicach państwowych, czy wiesz, kto był prawdziwym ojcem naszej matki? Nie? A więc spłodził ją sam August ze swą córką Julią”. I dodał, jakby owe kłamstwa sprawiały mu przyjemność: „Jesteśmy owocem kazirodztwa. Nosimy w sobie zło. Nic nie może tego zmazać. Jesteśmy nieczyści. Nieczyści!” I nagle dodał: „Tylko głupcy się tym przejmują. Czy sądzisz, że bogowie nie sypiają ze swymi córkami?” I wymienił długą ich listę. Zapamiętałam z niej tylko Tyestesa, bo byl bohaterem tragedii, a ja uwielbiałam tragedie. Na koniec rzucił: „I nie zapomnij, Agryppino, że Jowisz poślubił swoją siostrę Junonę...” Po czym zaczął tańczyć podśpiewując: „Kto chce zostać
bogiem, żeby sypiać ze swą siostrą?” Oczywiście nie brałam tego wszystkiego specjalnie na serio, i na pewno nie do końca słowa Gajusza rozumiałam, ale powoli zaczęłam nabierać przekonania, że nasza rodzina nie należy do tego samego gatunku co reszta ludzi. Czyż August nie był bogiem? A czy dla bogów Dobro i Zło są tym samym co dla nas? Dla nas? Nie; dla innych! Czułam, że płynie we mnie krew Augusta, okrzykniętego Nieśmiertelnym, którą przekazała mi jego córka a moja babka Julia, podobnie jak moja druga babka, Antonia, przekazała mi krew Antoniusza, którego Egipcjanie czcili jako boga. Rewelacje Gajusza nie ograniczyły się do tego. Mówił mi również o Julii, jej trybie życia, kochankach. Bez przerwy opowiadał też o Kleopatrze, o sposobie, w jaki popełniła samobójstwo. Wiedział o tym więcej niż ktokolwiek, przede wszystkim o wiele więcej niż ja, bo aluzje, jakie niegdyś czyniła do przeszłości moja matka, zawsze były zawoalowane. Gdy po triumfie urządzonym Germanikowi po powrocie do kraju, Tyberiusz wysłał go do prowincji zamorskich, matka ucieszyła się, że odwiedzi kraj swego dzieciństwa. Zwłaszcza, że Germanik miał tam równie wielkie pełnomocnictwa jak ongiś Agryppa. Przynajmniej tak myślała. Cesarz oświadczył Ojcom Ojczyzny*, że tylko mądrość Germanika może przywrócić spokój w tym regionie. Naturalnie nikt nie zaprzeczył i Germanik pojechał na Wschód, a my razem z nim. Pamiętam tę nie kończącą się podróż. Matka znów była brzemienna. [Tytuł przysługujący senatorom (przyp. red.).] Byłam wystarczająco duża, by widzieć, że źle znosi wstrząsy pojazdu na złych drogach i wcale nie lepiej podróż morską, gdy po długiej drodze na lądzie wsiadaliśmy na okręt floty wojennej. Wyruszyliśmy zimą i odtąd wiem, że to najgorszy sezon dla morskich podróży. Matka bardzo źle to znosiła. Przebywałam z nią tyle, ile mogłam. Mówiła, że ze mną jest jej raźniej. Widziałam także, że lubi honory, jakie jej oddawano na lądzie i na morzu, co nie przeszkadzało, że czasem ogromnie cierpiała. Ojciec, bardzo zajęty, nawet podczas morskich podróży, nieustannie otrzymywał pocztę przywożoną przez szybkie statki lub specjalnych kurierów, i musiał niezwłocznie dyktować odpowiedzi, przygotowywać, jak to nazywał, kroki, jakie będzie musiał tu i ówdzie podjąć zaraz po przyjeździe, mógł więc tylko z rzadka do niej zajrzeć, by zobaczyć jak znosi wszystkie niewygody, a potem rzuciwszy jej kilka słów otuchy znikał całkowicie pochłonięty swymi obowiązkami. Natomiast Gajusza wszędzie było pełno, we wszystko wsadzał nos i zdobył wielką popularność wśród żołnierzy z eskorty. Zadawane przez niego pytania niekiedy wywoływały ich uśmiech, ale udzielali mu wyczerpujących odpowiedzi, których wysłuchiwał z największą powagą i które zapamiętywał w najmniejszych szczegółach. Miał sześć lat, dokładnie dwa razy tyle co ja. Wydawał mi się już bardzo dorosły. Sam był o tym najgłębiej przekonany i mądrzył się na każdy temat. Objaśniał mi otaczającą rzeczywistość i teraz, po wielu latach, widzę, jak wielki wywarł na mnie wpływ. Największy sukces odniósł w dniu, gdy oprowadzał mnie po Nikopolis, Mieście Zwycięstwa, pod którym doszło do bitwy między Augustem i Antoniuszem. Powtórzył mi jeszcze raz, że nasz pradziad August i dziad Agryppa stawali na głowie, by zniszczyć naszego drugiego pradziada. Wydawało mu się to przekomiczne. Nagle zaczynał płakać i krzyczeć, po czym przestawał i mówił do mnie półgłosem: „Widzisz, to był Antoniusz!” i zaraz wybuchał śmiechem. Tym razem chodziło o Augusta i Agryppę! Komedia ta ogromnie mi się podobała, a jednocześnie przejmowała mnie pewnym lękiem. Mówiłam do siebie, że każda rzecz jest albo smutna albo wesoła, że nie może być zarazem źródłem smutku i radości. Tu, na brzegu Zatoki Akcjum, obok trofeów wzniesionych przez Augusta dla uczczenia klęski tego, który - jak powiedziała mi matka - był mężem Oktawii, jego ukochanej siostry, nie wiedziałam już, co o tym myśleć. Jeśli kogoś kochamy, jak możemy chcieć wyrządzić mu krzywdę? Kochałam matkę
ponad wszystko na świecie. Pragnęłam, by nigdy nie spotkało jej nic złego. Myśl, że może cierpieć, była nie do zniesienia. Wiedziała o tym i starała się uśmiechać, uśmiechać do mnie, nawet gdy ból nagle zapierał jej dech w piersi. Zwłaszcza wtedy - abym nie zdawała sobie sprawy z tego, co się z nią dzieje. Wydawało się, że mimo zmęczenia odżyła, gdy dotarliśmy do Aten. Był to rzeczywiście wjazd triumfalny i godny tego miasta, o którym zawsze słyszałam, że nie ma sobie równego. Chętnie w to wierzyłam, bo było miastem mojej matki. Myślałam naiwnie, że ojciec ukaże się Ateńczykom w całej wspaniałości, w eskorcie żołnierzy. Tymczasem wystąpił w todze i nakazał, by towarzyszył mu tylko jeden liktor. My szliśmy za nim pieszo. Podobno Rzymianin, który przybywa do sojuszniczego miasta pojazdem, a nawet w lektyce, daje dowód nieznośnej pychy. Upokarza to jego mieszkańców. Gdyby ode mnie zależało, nie wahałabym się upokorzyć Ateńczyków, jeśli mogłoby to oszczędzić mojej matce długiego marszu przez wąskie i kręte ulice. Natomiast Gajusz przez całą drogę zachowywał nieprzeniknioną powagę, a jednocześnie rzucał na prawo i lewo spojrzenia świadczące, jak bardzo jest wszystkiego ciekaw. Widziałam, jak schyla głowę, gdy przechodziliśmy pod wzniesionymi na tę okazję lukami. Umieszczone na nich napisy oczywiście nic mi nie mówiły. Gajusz chciał, by myślano, że on może je odczytać i zrozumieć, co ostatecznie było możliwe. W rzeczywistości mało mnie to wszystko obchodziło. Jeden z pary nowych sandałów włożonych na tę okazję otarł mi nogę. Każdy krok sprawiał ból. Ale wiedziałam, że nie mogę marudzić i płakać, bo to wstyd. Chodziło nie tylko o mój honor Rzymianki, ale o honor Rzymu. Już jako trzyletnia dziewczynka wiedziałam, że nie płacze się w obecności Greków! Gdy przybyliśmy przed dom, w którym mieliśmy zamieszkać podczas pobytu w mieście, oczekiwała na nas delegacja urzędników. Zobaczyłam grupę poważnych osób, które jak na komendę skłoniły się przed ojcem, co upodobniło je do ptaków dziobiących pokarm i wzbudziło moją sympatię. Bardzo lubiłam ptaki, zwłaszcza gołębie, których wielkie stada prze-fruwały nad Palatynem. Siadały na platanach, drzewach laurowych, cyprysach i sosnach w sąsiednich ogrodach, także w ogrodach otaczających świątynie. Najpierw nic się nie działo, a potem odnosiło się wrażenie, że listowie nagle rozstępuje się z głośnym szumem skrzydeł i na ziemię przede mną spadał gołąb. Spokojnym ruchem rzucałam mu garść pszenicy. Wiedziałam już, że jeśli zrobię to zbyt gwałtownie, spłoszę go, chociaż wszystkie gołębie mnie znały i nie bały się mnie, ale pod warunkiem, że przestrzegałam naszych umów. Czy mężczyznom, których tutaj widziałam, również rzuci się nieco pokarmu? Germanik krótko zwrócił się do nich w słowach, których nie dosłyszałam i każdy z nich odpowiedział mu nader długą przemową, naszpikowaną jakimiś nazwami, absolutnie mi nie znanymi. Wówczas jeszcze nie rozumiałam dobrze języka greckiego, mimo że byłam z nim osłuchana, bo mówiła w nim do mnie moja piastunka, która była Greczynką. Natomiast Gajusz był zachwycony. Na moje pytanie, co powiedzieli ludzie, odrzekł wymijająco i z wyższością: „Och, to co zwykle, zawsze mówią to samo”. Jeśli dobrze zrozumiałam, przypomnieli oni, iż cały świat zawdzięcza im wolność, a poza tym że bogowie darzą ich tak wielką miłością, że w ich ziemi ukryli najpiękniejsze marmury świata oraz że ich miasto znajduje się w takiej samej odległości od wszystkich najdalszych punktów na ziemi. Oczywiście nie zrozumiałam znaczenia tej zalety. Powiedziałam to Gajuszowi, a ten odparł: „Jesteś na to za mała. Zrozumiesz, kiedy będziesz większa”. Potem odwrócił się na pięcie i odszedł, by porozmawiać z tym i owym i porobić znajomości, dla mnie niedostępne. * * * Po postoju w Atenach podróż ojca - powinnam powiedzieć nasza podróż - rozpoczęła się
znowu. Zbliżało się oczekiwane przez matkę rozwiązanie, więc nie mogliśmy już zbaczać z drogi. Przejechaliśmy tylko przez wyspę Eubeę, by jak najszybciej dotrzeć na Lesbos. Właśnie tam urodziła się Liwilla, moja najmłodsza siostra i ostatnie dziecko w rodzinie. Matka dochodziła jeszcze do siebie, gdy ojciec zostawił nas samych. Chciałam się dowiedzieć, dlaczego. Odpowiedziano mi, że ponieważ dzięki bogom dziecko szczęśliwie przyszło na świat, nasz ojciec musi całkowicie poświęcić się służbie władcy. Gajusz, którego zapytałam, na czym polegają te obowiązki, z całą powagą powtórzył to, co sam usłyszał, czyli że tam, w Azji (tu wskazał ręką na Wschód), jest wiele miast potrzebujących pomocy. W ubiegłym roku ziemia się zatrzęsła, co spowodowało wiele szkód. Ojciec musiał pojechać i zbadać, jak naprawdę przedstawia się sytuacja. Poza tym podobno stosunki między miastami układają się nie najlepiej. Wszyscy się kłócą, obywatele głowią się, jak nie płacić podatku, a urzędnicy, jak zagarnąć dla siebie tę resztkę, która jeszcze zostaje. Tak mówił Gajusz ze sztuczną mądrością i wiedzą. Wyznaję, że wszystko to mało mnie interesowało. Żałowałam tylko, że owe tak dla nas odległe sprawy, zatrzymują ojca i pozbawiają nas jego obecności. Co naprawdę o nim wiedziałam? Pragnęłam kochać go całym sercem, tak jak kochałam matkę, ale jego ciągłe nieobecności i czas, jaki poświęcał pracy, gdy nie był w rozjazdach, wytworzyły między nami różne bariery. Może dzięki temu cieszył się u mnie większym prestiżem, to całkiem możliwe, ale przeczuwałam mgliście, że między ojcem i córką powinno być coś więcej, i że podziw, jakim go darzyłam, i to nie ja jedna, powinien spotkać się z jego strony z jakąś nagrodą. Bardzo pragnęłam, by czasem wziął mnie na ręce i czule do mnie przemówił! Wówczas bohater, bóg, stałby się bardziej ludzki, mogłabym zwierzyć mu swoje małe sekrety, którymi dzieliłam się z matką, powiedzieć o ptakach, które widziałam na morzu i które tak mnie intrygowały, gdy nurkowały w wodnej bruździe pozostawionej przez nasz statek. Chciałabym, by mi opowiedział ich historię, jeśli ją miały. Czy zawsze były ptakami? Czy kiedyś, bardzo dawno temu, one również były ludźmi? Niania opowiadała mi historyjki, w których występowali mężczyźni i kobiety zamienieni w ptaki. Mówiła o zimorodkach, mewach i słowikach. Wiedziałam od niej, że słowiki, jaskółki (które nauczyłam się rozpoznawać na wieczornym niebie Rzymu po szybkim i tnącym jak ostrze locie), dudki, dzięcioły zielone (bo i one były w lasku na Palatynie) należały niegdyś do tej samej rodziny i że z niezbyt zrozumiałych dla mnie powodów bogowie zamienili je w ptaki. O to wszystko pragnęłam zapytać ojca. Gdyby on mi powiedział, że to prawda, uwierzyłabym. Ale co mogły obchodzić owe historyjki z ptakami rzymskiego imperatora, któremu cesarz powierzał zadania najwyższej wagi? Później się dowiedziałam, co dręczyło Germanika owej wiosny jego drugiego konsulatu. Był niespokojny. Czy honory, jakimi obsypał go Tyberiusz, nie miały ukryć jakichś podejrzanych machinacji? Podejrzewał to, gdy cesarz wyrwał go z jego legionów w Germanii, tych samych legionów, które potrafił uspokoić i do siebie przywiązać może mocniej niżby należało. Decyzje, jakie podejmował Tyberiusz, miały często sekretne powody. Zmierzały do osiągnięcia skutku przeciwnego, niżby można przypuszczać i o którym sam mówił. W chwili, gdy powierzył Germanikowi przeprowadzenie owej generalnej inspekcji na Wschodzie, spiesznie odwołał namiestnika Syrii, spowinowaconego z Germanikiem, a na jego miejsce mianował człowieka upartego, bezczelnego, pysznego i ożenionego z kobietą nie lepszą od niego. Czy nie po to, by pokrzyżować działania Germanika, zastawić nań sidła, a może zrobić coś jeszcze gorszego? Naturalnie nie miałam o tym wszystkim pojęcia i muszę powiedzieć, że Gajusz przy całej swej ciekawości i wrodzonym talencie do odkrywania tajemnic, też nic nie wiedział. Matka czymś się martwiła, widziałam też, że ojciec, kiedy jest z nami, stara się nie myśleć o trapiących go problemach i okazywać wesołość. Był jednak w ciągłych rozjazdach. Gajusz zawsze znał nazwę kraju, do którego miał się udać, ale ani jemu ani mnie niewiele ona mówiła. Właśnie w
takich okolicznościach dowiedziałam się o wyspie Samotrace, niezbyt odległej od Lesbos, na której mieszkaliśmy. Tak przynajmniej powiedział mi Gajusz. Mój brat czerpał wiedzę od swego nauczyciela, Greka, równie skłonnego do gadulstwa co do kieliszka. Gajusz w wielkiej tajemnicy wyznał mi, że na Samotrace są bóstwa, których imienia nikt właściwie nie zna, jednak mają one wielką władzę. Jaką, zapytałam. „Taką jak inne bóstwa, ale mogą coś więcej. - Ale co? - Potrafią nie tylko zejść na ziemię, ale pójść do nieba i do piekła. Wiedzą, gdzie znajdują się skarby i jeśli potrafisz je o to poprosić, pomogą ci je znaleźć. - Co to takiego skarb? - spytałam. - Głuptasie, to szlachetne kamienie, takie jak te, które nosi nasza matka na wielkich ucztach, rzeczy, które błyszczą i są czerwone, zielone lub jasne jak kropla najczystszej wody, a jednocześnie rzucają jakby promienie światła. Bogowie ci wiedzą także, gdzie można znaleźć złoto na naszyjniki i bransolety. Wydaje mi się, że ojciec pojechał do nich, żeby ich o to wypytać. Chce ofiarować matce najpiękniejszy prezent. Oto dlaczego wyjechał”. Ja także chciałabym nosić na szyi ozdoby ze złota i szlachetnych kamieni. Chociaż byłam bardzo mała, wydawały mi się najpiękniejszym skarbem na ziemi i mimo że dzisiaj wiem, że są dobra o wiele cenniejsze, zawsze jestem czuła na ich blask. Obiecałam sobie, że kiedy będę duża, pojadę zapytać o nie Kabirów. Podczas swojej podróży ojciec nie mógł tego zrobić. Po powrocie powiedział nam, że północny wiatr wiał tak silnie, iż jego statek nie mógł dobić do Samotraki. I dodał: „Skorzystam z tego, by pojechać aż do Troi”. Nie wiem, dlaczego projekt ten zirytował matkę. „Czy nie byłoby lepiej - pytała - byś pomyślał o tym, co powinienieś zrobić, gdy on...” ale urwała, bo Germanik zmarszczył brwi i wskazał oczami na mnie i brata. „Sądzę raczej - podjął, jakby mu nie przerwała - że nie byłoby źle poradzić się cieniów naszych najstarszych przodków. Może udzielą mi jakiejś dobrej rady”. Słowa te bardzo mnie zaintrygowały. Gajusz przybrał poważny wyraz twarzy. Następnego dnia poprosiłam, żeby mi wytłumaczył, co ojciec miał na myśli. „Gdybyś nie była taka mała, wiedziałabyś - zaczął - że nasza rodzina przybyła do Rzymu z kraju, w którym obecnie się znajdujemy. No, niezupełnie, ale z Troi, tego miasta, o którym wczoraj była mowa...” i zaczął mi opowiadać całą Iliadę, a potem Eneidę. Jego nauczyciel codziennie mu o nich mówił, żeby siedział spokojnie, bo Gajusz lubił baśnie, zwłaszcza gdy występowali w nich bohaterowie, od których pochodzimy. Poza tym dowiadywał się, że owe wybitne osobistości, jego przodkowie, zawsze poufale rozmawiały z bogami i boginiami, co mu pochlebiało i zdawało się stanowić obietnicę, że kiedy dorośnie, będzie robił tak samo, będzie miał tę samą władzę. Wiele lat później, kiedy był już cesarzem, zdałam sobie sprawę, że nigdy nie zapomniał o owych dziecinnych marzeniach, w które z biegiem lat święcie uwierzył. Po powrocie ojca z Troi opuściliśmy Lesbos. Matka doszła już do siebie, a Liwilla mogła znieść trudy podróży. Płynęliśmy wzdłuż brzegów Azji. Ziemia nigdy nie była daleko, pogoda była piękna. Najczęściej jak można zatrzymywaliśmy się w portach, a w tym regionie jest ich dużo. Lubiłam te postoje. Za każdym razem schodziliśmy z Gajuszem i jego nauczycielem na ląd, i oglądaliśmy wszystko, co było do zobaczenia. Prawie wszędzie budowano, remontowano budowle publiczne na poły chylące się do upadku ze starości, lub wznoszono nowe. Spacery były jak na mój gust trochę za długie i po powrocie na statek szybko zapadałam w sen. Byłam również znużona nie kończącym się gadulstwem mego brata, który zadawał tysiące pytań na temat scen zdobiących portyki czy frontony nowych świątyń. Słuchałam, co opowiada jego nauczyciel i wiele się dowiedziałam podczas owych przechadzek w Myrinie, Sardes, Smyrnie i innych słynnych miejscach. W nocy śniłam o tym, co usłyszałam za dnia. W snach jawili mi się Olbrzymi zbuntowani przeciwko Jowiszowi, walka Tytanów z bogami. Odkryłam, że świat widzialny jest zaledwie cząstką wszystkiego, co istnieje. Dla mnie, małej dziewczynki, sprawy te
były prawie tak samo niezrozumiałe jak dla dorosłych, którzy byli mądrzy, a wielu rzeczy nie wiedzieli! Skąd na przykład znano historię, którą niedawno odkryłam na jednej z płaskorzeźb: piękna Arachne, tak zadufana, że twierdziła, iż potrafi prząść, tkać i haftować lepiej od bogini Minerwy? I skąd wiedziano, że Minerwa wpadła we wściekłość i przyjęła jej wyzwanie? Obie tkały przez wiele dni, ale oczywiście Minerwa zwyciężyła. Potem, aby ukarać nierozważną dziewczynę, zamieniła ją w pająka (stworzenie, którego się bałam i przed którym zmykałam co sił w nogach) niestrudzenie rozsnuwającego wszędzie swoje cienkie nici, przeganianego przez wszystkich z zakurzonych kątów, w których kryje się ze swą hańbą. Kiedy zapytałam Gajusza, skąd o tym wszystkim wiemy, odpowiedział pogardliwie: „Od Starożytnych. - A oni skąd o tym wiedzieli? - Ależ od samych bogów! Czy nie wiesz, że bogowie do nas mówią, przemawiają w wyroczniach?” W czasie, gdy prowadziliśmy tę rozmowę, dopłynęliśmy na wysokość Klaros i Germanik rzekł mimochodem, że nazajutrz uda się do świątyni Apollina. „Wiesz - powiedział do mnie Gajusz, kiedy zostaliśmy sami - chce się poradzić wyroczni!” Wcale mnie nie zdziwiło, że ojciec chce porozmawiać z bogami. Czyż nie należał do tego samego rodzaju? Bogowie mogli mu tylko dobrze życzyć, przede wszystkim Apollo, który przemawiał w Klaros i którego dobrze znałam ze świątyni wzniesionej mu przez Augusta nie opodal naszego domu na Palatynie. Z ich spotkania mogły wyniknąć same dobre rzeczy. Jednak wieczorem ojciec wrócił z zatroskaną miną. Matka zaczęła go wypytywać, ale odpowiadał wymijająco. „Czego się dowiedziałeś? - spytała. - Och niczego szczególnego. - To znaczy? -Wiesz, jacy oni wszyscy są. Puste słowa, niezrozumiałe zdania, a to wszystko powiedziane wierszem ani pięknym, ani nawet poprawnym”. Nie mogła wydobyć z niego nic więcej, ale podobnie jak ja czuła, że jest niespokojny, wyrocznia nie była wcale tak niejasna i błaha, jak twierdził. Zatrzymaliśmy się tylko na krótko w Efezie i Milecie, o których cuda opowiadali towarzyszący nam Grecy. Germanik chciał jak najszybciej dotrzeć na Rodos. Zbliżało się lato. Na morzu było ciepło, bez przerwy mijaliśmy różne okręty. Pewnego dnia usłyszałam, jak matka mówi: „Musi być już gdzieś blisko!” Kim był człowiek, którego imienia nie wymieniano? Naturalnie dowiedziałam się od Gajusza. Pewnego wieczora powiedział mi: „Czy wiesz, dlaczego się nie zatrzymujemy? Ty nie wiesz, a ja wiem, ale ci nie powiem”. Musiałam go długo prosić, obiecać, że nic nikomu nie powiem. Wreszcie zdecydował się przemówić: „Człowiek, który ma tu przybyć, to nowy namiestnik Syrii, ale ani ojciec ani matka go nie lubią”. Ściszył głos aż do szeptu: „Wydaje mi się, że się go boją”! Niezbyt chciało mi się w to wierzyć, jednak byłam trochę zaniepokojona. Moi rodzice, owe wszechmocne istoty, ojciec, którego wszyscy traktowali z najwyższym szacunkiem, który rozkazywał wszystkim żołnierzom, także marynarzom sprawiającym wrażenie, jakby urodzili się po to, by mu służyć, jakże mógł się bać, i kogo? Nie byłam pewna, czy mój brat mówi prawdę. Jaką niezwykłą władzę posiadał namiestnik Syrii, kraju, którego nazwę po raz pierwszy słyszałam i w stronę którego, wedle słów Gajusza, płynęliśmy? Czy on także pozostawał w kontakcie z bogami? Dotarliśmy na Rodos. Statki stały na kotwicy, a my zamieszkaliśmy w mieście, w Lindos. Gajusz przez cały dzień przebywał ze swym nauczycielem na łonie natury. Wcale go nie widywałam. Rodzice ciągle byli razem. A ja z braku lepszych możliwości gawędziłam ze swą nianią. Nie była dla mnie takim autorytetem jak rodzice i brat, ale bardzo ją lubiłam. To ona od niepamiętnych czasów opowiadała mi różne historyjki, mówiła o legendach, które uwielbiali tragiczni poeci, ona pierwsza wymieniła w mojej obecności imiona Tyestesa i Atreusa. Na Rodos opowiadała mi o bogu Słońca, przez Greków nazywanym Heliosem, opiekunie tej wyspy. Powiedziała, że Helios miał kilkoro dzieci, pięć córek i syna o imieniu Faeton. Faeton długi czas
nie wiedział, kto jest jego ojcem, ale wreszcie matka mu powiedziała. Początkowo nie chciał jej uwierzyć. Jakże mógłby być synem owej błyszczącej gwiazdy, która codziennie przemierza niebieskie przestworza? Na próżno matka mówiła mu, że owa błyszcząca gwiazda, którą widzi podobnie jak ona pod postacią ognistej tarczy, jest w istocie bogiem stojącym na rydwanie zaprzężonym w cztery rącze rumaki, o imionach: Pyroeis, Eoos, Ajton i Flegon. Niania wyjaśniła mi, że imiona te pasują do nich dlatego, że słowo Pyroeis oznacza ogień, Eoos brzask Jutrzenki, Ajton żar płomienia, Flegon gorąco, które pali wszystko. Owe rumaki były wspaniałymi zwierzętami. Potrafiły biec po niebie tak lekko, że były bezpieczne na kryształowym sklepieniu, na którym są pozawieszane gwiazdy. Matka Faetona mówiła na tyle przekonywająco, że jej syn wkrótce miał już tylko jedno pragnienie: powozić rydwanem ojca. Matka powiedziała mu oczywiście, że to niemożliwe. Rozmyślając, w jaki sposób urzeczywistnić pragnienie, postanowił zwrócić się do swoich pięciu sióstr, o których istnieniu również dowiedział się od matki. One to bowiem co wieczór czyściły konie Słońca i zamykały je w stajni. Co rano też zaprzęgały je do rydwanu Heliosa. Bez trudu mogły więc pozwolić Faetonowi wślizgnąć się do rydwanu zanim Helios wróci. Po pewnym wahaniu postanowiły to zrobić. Młody zapaleniec wyruszył więc na niebo porwany przez boskie rumaki. Niania mogła mi bez końca opowiadać o czekających go niebezpieczeństwach. Wreszcie po wielu perypetiach młodzieniec stracił panowanie nad końmi, które zamiast trzymać się drogi zbytnio zbliżyły się do ziemi i spaliły całe krainy, lasy i miasta. Świat przestałby istnieć, gdyby wszystkowidzący Jowisz nie wysłał pioruna i nie strącił Faetona wraz z końmi do wielkiej rzeki. To położyło kres pożarowi. Naturalnie Faeton zginął, ale konie, które były boskie, nie zginęły i następnego dnia znowu pojawiły się na Wschodzie. Opowieść ta bardzo mnie zaintrygowała. Byłam w wieku, gdy chętnie wierzy się w najdziwniejsze i najniezwyklejsze historie i los Faetona napawał mnie smutkiem a\ zarazem podziwem. Jakże to musiało być wspaniałe posiadać Słońce za ojca. Mimochodem pomyślałam o moim ojcu, również wspaniałym i potężnym, a poświęcającym nam mało czasu! Widziałam go podczas morskiej przeprawy, widziałam również, że mieszkańcy miast, przez które przejeżdżaliśmy, przychodzili do niego i skłaniali się przed nim w dowód czci. Wszystko to powinno mnie uspokoić. A jednak tak nie było. Faeton również oświecał ludy. A mimo to spadł. I pomyślałam o tamtym człowieku, namiestniku Syrii - Gajusz powiedział mi, że nazywa się Pizon - który być może czeka w cieniu, szukając sposobu, by zgubić Germanika. A jeśli Germanika spotka los Faetona, co stanie się z jego bliskimi, co stanie się ze mną? Niania powiedziała mi, że córki boga Słońca tak bardzo opłakiwały śmierć brata, że zostały zamienione w drzewa, w topole. Czy mnie też grozi, że stanę się topolą, jak inni stali się ptakami? Bardzo lubiłam topole, które zobaczyłam po raz pierwszy podczas naszego pobytu w Atenach. Rosły wzdłuż małej rzeczki, czy raczej strumyka płynącego za miastem. Były wysokie. Nie miały jeszcze liści, ale pąki, które mi pokazano na gałęziach, obiecywały, że rozwiną się, gdy przyjdzie pora. Gdyby mój ojciec spadł z wysokości, na której go widziałam, czym bym się stała? Drzewem czy ptakiem? Wolałbym być ptakiem, ale ostatecznie nie miałam na to żadnego wpływu, więc przestałam się martwić. Wiele lat później, gdy Neron był już bliski władzy i widziałam, jaką przyjemność sprawia mu powożenie rydwanem, nie raz zastanawiałam się, czy nie spotka go kiedyś los Faetona. * * * Nastała pełnia lata. Od czasu do czasu po niebie przebiegały burze. Podczas niesamowitej nawałnicy, gdy morze pofałdowały ogromne fale, oficer przyszedł zameldować Germanikowi, że na północnym cyplu wyspy niewielka rzymska flota składająca się z okrętów wojennych znalazła
się w niebezpieczeństwie. Z wysyłanych przez nią sygnałów zrozumiano, że prawdopodobnie chodzi o konwój wiozący nowego namiestnika Syrii. W chwili, gdy ojciec miał wydać rozkaz, by starano się przyjść z pomocą zagrożonym ludziom, matka odciągnęła go na bok i szepnęła mu coś na ucho. On zaś spokojnie odsunął ją i przecząco potrząsnął głową. Później dowiedziałam się, że sugerowała, by nie wystawiać na niebez-pieczeńtwo życia wielu ludzi dla ratowania jednego człowieka, po którym nie spodziewała się niczego dobrego. Właśnie na to ojciec nie chciał się zgodzić. Marynarze naszej floty spuścili więc na morze trierę* i skierowali się ku miejscu, gdzie wiatr spychał na skały okręty Pizona. [Starogrecki wiosłowiec trójrzędowy (przyp. red.).] Udało się rzucić linę cumowniczą najbardziej zagrożonemu z nich i wyciągnąć go z tarapatów. Był to okręt prokonsula. Jeszcze tego wieczora Pizon i jego żona Plancyna jedli kolację w domu Germanika i Agryppiny. Gajusz i ja nie byliśmy na niej obecni, bo od dawna spaliśmy, kiedy dorośli siedli do stołu, ale asystowaliśmy przy przygotowaniach i widzieliśmy przybycie naszych gości. Zaraz gdy upewniono się, że prokonsul i jego żona są cali i zdrowi, w domu zaczęło się poruszenie. W łaźni rozpalono ogień, więc szybko po przyjściu Pizon i Plancyna mogli zażyć kąpieli. Bardzo tego potrzebowali. Oboje przemokli do suchej nitki, ich ubrania, przesiąknięte morską wodą, zwisały im żałośnie z ramion. Byłam akurat na podwórzu, kiedy przez nie przechodzili, by się dostać do łaźni. Pizon otarł się o mnie, ale mnie nie widział, takie przynajmniej sprawiał wrażenie. Miał posępną minę i nie zrobił w kierunku mnie i Gajusza (który naturalnie nie chciał przepuścić tego widowiska) żadnego z owych gestów, z jakimi zazwyczaj dorośli zwracają się do dzieci i do jakich przyzwyczaili nas inni goście. Plancyna nie zachowywała się nawet odrobinę sympatyczniej. Odnieśliśmy wrażenie, że martwi się tylko tym, czy zawieszony na jej szyi naszyjnik ciągle tam jest. Przesuwała go między palcami i na wszystko wokół rzucała wściekłe spojrzenia. Ani ojciec ani matka nie chcieli znaleźć się na drodze tej pary, podejrzewając, że żadne z nich, a zwłaszcza Plancyna nie ma ochoty, by widziano ich w stanie, w jakim się znaleźli po tej przygodzie. Po kąpieli, która ciągnęła się w nieskończoność, zaprowadzono ich do przeznaczonego dla nich pokoju. Pizon wyszedł z niego dość prędko, ale Plancyna, której oddano do dyspozycji pokojówkę mojej matki, zasiedziała się tam na długo. Kręciłam się nadal po domu i niemiłe wrażenie, jakie zrobił na mnie Pizon, jeszcze się pogłębiło. Tym razem Germanik czekał na niego w pokoju zwanym przez Greków „salą mężczyzn”. Pizon nie mógł mu nie podziękować. Zrobił to w krótkich słowach i jak mi się wydawało z ogromnymi oporami. Zaraz też oświadczył, że wszystko to bardzo pięknie, ale on nie może tracić czasu i jutro musi odpłynąć, bo nie jest tu, jak powiedział, by żyć „po grecku”, skoro przeklęci mieszkańcy Wschodu marzą tylko, by płatać brzydkie figle swoim rzymskim panom. Trzeba mieć otwarte oczy. Odniosłam wrażenie, że słowa te nie podobają się ojcu. Gdy zauważył, że się przysłuchuję, wziął mnie na ręce, ucałował i oddał niani, która zawsze czekała w pobliżu. Poprosił ją, żeby jak najszybciej położyła mnie spać, bo już późno. Niania zabrała mnie więc, a Germanik i Pizon kontynuowali rozmowę, która chyba nie była przyjacielska. Kiedy przechodziłyśmy przez jeden z pokoi otaczających podwórze, by dojść na pierwsze piętro, gdzie był mój pokój, zobaczyłam matkę i Plancynę siedzące sztywno na krzesłach w pewnej odległości od siebie. Nie słyszałam, by odezwały się choćby słowem. Plancyna milczała, gdy podbiegłam do matki i ucałowałam ją na dobranoc. Byłam dla niej jak powietrze, co bardzo mnie zirytowało. Nazajutrz rano, kiedy się obudziłam, prokonsul z żoną już odjechali. Parę słów, które zasłyszałam, dało mi do myślenia. Prokonsul chyba powiedział, że żyjemy „po grecku”, i w jego ustach nie był to z pewnością komplement. Co zatem znaczyło żyć
„po grecku?” Tym razem zwróciłam się nie do mojej niani, ale do nauczyciela Gajusza, bo uznałam, że lepiej potrafi odpowiedzieć na to trudne pytanie. Przyjął je wielkim wybuchem śmiechu. „Powiedział to ten Pizon, którego wyrwaliśmy z paszczy psom Posejdona? Że żyjemy po grecku? Ale jak człowiek godny tego miana może żyć inaczej? Czy chce, byśmy naśladowali wilki z lasu lub dzikie zwierzęta, które mają tylko jedną norę i w samotności pożerają to, co upolują, nie zapraszając żadnego przyjaciela czy towarzysza? Widzisz, maleńka, kiedyś, na początku świata, ludzie żyli w lasach i górskich pustkowiach, gdzie walczyli o pożywienie ze zwierzętami i innymi ludźmi. Nie znali żadnych praw. Byli absolutnie wolni i absolutnie nieszczęśliwi. Aby się bronić, a także by atakować, wyłamywali w lesie grube gałęzie i robili z nich maczugi. Ostrzyli także twarde kamienie, które służyły im za siekiery. Nie wiedzieli o istnieniu bogów, o tym, że nie wolno robić wszystkiego, na co mamy ochotę. Ten stan trwał długo. Wreszcie bogowie się nad nimi zlitowali. Kiedy sami skończyli ze sobą walczyć, gdy Zeus został ich panem i jedynym władcą, zajęli się wreszcie ludźmi, bo widzieli, że są nadzy i biedni, nie mają domów, jedzą to samo co zwierzęta, ponieważ nie znają ognia. Jednak ognia nie dał im żaden bóg, ale jeden z Olbrzymów, krewny Zeusa. Opowiem ci tę historię kiedy indziej, dzisiaj zajęłoby mi to za dużo czasu! Kiedy poznali ogień i nauczyli się go rozpalać przy pomocy suchego mchu i przechowywać iskrę w środku dębowego polana pod popiołem, wszystko stało się łatwe. Musisz wiedzieć, że płonący ogień przyciąga ludzi, którzy chętnie zbierają się wokół niego i tak zaczyna się przyjaźń. Potem pragnąc schować ów cenny ogień przed deszczem pomyślano, by rozpalać go w jakiejś jaskini, a jeśli nie było jaskini czy naturalnego dachu, chronić go budując dach z gałęzi - i tak powstał dom. Był to wielki postęp, prawda? I wielka zdobycz. Potem ludzie, którzy nie musieli już tak ciężko walczyć o życie, przekonali się, że łącząc się, pomagając sobie, zwiększają swą władzę nad rzeczami, odkryli nieznane dotąd przyjemności. Jedni wytwarzali flety łącząc ze sobą trzciny przy pomocy wosku, inni wpadli na pomysł, by suszyć wnętrzności zwierząt, i robić z nich struny, które naciągali na skorupę żółwia - i tak powstała lira. Ale w tę sprawę musiał wdać się bóg. Był nim Hermes, przez was zwany Merkurym. Jest jednak między nimi pewna różnica. Wasz Merkury jest wędrującym po drogach kupcem. Nasz Hermes także podróżuje, ale ma ze sobą lirę. Oto, moje dziecko, co znaczy żyć po grecku. To znaczy nigdy nie zapominać, że się jest człowiekiem, to znaczy przywiązywać należytą wagę do przyjemności. Widzisz, nawet zwierzęta lubią odpocząć, wyciągnąć się na słońcu, ptaki śpiewają każdego wieczora i ranka, motyle umieją rozpoznawać najpiękniejsze kwiaty; nawet dzikie ciernie w odpowiednim czasie pokrywają się kwiatami, a Pizon chciałby, żeby ludzie zawsze byli posępni, myśleli tylko o tym, jak zebrać coraz więcej bogactw, zdobyć coraz więcej władzy kosztem swych rywali? Być może takie życie jest według niego jedynym godnym Rzymianina, ale czy jest naprawdę godne człowieka?” Wszystko, co mówił, wydawało mi się słuszne. Nie wiedziałam, że tego ranka udzielił mi mojej pierwszej lekcji filozofii. * * * Po odwiedzinach Pizona, który znalazł nas na Rodos, ojciec wyjechał na dłuższy czas. Od Gajusza dowiedziałam się, że udał się na Północ, do kraju, gdzie są groźne góry, surowy klimat i - dodał z dumną miną - gdzie Rzymianie muszą zaprowadzić porządek. Chodziło o Armenię, która wówczas była dla mnie tylko nazwą. To, co opowiedziała mi matka o sposobie życia jej mieszkańców, przypominało mi obraz najdawniejszych czasów ludzkości, odmalowany przez nauczyciela Gajusza. Mówiła o wielkich biesiadach, nie kończących się polowaniach w borach. Owi ludzie nie żyli „po grecku”. Zaczynałam też rozumieć, że świat jest różnorodny, narody
różnią się między sobą, rolą zaś mego ojca jako Rzymianina jest przyczynić się do tego, by wszyscy żyli w pokoju. Pod koniec roku opuściliśmy Rodos i podróżowaliśmy przez Azję jadąc od miasta do miasta. Tylko dwa lub trzy razy spotkaliśmy Pizona i Plancynę, i nie były to spotkania udane. Pizon zachowywał się porywczo. Pamiętam, w jaką wpadł wściekłość na przyjęciu w namiocie jakiegoś króla, gdzieś na pustyni. Król ofiarował swym rzymskim gościom złote korony. Ponieważ potrafił rozróżnić stopień ważności, Germanikowi i Agryppinie dał korony cięższe sądząc, że czyni właściwie. Korony Pizona i Plancyny były o wiele lżejsze. Rozwścieczyło to prokonsula, który bezczelnie spytał króla, czy bierze Germanika za cesarskiego syna, nie zaś za rzymskiego urzędnika i poradził mu, by we własnym interesie nie rozwijał w nim zamiłowania do zbytku. Słyszałam to wszystko z miejsca przy stole przeznaczonym dla nas, dzieci. Byłam przerażona wrzaskami Pizona, uspokoiło mnie dopiero opanowanie ojca. Przypomniałam sobie słowa nauczyciela Gajusza. Czy ojciec nie miał racji żyjąc „po grecku?” Przez całą podróż, jaką wkrótce potem odbyliśmy do Egiptu, nie rezygnował z tego stylu życia. Najpierw zrzucił oficjalny rzymski strój, ciężkie wojskowe buty zastąpił sandałami, czerwony płaszcz wodza lnianą tuniką. Rzeczywiście wyglądał na Greka. Bardzo mi się w tym wydaniu podobał. Stał się jakby młodszy, mniej surowy. W rzeczywistości - ale nie mogłam o tym wiedzieć - wkraczając do Egiptu złamał zakaz wydany jeszcze przez Augusta. Zrobił to zupełnie świadomie i może owa śmiałość nadawała mu ów majestatyczny, szlachetny wygląd, jaki miał w moich oczach. Ale z pewnością myślał, że ponieważ reprezentuje Tyberiusza, ma prawo włączyć do podróży inspekcyjnej najbogatszą, najsławniejszą, najniezwyk-lejszą prowincję na całym Wschodzie. Później dowiedziałam się, dlaczego podróż do kraju Nilu bardzo nie spodobała się Tyberiuszowi, i może doprowadziła do nieszczęścia. Pewności jednak nie miał nikt. * * * Upłynęło już trzydzieści sześć lat od chwili, gdy Germanik przybył do Aleksandrii, w której przebywał prefekt, osobisty przedstawiciel cesarza. W tym mieście wsiadł on wraz z nami na statek, by popłynąć w górę Nilu. Co zapamiętałam z tej wyprawy? Trudno dokładnie powiedzieć, tak bardzo od owych czasów sprawy i ludzie Egiptu byli wmieszani w moje życie. Kiedy powracam myślą do tej podróży, najpierw widzę nasz statek i niebo, z którego w pewnych godzinach lał się bezlitosny blask, które jednak w zależności od pory dnia przybierało wszystkie odcienie błękitu, od najdelikatniejszego lazuru do ciemnych barw nocy. Potem - brzegi rzeki, pokryte bujną roślinnością, trzcinami i nieznaną mi wówczas rośliną - papirusem. Nauczyciel Gajusza, będący nadal moim głównym informatorem, powiedział, że używa się go do wytwarzania czegoś w rodzaju tkaniny, na której można pisać, gdy wyschnie. „Jest to - powiedział - nie tak wygodne jak nasze pokryte woskiem tabliczki, ale zajmuje mniej miejsca w bibliotecznych szafach”. Między trzcinami i papirusem dostrzegałam niekiedy szerokie, całkiem płaskie liście. Pośród nich widniały białe lub różowe kwiaty, które bardzo mi się podobały. Powiedziano mi, że w owej roślinności żyje wiele gatunków zwierząt. Jednym z nich jest krokodyl, którego wygląd opisano i przypomniałam sobie, że widziałam tego gada w Rzymie w basenie jednej z willi. Wydawało się, że śpi leżąc na brzuchu w wodzie; był tak spokojny, że chciałam do niego podejść. Ktoś gwałtownie mi w tym przeszkodził. Teraz nie miałam już na to najmniejszej ochoty. Mimo że niebezpieczne, zwierzę to jest czczone jako bóstwo przez Egipcjan, którzy nazywają je Sebek lub Sobek. Później nasłuchałam się wielu niezwykłych opowieści o krokodylach, przede wszystkim od naszego przyjaciela Balbillosa, obecnego prefekta Egiptu, człeka wielce uczonego. Opowiedział nam, że przy ujściu Nilu widział walkę krokodyli z delfinami. Delfiny chciały
wpłynąć do rzeki. Krokodyle nie chciały na to pozwolić. Były to jakby dwie zaciekle atakujące się armie. Grzbiet krokodyla przypomina pancerz, ale zwierzę to ma miękkie podbrzusze. Delfiny wślizgiwały się pod swych nieprzyjaciół i posługując się płetwami, które są bardzo ostre, niczym sztylety, dokonały istnej masakry. Wtedy jeszcze nie wszystko mogłam zrozumieć. Bałam się także, że pojawi się inne zwierzę, zwane „koniem rzecznym”, hipopotam, który, jak mi powiedziano, występuje zazwyczaj tam, gdzie Sobek. Na równinie rozciągającej się po obu stronach rzeki, poza niebezpieczną strefą i przybrzeżnymi stojącymi wodami widziałam kępy drzew. Niektóre z nich znałam, inne nie. Łatwo odróżniałam gatunki drzew palmowych podobne do tych, jakie widziałam w Rzymie, ale tutejsze były wyższe, smuklejsze, a na ich szczytach wisiały grona owoców. Gdzieniegdzie widziało się zagrody obsadzone drzewami o bardzo gęstym, wystającym ponad mury listowiu. Bardzo mnie dziwiło, że prawie codziennie dostrzegaliśmy daleko na polach dziwne konstrukcje, coś w rodzaju kwadratowych wież podobnych do gigantycznych bram. Powiedziano mi, że to bramy do sanktuariów albo grobowców. Jedne wznosiły się na równinie, inne na zboczach stromych morskich brzegów lub gór zamykających równinę i miały piękne kolory, były czerwone lub brunatnożółte, barwy jaśniejsze zdarzały się rzadko. Między górami a nami rozciągały się pola, na których pracowali wieśniacy. Niewątpliwie mieszkali w lepiankach, pojedynczych lub zgrupowanych we wsie, które tu i ówdzie mogliśmy zobaczyć. Była to bardzo przyjemna podróż. Spędzałam prawie całe dnie biegając po pokładzie, a kiedy się zmęczyłam, chroniłam się w ustawionym na rufie namiocie, gdzie matka lubiła przesiadywać w towarzystwie niektórych domowników. Statek sunął cicho, bez wstrząsów, poruszany siłą wioseł. Nawet podczas południowego skwaru, gdy nie było cienia wiatru, ruch statku powodował jednak powstawanie lekkiej, odświeżającej bryzy. Kiedy ojciec nie przebywał z nami, był zajęty załatwianiem poczty przywożonej przez jeźdźców. Pędząc wzdłuż rzeki bez trudu doganiali oni nasz statek. Po przeczytaniu listu trzeba było na niego odpowiedzieć i Germanik niezwłocznie to czynił. Od czasu do czasu przerywaliśmy na parę godzin podróż i schodziliśmy na ląd, by zwiedzić jakiś zabytek, świątynię, na poły zrujnowany pałac jakiegoś starożytnego władcy, gdzie stały jeszcze posągi i mury, na których były wyryte dziwne obrazki i tajemnicze znaki. Od Aleksandrii towarzyszył nam Chaj-remon, „pisarz świętych znaków”, którego miałam później wezwać do Nerona. Towarzyszył nam, gdy szliśmy obejrzeć jakiś starożytny zabytek i wyjaśniał ojcu, który się tym żywo interesował, znaczenie przedstawionych na nim znaków i scen. Mnie mało to obchodziło. Sprawiało mi przyjemność, jeśli tu i ówdzie mogłam odnaleźć znane sylwetki, podobne do tych, jakie zdobiły nasz dom na Palatynie. Oczywiście moją ulubienicą była Izyda. Ją znałam najdłużej spośród bóstw Nilu. Był także Anubis z głową szakala, nadającą mu wygląd wielkiego psa. Budził we mnie mieszane uczucia. Bardzo lubiłam psy i nie widziałam powodu, by nie darzyć sympatią podobnego do nich boga, ale ten pies nie uśmiechał się, nie przechylał głowy, żeby popatrzeć na człowieka, jak robią prawdziwe psy. Miał bardzo poważną, zatroskaną minę! Kiedy zapytałam Chajremona, dlaczego, odparł mi, że zadaniem Anubisa jest towarzyszenie zmarłym w ich ostatniej podróży i byłoby niestosowne, gdyby nie dzielił smutku, jaki wszystkie żyjące istoty odczuwają w obliczu śmierci. Śmierć! W Egipcie, w którym wszystko o niej mówiło, gdzie stare kamienie wznosiły się pośród pustyni, a groby zajmowały wiele miejsca, wszędzie się z nią spotykałam. Prawdę mówiąc wszechobecność śmierci na tej ziemi wcale mnie nie smuciła. Było to widowisko, którego nowość brała górę nad wszystkimi uczuciami. Nie znałam jeszcze z własnego doświadczenia wstrząsu, jakim jest odejście kogoś drogiego. Nie wiedziałam, że wkrótce... ale na razie byłam małą, szczęśliwą dziewczynką, córką uwielbianego ojca i czułej matki. Gajusza jak
zawsze było wszędzie pełno. Zasypywał Chajremona pytaniami, a ponieważ prawie zawsze byłam z nimi, słyszałam odpowiedzi. Wiele się nauczyłam. Oczywiście nie wszystko rozumiałam - podobnie zresztą jak Gajusz - ale słowa naszego przewodnika robiły na nas obojgu głębokie wrażenie, mieliśmy poczucie, że w tym kraju odkrywa się tajemnicę świata, że tutaj jest wyjaśnienie wszystkiego, co istnieje, że tylko on jest rzeczywisty, cała reszta zaś pozorem. Na Rodos dowiedziałam się o Heliosie, bogu Słońca i jego rydwanie. Odnalazłam to Słońce w Egipcie. Nie poruszało się rydwanem lecz barką, co wydało mi się dosyć naturalne, bo w owym kraju niewątpliwie trzeba podróżować statkiem, tak jak my. Chajremon powiedział, że tutaj Słońce nazywa się Re i pokazał mi je na płaskorzeźbach, które oglądaliśmy i na których przedstawiano je jako króla. Powoli zaczynaliśmy rozumieć, czym jest monarchia. Wydawała nam się częścią porządku świata. „Jest tylko jedno Słońce - mówił Chajremon. - Świeci dla wszystkich. Jego promienie oświetlają cały świat. To samo robi król w swym królestwie. Jakże byłoby pięknie, gdyby wszystko, co istnieje, znajdowało się pod opieką i władzą jednego króla! Marzyli o tym dawni władcy. Na inskrypcjach kazali otaczać swe imiona zamkniętym kołem, by dać do zrozumienia, że cała ziemia, wszystko co oświetla słońce, jest ich królestwem. Nie mogli zrealizować swego marzenia - tu zwracał się do przysłuchującego się wywodom Germanika - może uda się to cesarzowi Rzymu? Podobno ty dotarłeś na Zachód i ku Gwieżdzie Północy dalej niż jakikolwiek wódz. Ubiegłego roku byłeś u bram Wschodu, teraz zmierzasz ku Etiopii, za którą są już tylko piasek i pustynia”. Ojciec nie odzywał się, ale słuchając Chajremona przybierał minę poważniejszą niż zazwyczaj. Mnie nie dziwiła specjalnie myśl, że Germanik jest czymś w rodzaju boga Słońca. Przyszło mi to do głowy już na Rodos. Jednak tym razem nie było mowy, by jakiś uzurpator mógł ukraść mu rydwan i zrobić z niego zły użytek, więc nie zachodziła obawa, że zostanę zamieniona w topolę. Zresztą w tym kraju nie było topoli. Tymczasem Chajremon mówił dalej: ,,Z pewnością zrozumiałeś już, że wszystko tutaj jest obrazem Słońca. Wszystko, co widzisz, jest aluzją do jego wszechpotęgi. Dobrze rozumiał to bóg August, który kazał przewieźć do Rzymu wiele obelisków! Przecież wiesz, że obelisk, ów ostro zakończony kamień, wznoszący się ku niebu, jest symbolem promienia słonecznego - prosty, nieugięty jak on. Dlatego dawniej stawiano go często przed świątyniami, by podkreślić związek istniejący między Niebem i Ziemią. Ty - mówił dalej Chajremon zwracając się do ojca - który tak bardzo lubisz zgłębiać tajemnice wszechświata, który studiujesz wiedzę o gwiazdach, wiesz lepiej niż ktokolwiek, że w rzeczywistości wszystko, co istnieje, jest jedną niewysłowioną istotą o tysiącu form. Zarówno przyszłość jak przeszłość są zapisane w niebie. Wszystko, co mówimy o bogach, wszystko, co mówili o nich nasi przodkowie, których pomniki widzisz, są dla nas, ludzi, sposobem zbliżenia się do Prawdy. Modły, jakie zanosimy do bogów, również są dla nas środkiem, by do niej dotrzeć, a jeśli nasza wiara jest dostatecznie silna, sprawić, by Prawda się spełniła. Nie wierz także, że Przeznaczenie, które możemy odczytać z ruchu gwiazd, jest określone raz na zawsze, jak powiadają niektórzy. Przecież wtedy dla bogów nie byłoby żadnego miejsca, nie mieliby żadnej roli do odegrania w świecie. Wiem, że kryje się w tym wielka tajemnica, ale żaden król nigdy nie musi robić tego, co robi, a jego czyn zawsze ma konsekwencje dla pozostałych ludzi, nie tylko dla tych, którzy bezpośrednio od niego zależą”. Tak mówił Chajremon i gdybym była wystarczająco duża, by rozumieć jego słowa, byłaby to moja druga lekcja filozofii. Ale oczywiście nie mogłam ich zrozumieć, a zresztą słuchałam tylko jednym uchem. Widziałam, że Gajusz rozumie nie więcej ode mnie, ale przybierał takie mądre, poważne miny, jakby sam rozmyślał nad tajemnicą świata. Kiedy byliśmy natomiast sami z Chaj-remonem, nie przestawał zasypywać go pytaniami. Słyszał, że władcy Egiptu poślubiali
swe siostry i zwyczaj ten bardzo mu się podobał. Patrząc na mnie spod oka pytał Chajremona, czy to prawda. Kazał sobie także wyjaśnić, jak wybierano królów w dawnych czasach. Na ten temat Chajremon powiedział tylko tyle, że syn władcy panował po śmie .ci swego ojca. Przynajmniej najczęściej tak bywało. Ponieważ młody władca był synem swego ojca, a ten z kolei synem boga Re, on także stawał się jego synem. I bóg Re przekazywał mu władzę i mądrość jednocześnie. Kiedy pewnego dnia zeszliśmy na ląd, żeby zwiedzić znajdującą się w pobliżu świątynię, wprawdzie dosyć nową, ale podobną do innych, jakie budowano przez stulecia, Chajremon pokazał nam płaskorzeźbę przedstawiającą kapłana trzymającego w ramionach posąg faraona (nauczyłam się rozpoznawać faraonów po nakryciu głowy) i wznoszącego go ku niebu. Naprzeciwko kapłana było widać wschodzące zza horyzontu słońce. Wydawało się, że oświetla wyłącznie posąg władcy. Chajremon wytłumaczył nam, że często odbywało się to w ten sposób, iż podczas pewnych ceremonii promienie słońca naładowane siłą boga Re przenikały do ciała i duszy faraona, odnawiały jego boskość, sprawiały, iż stawał się nie tylko silny, dzielny, niestrudzony, lecz także sprawiedliwy wobec poddanych. Piszę to wszystko dzisiaj, po wielu latach, ale naturalnie nie są to moje wspomnienia z dzieciństwa. Pewne obrazy, które we mnie przetrwały, uzupełnił i odświeżył Chajremon podczas długich rozmów, jakie odbywaliśmy w Rzymie w pałacu Klaudiusza, gdzie Chajremon uczył Nerona. Lubiłam je dlatego, że cofały mnie do okresu poprzedzającego śmierć ojca, gdy czuł się jeszcze na siłach, by udaremnić niecne plany swoich wrogów. Czyż i on nie był królewskim synem? Przeżywając jeszcze raz tę podróż, jaka zawiodła nas aż do Teb, niegdyś stolicy wielkiego imperium, którego serce jeszcze biło, rozumiem, dlaczego August zabronił rzymskim senatorom odwiedzać Egipt. Nie chciał, by rzymski arystokrata, równy mu wobec prawa - on sam mienił się bowiem tylko princepsem, pierwszym z senatorów - pojął, jaka siła tkwi w idei monarchii. A była ona tak oczywista, tak upajająca, że my z bratem na zawsze zachowaliśmy w sobie jej ślad i tęsknotę za nią. W Tebach odkryliśmy cały splendor i chwałę dawnych faraonów. Nigdy nie widziałam tak wielkich budowli, zajmujących tak ogromne przestrzenie, nie mogłam się już nawet zorientować, czy to pałace czy świątynie. Były tam wykładane płytami podwórce, baseny, a przede wszystkim kolumnady, całe lasy kolumn o wiele grubszych aniżeli te, które widzi się w Rzymie czy Grecji. Nie są żłobkowane, lecz całkowicie pokryte płaskorzeźbami. Ich kapitele przypominają kwiaty lub rośliny. Nie wiedziałam już, czy jestem w pałacu, czy w gęsto zarośniętym ogrodzie. Chajremon wyjaśniał nam znaczenie wszystkich tych obrazów, ale wcale go nie słuchałam, zbyt zmęczona nie kończącymi się przechadzkami. Zapamiętałam tylko, że od tysięcy lat (jak mówił Chajremon) kapłani urządzali ceremonie, które miały wyjednać faraonom, a więc ludowi tego kraju, przychylność bogów. Zapamiętałam wówczas na całe życie, że szczęście ludu zależy od szczęścia jego władcy. Po zwiedzeniu Teb, prastarego, świętego miasta, znów ruszyliśmy w górę Nilu i dopłynęliśmy do wyspy File, gdzie odnalazłam moją ukochaną Izydę. Nie była sama. Chajremon pokazał mi jeszcze inną boginię, Hathor, która miała głowę krowy. Niezbyt zrozumiałam, jakie pokrewieństwo łączy ją z Izydą. Sam Chajremon nie był chyba tego bardzo pewny. Wydaje mi się, że bogini Hathor poślubiła Horusa, syna Izydy i podobnie jak Izyda była opiekunką matek. Również na File jest pochowany Ozyrys, małżonek Izydy. „Prawdę mówiąc - poinformował mnie Chajremon - w Egipcie jest dużo miejsc, w których pokazuje się groby Ozyrysa. Izyda nie chciała bowiem dopuścić, by ciało jej małżonka dostało się w ręce ich wroga, Seta. Dlatego prawie wszędzie pobudowała sanktuaria twierdząc, że każde z nich jest tym prawdziwym, że właśnie tu spoczywa jej małżonek”. Poza tym dowiedzieliśmy się z Gajuszem,
że Izyda była siostrą Ozyrysa i że mieli jeszcze jedną siostrę imieniem Neftys. Ozyrys kochał także ją. Pomogła ona Izydzie odnaleźć ciało Ozyrysa, którego zabił Set, pozbierać jego części rozrzucone po świecie, poskładać je i z pomocą Nut, bogini nieba, oraz boga Re przywrócić Ozyrysa do życia. Spytałam wówczas Chajremona, dlaczego nadal pokazuje się groby Ozyrysa, jeśli został wskrzeszony. Moje pytanie, naiwnie logiczne pytanie dziecka, wcale go nie zdziwiło. Odparł, że bogowie nie muszą znajdować się w jednym miejscu tak jak ludzie, że mogą być jednocześnie martwi i żywi. Co roku tajemnica ta powtarza się. Kiedy przychodzi czas, Ozyrys naprawdę umiera. Wówczas Egipcjanie opłakują go w prawie wszystkich świątyniach nad brzegami Nilu. Potem Izyda i Neftys odnajdują jego ciało i Ozyrys powraca do życia. I wszyscy się radują. Wszystko to odbywa się w świecie bogów. To, co widzimy z tego na ziemi, jest tylko odbiciem tych wydarzeń. Niezupełnie pojęłam wyjaśnienia Chajremona i wkrótce jego słowa wyleciały mi z pamięci: powtórzył mi je wiele lat później podczas naszych rozmów w Rzymie. To, co zrozumiałam dawniej na wyspie File, pogłębiło jeszcze tajemnicę, która, jak przeczuwałam, otacza Izydę. Zrozumiałam, że bogini ta istniała naprawdę, była kobietą z krwi i kości jak moja matka i że istnieje nadal, ale gdzie indziej, że docierają do niej nasze modły. Nie wydawało mi się to niemożliwe. Miałam tylko niejasne wrażenie, że pewne istoty nigdy nie umierają. Co jednak wiedziałam o śmierci, o której tak często słyszałam wokół siebie? W ogrodzie naszego domu na Palatynie znajdowałam czasem ptaki, które mogłam wziąć do ręki, dotknąć ich, a one nie odlatywały. Leżały nieruchomo na ziemi i były zimne. Niania mówiła, że są martwe. Zrozumiałam, że nigdy już nie zobaczę, jak odlatują, kryją się w listowiu. Byłam wtedy smutna aż do łez. I oto w świątyni Izydy dowiedziałam się, że śmierć nie zawsze jest ostateczna. Co o tym myśleć? Były to bardzo trudne problemy dla małej dziewczynki i nie zastanawiałam się nad nimi długo. Może zresztą później słuchając, jak Chajremon opowiada dzieje Izydy i Ozyrysa, wyobrażałam sobie, że o tym wszystkim myślałam? Może w owych czasach była to dla mnie tylko piękna baśń? Jednak nie jestem o tym do końca przekonana. Widok egipskich zabytków, poczucie długiej przeszłości, inskrypcje, których sens wyjaśniał nam Chajremon, a które mówiły o zdobywczych królach, wszystko to jakoś przygotowywało mnie do zrozumienia upływu czasu. Najczęściej co prawda zadowalałam się teraźniejszością, która była bardzo przyjemna. Jednak wszystko to niebawem miało ulec zmianie. * * * Ledwo wyjechaliśmy z Egiptu i powrócili do Syrii, ojciec zachorował. Przestał wykonywać swoje zwykłe obowiązki, nie udzielał żadnej audiencji, nie sprawował funkcji sądowych. Mieszkańcy miast zanosili do bogów modły, by powrócił do zdrowia. Ja nie opuszczałam go ani na chwilę. W pewnym momencie zdawało się, że odzyskuje siły, ale trwało to zaledwie parę dni. Byłam przy nim, gdy choroba powróciła z nową mocą. Byłam przy jego ostatnich chwilach. Słyszałam, jak mówił, że go otruto. Wymienił winowajców. Jego zdaniem byli to Plancyna i Pizon. Potem umarł. Nikt z otoczenia nie wątpił, że padł ofiarą machinacji swoich wrogów. Dom drobiazgowo przeszukano i na własne, dziecinne oczy, zobaczyłam, co znaleziono: parę ołowianych płyt z zapisanymi na nich słowami, których nikt nie chciał mi przeczytać, kawałki kości, popioły. Służba najpierw mnie wyprowadziła, a potem najstaranniej jak można zebrała wszystkie szczątki i gdzieś wyniosła. Podczas choroby ojca przenieśliśmy się z nim do Antiochii, do gaju Dafne na jej przedmieściu. Jednak pogrzeb Germanika odbył się na placu publicznym w samej Antiochii. Pierwszy raz uczestniczyłam w ceremonii żałobnej. Do tej pory oszczędzono mi takiego
widowiska, albo nie odbywało się nigdzie w pobliżu. Kiedy ciało ojca złożono na stosie, my, dzieci, stałyśmy obok matki. Brakowało tylko Liwilli, która była za mała. Gajusz przytulił mnie do siebie, a ja trzymałam Druzyllę za rękę. Straszliwe wspomnienie tego dnia do dziś mnie prześladuje. Na placu zebrał się ogromny tłum i miałam wrażenie, że się duszę, że mnie pochłonie. Tłum był tak milczący, że słyszało się trzaskanie polan, gdy je ogarnęły płomienie. Potem poczułam odór. Odór perfum, kadzidła i wonności rozsypanych na polanach. Ale nie mógł zagłuszyć innego odoru, coraz silniejszego zapachu palącego się ciała. Oddychałam z coraz większym trudem. Trzeba było mnie wyprowadzić. Ogień zamieniał ciało w nieruchomy popiół. Po paru dniach wyruszyliśmy w drogę do Rzymu, gdzie - jak się dowiedziałam od matki - prochy ojca miały zostać złożone do grobowca wzniesionego swego czasu dla Augusta. Grobowiec ten widziałam niegdyś na Polu Marsowym. Podróż się przeciągała. Zaczęła się pora roku, gdy burze i wichry opóźniają żeglugę i sprawiają, że staje się niebezpieczna. Płynęliśmy od wyspy do wyspy. Pewnego dnia spostrzegliśmy zmierzające ku nam okręty wojenne. Powiedziano mi, że to okręty Pizona. Czy nas zaatakują? Przez chwilę wydawało się, że tak. Potem oddaliły się, a my ruszyliśmy dalej. Wreszcie po długiej morskiej podróży i wielu postojach dostrzegliśmy brzegi Italii, a następnego dnia wpłynęliśmy do portu w Brundyzjum. Znowu musiałam zmierzyć się z tłumem. Wszędzie było mnóstwo ludzi, zarówno mężczyzn, jak kobiet, stali nie tylko na wybrzeżu, ale także na dachach domów, na murach starego miasta. Ten tłum też był milczący. Czekał. Potem, kiedy zobaczył, że schodzimy na ląd, z matką otwierającą pochód i trzymającą w ramionach urnę z popiołami, podniósł się przeciągły jęk, nie kończący się krzyk rozpaczy, który czasem odzywa się we mnie jeszcze dalekim echem. Nie był to jednak koniec wędrówki. Musieliśmy dotrzeć do Rzymu, co było prawdziwym koszmarem, który matka skróciła nam, dzieciom, oddając nas pod opiekę żołnierzom. Wsadzono nas do pojazdów, oszczędzono nam więc długiego marszu, który ona musiała odbyć, pokonując milę za milą, w eskorcie żołnierzy wysłanych przez Tyberiusza na spotkanie prochów. Nasza matka odznaczała się nieugiętym charakterem i energią. Dzisiaj mogę to ocenić lepiej niż wtedy. Marsz w owym długim pochodzie żałobnym przez Italię, gdy szła aż do kresu sił, raz po raz powracając myślą do twarzy człowieka, którego szczątkom towarzyszyliśmy, gdy wspominała, kim dla nas był, zanim wszystko zginęło w zmęczeniu, mgle i zapomnieniu, to straszliwe doświadczenie miałam przeżyć ja także dwadzieścia lat później, gdy Gajusz zmusił mnie do przywiezienia prochów Lepidusa z Germanii do Rzymu. Jestem przekonana, że myśl o tej torturze podsunęło mu wspomnienie naszej matki towarzyszącej prochom Germanika z Brundyzjum do Rzymu. Ale ona nie musiała przez wiele dni dźwigać ciężkiej urny, bo już drugiego dnia oddano ją żołnierzom i oficerom, którzy przynajmniej mogli się przy niej zmieniać. Taki był Gajusz, w tak wymyślny sposób potrafił kazać nam cierpieć, do męki ciała dodając cierpienie duchowe, które może poznał w owych styczniowych dniach, gdy niesiono do grobu Germanika. Ale miał przecież wtedy zaledwie osiem lat! Co mógł czuć? Czy rana była aż tak głęboka? Po zakończeniu obrzędu pogrzebowego, w którym Tybe-riusz nie chciał wziąć udziału, wróciliśmy do naszego domu na Palatynie. Odnalazłam moją drogą Izydę. Ale cóż mogła dla nas zrobić? Zima skończyła się i gdy wraz z pierwszymi promieniami wiosennego słońca pojawiły się ptaki, zastanawiałam się, czy niektóre z nich nie leżały gdzieś martwe pod liśćmi, a potem nie zmartwychwstały. Gdzie były w zimowe dni? Czy powracają ze świata martwych wraz z wiosną? W głębi duszy wiedziałam, że są to złudzenia, że chcę się łudzić, ponieważ ogromnie się boję, że śmierć, ta prawdziwa, nie pozostawia żadnej nadziei na powrót. Nie wierzyłam już tak bardzo w
odrodzenie Ozyrysa. W naszym domu częściej niż dawniej panowała cisza. Teraz, kiedy zabrakło ojca i co rano nie przychodzili klienci, by mu złożyć uszanowanie, wydawałby mi się straszliwie smutny i pusty, gdyby matka bardzo często nie przyjmowała innych gości, z którymi odbywała długie rozmowy. Znałam większość z nich. Należeli do przyjaciół ojca, związanych z nim od niepamiętnych czasów. Niektórzy byli obecni przy jego śmierci, w Syrii, i przyrzekli, że go pomszczą. Wszyscy bowiem, podobnie jak sam Germanik, byli przekonani, że go otruto, a winnym mógł być tylko Pizon. Niektórzy dodawali szeptem, że w istocie śmierci Germanika pragnął Tyberiusz, ale tego nie można było mówić głośno. Ludzie ci mieli publicznie wystąpić z oskarżeniem o zbrodnię, zażądać, by senat ukarał winowajcę, Pizona, który był jej wykonawcą. Właśnie o procesie, który zamierzali wytoczyć, rozmawiali z matką. Zachęcała ich do tego, podawała im najdrobniejsze szczegóły wydarzeń, jakie nastąpiły w ostatnich miesiącach. Oskarżyciele czerpali z nich argumenty niezbędne do poparcia swej sprawy. Jak można przypuszczać, byłam za mała, by zrozumieć, co się wokół mnie mówi. Stało się to możliwe dopiero znacznie później. Czułam jednak, że wszyscy ci ludzie są nam przyjaźni. Dzięki nim matka, moi bracia i ja byliśmy mniej samotni. Dzisiaj często zdarza mi się zastanawiać, czy oskarżyciele Pizona mieli rację, czy Germanika otruto, a jeśli tak, czy prawdziwym sprawcą był istotnie Tyberiusz. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że Pizon był niezwykle wrogo nastawiony do mego ojca. Zrobił wszystko, by podkopać jego pozycję, pokrzyżować poczynania, rozdzielić go z żołnierzami i wszędzie zajmować zwolnione przez niego miejsce. Ale czy można przypuszczać, że działał na rozkaz władcy? Wszyscy wiedzieli, że jest z natury brutalny, autorytarny, zazdrosny o władzę, niezbyt wykształcony, słowem, że jest całkowitym przeciwieństwem Germanika. Wszyscy wiedzieli również, że w Atenach zachowywał się jak prostacki żołnierz, jak zwycięzca, starający się na wszystkie sposoby upokorzyć Ateńczyków. Czy wykonywał jakieś tajne instrukcje? Czy może szedł tylko za głosem najgorszych cech swego charakteru? Czy zachowywałby się tak ostentacyjnie wrogo wobec Germanika, gdyby Tyberiusz nakazał mu szpiegować go i zdradzić? Oczywiście nie jest to argument decydujący. Można wyobrazić sobie podstęp, który polegałby właśnie na zasugerowaniu rozumowania, jakie przed chwilą przedstawiłam. Czy tak silnie manifestowana wrogość nie miała ukrywać najgorszych zamiarów? Poza tym przyszło mi do głowy, że gdyby Pizon chciał zamordować mego ojca, nie zaatakowałby go już na początku w taki sposób, by odciąć sobie wszelki dostęp do jego otoczenia. Ale to również nie było decydujące. Mogło jedynie świadczyć o niezręczności lub głupocie człowieka, który czując za sobą poparcie cesarza nie potrafił zrezygnować z promowania swej osoby, nawet jeśli mogło to podważyć sukces jego misji. Nie wykluczone też, że mimo wszystko mógł ją wykonać, że znalazł - lub że mu podsunięto - jakiś pośredni sposób zniszczenia wroga. Nie ulega wątpliwości, że Germanikowi ktoś chciał zaszkodzić, a nawet najprawdopodobniej go zabić. Ohydne szczątki, które widziałam, ludzkie kości ukryte w naszym domu, ołowiane tablice adresowane do bóstw Piekieł nie pozostawiały co do tego żadnej wątpliwości. Najpewniej ktoś chciał „rzucić urok” na Germanika. Wiem, że to by nie wystarczyło i zabiegi takie rzadko (jeśli w ogóle!) są skuteczne, że mój ojciec nie padł ofiarą czarów. Niewątpliwie użyto pewniejszych sposobów. Nawet na odległość, nie dopuszczony do konfidencji z nami, Pizon mógł posłużyć się agentami, a ci mogli przekupić kogoś z naszej służby. Wiedziałam aż nadto dobrze, że wszystko to było możliwe. Ale zadawałam sobie pytanie, dlaczego - jeśli już ktoś posłużył się trucizną - dodano jeszcze cały ten sztafaż z czarną magią, którą rzymski prokonsul musiał przecież mieć w pogardzie? I wtedy moje podejrzenia zwracały