kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 873 206
  • Obserwuję1 392
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 682 412

Grisham John - Firma

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
G

Grisham John - Firma .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu G GRISHAM JOHN Pozostałe
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 393 stron)

JOHN GRISHAM Firma

ROZDZIAŁ 1 Starszy wspólnik po raz setny przejrzał resume i teraz także nie doszukał się w Mitchelu McDeerze niczego, co budziłoby jego zastrzeżenia; w papierach, w każdym razie, nic takiego nie dało się odnaleźć. Inteligentny, ambitny, o dobrej prezencji. A także zachłanny; ze swoją przeszłością musiał taki być. Żonaty, co stanowiło jeden z koniecznych warunków. Firma nigdy nie zatrudniała nieżonatych prawników. Nie aprobowała też rozwodów, skoków na boki i pociągu do alkoholu. Kontrakt zawierał klauzulę o obowiązku poddania się testowi na używanie narkotyków. Zdał egzamin u CPA1 za pierwszym podejściem i zadeklarował chęć zostania prawnikiem podatkowym. Był biały, a firma nigdy nie zatrudniała czarnych. Udawało im się to dzięki stosowaniu zasad dyskrecji i elitarności, a przy tym nigdy nie przyjmowali podań o pracę. Inne firmy poszukiwały i zatrudniały czarnych. Ich firma angażowała wyłącznie białych i pozostała biała jak śnieg. Poza tym znajdowała się w Memphis, a najlepsi czarni myśleli w pierwszym rzędzie o Nowym Jorku, Chicago albo o Waszyngtonie. McDeere był oczywiście mężczyzną - firma nie przyjmowała kobiet prawników. Popełnili taką pomyłkę tylko raz, w połowie lat siedemdziesiątych, kiedy zatrudnili najlepszego absolwenta z Harvardu i okazało się, że ten znakomity spec od prawa podatkowego jest damą. Prawniczka utrzymała się u nich przez cztery burzliwe lata, do dnia, gdy zginęła w wypadku samochodowym. Jeśli wierzyć temu, co na papierze, McDeere prezentował się naprawdę nieźle. Był najlepszym kandydatem. Prawdę mówiąc, w tym roku nie mieli wielkiego wyboru. Lista była bardzo krótka - McDeere albo nikt. Teczka z aktami personalnymi, które przeglądał wspólnik zarządzający, Royce McKnight, opatrzona była napisem “Mitchel Y. McDeere - Harvard”. Miała około cala grubości i zawierała plik sporządzonych drobnym drukiem raportów oraz kilka fotografii. Materiały te przygotowało paru byłych agentów CIA z prywatnej grupy wywiadowczej z Bethesda. Należeli oni do grona klientów firmy i co roku przeprowadzali dla niej bezpłatne śledztwo. Łatwa praca, mówili, to sprawdzanie niczego nie podejrzewających studentów prawa. Dowiedzieli się na przykład, że McDeere chciałby wyjechać z północnego Wschodu, że ma trzy propozycje pracy - dwie z Nowego Jorku i jedną z Chicago - że najwyższa oferta wynosi siedemdziesiąt sześć tysięcy dolarów, a najniższa sześćdziesiąt. Jest na niego popyt. Na drugim roku miał możliwość ściągania na egzaminie z papierów wartościowych. Nie zrobił 1 Certified Public Accountant - wstępny egzamin dyplomowy upoważniający do dalszych studiów na Wydziale Prawa (przyp. tłum.).

tego i uzyskał najlepszą ocenę w grupie. Dwa miesiące wcześniej proponowano mu kokainę na prawniczym party. Odmówił. Wyszedł żegnany porozumiewawczymi uśmiechami. Od czasu do czasu pijał piwo, ale alkohol był drogi, a on nie miał pieniędzy. Zapożyczył się u kolegów ze studiów na blisko dwadzieścia trzy tysiące dolarów. Był zachłanny. Royce McKnight odłożył akta i uśmiechnął się. To był ich człowiek. Lamar Quin miał trzydzieści dwa lata i nie był jeszcze wspólnikiem. Zatrudniono go po to, aby ze swoim młodzieńczym wyglądem i sposobem bycia stanowił niejako wizytówkę firmy Bendini, Lambert i Locke, która istotnie była młodą firmą, odkąd większość wspólników po dojściu do czterdziestki czy pięćdziesiątki, zdobywszy mnóstwo forsy, wycofała się z interesu. On także mógł zostać wspólnikiem. Mając zagwarantowane na resztę życia sześciocyfrowe dochody, Lamar mógł z satysfakcją nosić szyte na miarę garnitury po tysiąc dwieście dolarów za sztukę - był wysoki i miał sylwetkę sportowca, leżały na nim naprawdę świetnie. Nonszalanckim krokiem przeszedł przez apartament, którego wynajęcie na jedną dobę kosztowało firmę tysiąc dolarów, i nalał sobie filiżankę kawy z ekspresu. Sprawdził godzinę i zerknął na dwójkę wspólników siedzących przy niewielkim konferencyjnym stole obok okna. Punktualnie o drugiej trzydzieści rozległo się pukanie do drzwi. Lamar spojrzał na wspólników, którzy wsunęli resume i akta do otwartej teczki. Wszyscy trzej sięgnęli po marynarki. Lamar poprawił krawat i otworzył drzwi. - Mitchel McDeere? - zapytał, uśmiechając się szeroko i wyciągając dłoń. - Tak. - Mocno uścisnęli sobie ręce. - Miło mi cię poznać, Mitchel. Lamar Quin. - Cała przyjemność po mojej stronie. Proszę mi mówić Mitch. McDeere wszedł do środka i szybkim spojrzeniem zlustrował ogromny pokój. - Oczywiście, Mitch. - Lamar ujął go pod ramię i poprowadził przez apartament. Wspólnicy przedstawili się. Byli serdeczni i wylewni. Zaproponowali mu kawę, po czym wszyscy usiedli wokół błyszczącego, mahoniowego stołu. Wymienili uprzejmości. McDeere rozpiął płaszcz i założył nogę na nogę. Był już, jeśli chodzi o poszukiwanie pracy, doświadczonym weteranem i wiedział, że go potrzebują. Odprężył się. Miał oferty od trzech spośród najznakomitszych firm w kraju, więc nie zależało mu ani na tej rozmowie, ani na tej firmie. Mógł sobie pozwolić na nieco więcej niż odrobinę pewności siebie. Przyszedł tu, by zaspokoić ciekawość. Poza tym tęsknił za ciepłym klimatem. Oliver Lambert, starszy wspólnik, pochylił się i oparty na łokciach czuwał nad przebiegiem wstępnej rozmowy. Odznaczał się elokwencją, a jego głęboki baryton o ciepłym,

niezwykle ujmującym brzmieniu znakomicie ułatwiał nawiązywanie konwersacji. Mając sześćdziesiąt jeden lat był ojcem chrzestnym firmy i większość czasu spędzał na zarządzaniu i utrzymywaniu w równowadze wybujałych osobowości kilku najbogatszych prawników w kraju. Był doradcą, do którego młodzi współpracownicy przychodzili ze swoimi problemami. Lambert kierował także rekrutacją, toteż uzyskanie podpisu Mitchela Y. McDeere stanowiło jego zadanie. - Nie męczą cię tego typu rozmowy? - zapytał Mitcha. - Nie bardzo. To jest konieczne. Tak, tak, zgodzili się wszyscy. Można by odnieść wrażenie, że jeszcze wczoraj byli przesłuchiwani, sprawdzani, śmiertelnie wystraszeni tym, że nie znajdą pracy i trzy lata potu i tortur pójdą na marne. Wiedzieli, przez co musiał przejść. Nie ma sprawy. - Mogę o coś zapytać? - tym razem on zadał pytanie. - Oczywiście. - Jasne. - O co zechcesz. - Dlaczego prowadzimy tę rozmowę w pokoju hotelowym? Inne firmy urządzają takie spotkania w campusach studenckich, za pośrednictwem biur zatrudnienia. - Dobre pytanie. - Skinęli głowami, spojrzeli po sobie i zgodnie uznali, że pytanie było rzeczywiście dobre. - Myślę, że mogę ci to wyjaśnić, Mitch - rzekł Royce McKnight, wspólnik zarządzający. - Musisz zrozumieć naszą firmę. Jesteśmy inni i szczycimy się tym. Mamy czterdziestu jeden prawników, niewielu w porównaniu z innymi firmami. Nie przyjmujemy zbyt wielu ludzi, zwykle jedną osobę rocznie. Oferujemy najwyższe wynagrodzenie w kraju. Nie przesadzam. Musimy być więc bardzo selektywni. Wybraliśmy ciebie. List, który otrzymałeś w zeszłym miesiącu, wysłaliśmy po przesianiu ponad dwóch tysięcy studentów trzeciego roku prawa z najlepszych uczelni. Wysłaliśmy tylko jeden list. Nie dajemy ogłoszeń o rekrutacji i nie przyjmujemy podań o pracę. Nie afiszujemy się i mamy własne metody działania. Tyle tytułem wyjaśnienia. - Rozumiem. Czym zajmuje się wasza firma? - Podatkami. Częściowo także ubezpieczeniami, nieruchomościami i bankowością, ale podatki to osiemdziesiąt procent naszej pracy. I dlatego chcemy cię zatrudnić. Masz bardzo dobre przygotowanie w tej dziedzinie. - Dlaczego zapisałeś się do Western Kentucky? - To proste. Zaproponowali mi pełne stypendium za występowanie w ich drużynie

futbolowej. Gdyby nie to, nie stać by mnie było na koledż. - Opowiedz o swojej rodzinie. - Czy to naprawdę konieczne? - Dla nas jest to bardzo ważne - odezwał się ciepłym tonem Royce McKnight. Oni wszyscy to mówią, pomyślał McDeere. - W porządku. Mój ojciec zginął w wypadku w kopalni, kiedy miałem siedem lat. Matka wyszła ponownie za mąż i mieszka na Florydzie. Miałem dwóch braci. Rusty nie wrócił z Wietnamu. Teraz mam jednego brata, ma na imię Ray. - Co się z nim dzieje? - Obawiam się, że to nie pański interes - odparł Mitch i utkwił w McKnighcie wyzywające spojrzenie. - Przepraszam - rzekł cicho wspólnik zarządzający. - Nasza firma znajduje się w Memphis - powiedział Lamar. - Czy jest to dla ciebie jakiś kłopot? - Absolutnie nie. Nie jestem miłośnikiem chłodnego klimatu. - Byłeś już kiedyś w Memphis? - Nie. - Wkrótce cię tam ściągniemy. Na pewno ci się spodoba. Mitch uśmiechnął się i skinął głową. Czy ci faceci byli poważni? Jak mógł na serio brać pod uwagę tak małą firmę w tak małym mieście, gdy czekała na niego Wall Street? - Jak się plasowałeś na swoim roku? - zapytał Lamar. - W pierwszej piątce - nie w pierwszych pięciu procentach, lecz w pierwszej piątce. - To im powinno wystarczyć, pomyślał. W pierwszej piątce wśród trzech setek. Mógł im powiedzieć, że był trzeci, odrobinę za numerem drugim i zdumiewająco daleko za numerem pierwszym. Ale nie powiedział. To byli faceci z podrzędnych uczelni - Chicago, Columbia i Yanderbilt, o czym się dowiedział przeglądając pobieżnie rejestry Martindale-Hubbella. Wiedział, że tego typu szczegóły nie mają dla nich znaczenia. - Dlaczego wybrałeś Harvard? - Właściwie to Harvard wybrał mnie. Złożyłem podania na kilku uczelniach i wszędzie zostałem przyjęty. Harvard zaofiarował mi najwyższe stypendium. Uważałem, że to najlepsza uczelnia. Nadal tak uważam. - Niezła robota, Mitch - powiedział Lambert z zainteresowaniem przeglądając resume. Raporty wciąż spoczywały w teczce leżącej pod stołem. - Dziękuję, ciężko pracowałem.

- Na zajęciach z podatków i papierów wartościowych zbierałeś wyłącznie najlepsze oceny. - To leżało w moim interesie. - Przeglądaliśmy twoje szkice. Robią wrażenie. - Dziękuję. Lubię pracę w bibliotece. Pokiwali głowami gładko przełknąwszy to oczywiste kłamstwo. Była to część rytuału, bo przecież żaden student prawa ani żaden prawnik o zdrowych zmysłach nie lubił tej pracy. Jednakże każdy bez wyjątku przyszły pracownik udawał, że pała głęboką, nienasyconą miłością do niej. - Opowiedz nam o swojej żonie - powiedział prawie miękkim tonem Royce McKnight. Zastygli w oczekiwaniu kolejnej riposty Mitcha. Ale było to pytanie standardowe, nie dotyczyło sacrum. Ten obszar badała każda firma. - Ma na imię Abby. Dyplom uprawniający do nauczania początkowego otrzymała w Western Kentucky. Pobraliśmy się w tydzień po tym, jak oboje skończyliśmy uczelnię. Od trzech lat pracuje w prywatnym przedszkolu niedaleko uniwersytetu w Bostonie. - A czy to małżeństwo... - Jesteśmy bardzo szczęśliwi. Znamy się jeszcze ze szkoły średniej. - Na jakiej pozycji grałeś? - zapytał Lamar, kierując rozmowę na mniej osobiste tory. - W obronie. Byłem rozchwytywany, dopóki nie kontuzjowałem kolana w jednym z meczy. Wtedy odwrócili się ode mnie wszyscy z wyjątkiem Western Kentucky. Grałem bez przerwy przez cztery lata, ale kolano nigdy nie wróciło do normy. - Jak udawało ci się pogodzić grę w futbol ze zbieraniem najlepszych ocen? - Przedkładam książki nad sport. - Nie wydaje mi się, żeby Western Kentucky przypominało zbytnio poważną szkołę - wyrwało się naraz Lamarowi. Locke i McKnight popatrzyli na niego z dezaprobatą. - Podobnie jak Kansas State - odparował Mitch. Zamarli i przez kilka sekund spoglądali na siebie z niedowierzaniem. Ten facet wiedział, że Lamar Quin studiował w Kansas State. Nie spotkał go nigdy wcześniej i nie miał pojęcia, kto będzie reprezentował firmę na wstępnej rozmowie. A mimo to wiedział. Zajrzał do Martindale-Hubbella i posprawdzał ich wszystkich. Przeczytał szkice biograficzne czterdziestu jeden prawników pracujących w firmie i w ułamku sekundy przypomniał sobie, że Lamar Quin, jeden z nich studiował w Kansas State. Do diabła! Zrobiło to na nich naprawdę wrażenie! - Powiedziałem chyba coś nie tak - przeprosił Lamar. - Nie ma sprawy - ciepło uśmiechnął się Mitch.

Oliver Lambert odchrząknął i ponownie skierował rozmowę na inny temat. - Mitch. W naszej firmie nie tolerujemy nadużywania alkoholu ani latania za spódniczkami. Nie jesteśmy gromadą Holy Rollersów2 , ale interesy liczą się dla nas przede wszystkim. Mamy duże osiągnięcia i ciężko na nie pracujemy. I robimy naprawdę wielkie pieniądze. - Jestem w stanie przyjąć te warunki. - Zastrzegamy sobie prawo poddawania każdego z członków firmy testom dotyczącym używania narkotyków. - Nie używam narkotyków. - To świetnie. Jakiego jesteś wyznania? - Metodysta. - Znakomicie. W naszej firmie zetkniesz się z ludźmi różnych wyznań. Katolicy, baptyści, Kościół Episkopalny. W gruncie rzeczy to nie nasza sprawa, ale po prostu lubimy wiedzieć. Zależy nam na stabilności rodziny, szczęśliwy prawnik to wydajny prawnik. Dlatego się tym interesujemy. Mitch przytaknął z uśmiechem. Już to kiedyś słyszał... Jego trzej rozmówcy spojrzeli po sobie, a następnie utkwili wzrok w Mitchu. Oznaczało to, że dotarli do tego punktu rozmowy, w którym należy się od indagowanego spodziewać jednego lub dwóch inteligentnych pytań. Mitch rozprostował nogi. Pieniądze, to było istotne pytanie, a konkretnie chciał się dowiedzieć, jak proponowana suma ma się do innych ofert, które mu dotąd złożono. Jeśli będzie za mało, pomyślał, wtedy, cóż... miło mi was było poznać, chłopcy... Jeśli wasza oferta okaże się interesująca, wówczas, owszem, możemy pogadać o rodzinie, futbolu i wyznaniu. Lecz wszystkie firmy działały w ten sposób. Dopóki sytuacja nie była jasna, bawili się w coś w rodzaju pozorowanej walki. I było oczywiste, że rozmowa dotyczy wszystkiego oprócz pieniędzy. Zaatakował więc pierwszy miękkim ciosem. - Jakiego typu pracę będę wykonywał na początku? Pokiwali głowami zadowoleni z pytania. Lamber i McKnight popatrzyli na Lamara. Tym razem odpowiedź należała do niego. - Mamy coś w rodzaju dwuletniej praktyki, chociaż nie nazywamy tego w ten sposób. Będziesz jeździł po całym kraju na seminaria podatkowe. Twoja edukacja potrwa jeszcze długo. Przyszłej zimy spędzisz dwa tygodnie w Waszyngtonie w Amerykańskim Instytucie Podatkowym. Jesteśmy bardzo dumni z naszych ekspertyz i dlatego ciągły trening jest 2 Sekta protestancka (przyp.tłum.)

konieczny dla każdego z nas. Jeżeli masz zamiar osiągnąć perfekcję w tym, co robisz, będziemy za to płacić. Dopóki nie zajmiesz się praktyczną stroną prawa, twoja praca nie będzie zbyt ekscytująca, przynajmniej przez pierwsze dwa lata. Szukanie orzeczeń w bibliotekach, zestawienia i tym podobne śmiertelnie nudne zajęcia. Ale będziesz otrzymywał uczciwą zapłatę. - Ile? Lamar zerknął na Royce’a McKnighta, który, patrząc na Mitcha, powiedział: - Omówimy wynagrodzenie i dodatkowe świadczenia, kiedy przyjedziesz do Memphis. - Muszę mieć warunki na piśmie, bo inaczej być może w ogóle nie pojadę do Memphis - uśmiechnął się nieco arogancko, ale serdecznie. Zachowywał się jak człowiek, któremu złożono trzy propozycje pracy. Wspólnicy uśmiechnęli się do siebie, po czym pierwszy odezwał się Lambert. - W porządku. Podstawowe wynagrodzenie wynosi osiemdziesiąt tysięcy za pierwszy rok, plus premie, osiemdziesiąt pięć za drugi rok, plus premie, nisko oprocentowany zastaw hipoteczny, więc możesz kupić dom. I nowe BMW. Oczywiście sam wybierasz kolor. Spojrzenia całej trójki spoczęły na jego wargach i czekali na pojawienie się zmarszczek na policzkach. Próbował powstrzymać uśmiech, ale było to niemożliwe. Zachichotał. - To niewiarygodne - wymamrotał. Osiemdziesiąt tysięcy w Memphis było równoważne stu dwudziestu tysiącom w Nowym Jorku. Czy ten facet powiedział “BMW”? Jego mazda miała na liczniku milion mil. Ostatnio miał też kłopoty z jej uruchomieniem, ale nie udało mu się jeszcze zaoszczędzić na nowy starter. - Także wiele innych udogodnień, które miło nam będzie z tobą omówić w Memphis. Poczuł nagle silną chęć wyjazdu do Memphis. Czy nie leżało nad rzeką? Starł z twarzy uśmiech, odzyskał panowanie nad sobą. Spojrzał uważnie na Olivera Lamberta i odezwał się, jak gdyby zapominając o pieniądzach, domu i samochodzie. - Proszę mi opowiedzieć o firmie... - Mamy czterdziestu jeden prawników. W zeszłym roku osiągnęliśmy dochód na jedną osobę wyższy niż jakakolwiek inna firma tej wielkości, czy większa, dotyczy to zresztą wszystkich dużych firm w kraju. Mamy wyłącznie bogatych klientów - korporacje, banki i zamożni ludzie - którzy dobrze płacą i nigdy nie narzekają. Specjalizujemy się w międzynarodowym prawie podatkowym, co jest tyleż intratne, co pasjonujące. I robimy interesy tylko z tymi ludźmi, którzy mogą zapłacić. - Ile czasu musi upłynąć, nim zostaje się wspólnikiem?

- Przeciętnie dziesięć lat, i to dziesięć lat ciężkiej pracy. Zarobienie pół miliona rocznie nie jest dla naszych wspólników niczym nadzwyczajnym i większość wycofuje się przed pięćdziesiątką. Musisz płacić składki i być na miejscu osiemdziesiąt godzin w tygodniu, ale jeśli zostaniesz wspólnikiem, rzecz jest tego warta. Lamar pochylił się do przodu. - Aby mieć sześciocyfrowe zarobki, nie musisz być wspólnikiem. Jestem w firmie od siedmiu lat i sumę stu tysięcy rocznie przekroczyłem cztery lata temu. Mitch zastanawiał się przez krótką chwilę i obliczył, że mając trzydzieści lat mógłby zarabiać dobrze powyżej stu tysięcy. Być może prawie dwieście tysięcy rocznie. Mając trzydzieści lat. Obserwowali go uważnie, dobrze wiedząc, co oblicza. - Co międzynarodowa firma podatkowa robi w Memphis? Pytanie wywołało uśmiechy. Lambert zdjął okulary i zaczął się nimi bawić. Dobre pytanie. - Bendini założył firmę w czterdziestym czwartym. Pracował jako prawnik podatkowy w Filadelfii i pozyskał kilku bogatych klientów na Południu. Podatki były jego pasją i wylądował w Memphis. Przez dwadzieścia lat nie zatrudniał nikogo prócz prawników podat- kowych i firma prosperuje znakomicie po dziś dzień. Żaden z nas nie pochodzi z Memphis, ale pokochaliśmy to miejsce. Bardzo przyjemne, stare, południowe miasto. Tak na marginesie, pan Bendini zmarł w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym. - Ilu wspólników pracuje w firmie? - Dwudziestu. Staramy się utrzymać stosunek: jeden wspólnik na jednego pracownika. Dużo, ale nam to odpowiada. Jak widzisz, tu także postępujemy po swojemu. - Wszyscy nasi wspólnicy są w wieku czterdziestu pięciu lat multimilionerami - dodał Royce McKnight. - Wszyscy? - Tak. Nie możemy tego zagwarantować, ale jeśli dołączysz do naszej firmy i poświęcisz dziesięć lat na to, by zostać wspólnikiem, a potem po kolejnych dziesięciu, w wieku czterdziestu pięciu lat, nie staniesz się milionerem, to będziesz pierwszą taką osobą od dwudziestu lat. - Imponująca statystyka. - To imponująca firma, Mitch - odezwał się Oliver Lambert - i jesteśmy z tego dumni. Stanowimy elitarne bractwo. Nie jest nas wielu i troszczymy się o siebie nawzajem. Nie ma u nas bandyckiego współzawodnictwa, z jakiego słyną wielkie firmy. Staramy się być bardzo

ostrożni przy doborze nowych ludzi i stawiamy sobie za cel, aby każdy pracownik został możliwie szybko wspólnikiem. Żeby to osiągnąć, inwestujemy mnóstwo czasu i pieniędzy w nas samych, a zwłaszcza w nowych ludzi. Bardzo rzadko, w naprawdę wyjątkowych wypadkach, zdarza się, że prawnik odchodzi z naszej firmy. Jest to ewenement. Często staramy się w różny sposób pomagać naszym ludziom w robieniu kariery. Chcemy, żeby byli szczęśliwi, i wydaje nam się, że to najbardziej ekonomiczny sposób działania. - Mam tu jeszcze jedną imponującą statystykę - dorzucił McKnight. - W zeszłym roku we wszystkich firmach naszej wielkości, i większych, współczynnik rotacji kadr wynosił dwadzieścia osiem procent. U Bendiniego, Lamberta i Locke’a był on równy zeru. Tak było i rok temu. Minęło już wiele czasu od ostatniego wypadku, gdy któryś z prawników opuścił firmę. Patrzyli na niego uważnie, chcąc się upewnić, czy wszystko do niego dotarło. Przedstawili się, jak mogli najlepiej. Na resztę informacji przyjdzie jeszcze czas. Oczywiście, wiedzieli znacznie więcej, niż mogli powiedzieć. Jego matka, na przykład, mieszkała w zdezelowanej przyczepie zaparkowanej na plaży w Panama City i wyszła powtórnie za mąż za byłego kierowcę ciężarówki, który pił jak szewc. Po eksplozji w kopalni dostała czterdzieści jeden tysięcy dolarów odszkodowania, z czego większość roztrwoniła. Później, kiedy jej syn zginął w Wietnamie, czas jakiś cierpiała na poważne zaburzenia psychiczne. Wiedzieli, że był zaniedbanym dzieckiem, dorastał w ubóstwie pod opieką brata Raya i kilku życzliwych krewnych. Nędza boli, a oni wiedzieli też, że wzbudza silną potrzebę sukcesu. Pracował po trzydzieści godzin tygodniowo w całodobowym sklepie, a jednocześnie grał w drużynie futbolowej i zbierał najlepsze oceny. Wiedzieli, że mało sypia. Wiedzieli, że jest zachłanny. To był ich człowiek. - Czy nie chciałbyś złożyć nam wizyty? - spytał Oliver Lambert - Kiedy? - zapytał Mitch, marząc o czarnym 318 z przyciemnianym dachem. Przedpotopowa mazda z trzema deklami i mocno porysowaną przednią szybą stała zaparta przednimi kołami o krawężnik, co uniemożliwiało jej stoczenie się ze wzniesienia. Abby chwyciła klamkę, szarpnęła ją dwa razy i otworzyła drzwi. Wsiadła i przekręciła kluczyk w stacyjce. Nacisnęła sprzęgło i obróciła kierownicą, mazda potoczyła się powoli do przodu. Kiedy zaczęła nabierać szybkości, Abby wstrzymała oddech. Zwolniła sprzęgło i zagryzała wargi, dopóki przytłumione obroty silnika nie stały się regularne. Mitch miał trzy propozycje pracy do wyboru, nowy samochód był zatem kwestią paru

miesięcy. Tyle może wytrzymać. Trzy lata gnietli się w dwupokojowym mieszkaniu w miasteczku studenckim pełnym porsche i mercedesów i przez cały niemal czas starali się ignorować afronty ze strony kolegów w tym bastionie snobizmu typowego dla Wschodniego Wybrzeża. Byli kmiotkami z Kentucky i mieli niewielu przyjaciół. Ale przetrwali i w miarę gładko odnieśli sukces ku wyłącznie własnej satysfakcji. Wolała Chicago od Nowego Jorku, godząc się nawet na mniejsze zarobki, przede wszystkim dlatego, że było dalej od Bostonu, a bliżej Kentucky. Lecz Mitch był ciągle nieprzenikniony, odpowiadał wymijająco i jak zawsze rozważał wszystko bardzo dokładnie, ale rezultaty swoich przemyśleń zachowywał dla siebie. Nie zaproszono jej do Nowego Jorku ani do Chicago. Niepewność bardzo ją męczyła, chciała znać odpowiedź. Zaparkowała niezgodnie z przepisami na wzgórzu, niedaleko od domu, i wysiadła z samochodu. Ich mieszkanie było jednym z trzydziestu w dwupiętrowym budynku z czerwonej cegły. Abby stanęła przed drzwiami i zaczęła grzebać w torebce, szukając kluczy. Nagle drzwi otwarły się z impetem. Porwał ją, wciągnął do środka, rzucił na kanapę i zaatakował jej kark pocałunkami. Wrzasnęła i zaczęła chichotać. Całowali się, złączeni w jednym z tych długich, wilgotnych, dziesięciominutowych uścisków, pieszcząc się na oślep i jęcząc, tak jak lubili to robić jako nastolatki, kiedy całowanie się było czymś zabawnym, tajemniczym i zbliżającym. - Mój Boże - powiedziała, kiedy wreszcie oderwali się od siebie - cóż to za okazja? - Nic nie czujesz? - zapytał. Rozejrzała się i wciągnęła nosem powietrze. - Mhm... tak... Co to jest? - Kurczak chow mein i jajka foo yung. Od Wong Boys. - W porządku. Co to za okazja? - Plus butelka drogiego chablis. Ma nawet korek. - Co się stało, Mitch? - Chodź. - Na małym kuchennym stole, wśród rozmaitych szpargałów, stała butelka wina i pudełka z chińskimi potrawami. Sprzątnęli papiery ze stołu i rozłożyli jedzenie. Mitch otworzył wino i napełnił dwa plastikowe kubki. - Miałem dziś niesamowite spotkanie - powiedział. - Z kim? - Pamiętasz tę firmę z Memphis, od której dostałem list w zeszłym miesiącu? - Tak. Nie byłeś zachwycony. - To jest to. Jestem pod olbrzymim wrażeniem. Praca dotyczy wyłącznie podatków i

zarobki są bardzo dobre. - Ile? Uroczyście wyjął chow mein z pojemnika i rozłożył na dwa talerze. Następnie rozerwał cienką torebkę z sosem sojowym. Czekała na odpowiedź. Otworzył kolejne pudełko i zaczął rozkładać jajka foo yung. Skosztował wina i mlasnął ze smakiem. - Ile? - spytała ponownie. - Więcej niż Chicago, więcej niż Wall Street. Jej brązowe oczy zwęziły się i zapłonęły nagłym blaskiem. Ściągnęła brwi i zmarszczyła czoło. - Ile? - Osiemdziesiąt tysięcy za pierwszy rok plus premia, osiemdziesiąt pięć za drugi plus premia - powiedział nonszalanckim tonem, przypatrując się z uwagą kawałkom selera w chow mein. - Osiemdziesiąt tysięcy - powtórzyła. - Osiemdziesiąt tysięcy, maleńka. Osiemdziesiąt kawałków w Memphis, Tennessee, jest to mniej więcej tyle samo, co sto dwadzieścia kawałków w Nowym Jorku. - Komu zależałoby na Nowym Jorku? - zapytała. - Plus dodatkowo niski zastaw hipoteczny. Słowo “hipoteka” od dłuższego już czasu nie było używane pod tym dachem. Właściwie w tej chwili nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio rozmawiali o domu czy o czymkolwiek, co byłoby z nim związane. Od miesięcy przywykli akceptować fakt, że będą musieli wynajmować jakiś kąt, nie wiadomo jak długo, do jakiegoś niewyobrażalnie odległego momentu w przyszłości, kiedy to zdobędą majątek i będą mogli myśleć o wysokim zastawie hipotecznym. Odstawiła kieliszek i powiedziała oficjalnym tonem: - Chyba nie dosłyszałam. - Niski zastaw hipoteczny. Firma pożycza wystarczająco dużo pieniędzy, aby można było kupić dom. Dla tych facetów jest rzeczą bardzo istotną, by ich pracownicy wyglądali zamożnie, więc dadzą nam pieniądze na niższy procent. - Czy masz na myśli prawdziwy dom, z trawnikiem i drzewami dookoła? - Tak. Nie żadne tam mieszkanie na Manhattanie po wygórowanej cenie, ale dom na przedmieściu z trzema sypialniami, podjazdem i garażem na dwa samochody, w którym będziemy mogli zaparkować BMW. Milczała przez parę sekund, może dłużej, ale w końcu zapytała.

- BMW? Czyje BMW? - Nasze, maleńka. Nasze BMW. Firma przekazuje nam nowy samochód i daje kluczyki. To coś w rodzaju dodatkowej premii w ramach zaliczki. Jest to kolejne pięć tysięcy za rok. Oczywiście, sami wybieramy kolor. Myślę, że czarny byłby przyjemny. Co o tym sądzisz? - Koniec z gratami, koniec z dziadostwem, koniec z kłopotami - powiedziała, potrząsając wolno głową. Uśmiechnął się do niej z pełnymi ustami. Wiedział, że już od dawna marzyła o meblach, tapetach, a może i o basenie. I o dzieciach. Małych ciemnookich dzieciach z płowymi włosami. - I będą jeszcze dodatkowe pieniądze, ale to ma być omówione później. - Nie rozumiem, Mitch, dlaczego są tacy hojni. - Też zadałem sobie to pytanie. Są bardzo wybredni, wymagający i dumni z tego, że mogą płacić tak wysokie pensje. Nastawiają się na najlepszych i nie boją się wydawać pieniędzy. Rotacja kadr jest u nich zerowa. Poza tym myślę, że ściąganie najlepszych do Memphis kosztuje ich więcej. - Byłoby bliżej do domu - powiedziała, nie patrząc na niego. - Nie mam domu. Byłoby bliżej do twoich rodziców i to mnie martwi. Skwitowała milczeniem tę uwagę, w ten sposób reagowała niemal zawsze na jego komentarze dotyczące jej rodziny. - Będziesz bliżej Raya... Pokiwał głową, ugryzł kanapkę z jajkiem i wyobraził sobie pierwszą wizytę jej rodziców. Ten słodki moment, kiedy wtoczą się swoim zużytym cadillakiem na podjazd i zaszokowani będą się gapić na nowy domek z dwoma nowymi samochodami w garażu. Pozielenieją z zazdrości i zaczną się gorączkowo zastanawiać, w jaki, do licha, sposób ten biedny dzieciak bez rodziny i pozycji mógł sobie pozwolić na coś takiego mając zaledwie dwadzieścia pięć lat, świeżo po szkole prawniczej. Zmuszą się do bolesnego uśmiechu i będą mówić, że wszystko jest takie cudowne, lecz po jakimś czasie - o, nie trzeba będzie czekać na to zbyt długo - pan Sutherhand załamie się i zapyta, ile ten dom kosztował. Wtedy Mitch powie mu, żeby pilnował swoich własnych spraw, czym doprowadzi starego człowieka do szału. Potem, posiedziawszy krótko odjadą, a gdy wrócą do Kentucky, wszyscy ich przyjaciele usłyszą o tym, jak wspaniale się powodzi córce i zięciowi w Memphis. Abby będzie zmartwiona, że nie mogli się dogadać, ale nic nie powie. Od początku traktowali go jak trędowatego. Był dla nich do tego stopnia nikim, że zbojkotowali ich skromny ślub. - Czy byłaś kiedyś w Memphis? - zapytał.

- Raz, jako mała dziewczynka. Na czymś w rodzaju spotkania religijnego. Pamiętam jedynie rzekę. - Chcą, abyśmy przyjechali z wizytą. - My? Czy to znaczy, że jestem zaproszona? - Tak. Liczą na to, że przyjedziesz. - Kiedy? - Za parę tygodni. Opłacą nam samolot na czwartek po południu. I zostaniemy tam na weekend. - Już teraz podoba mi się ta firma.

ROZDZIAŁ 2 Budynek firmy miał cztery piętra i został zbudowany przed stu laty przez handlarza bawełną i jego synów w czasach, gdy nastąpiło odrodzenie handlu tym towarem w Memphis. Stał pośrodku ciągu bawełnianego na Front Street obok rzeki. Przez jego korytarze, drzwi i podłogi przewinęły się miliony ton bawełny dostarczanej z Missisipi i Arkansas, a sprzedawanej na całym świecie. Opustoszały i zaniedbany, a następnie, po pierwszej wojnie światowej, wielokrotnie odnowiony, nabyty został w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym pierwszym roku przez agresywnego prawnika podatkowego Antoniego Bendiniego. Ów odnowił go raz jeszcze i zaczął zapełniać prawnikami. Nadał mu też nazwę Gmachu Bendiniego. Gmach stał się jego oczkiem w głowie, hołubił go i pieścił dodając doń co roku kolejną warstwę luksusu. Ufortyfikował go, zabezpieczył drzwi i okna, zatrudnił armię strażników, aby chronili budynek i jego użytkowników, zainstalował windy, alarm elektroniczny, elektroniczne zamki szyfrowe, sieć monitorów, siłownię, łaźnię, urządził też przebieralnię, a na ostatnim piętrze stołówkę z zachwycającym widokiem na rzekę. W ciągu dwudziestu lat stworzył najbogatszą i zdecydowanie najbardziej dyskretną firmę prawniczą w Memphis. Dyskrecja była jego obsesją. Każdemu pracownikowi zatrudnionemu przez firmę przypominano do znudzenia o fatalnych konsekwencjach nietrzymania języka za zębami. Wszystko było poufne. Pensje, funkcje, awanse i przede wszystkim to, co dotyczyło klientów. Ujawnienie interesów firmy, jak przestrzegano młodych pracowników, mogło przekreślić szansę na osiągnięcie nagrody świętego Graala: statusu wspólnika. Nic się nie wydostawało poza mury fortecy na Front Street, żonom mówiono, że nie powinny o nic pytać, albo je po prostu okłamywano. Pracownicy mieli ciężko pracować, niewiele mówić i wydawać pieniądze. I tak robili, wszyscy bez wyjątku. Zatrudniając czterdziestu jeden prawników, firma była czwarta pod względem wielkości w Memphis. Jej członkowie nie reklamowali się ani nie szukali rozgłosu. Stanowili zwarty klan i nie utrzymywali zażyłych stosunków z innymi prawnikami. Ich żony grały wspólnie w tenisa i brydża i razem jeździły po zakupy. Lambert i Locke to była wielka, wspólna rodzina, raczej bogata rodzina. O dziesiątej rano na Front Street zatrzymała się limuzyna firmy i wysiadł z niej Mitchel Y. McDeere. Uprzejmie podziękował kierowcy i odprowadził wzrokiem odjeżdżający pojazd.

Jego pierwsza jazda limuzyną. Stał na chodniku w pobliżu świateł dla pieszych i podziwiał niezwykły, malowniczy i w jakiś sposób imponujący budynek dyskretnej firmy Bendiniego. W niczym nie przypominał on stalowo-szklanych gigantów, stanowiących siedziby najlepszych w Nowym Jorku, ani ogromnego cylindra, który odwiedził w Chicago. Ale Mitch już wiedział, że go polubi. Był mniej pretensjonalny. Bardziej przypominał mu jego samego. Lamar Quin pojawił się we frontowych drzwiach i zbiegł po schodach. Zawołał do Mitcha i pomachał mu ręką. Ubiegłej nocy czekał na niego i Abby na lotnisku, a potem zaprowadził oboje do hotelu “Peabody”. - Witaj, Mitch, jak spałeś? Uścisnęli sobie ręce jak starzy znajomi. - Bardzo dobrze. To wspaniały hotel. - Wiedzieliśmy, że ci się spodoba. “Peabody” podoba się każdemu. Weszli do frontowego foyer, gdzie napis na małej tabliczce witał Mitchela Y. McDeere’a, gościa dnia. Dobrze ubrana, choć nieatrakcyjna recepcjonistka uśmiechnęła się ciepło, powiedziała, że ma na imię Sylwia i jeżeli będzie potrzebował czegokolwiek podczas pobytu w Memphis, niech jej po prostu da znać. Podziękował jej. Lamar poprowadził go do głównego korytarza i stąd rozpoczął oprowadzanie. Wyjaśnił Mitchowi plan budynku, a po drodze przedstawiał go sekretarkom i asystentom. W głównej bibliotece, na pierwszym piętrze, wokół olbrzymiego stołu konferencyjnego zgromadził się tłum prawników; jedli ciasteczka i popijali kawę. Umilkli, kiedy wszedł gość. Oliver Lambert powitał Mitcha i przedstawił go zespołowi. Było ich dwudziestu, prawnicy firmy, w większości niewiele starsi od przybysza. Wspólnicy byli zbyt zajęci, wyjaśnił Lamar, ale spotkają się z nim później, na prywatnym lunchu. Stanęli przy końcu stołu. Lambert poprosił o ciszę. - Panowie, to jest Mitchel McDeere. Wszyscy o nim słyszeliście i oto on, we własnej osobie. Nasz numer jeden tego roku. Numer jeden bez żadnych wątpliwości, że tak powiem. Duzi chłopcy w Nowym Jorku, Chicago i kto wie, gdzie jeszcze, zamieszali mu w głowie, więc musimy go sprzedać naszej małej firmie tu, w Memphis. Uśmiechnęli się i pokiwali głowami z aprobatą. Mitch był zmieszany. - Ukończy Harvard za dwa miesiące i ukończy go z wyróżnieniem. Jest członkiem kolegium redakcyjnego “Harwardzkiego Przeglądu Prawniczego”. Mitch spostrzegł, że to zrobiło wrażenie. - Studiował w Western Kentucky. Studia zakończył summa cum laudae. - To już nie było tak imponujące. - Grał też przez cztery lata w drużynie futbolowej, zaczynając jako junior.

Teraz byli naprawdę pod wrażeniem. Niektórzy sprawiali wrażenie oszołomionych, wręcz przerażonych. Jakby zobaczyli samego Joego Namatha. Starszy wspólnik ciągnął swój monolog. (Mitch stał zażenowany obok niego). Monotonnym głosem rozwodził się o tym, jacy są zawsze wymagający wobec kandydatów, i o tym, jak znakomicie Mitch by się do nich nadawał. Mitch włożył ręce do kieszeni i przestał słuchać. Przyglądał się zebranym. Miał przed sobą młodych zamożnych ludzi sukcesu. Zasady dotyczące ubioru były chyba dość ściśle określone, ale nie inne niż w Nowym Jorku czy Chicago. Ciemnoszare lub granatowe wełniane garnitury, białe lub niebieskie bawełniane wykrochmalone koszule oraz jedwabne krawaty. Nic krępującego ani niewygodnego. Kilka muszek, ale nic bardziej śmiałego. Obowiązywała elegancja. Żadnego zarostu, wąsów ani włosów zachodzących na uszy. Było paru mięczaków, ale większość prezentowała się dobrze. Lambert już prawie kończył nudnawe przemówienie. - Lamar pokaże Mitchowi nasze biuro, będziecie więc mieli okazję pogawędzić z nim później. Postarajmy się przywitać go serdecznie. Dziś wieczorem on i jego śliczna, naprawdę tak uważam, śliczna żona, Abby, będą jeść żeberka w “Rendez-vous” i oczywiście jutro wieczorem będzie u mnie solidny obiad. Proszę was, abyście zachowali się najlepiej, jak was na to stać. Uśmiechnął się i spojrzał na gościa. - Mitch, jeżeli Lamar cię zmęczy, daj mi znać, a poszukamy ci kogoś bardziej wykwalifikowanego. McDeere uścisnął ponownie ręce wszystkim obecnym i próbował zapamiętać tyle imion, ile był w stanie. - Zaczynamy naszą wycieczkę - powiedział Lamar, kiedy pokój opustoszał. - To jest oczywiście biblioteka. Mamy identyczną na każdym piętrze. Wykorzystujemy je także, gdy mamy jakieś większe spotkania. Na każdym piętrze jest inny księgozbiór, więc nigdy nie wiadomo, gdzie będziesz pracował. Mamy dwóch pełnoetatowych bibliotekarzy i używamy powszechnie mikrofilmów i mikrofiszek. Przyjęliśmy zasadę: pracujemy wyłącznie w obrębie budynku. Zgromadziliśmy ponad sto tysięcy tomów, włączając w to ważne raporty dotyczące usług podatkowych. To więcej niż mają niektóre uczelnie prawnicze. Jeżeli nie będziesz mógł znaleźć jakiejś książki, zgłoś się do bibliotekarza. Minęli długi stół konferencyjny, a następnie przeszli między rzędami wypełnionych książkami półek. - Sto tysięcy tomów - wymamrotał Mitch. - Tak, wydajemy prawie pół miliona rocznie na nowe wydania i suplementy. Nasi

wspólnicy zawsze na to narzekają, ale nie zdecydowaliby się nigdy na zredukowanie tych sum. Jest to jedna z największych prywatnych bibliotek prawniczych w kraju. - Imponujące... - Staramy się uczynić pracę nad poszukiwaniem orzeczeń na tyle bezbolesną, jak jest to w ogóle możliwe. Wiesz, jakie to nudne i ile czasu można zmarnować na szukanie odpowiednich materiałów. Przez pierwsze dwa lata spędzisz tutaj mnóstwo czasu. Więc będziemy próbowali uczynić to zajęcie w miarę przyjemne. Zza zagraconego biurka stojącego w rogu sali podniósł się jeden z bibliotekarzy, przedstawił się i pokazał im pokój komputerowy, gdzie czekało dwunastu pomocników gotowych dopomóc w poszukiwaniu materiałów. Zaproponował, że pokaże najnowsze, naprawdę wspaniałe programy, ale Lamar powiedział, że zajrzą tu później. - To miły facet - powiedział, gdy opuścili bibliotekę - płacimy mu czterdzieści tysięcy rocznie tylko za pracę z książkami. To zdumiewające. Naprawdę zdumiewające - pomyślał Mitch. Pierwsze piętro było zagospodarowane w sposób niemal identyczny jak pozostałe. Przestrzeń pośrodku każdego z pięter zajmowały stanowiska pracy sekretarek; stały tam ich biurka, kopiarki, szafki z kartotekami i inne niezbędne urządzenia. Po jednej stronie tej otwartej przestrzeni znajdowała się biblioteka, a po drugiej mieściły się pomieszczenia konferencyjne i biura. - Nie zobaczysz tu ani jednej ładnej sekretarki - powiedział cicho Lamar, kiedy Mitch przyglądał się pracującym dziewczynom. - Jest to, zdaje się, niepisane prawo firmy. Oliver Lambert robi wszystko, aby zatrudniać najstarsze i najbrzydsze, jakie uda mu się znaleźć. Niektóre siedzą tutaj już od dwudziestu lat. - Wyglądają jak krowy - powiedział Mitch do siebie. - Tak, to część ogólnej strategii. Flirtowanie jest absolutnie zabronione i o ile wiem, nigdy nic takiego tu się nie zdarzyło. - A jeśli się jednak zdarzy? - Kto to wie. Sekretarkę, oczywiście, natychmiast by wyrzucono, prawnik, jak sądzę, zostałby ciężko ukarany. Mogłoby go to kosztować wspólnictwo. Nikt nie ma ochoty się przekonać, zwłaszcza że to stado krów. - Ubierają się elegancko. - Nie zrozum mnie źle. Zatrudniamy tylko najlepsze sekretarki i płacimy im więcej niż jakakolwiek firma w mieście. Patrzysz na najlepsze, niekoniecznie najładniejsze. Wymagamy doświadczenia i dojrzałości. Lambert nie zatrudniłby żadnej przed trzydziestką.

- Przypada po jednej na prawnika? - Tak, dopóki nie jesteś wspólnikiem. Potem dostaniesz następną, a potem jeszcze jedną, jeżeli będziesz potrzebował. Nathan Locke zatrudnia trzy, wszystkie mają dwudziestoletnią praktykę. I pozwala im się obijać. - Gdzie jest jego biuro? - Na trzecim piętrze, gdzie wstęp jest wzbroniony. Mitch już miał zadać pewne pytanie, lecz z niego zrezygnował. Narożne biura, dwadzieścia pięć na dwadzieścia pięć, zajmują najstarsi wspólnicy - poinformował Mitcha Lamar. Biura władzy, jak je nazwał. Każde było urządzone według indywidualnego gustu, nie liczono się tu z żadnymi kosztami. Zwalniały się dopiero wtedy, gdy owi wielcy, którzy tu urzędowali, szli na emeryturę lub umierali; wtedy walczyli o nie młodsi wspólnicy. Lamar zapalił światło w jednym z nich. Po czym weszli do środka i zamknęli za sobą drzwi. - Miły widok, nie sądzisz? - powiedział, gdy Mitch podszedł do okna i spojrzał na rzekę w dole, wolno, lecz nieprzerwanie toczącą swoje wody. - W jaki sposób dostaje się takie biuro? - spytał Mitch, podziwiając barki przepływające pod mostem w drodze do Arkansas. - Zabiera to dużo czasu, a kiedy już dostaniesz się tutaj, będziesz kimś bardzo zamożnym, bardzo zajętym i nie będziesz miał czasu na podziwianie widoków. - A do kogo należy to biuro? - Do Victora Milligana. Jest szefem do spraw podatków i bardzo miłym człowiekiem. Pochodzi z Nowej Anglii, przebywa tutaj od dwudziestu pięciu lat i nazywa Memphis swoim domem. - Lamar włożył ręce do kieszeni i zaczął chodzić po pokoju. - Te podłogi z twardego drewna i sufity są tak stare jak budynek, mają ponad sto lat. Większość powierzchni pokryta jest dywanami, ale są takie miejsca, gdzie drzewo nie zostało zniszczone. Będziesz mógł sobie wybrać dywan albo kobierzec. - Wolę drzewo. A ten, tutaj, cóż to za kobierzec? - Perski czy coś w tym rodzaju. Antyk. Nie znam dokładnie jego historii. Przy tym biurku pracował pradziadek Milligana, który był jakimś sędzią w Rhode Island. Tak przynajmniej twierdzi Milligan. Ma coś w rodzaju lekkiej paranoi i nigdy nie wiadomo, kiedy robi cię w konia. - Gdzie on jest? - Chyba na urlopie, tak mi się wydaje. Mówiono ci już o urlopach?

- Nie. - Będziesz dostawał dwa tygodnie na rok przez pierwsze pięć lat. Płatnego urlopu, oczywiście. Potem trzy tygodnie, aż do czasu, kiedy zostaniesz wspólnikiem, wtedy będziesz mógł brać, ile chcesz. Firma ma domek w Veil, domek nad jeziorem w Manitoba i pokoje w Seven Mile Beach na Grand Cayman Island. Są za darmo, ale musisz je wcześniej zarezerwować. Wspólnicy mają pierwszeństwo, po nich kto pierwszy, ten lepszy. Kajmany są bardzo popularne w naszej firmie. Jest to niebo, jeśli chodzi o podatki międzynarodowe, dlatego trudno o miejsca na większość naszych wycieczek. Myślę, że Milligan jest tam teraz, prawdopodobnie nurkuje i prowadzi interesy. Na jednym z wykładów na temat podatków Mitch słyszał o tych Kajmanach i wiedział, że znajdują się gdzieś na Morzu Karaibskim. Już chciał spytać Lamara, gdzie dokładnie, ale zdecydował, że sam to sprawdzi. - Tylko dwa tygodnie? - zapytał. - Tak. Czy to dla ciebie za mało? - Wcale nie. Firmy w Nowym Jorku oferują co najmniej trzy tygodnie. - Powiedział to takim tonem, jakby sam, kierując się rozsądkiem, krytycznie oceniał kosztowne urlopy. Nigdy nie miał wakacji. Poza trzydniowym weekendem, który nazywali z Abby miesiącem miodowym, i okazjonalnymi przejazdami przez Nową Anglię, nigdy nie miał wakacji ani urlopu i nigdy nie był za granicą. - Możesz dostać dodatkowy tydzień bezpłatnie. Mitch skinął głową, co miało oznaczać, że jest to do przyjęcia. Opuścili biuro Milligana i kontynuowali zwiedzanie. Korytarz przechodził w długi prostokąt, za którego ścianami, po obu stronach mieściły się biura adwokatów, każde z nich miało okno ze wspaniałym widokiem, słoneczne światło. “Te z widokiem na rzekę są symbolem prestiżu i najczęściej zajmują je wspólnicy” - wyjaśnił Lamar. Istniały listy oczekujących na te biura. Wewnątrz korytarza, z dala od okien i rozpraszających uwagę widoków, znajdowały się pomieszczenia konferencyjne, biblioteki i stanowiska pracy sekretarek. Biura pracowników mniejsze, piętnaście na piętnaście, ale bogato urządzone prezentowały się o wiele lepiej niż biura pracowników, które widział w Nowym Jorku albo Chicago. “Firma wydaje niezły majątek na honoraria dla projektantów wnętrz” - powiedział Lamar. Wyglądało na to, że pieniądze rosną tu na drzewach. Młodsi pracownicy byli przyjacielscy, rozmowni i sprawiali wrażenie zadowolonych z przerwy w pracy. Większość wypowiadała w paru słowach swe uznanie dla wielkości firmy i Memphis. To stare miasto zaczyna jakby rosnąć w oczach, jeśli się tu przebywa już jakiś czas.

Oni także byli rozrywani przez dużych chłopców w Waszyngtonie i na Wall Street, lecz wcale nie żałują swego wyboru. Wspólnicy byli bardziej zajęci, ale tak samo mili. Powtarzali mu wciąż od nowa, że jest kimś, kogo wybrano niezwykle starannie z licznego grona kandydatów, i że będzie znakomicie pasował. To jest ten typ firmy, jaki mu na pewno będzie odpowiadał. Obiecali, że porozmawiają o tym wszystkim dłużej podczas lunchu. Godzinę wcześniej Kay Quin zostawiła dzieci z niańką i dziewczyną do pomocy i spotkała się z Abby na obiedzie w “Peabody”. Pochodziła, podobnie jak Abby, z małego miasteczka. Poślubiła Lamara po ukończeniu koledżu i przez trzy lata mieszkała w Nashville, gdy on studiował prawo w Yanderbilt. Potem zaczął zarabiać tyle, że rzuciła pracę i w ciągu czternastu miesięcy urodziła dwójkę dzieci. Teraz, kiedy nie musiała już pracować i skończyła z rodzeniem dzieci, większość czasu spędzała w klubie ogrodniczym, fundacji serca, w Stowarzyszeniu Rodziców i Nauczycieli i w kościele. Mimo że miała teraz pieniądze i żyła w dostatku, pozostała osobą skromną i bezpretensjonalną i wszystko wskazywało na to, że już się nie zmieni, bez względu na to, jakie sukcesy odniesie jeszcze jej mąż. Abby znalazła przyjaciółkę. Zjadły rogaliki z jajkami, usiadły w hallu hotelowym i piły kawę, obserwując kaczki pływające wokół fontanny. Kay zaproponowała wycieczkę po Memphis i późny lunch gdzieś w pobliżu jej domu. Może porobią też jakieś zakupy. - Czy wspomnieli o niskim zastawie hipotecznym? - spytała. - Tak. Podczas pierwszej rozmowy. - Będą chcieli, abyście kupili dom, kiedy się tu przeprowadzicie. Większość ludzi nie może sobie pozwolić na dom po ukończeniu szkoły prawniczej, więc firma pożycza pieniądze na niski procent i sprawuje pieczę nad hipoteką. - Jak niski? - Nie wiem dokładnie. Minęło siedem lat, odkąd się tu przeprowadziliśmy, i od tego czasu kupiliśmy sobie już drugi dom. To prawdziwa okazja, możesz mi wierzyć. Firma zadba o to, żebyście mieli własny dom. To rodzaj niepisanej umowy. - Dlaczego jest to dla nich takie ważne? - Z wielu powodów. Przede wszystkim chcą, żebyście tu zamieszkali. Firma bardzo starannie dobiera ludzi i najczęściej udaje im się dostać tego, kogo chcą. Ale Memphis nie jest specjalnie atrakcyjnym miejscem, dlatego muszą oferować więcej. Poza tym firma jest bardzo wymagająca, szczególnie jeśli chodzi o pracowników. Postuluje się pracę przez osiemdziesiąt

godzin tygodniowo i spędzanie dużej ilości czasu poza domem. Nie będzie to łatwe dla żadnego z was obojga i firma o tym wie. Teoria mówi, że trwałe małżeństwo oznacza szczęśliwego prawnika, a szczęśliwy prawnik to wydajny prawnik. Tak więc w istocie rzeczy chodzi o zysk. Zawsze o zysk. Jest także inna przyczyna. Ci wszyscy faceci są bardzo dumni ze swojej zamożności. Każdy powinien wyglądać i zachowywać się jak przystało na zamożnego. Byłaby to skaza na honorze firmy, gdyby któryś z ich pracowników musiał wynajmować mieszkanie. Chcą, by każdy miał dom, a po pięciu latach inny, większy dom. Jeśli będziemy miały trochę czasu dziś po południu, pokażę ci niektóre domy wspólników. Kiedy je zobaczysz, nie będziesz żałowała tych osiemdziesięciu godzin tygodniowo. - I tak jestem do tego przyzwyczajona. - To dobrze. Ale studia prawnicze nie dadzą się w ogóle porównać z tym, co mamy tutaj. W sezonie podatkowym pracuje się tu niekiedy po sto godzin tygodniowo. Abby uśmiechnęła się i potrząsnęła głową, jakby jej to zaimponowało. - Czy ty pracujesz? - zapytała. - Nie. Większość z nas nie pracuje. Mamy pieniądze, więc nie musimy, a przy tym jeżeli chodzi o dzieci, to nasi mężowie niewiele nam pomagają. Oczywiście praca nie jest zabroniona. - Zabroniona przez kogo? - Przez firmę. - Mam nadzieję. Abby powtórzyła w myśli słowo “zabroniona”, ale zaraz przestała się nad nim zastanawiać. Kay wypiła łyk kawy i spojrzała na kaczki. Mały chłopczyk oddalił się od swej mamy i przystanął w pobliżu fontanny. - Czy masz zamiar założyć rodzinę? - zapytała Kay. - Może za parę lat. - Dzieci są dobrze widziane. - Przez kogo? - Przez firmę. - Dlaczego firmie zależy, abyśmy miały dzieci? - Ten sam powód: stabilna rodzina. Nowe dziecko to ważne wydarzenie w biurze. Przesyłają nam do szpitala kwiaty i prezenty. Traktują cię jak królową. Twój mąż dostaje tydzień urlopu, ale nadmiar zajęć nie pozwala mu go wykorzystać. Mamy tu sporo zabawy. - Wygląda to jak jedno wielkie bractwo.

- Bardziej jak duża rodzina. Nasze życie towarzyskie wiąże się zawsze z firmą i jest to rzecz istotna, gdyż nikt z nas nie pochodzi z Memphis. Wszyscy jesteśmy przesiedleńcami. - To miłe, ale nie życzę sobie, żeby ktokolwiek dyktował mi, kiedy mam pracować, kiedy przestać pracować, a kiedy rodzić dzieci. - Nie martw się. Oni się bardzo troszczą wzajemnie o siebie, ale firma nie wtrąca się do tych spraw. - Zaczynam się właśnie zastanawiać, jak to jest. - Odpręż się, Abby. Firma jest jak rodzina. Są wspaniałymi ludźmi, a Memphis to urocze stare miasto, w którym cudownie się mieszka i wychowuje dzieci. Koszty życia są tu znacznie niższe niż gdzie indziej, a życie mija wolniej. Prawdopodobnie przymierzaliście się do jednego z wielkich miast. My kiedyś też, ale dziś nie zamienię Memphis na żadne z nich. - Będę mogła je obejrzeć? - Po to tu między innymi jestem. Myślę, że zaczniemy od centrum. Później pojedziemy na wschód, obejrzymy sobie przyjemniejsze dzielnice, może też obejrzymy sobie niektóre domy i zjemy coś w mojej ulubionej restauracji. - Brzmi to zachęcająco. Kay zapłaciła za kawę. Opuściły “Peabody” i wsiadły do nowego mercedesa rodziny Quinów. Jadalnia, jak nazywano to pomieszczenie, zajmowała zachodni kraniec czwartego piętra. Wzdłuż jednej ze ścian biegły rzędem wielkie okna, z których roztaczał się fascynujący widok na płynącą w dole rzekę - motorówki, kajaki, barki, statki i mosty. Sala ta stanowiła swoisty azyl dla owych najbardziej utalentowanych i ambitnych prawników, nazywanych w dyskretnej firmie Bendiniego wspólnikami. Zbierali się tutaj codziennie na lunch sporządzony przez Jessie Frances, ogromną, odznaczającą się burzliwym temperamentem Murzynkę, a podawany przez jej męża, Roosevelta, który nosił białe rękawiczki i dziwaczny, pognieciony frak, otrzymane w prezencie od samego pana Bendiniego; przychodzili też czasami rankiem na kawę i pączki, by podyskutować o interesach firmy, a niekiedy późnym popołudniem na kieliszek wina, aby uczcić udany miesiąc lub wyjątkowo wysokie honorarium. Tylko wspólnicy i ewentualnie niektórzy goście, na przykład ważni klienci lub obiecujący nowicjusz, mieli tu otwarty wstęp. Pracownicy mogli tam jeść jedynie dwa razy do roku. Tylko dwa - było to odnotowywane - i tylko na zaproszenie jednego ze wspólników... Obok stołówki mieściła się niewielka kuchnia, gdzie królowała Jessie Frances (przed dwudziestu sześciu laty ugotowała tu pierwszy posiłek dla Bendiniego i paru innych osób). Przez dwadzieścia sześć lat

dotrzymywała wierności południowej kuchni i nieodmiennie ignorowała zamówienia na nowe potrawy, których nazw nie potrafiła nawet wymówić. “Jeżeli ci nie smakuje, nie jedz” - było jej dewizą. Sądząc po resztkach, które Roosevelt zbierał ze stołów, jedzenie cieszyło się powodzeniem. Menu na cały tydzień podawała w poniedziałek, prosiła, by dokonywać rezerwacji dziesięć dni wcześniej, i przez lata zachowywała urazę, jeśli ktoś odwołał zamówienie albo się nie pokazał. Ona i mąż pracowali przez cztery godziny dziennie i zarabiali razem tysiąc dolarów miesięcznie. Mitch siedział przy stole z Oliverem Lambertem, Lamarem Quinem i Royce’em McKnightem. Główne danie stanowiły znakomite żeberka podane ze smażoną okrą i gotowaną dynią. - Gotowała dzisiaj bez tłuszczu - zauważył Lambert. - Wyśmienite - powiedział Mitch. - Czy twój organizm jest przyzwyczajony do tłuszczu? - Tak. W ten sposób gotowano w Kentucky. - Wstąpiłem do firmy w pięćdziesiątym piątym - powiedział McKnight - i przyjechałem tu z New Jersey. Unikałem większości południowych potraw, gdy tylko się dało. Wszystko było przygotowywane i smażone na tłuszczu zwierzęcym. Bendini zadecydował wtedy, że założy małą kafejkę. Zatrudnił Jessie Frances, a ja przez dwadzieścia lat miałem szmery w sercu. Smażone czerwone pomidory, smażone zielone pomidory, smażony szpinak, smażona okra, smażone absolutnie wszystko, co można smażyć i czego nie można. Pewnego dnia Victor Milligan nie wytrzymał i powiedział trochę za wiele. On jest z Connecticut, chyba tak. Jessie Frances właśnie przygotowała mnóstwo smażonych ogórków konserwowych. Możecie to sobie wyobrazić - smażone ogórki konserwowe! Milligan powiedział coś brzydkiego Rooseveltowi, a on doniósł o tym żonie. Wyszła tylnymi drzwiami i nie wróciła. Nie pojawiła się przez tydzień. Roosevelt chciał wrócić, ale nie wypuszczała go z domu. W końcu załagodził wszystko Bendini i zgodziła się powrócić pod warunkiem, że nikt nie będzie już narzekał. Ograniczyła też używanie tłuszczu. Myślę, że dzięki temu będziemy żyć o dziesięć lat dłużej. - Jest pyszne - powiedział Lamar smarując bułkę masłem. - Jest zawsze pyszne - dodał Lambert, kiedy Roosevelt przechodził obok - jedzenie jest zawsze obfite i tuczące, ale prawie nigdy nie opuszczamy lunchu. Mitch jadł z rozwagą. Uczestnicząc w nerwowej pogawędce starał się sprawiać wrażenie całkowicie rozluźnionego. Nie było to łatwe. Otoczony prawnikami, ludźmi sukcesu i milionerami, którzy mogli sobie pozwolić na luksus odprężenia podczas posiłku, sam czuł się

tak, jakby siedział na rozżarzonych węglach. Jedynie obecność Lamara i Roosevelta wpływała na niego kojąco. W stosownym momencie Mitch skończył jeść. Lambert wytarł usta, wstał powoli i uderzył łyżeczką w szklankę. - Panowie, proszę o uwagę. Na sali zapadła cisza, a pewnie ze dwudziestu wspólników odwróciło się w stronę głównego stołu. Odłożyli serwetki i przypatrywali się gościowi. Na biurku każdego z nich leżała gdzieś odbitka jego akt personalnych. Dwa miesiące wcześniej głosowali na jego kandydaturę. Wiedzieli, że biegał codziennie cztery mile, nie palił, był uczulony na sulfamidy, miał usunięte migdałki, niebieską mazdę i chorą psychicznie matkę. Wiedzieli też, że nie brał nigdy żadnego silniejszego środka niż aspiryna, nawet gdy był chory, i że jest dostatecznie zachłanny, by pracować sto godzin tygodniowo, jeżeli go o to poproszą. Podobał się im. Był przystojny, miał sylwetkę sportowca. To był ich człowiek, o bystrym umyśle i sprawnym ciele. - Jak wiecie, mamy dziś specjalnego gościa, Mitcha McDeere’a, który wkrótce ukończy z wyróżnieniem Harvard. - Słuchajcie, słuchajcie! - rozległo się kilka głosów absolwentów Harvardu. - Tak, dziękuję. On i jego żona Abby będą mieszkać przez ten weekend w “Peabody” jako nasi goście. Mitch skończył w górnej piątce z trzech setek i wyrywano go sobie. A my chcemy, żeby trafił tutaj, i wiem, że będziecie mieli ochotę porozmawiać z nim, zanim odjedzie. Dziś wieczorem zje kolację z Lamarem i Kay Quinami, a na jutro jest zaproszony do mnie na obiad. Wszyscy są zaproszeni. Mitch uśmiechał się z pewnym zażenowaniem do wspólników, kiedy Lambert zaczął się rozwodzić nad wspaniałością firmy. Kiedy skończył, wrócili do posiłku, a Roosevelt podał pudding i kawę. Ulubiona restauracja Kay znajdowała się w zachodniej części Memphis i była stałym miejscem spotkań młodych zamożnych ludzi. Zewsząd zwisały setki paproci, a szafa grająca odtwarzała wyłącznie kawałki z wczesnych lat sześćdziesiątych. Daiąuiri podawano w wyso- kich kieliszkach. - Jeden wystarczy - ostrzegła Kay. - Nie piję zbyt dużo. Zamówiły specjalność zakładu i zaczęły sączyć swe koktajle. - Czy Mitch pije?