Marylce – Dobrej i kochanej
z wielkim podziękowaniem
Nóżki drużki
Zanim Sara, w przeddzień swojego nie-
doszłego ślubu, a było już późne popołu-
dnie, ujrzała swojego przyszłego (niedo-
szłego) męża z nogami swej najlepszej
przyjaciółki i (niedoszłej) druhny oplatają-
cymi jego poruszające się rytmicznie bio-
dra – była dość szczęśliwą kobietą.
Poprzedni dzień spędziła z matką, która
w kółko powtarzała to, co Sara znała na
pamięć, a mianowicie, że:
Małżeństwo to rzecz święta.
Małżeństwo jest rzeczą odpowiedzialną.
Sara musi wiedzieć, że bez kompromisu
nie ma małżeństwa.
Tylko dobra wola dwojga pomaga prze-
trwać trudne chwile, którymi małżeństwo
jest najeżone.
Powinna sobie zdawać sprawę, że mał-
żeństwo to nie zabawa.
Oraz że ma nadzieję, że Sara będzie
szczęśliwa.
I że oboje z ojcem poświęcili wiele, na-
prawdę wiele, choć nie chce się wdawać w
szczegóły, żeby właśnie tego ją nauczyć.
Ulubionym powiedzeniem matki Sary
było: „Nie chcę się wdawać w szczegóły,
ale wierz mi".
A więc tego dnia:
Najpierw były u fryzjera. (Wierz mi, le-
piej będzie dzień wcześniej to załatwić).
Pan Frank (a niegdyś Franciszek) ucze-
sał najpierw Sarę, a potem matkę. Po fry-
zjerze były w salonie piękności u Berty
(niegdyś Beaty), gdzie zrobiono im mani-
cure i pedicure, najpierw Sarze, potem
matce. Z salonu piękności pojechały do
kwiaciarni Gold Flower (dawniej
Goździk), bo matka koniecznie chciała
sprawdzić, czy na pewno bukiet będzie go-
towy. (Nie chcę się wdawać w szczegóły,
ale wierz mi, jak sam człowiek nie dopil-
nuje, nikt za niego tego nie zrobi).
W kwiaciarni obiecano im – tak samo
jak poprzedniego dnia, kiedy matka Sary
dzwoniła na wszelki wypadek upewnić się,
czy pamiętają – że bukiet będzie gotów na
dziesiątą, na pewno, i że przenigdy im się
jeszcze nie zdarzyło, i tak dalej.
Następnie pojechały do domu, gdzie już
czekała stylistka (dawniej krawcowa),
żeby dokonać ostatniej przymiarki bez-
względnie najpiękniejszej sukni ślubnej,
zamówionej przez matkę w zakładzie Your
Happy Marriage (dawniej Panna Młoda), z
francuskich koronek.
Suknia co prawda była już mierzona set-
ki razy i leżała na Sarze jak ulał, ale:
– Nie chcę się wdawać w szczegóły, ale
wierz mi, w ostatniej chwili jeszcze coś
może nas zaskoczyć – powiedziała matka.
I tu się nie myliła.
Gdyby nie ta ostatnia przymiarka, być
może Sara byłaby szczęśliwą mężatką zu-
pełnie innego męża niż w tej chwili. A na
pewno nigdy nie dowiedziałaby się, jak
komponują się stopy jej przyjaciółki z na-
gimi pośladkami jej narzeczonego.
Ale ostatnia przymiarka musiała się od-
być, bo tak zarządziła matka.
Więc Sara cierpliwie stała w pokoju ro-
dziców, na stołeczku kuchennym, i wcią-
gała brzuch, żeby można było jeszcze tro-
chę bardziej ściągnąć gorset.
Wyglądała olśniewająco.
– Mówiłam ci, nie jedz chleba – powie-
działa matka Sary – jest za ciasna.
– Jest dobra – powiedziała Sara.
– Na pewno cię ciśnie.
– Nie ciśnie – powiedziała Sara.
– Wierz mi, nie ma nic gorszego niż za
ciasna suknia ślubna – powiedziała matka
Sary, bo jeszcze nie wiedziała o biodrach
swojego niedoszłego zięcia uwięzionych
przez nóżki drużki. Niedoszłej.
– Wiem, ale czuję się znakomicie – suk-
nia zafalowała, a Sara jeszcze czuła się
znakomicie.
Wtedy do pokoju wsunął głowę ojciec.
– Nie wchodź! – krzyknęła matka.
– Szukam Krótkiego! – krzyknął ojciec i
natychmiast się wycofał, mimo że to prze-
cież przyszły pan młody nie może widzieć
panny młodej w sukni ślubnej przed ślu-
bem. To, że ojciec widzi córkę przed ślu-
bem, nie powinno przynieść pecha. Istnieje
duże Marylce – dobrej i kochanej z wiel-
kim podziękowaniem prawdopodobień-
stwo, że ojciec widzi córkę przed ślubem
chociaż raz.
– Nie ma go tutaj – powiedziała Sara,
chociaż ojciec nie mógł jej usłyszeć.
Ale nie miała racji, bo Krótki, uroczy
maleńki jamniczek, który pojawił się w
domu rodziców, jak tylko Sara oświadczy-
ła, że wychodzi za mąż, czyli trzy miesiące
wcześniej, wpełznął pod komodę i tam
zrobił rozkoszne małe jeziorko, które mia-
ło być odkryte dużo, dużo później, kiedy
sczerniałej plamy nie dało się w żaden spo-
sób wywabić z dębowych klepek.
– Nie ruszaj się! – krzyknęła matka. –
Jeszcze się gdzieś zahaczy!
Sara posłusznie przestała się ruszać, a
ojciec zamknął za sobą drzwi.
– Teraz zejdź, tylko ostrożnie, i włóż
buty. Muszę zobaczyć, jak wygląda całość
– mruknęła matka i w ogóle nie dała po so-
bie poznać, że Sara wyglądała olśniewają-
co.
Stylistka (dawniej krawcowa) podała
pudełko z butami. Matka otworzyła je i
krzyknęła:
– Jezus Maria!
Matka Sary była kobietą, która niezwy-
kle rzadko krzyczała na widok butów, a
może nawet nigdy, więc i stylistka (daw-
niej krawcowa), i Sara aż podskoczyły.
– Co to jest??? – matka Sary wyjęła buty
z pudełka i podsunęła Sarze pod nos. Do-
słownie.
Stylistka (dawniej krawcowa) przeże-
gnała się.
Albowiem buty były czarne jak smoła.
Sara odetchnęła z ulgą i roześmiała się, a
śmiech miała naprawdę radosny.
– Pomyliłam pudełka!
– Pomyliłaś pudełka? – matka powie-
działa to takim tonem, jakby Sara na przy-
kład, odbierając dziecko z przedszkola, po-
myliła swoje z innym. Co było zresztą bez-
sensem, bo Sara nie miała dzieci.
– Tak! To buty Graży! A ona ma moje!
Muszę do niej zadzwonić!
I Sara chwyciła za telefon. Telefon Gra-
ży, najlepszej przyjaciółki Sary i przyszłej
druhny, milczał.
– Natychmiast idź do niej i weź swoje
buty! – zarządziła matka i zaczęła wypląty-
wać Sarę z najwspanialszej sukni ślubnej.
– Ale przecież jutro... – Sara chciała wy-
tłumaczyć matce, że się nie pali, że prze-
cież Graża odniesie jej białe buty, a ona
odda jej czarne, które razem przedwczoraj
kupiły w Galerii Buta (dawniej obuwni-
czy), ale matka nie chciała tego słuchać.
– Natychmiast! Jutro masz być wypo-
częta i bez stresu! Idź natychmiast!
Gdyby...
Gdyby matka Sary nie była tak bardzo
przejęta ślubem własnej córki, co przecież
w przyrodzie się zdarza, i trzeba przyznać,
że dosyć często, gdyby nie wysłała Sary
natychmiast po owe nieszczęsne buty, gdy-
by Sara nie pobiegła dwa domy dalej, do
swojej jedynej przyjaciółki z dzieciństwa,
gdyby nie nacisnęła klamki (jak to robiła
zawsze) i nie wbiegła do mieszkania (jak
to robiła zawsze), nie dowiedziałaby się,
jak wyglądają pośladki jej narzeczonego z
pewnej odległości.
Pośladków nie rozpoznała na pierwszy
rzut oka, natomiast mina Graży i seria ru-
chów, jakie wykonała, rozpaczliwie wio-
słując rękami i nogami, które zsuwały się z
bioder mężczyzny, oraz zduszony bełkot –
uświadomiły Sarze, że wpadła do Graży w
niezbyt sprzyjającym momencie. Ale jesz-
cze nie wiedziała, że nie tylko dla Graży
ten moment jest niesprzyjający.
Ale nie mogła się ruszyć, nie mówiąc o
wycofaniu, albowiem ją sparaliżowało.
Zduszony szept mężczyzny zrobił na Sa-
rze pewne wrażenie.
Ale ponieważ ją wmurowało na progu,
zaczęła szeptać:
– Przepraszam, przepraszam – choć w
środku śmiała się z zażenowaniem, wyczy-
ny Graży i jej partnera zrobiły na niej wra-
żenie, i pomyślała: to zupełnie jak ja z
Konradem, i ta myśl zawstydziła ją bar-
dziej niż widok Graży w trakcie igraszek
miłosnych.
Musiał to być zupełnie nowy mężczy-
zna, ponieważ tydzień wcześniej Graża
rozstała się ze swoim przyjacielem,
Który był blondynem, a tył głowy tego
od pośladków był ciemny jak heban.
Ach, gdyby się wycofała wcześniej!
Gdyby nogi nie odmówiły jej posłuszeń-
stwa!
Gdyby on się nie odwrócił!
Ale mężczyzna, uwięziony i odpychany
jednocześnie przez przerażoną Grażę, w
końcu zauważył, gdzie ona ma wbity
wzrok.
I odwrócił się.
I Sara zobaczyła twarz Konrada, swoje-
go – dotąd – przyszłego, a od tej chwili
niedoszłego męża.
I dopiero wtedy w obronnym geście wy-
ciągnęła przed siebie pudełko z czarnymi
butami i zdołała wykonać następny ruch.
To znaczy padła jak długa na podłogę i
po raz trzeci w życiu zemdlała.
Dziedziczenie
Właściwie Sara od zawsze miała pecha.
Tak bywa w życiu, jednemu szczęście
sprzyja, a drugiemu wiatr w oczy... Sara od
początku miała oczy pełne wiatru.
Na przykład w sprawie dziedziczenia.
Różne rzeczy dzieci dziedziczą po swoich
przodkach. Sara odziedziczyła po swoim
dziadku ze strony matki kłopoty ze szczę-
ką, a jej kuzynka Irka mieszkanie na Słyn-
nej.
*
Kłopoty ze szczęką najpierw wydawały
się jej zabawne – wystarczyło pójść do
dentysty, żeby dostać w twarz, ale nie od
razu, tylko od piątki w górę.
Przy czwórce otwierała usta tak, żeby
żuchwa była na swoim miejscu, przy piąt-
ce dolnej z próchnicą zorientowała się, że
dziedziczenie bywa nieprzyjazne. Dentysta
kazał jej otworzyć usta i wtedy Sara po-
czuła za uszami drobny, głuchy zgrzyt. On
robił swoje, to znaczy przewiercał się bez-
boleśnie do mózgu – jakim sposobem, sko-
ro mózg był całkiem gdzie indziej niż lewa
dolna piątka, Sara nie rozumiała do dziś –
potem klajstrował zrobiony przez siebie,
bezsensownie jej zdaniem, otwór, którego
przecież nie miała, jak siadała na fotelu, a
potem mówił łagodnie: już.
I wtedy Sara próbowała zamknąć usta,
które zamknąć się nie dawały.
Jej pierwszy dentysta był przerażony,
wybiegł gdzieś z gabinetu i wrócił z leka-
rzem pediatrą, z sąsiedniego pomieszcze-
nia, przed którym płakały dzieci, a potem
pojawił się ginekolog, mocno uderzył ją w
twarz i szczęka sama się zamknęła.
Od tego czasu Sara bała się również gi-
nekologa.
Również od tego czasu uprzedzała den-
tystów, że ma pewną niedogodność dzie-
dziczną, polegającą na tym, że będą musie-
li ją bić, ale na ogół nie traktowali tego po-
ważnie.
Ludzie na ogół nie traktowali jej poważ-
nie.
*
Po babci ze strony matki Sara odziedzi-
czyła niemożność prawidłowej wymowy
„r" oraz, co prawda nie na długo, zdolność
zadawania pytań w każdych warunkach i
na każdy temat. Jej kuzynka Irka zaś
odziedziczyła brylantowy pierścionek na
zawsze, który sprzedała i do dziś tego żału-
je.
*
Dziadkowie mieszkali w podrzeszow-
skiej wsi i na każde wakacje przyjmowali
swoje nieliczne wnuki, czyli Sarę i jej ku-
zynkę Irenkę, „żeby wasi rodzice w końcu
od was odpoczęli", a babcia zadawała py-
tania bez przerwy. Na przykład soląc zupę,
pytała:
– Czy ktoś solił?
– Czy ja już ją soliłam?
– Dlaczego nikt nie pomyśli, żeby mi
pomóc?
– Po co ja gotuję, skoro nikt tego nie do-
cenia?
– Czy w końcu usiądziecie do stołu?
Nie pytała nikogo rzeczywistego, pytała
rzeczywistość. Pytała przestrzeń, pytała
świat, a nawet wszechświat, i nikt jej nie
odpowiadał.
Sara wychowała się w cieniu pytań bab-
ci.
– Dlaczego to dziecko nie lubi buraków?
To dziecko to była Sara.
– Dlaczego to dziecko lubi buraki?
To dziecko to była jej kuzynka Irena.
Dzień zaczynał się od pytań.
– Dlaczego jeszcze nie wstałaś?
To było do Sary.
– Dlaczego ona już wstała?
To też było do Sary.
Bo Irenki dawno nie było w łóżku. Iren-
ka uciekała od pytań babci, zajęta bez
przerwy czymś ważniejszym, na przykład
zaglądaniem do studni, do której im nie
wolno było zaglądać, lub siedzeniem w
szopie i głaskaniem króliczków, których
nie wolno było wyjmować z klatek, chyba
że nikt nie patrzył, lub wyrywaniem mar-
chewek i podkarmianiem króliczków, cze-
go im nie wolno było robić, chyba że dzia-
dek nie patrzył, bieganiem nad rzekę, nad
którą im nie wolno było chodzić, bo w tym
miejscu co prawda Wisłoka nie była szer-
sza niż gdzie indziej, ale wiry kiedyś wcią-
gnęły nawet krowę i nie dało jej się urato-
wać, i „Boże broń, żebyście tam same cho-
dziły", i tak dalej.
Irenka chodziła, zwiedzała, wyrywała,
dokarmiała, zaglądała i świetnie się bawi-
ła, a Sara słuchała pytań babci, w których
– o zgrozo! – czaiła się pretensja.
– Dokąd ona poszła?
– Co ona robi?
– Dlaczego nie pomyślisz, żeby poście-
lić łóżko?
– Czy ona myła zęby?
– Czy masz czyste ręce?
– Gdzie ona jest?
– Dlaczego ona jeszcze nie wróciła?
– Dlaczego tylko ja myślę o tym, o
czym każdy z was powinien pamiętać?
To ostatnie pytanie zmuszało wszystkich
do zastanawiania się, o czym zapomnieli,
ale babcia już nie była łaskawa zadawać
pytań pomocniczych, co zostawiało całą
rodzinę (oprócz Irenki) w nieprzyjemnym
poczuciu winy.
I tak dalej, i tak dalej.
Dzień rozpoczynał się od pytań i koń-
czył również na pytaniach. Sztandarowe
brzmiało:
– Kiedy to się wreszcie skończy?
Oczywiście jeszcze wtedy Sara nie rozu-
miała, że jest to pytanie głęboko filozoficz-
ne i jako takie, z natury rzeczy nie wymaga
żadnych odpowiedzi. I ta sama babcia, któ-
ra powinna Sarę rozumieć najlepiej, na
wszystkie jej pytania odpowiadała krótko:
– Dlaczego pytasz?
*
Sara pytała o wszystko, od zawsze.
Gdzie zachodzi słońce?
Jakiego koloru jest złość?
Od kiedy płynie rzeka?
Z czego składa się puszek na piórku pta-
ka?
Po co są wojny?
Czy pytanie „nie widzisz, że nie ma?"
ma sens czy nie ma?
Jak w ogóle działa prąd, skoro go nie
widać, i gdzie jest, skoro go nie ma?
Dokąd poszedł dziadek, kiedy umarł?
I dlaczego skoro już nie mógł chodzić,
bo nie żył, wkładali mu buty?
Dlaczego będzie żyć wiecznie, skoro
przed chwilą mówili, że nie żyje?
Z tych wszystkich pytań dwa wybijały
się na plan pierwszy – dlaczego i jak.
Wpatrzona w babcię jak w obraz, prze-
konana o jej absolutnej nieomylności –
babcia wiedziała lepiej niż telewizja, nawet
jaka będzie pogoda, czy siano trzeba
sprzątnąć z pola natychmiast, czy może
poleżeć do soboty, więc wiadomo było, że
telewizja kłamie, a babcia nigdy – Sara po-
stanowiła zostać ankieterką. Marzyła, że
jak już dorośnie, żyć będzie z zadawania
pytań i uważnego słuchania odpowiedzi.
Albowiem babcia powiedziała kiedyś:
– Nie ci, co mówią, są ważni, tylko ci,
co słuchają. Zapamiętaj sobie.
*
Ponieważ Sara była zawsze pod ręką,
podczas kiedy Irci nigdy tam nie było, to
Sara obierała ziemniaki na obiad (skoro tu
jesteś, to mi pomożesz), łuskała zielony
groszek (skoro nie masz nic do roboty,
weź się za to), zmywała naczynia po obie-
dzie (jak to dobrze, że ciebie nigdzie nie
poniosło) i podłogę w kuchni (ale się na-
niosło!).
W zamian za to słyszała:
– Dobra z ciebie dziewuszka.
I to było przyjemne, tak przyjemne, roz-
lewało się ciepłem po brzuchu, Sara wie-
działa, że jest ważna i miła, i po prostu do-
bra dziewuszka, ale zaraz potem wpadała
Irka i coś opowiadała, coś pokazywała,
kręciła się koło babci, kogoś przedrzeźnia-
ła i babcia już nie widziała Sary, tylko po-
kój robił się pełen Irki.
– Żywe srebro – mówiła babcia i śmiała
się.
A dobra dziewuszka pochylała się nad
garnkiem pełnym obranych porządnie
ziemniaków i przestawała być.
– Gdzie cię poniosło, ty nicponiu, a
odejdź ode mnie – babcia oganiała się
ścierką od Irenki, która obejmowała ją w
pasie i śmiała się, i widać było, że wcale
nie chce, żeby Irka gdziekolwiek odcho-
dziła, za to nie widziała, że Sara znikała w
drugim pokoju, samotna i nieszczęśliwa.
Och, żeby tak kiedyś ona, Sara, przybie-
gła, roziskrzyła się, zaśmiała, żeby to na jej
widok dziadkowi zabłysły oczy, żeby to
Irka siedziała i obierała te głupie ziemnia-
ki, które tak bardzo brudziły ręce, że nie
można ich było doszorować, żeby babcia
ją, Sarę, przytulała mimochodem, w biegu,
żeby miała tyle odwagi co Irka, która w
ogóle nie przejmowała się marsową miną
babci, tylko całowała ją w policzek z roz-
brajającym uśmiechem, żeby ona tak umia-
ła, a żeby ta Irka siedziała i tylko patrzyła
na nią i mówiła: Sara, ty jesteś taka wspa-
niała, taka fascynująca, taka niezwykła, na-
ucz mnie, weź mnie, zrób ze mną, opo-
wiedz mi... tak bym chciała być taka jak
ty...
I wtedy, przez moment – kiedy w ma-
rzeniach widziała siebie jako piękną i nie-
zwykle interesującą dziewczynę, kto wie,
może nawet w jakiejś nieprawdopodobnie
obłędnej sukni – nie przeszkadzało jej, że
babcia sadza Irenę przy stole i mówi:
– Siadaj, siadaj, Sara nam zaraz przynie-
sie kwaśnego mleka, a ziemniaczki już do-
chodzą!
Sara uśmiechała się do siebie i potulnie
szła po kwaśne mleko do spiżarki, bo wi-
działa i słyszała bardziej słowa Irki – je-
steś taka niezwykła... taka niezwykła...
taka niezwykła...
*
Skoro babcia zadawała tyle pytań, Sara
wyobrażała sobie, że ankieterka to bardzo
ważny zawód, jeśli nie najważniejszy w
ogóle. Ankieterka pyta ludzi o wszystko.
Co potrafią, gdzie mieszkają, co sądzą, co
lubią jeść, a czego nie znoszą, czy czytają,
czy raczej oglądają, a jeśli tak, to co i po
co ,oraz dlaczego, a Sara tego wszystkiego
była ciekawa.
Losy świata zależą od odpowiedzi i od
pytań. Martwiło ją trochę tylko jedno, że
ankieterzy, nie ma co się oszukiwać, de-
nerwują bardzo ludzi, zadając im pytania.
Sarę również denerwowały niektóre py-
tania i dlatego postanowiła być osobą pyta-
jącą, a nie odpowiadającą.
*
Pierwsze pytanie, które ją wyprowadziło
z równowagi, brzmiało:
– Skrzyżujemy oddechy?
Zadał je Adaś w siódmej klasie szkoły
podstawowej numer sześćdziesiąt dzie-
więć, geniusz matematyczny, który dłubał
w nosie i znał liczby ujemne od dziecka.
W siódmej klasie zajmował się krzyżowa-
niem prostych równoległych w nieskoń-
czoności oraz krzyżowaniem oddechów z
koleżanką Manią na końcu korytarza, przy
kibelkach.
Mania z kolei przynosiła do szkoły zdję-
cia nagich kobiet, które z upodobaniem ro-
bił jej ojciec różnym paniom i wywoływał
w punkcie fotograficznym na Siennej, w
tajemnicy przed Manią i jej mamą. Ojciec
Mani charakteryzował się również tym, że
przechowywał telewizor w szafce i wyj-
mował go tylko w soboty i w niedziele, jak
rodzina była grzeczna. Mania podbierała
zdjęcia różnych gołych pań z ostatniej szu-
Katarzyna Grochola Kryształowy Anioł
Marylce – Dobrej i kochanej z wielkim podziękowaniem
Nóżki drużki Zanim Sara, w przeddzień swojego nie- doszłego ślubu, a było już późne popołu- dnie, ujrzała swojego przyszłego (niedo- szłego) męża z nogami swej najlepszej przyjaciółki i (niedoszłej) druhny oplatają- cymi jego poruszające się rytmicznie bio- dra – była dość szczęśliwą kobietą. Poprzedni dzień spędziła z matką, która w kółko powtarzała to, co Sara znała na pamięć, a mianowicie, że: Małżeństwo to rzecz święta. Małżeństwo jest rzeczą odpowiedzialną. Sara musi wiedzieć, że bez kompromisu nie ma małżeństwa. Tylko dobra wola dwojga pomaga prze- trwać trudne chwile, którymi małżeństwo jest najeżone. Powinna sobie zdawać sprawę, że mał- żeństwo to nie zabawa.
Oraz że ma nadzieję, że Sara będzie szczęśliwa. I że oboje z ojcem poświęcili wiele, na- prawdę wiele, choć nie chce się wdawać w szczegóły, żeby właśnie tego ją nauczyć. Ulubionym powiedzeniem matki Sary było: „Nie chcę się wdawać w szczegóły, ale wierz mi". A więc tego dnia: Najpierw były u fryzjera. (Wierz mi, le- piej będzie dzień wcześniej to załatwić). Pan Frank (a niegdyś Franciszek) ucze- sał najpierw Sarę, a potem matkę. Po fry- zjerze były w salonie piękności u Berty (niegdyś Beaty), gdzie zrobiono im mani- cure i pedicure, najpierw Sarze, potem matce. Z salonu piękności pojechały do kwiaciarni Gold Flower (dawniej Goździk), bo matka koniecznie chciała sprawdzić, czy na pewno bukiet będzie go- towy. (Nie chcę się wdawać w szczegóły, ale wierz mi, jak sam człowiek nie dopil-
nuje, nikt za niego tego nie zrobi). W kwiaciarni obiecano im – tak samo jak poprzedniego dnia, kiedy matka Sary dzwoniła na wszelki wypadek upewnić się, czy pamiętają – że bukiet będzie gotów na dziesiątą, na pewno, i że przenigdy im się jeszcze nie zdarzyło, i tak dalej. Następnie pojechały do domu, gdzie już czekała stylistka (dawniej krawcowa), żeby dokonać ostatniej przymiarki bez- względnie najpiękniejszej sukni ślubnej, zamówionej przez matkę w zakładzie Your Happy Marriage (dawniej Panna Młoda), z francuskich koronek. Suknia co prawda była już mierzona set- ki razy i leżała na Sarze jak ulał, ale: – Nie chcę się wdawać w szczegóły, ale wierz mi, w ostatniej chwili jeszcze coś może nas zaskoczyć – powiedziała matka. I tu się nie myliła. Gdyby nie ta ostatnia przymiarka, być może Sara byłaby szczęśliwą mężatką zu-
pełnie innego męża niż w tej chwili. A na pewno nigdy nie dowiedziałaby się, jak komponują się stopy jej przyjaciółki z na- gimi pośladkami jej narzeczonego. Ale ostatnia przymiarka musiała się od- być, bo tak zarządziła matka. Więc Sara cierpliwie stała w pokoju ro- dziców, na stołeczku kuchennym, i wcią- gała brzuch, żeby można było jeszcze tro- chę bardziej ściągnąć gorset. Wyglądała olśniewająco. – Mówiłam ci, nie jedz chleba – powie- działa matka Sary – jest za ciasna. – Jest dobra – powiedziała Sara. – Na pewno cię ciśnie. – Nie ciśnie – powiedziała Sara. – Wierz mi, nie ma nic gorszego niż za ciasna suknia ślubna – powiedziała matka Sary, bo jeszcze nie wiedziała o biodrach swojego niedoszłego zięcia uwięzionych przez nóżki drużki. Niedoszłej. – Wiem, ale czuję się znakomicie – suk-
nia zafalowała, a Sara jeszcze czuła się znakomicie. Wtedy do pokoju wsunął głowę ojciec. – Nie wchodź! – krzyknęła matka. – Szukam Krótkiego! – krzyknął ojciec i natychmiast się wycofał, mimo że to prze- cież przyszły pan młody nie może widzieć panny młodej w sukni ślubnej przed ślu- bem. To, że ojciec widzi córkę przed ślu- bem, nie powinno przynieść pecha. Istnieje duże Marylce – dobrej i kochanej z wiel- kim podziękowaniem prawdopodobień- stwo, że ojciec widzi córkę przed ślubem chociaż raz. – Nie ma go tutaj – powiedziała Sara, chociaż ojciec nie mógł jej usłyszeć. Ale nie miała racji, bo Krótki, uroczy maleńki jamniczek, który pojawił się w domu rodziców, jak tylko Sara oświadczy- ła, że wychodzi za mąż, czyli trzy miesiące wcześniej, wpełznął pod komodę i tam zrobił rozkoszne małe jeziorko, które mia-
ło być odkryte dużo, dużo później, kiedy sczerniałej plamy nie dało się w żaden spo- sób wywabić z dębowych klepek. – Nie ruszaj się! – krzyknęła matka. – Jeszcze się gdzieś zahaczy! Sara posłusznie przestała się ruszać, a ojciec zamknął za sobą drzwi. – Teraz zejdź, tylko ostrożnie, i włóż buty. Muszę zobaczyć, jak wygląda całość – mruknęła matka i w ogóle nie dała po so- bie poznać, że Sara wyglądała olśniewają- co. Stylistka (dawniej krawcowa) podała pudełko z butami. Matka otworzyła je i krzyknęła: – Jezus Maria! Matka Sary była kobietą, która niezwy- kle rzadko krzyczała na widok butów, a może nawet nigdy, więc i stylistka (daw- niej krawcowa), i Sara aż podskoczyły. – Co to jest??? – matka Sary wyjęła buty z pudełka i podsunęła Sarze pod nos. Do-
słownie. Stylistka (dawniej krawcowa) przeże- gnała się. Albowiem buty były czarne jak smoła. Sara odetchnęła z ulgą i roześmiała się, a śmiech miała naprawdę radosny. – Pomyliłam pudełka! – Pomyliłaś pudełka? – matka powie- działa to takim tonem, jakby Sara na przy- kład, odbierając dziecko z przedszkola, po- myliła swoje z innym. Co było zresztą bez- sensem, bo Sara nie miała dzieci. – Tak! To buty Graży! A ona ma moje! Muszę do niej zadzwonić! I Sara chwyciła za telefon. Telefon Gra- ży, najlepszej przyjaciółki Sary i przyszłej druhny, milczał. – Natychmiast idź do niej i weź swoje buty! – zarządziła matka i zaczęła wypląty- wać Sarę z najwspanialszej sukni ślubnej. – Ale przecież jutro... – Sara chciała wy- tłumaczyć matce, że się nie pali, że prze-
cież Graża odniesie jej białe buty, a ona odda jej czarne, które razem przedwczoraj kupiły w Galerii Buta (dawniej obuwni- czy), ale matka nie chciała tego słuchać. – Natychmiast! Jutro masz być wypo- częta i bez stresu! Idź natychmiast! Gdyby... Gdyby matka Sary nie była tak bardzo przejęta ślubem własnej córki, co przecież w przyrodzie się zdarza, i trzeba przyznać, że dosyć często, gdyby nie wysłała Sary natychmiast po owe nieszczęsne buty, gdy- by Sara nie pobiegła dwa domy dalej, do swojej jedynej przyjaciółki z dzieciństwa, gdyby nie nacisnęła klamki (jak to robiła zawsze) i nie wbiegła do mieszkania (jak to robiła zawsze), nie dowiedziałaby się, jak wyglądają pośladki jej narzeczonego z pewnej odległości. Pośladków nie rozpoznała na pierwszy rzut oka, natomiast mina Graży i seria ru- chów, jakie wykonała, rozpaczliwie wio-
słując rękami i nogami, które zsuwały się z bioder mężczyzny, oraz zduszony bełkot – uświadomiły Sarze, że wpadła do Graży w niezbyt sprzyjającym momencie. Ale jesz- cze nie wiedziała, że nie tylko dla Graży ten moment jest niesprzyjający. Ale nie mogła się ruszyć, nie mówiąc o wycofaniu, albowiem ją sparaliżowało. Zduszony szept mężczyzny zrobił na Sa- rze pewne wrażenie. Ale ponieważ ją wmurowało na progu, zaczęła szeptać: – Przepraszam, przepraszam – choć w środku śmiała się z zażenowaniem, wyczy- ny Graży i jej partnera zrobiły na niej wra- żenie, i pomyślała: to zupełnie jak ja z Konradem, i ta myśl zawstydziła ją bar- dziej niż widok Graży w trakcie igraszek miłosnych. Musiał to być zupełnie nowy mężczy- zna, ponieważ tydzień wcześniej Graża rozstała się ze swoim przyjacielem,
Który był blondynem, a tył głowy tego od pośladków był ciemny jak heban. Ach, gdyby się wycofała wcześniej! Gdyby nogi nie odmówiły jej posłuszeń- stwa! Gdyby on się nie odwrócił! Ale mężczyzna, uwięziony i odpychany jednocześnie przez przerażoną Grażę, w końcu zauważył, gdzie ona ma wbity wzrok. I odwrócił się. I Sara zobaczyła twarz Konrada, swoje- go – dotąd – przyszłego, a od tej chwili niedoszłego męża. I dopiero wtedy w obronnym geście wy- ciągnęła przed siebie pudełko z czarnymi butami i zdołała wykonać następny ruch. To znaczy padła jak długa na podłogę i po raz trzeci w życiu zemdlała.
Dziedziczenie Właściwie Sara od zawsze miała pecha. Tak bywa w życiu, jednemu szczęście sprzyja, a drugiemu wiatr w oczy... Sara od początku miała oczy pełne wiatru. Na przykład w sprawie dziedziczenia. Różne rzeczy dzieci dziedziczą po swoich przodkach. Sara odziedziczyła po swoim dziadku ze strony matki kłopoty ze szczę- ką, a jej kuzynka Irka mieszkanie na Słyn- nej. * Kłopoty ze szczęką najpierw wydawały się jej zabawne – wystarczyło pójść do dentysty, żeby dostać w twarz, ale nie od razu, tylko od piątki w górę. Przy czwórce otwierała usta tak, żeby żuchwa była na swoim miejscu, przy piąt-
ce dolnej z próchnicą zorientowała się, że dziedziczenie bywa nieprzyjazne. Dentysta kazał jej otworzyć usta i wtedy Sara po- czuła za uszami drobny, głuchy zgrzyt. On robił swoje, to znaczy przewiercał się bez- boleśnie do mózgu – jakim sposobem, sko- ro mózg był całkiem gdzie indziej niż lewa dolna piątka, Sara nie rozumiała do dziś – potem klajstrował zrobiony przez siebie, bezsensownie jej zdaniem, otwór, którego przecież nie miała, jak siadała na fotelu, a potem mówił łagodnie: już. I wtedy Sara próbowała zamknąć usta, które zamknąć się nie dawały. Jej pierwszy dentysta był przerażony, wybiegł gdzieś z gabinetu i wrócił z leka- rzem pediatrą, z sąsiedniego pomieszcze- nia, przed którym płakały dzieci, a potem pojawił się ginekolog, mocno uderzył ją w twarz i szczęka sama się zamknęła. Od tego czasu Sara bała się również gi- nekologa.
Również od tego czasu uprzedzała den- tystów, że ma pewną niedogodność dzie- dziczną, polegającą na tym, że będą musie- li ją bić, ale na ogół nie traktowali tego po- ważnie. Ludzie na ogół nie traktowali jej poważ- nie. * Po babci ze strony matki Sara odziedzi- czyła niemożność prawidłowej wymowy „r" oraz, co prawda nie na długo, zdolność zadawania pytań w każdych warunkach i na każdy temat. Jej kuzynka Irka zaś odziedziczyła brylantowy pierścionek na zawsze, który sprzedała i do dziś tego żału- je. * Dziadkowie mieszkali w podrzeszow-
skiej wsi i na każde wakacje przyjmowali swoje nieliczne wnuki, czyli Sarę i jej ku- zynkę Irenkę, „żeby wasi rodzice w końcu od was odpoczęli", a babcia zadawała py- tania bez przerwy. Na przykład soląc zupę, pytała: – Czy ktoś solił? – Czy ja już ją soliłam? – Dlaczego nikt nie pomyśli, żeby mi pomóc? – Po co ja gotuję, skoro nikt tego nie do- cenia? – Czy w końcu usiądziecie do stołu? Nie pytała nikogo rzeczywistego, pytała rzeczywistość. Pytała przestrzeń, pytała świat, a nawet wszechświat, i nikt jej nie odpowiadał. Sara wychowała się w cieniu pytań bab- ci. – Dlaczego to dziecko nie lubi buraków? To dziecko to była Sara. – Dlaczego to dziecko lubi buraki?
To dziecko to była jej kuzynka Irena. Dzień zaczynał się od pytań. – Dlaczego jeszcze nie wstałaś? To było do Sary. – Dlaczego ona już wstała? To też było do Sary. Bo Irenki dawno nie było w łóżku. Iren- ka uciekała od pytań babci, zajęta bez przerwy czymś ważniejszym, na przykład zaglądaniem do studni, do której im nie wolno było zaglądać, lub siedzeniem w szopie i głaskaniem króliczków, których nie wolno było wyjmować z klatek, chyba że nikt nie patrzył, lub wyrywaniem mar- chewek i podkarmianiem króliczków, cze- go im nie wolno było robić, chyba że dzia- dek nie patrzył, bieganiem nad rzekę, nad którą im nie wolno było chodzić, bo w tym miejscu co prawda Wisłoka nie była szer- sza niż gdzie indziej, ale wiry kiedyś wcią- gnęły nawet krowę i nie dało jej się urato- wać, i „Boże broń, żebyście tam same cho-
dziły", i tak dalej. Irenka chodziła, zwiedzała, wyrywała, dokarmiała, zaglądała i świetnie się bawi- ła, a Sara słuchała pytań babci, w których – o zgrozo! – czaiła się pretensja. – Dokąd ona poszła? – Co ona robi? – Dlaczego nie pomyślisz, żeby poście- lić łóżko? – Czy ona myła zęby? – Czy masz czyste ręce? – Gdzie ona jest? – Dlaczego ona jeszcze nie wróciła? – Dlaczego tylko ja myślę o tym, o czym każdy z was powinien pamiętać? To ostatnie pytanie zmuszało wszystkich do zastanawiania się, o czym zapomnieli, ale babcia już nie była łaskawa zadawać pytań pomocniczych, co zostawiało całą rodzinę (oprócz Irenki) w nieprzyjemnym poczuciu winy. I tak dalej, i tak dalej.
Dzień rozpoczynał się od pytań i koń- czył również na pytaniach. Sztandarowe brzmiało: – Kiedy to się wreszcie skończy? Oczywiście jeszcze wtedy Sara nie rozu- miała, że jest to pytanie głęboko filozoficz- ne i jako takie, z natury rzeczy nie wymaga żadnych odpowiedzi. I ta sama babcia, któ- ra powinna Sarę rozumieć najlepiej, na wszystkie jej pytania odpowiadała krótko: – Dlaczego pytasz? * Sara pytała o wszystko, od zawsze. Gdzie zachodzi słońce? Jakiego koloru jest złość? Od kiedy płynie rzeka? Z czego składa się puszek na piórku pta- ka? Po co są wojny? Czy pytanie „nie widzisz, że nie ma?"
ma sens czy nie ma? Jak w ogóle działa prąd, skoro go nie widać, i gdzie jest, skoro go nie ma? Dokąd poszedł dziadek, kiedy umarł? I dlaczego skoro już nie mógł chodzić, bo nie żył, wkładali mu buty? Dlaczego będzie żyć wiecznie, skoro przed chwilą mówili, że nie żyje? Z tych wszystkich pytań dwa wybijały się na plan pierwszy – dlaczego i jak. Wpatrzona w babcię jak w obraz, prze- konana o jej absolutnej nieomylności – babcia wiedziała lepiej niż telewizja, nawet jaka będzie pogoda, czy siano trzeba sprzątnąć z pola natychmiast, czy może poleżeć do soboty, więc wiadomo było, że telewizja kłamie, a babcia nigdy – Sara po- stanowiła zostać ankieterką. Marzyła, że jak już dorośnie, żyć będzie z zadawania pytań i uważnego słuchania odpowiedzi. Albowiem babcia powiedziała kiedyś: – Nie ci, co mówią, są ważni, tylko ci,
co słuchają. Zapamiętaj sobie. * Ponieważ Sara była zawsze pod ręką, podczas kiedy Irci nigdy tam nie było, to Sara obierała ziemniaki na obiad (skoro tu jesteś, to mi pomożesz), łuskała zielony groszek (skoro nie masz nic do roboty, weź się za to), zmywała naczynia po obie- dzie (jak to dobrze, że ciebie nigdzie nie poniosło) i podłogę w kuchni (ale się na- niosło!). W zamian za to słyszała: – Dobra z ciebie dziewuszka. I to było przyjemne, tak przyjemne, roz- lewało się ciepłem po brzuchu, Sara wie- działa, że jest ważna i miła, i po prostu do- bra dziewuszka, ale zaraz potem wpadała Irka i coś opowiadała, coś pokazywała, kręciła się koło babci, kogoś przedrzeźnia- ła i babcia już nie widziała Sary, tylko po-
kój robił się pełen Irki. – Żywe srebro – mówiła babcia i śmiała się. A dobra dziewuszka pochylała się nad garnkiem pełnym obranych porządnie ziemniaków i przestawała być. – Gdzie cię poniosło, ty nicponiu, a odejdź ode mnie – babcia oganiała się ścierką od Irenki, która obejmowała ją w pasie i śmiała się, i widać było, że wcale nie chce, żeby Irka gdziekolwiek odcho- dziła, za to nie widziała, że Sara znikała w drugim pokoju, samotna i nieszczęśliwa. Och, żeby tak kiedyś ona, Sara, przybie- gła, roziskrzyła się, zaśmiała, żeby to na jej widok dziadkowi zabłysły oczy, żeby to Irka siedziała i obierała te głupie ziemnia- ki, które tak bardzo brudziły ręce, że nie można ich było doszorować, żeby babcia ją, Sarę, przytulała mimochodem, w biegu, żeby miała tyle odwagi co Irka, która w ogóle nie przejmowała się marsową miną
babci, tylko całowała ją w policzek z roz- brajającym uśmiechem, żeby ona tak umia- ła, a żeby ta Irka siedziała i tylko patrzyła na nią i mówiła: Sara, ty jesteś taka wspa- niała, taka fascynująca, taka niezwykła, na- ucz mnie, weź mnie, zrób ze mną, opo- wiedz mi... tak bym chciała być taka jak ty... I wtedy, przez moment – kiedy w ma- rzeniach widziała siebie jako piękną i nie- zwykle interesującą dziewczynę, kto wie, może nawet w jakiejś nieprawdopodobnie obłędnej sukni – nie przeszkadzało jej, że babcia sadza Irenę przy stole i mówi: – Siadaj, siadaj, Sara nam zaraz przynie- sie kwaśnego mleka, a ziemniaczki już do- chodzą! Sara uśmiechała się do siebie i potulnie szła po kwaśne mleko do spiżarki, bo wi- działa i słyszała bardziej słowa Irki – je- steś taka niezwykła... taka niezwykła... taka niezwykła...
* Skoro babcia zadawała tyle pytań, Sara wyobrażała sobie, że ankieterka to bardzo ważny zawód, jeśli nie najważniejszy w ogóle. Ankieterka pyta ludzi o wszystko. Co potrafią, gdzie mieszkają, co sądzą, co lubią jeść, a czego nie znoszą, czy czytają, czy raczej oglądają, a jeśli tak, to co i po co ,oraz dlaczego, a Sara tego wszystkiego była ciekawa. Losy świata zależą od odpowiedzi i od pytań. Martwiło ją trochę tylko jedno, że ankieterzy, nie ma co się oszukiwać, de- nerwują bardzo ludzi, zadając im pytania. Sarę również denerwowały niektóre py- tania i dlatego postanowiła być osobą pyta- jącą, a nie odpowiadającą. *
Pierwsze pytanie, które ją wyprowadziło z równowagi, brzmiało: – Skrzyżujemy oddechy? Zadał je Adaś w siódmej klasie szkoły podstawowej numer sześćdziesiąt dzie- więć, geniusz matematyczny, który dłubał w nosie i znał liczby ujemne od dziecka. W siódmej klasie zajmował się krzyżowa- niem prostych równoległych w nieskoń- czoności oraz krzyżowaniem oddechów z koleżanką Manią na końcu korytarza, przy kibelkach. Mania z kolei przynosiła do szkoły zdję- cia nagich kobiet, które z upodobaniem ro- bił jej ojciec różnym paniom i wywoływał w punkcie fotograficznym na Siennej, w tajemnicy przed Manią i jej mamą. Ojciec Mani charakteryzował się również tym, że przechowywał telewizor w szafce i wyj- mował go tylko w soboty i w niedziele, jak rodzina była grzeczna. Mania podbierała zdjęcia różnych gołych pań z ostatniej szu-