„Wiedza czerpana z doświadczenia ma, jak się nam zdaje,
Wartość w najlepszym razie zgoła ograniczoną.
Wiedza narzuca schemat, a przez to kłamie,
Bo schemat zmienia się z każdą chwilą,
A każda chwila w nowy i gorszący sposób
Przewartościowuje to wszystko, czym byliśmy.
Zawodu nie sprawia tylko to, co swym oszustwem
nie może już zaszkodzić”.
T.S. Eliot, East Coker,
przeł. Adam Pomorski
STYCZEŃ 2016
WENECJA
Na zewnątrz jest chłodno, ale pod ziemią, w sali sportowej,
gdzie odbywają się zajęcia capoeiry, panuje zaduch. Jest głośno,
jakby i tu celebrowano karnawał. Muzykę i śpiew słychać aż na
ulicy. Po przekroczeniu progu szkoły można już odróżnić
pojedyncze słowa radosnej pieśni i rozpoznać akompaniujące
instrumenty. Berimbau, pandeiro, atabaque. Drzwi do sali są
otwarte. Każdy może wejść i przyjrzeć się treningowi.
Śpiew ustawionych w okręgu uczniów odbija się od ścian.
Instrumenty wprawiają w drżenie zaparowane szyby maleńkich
okienek przy suficie. Nierówna podłoga zdaje się uginać i falować
pod stopami osób zmagających się ze sobą w rodzie. Do środka
okręgu wchodzi instruktor, zapraszając do gry jednego z nowych
uczniów. Teraz deski parkietu trzeszczą dwa razy głośniej.
Trener ma ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i budowę
kulturysty, stąd jego przydomek: Gigante. Przy każdym
podskoku dziewięćdziesięciokilogramowego cielska słychać
głuche „łup!”. Mężczyzna wydaje się ospały i ociężały, gdy bez
wdzięku opada na podłogę, ale to pozory, o czym przekonuje się
każdy przeciwnik, który lekceważy go przy pierwszej walce.
Gigante kończy grę z początkującym, podcinając go delikatnie,
ot, tak dla żartu. Wszyscy, łącznie z rozłożonym na łopatki
uczniem, reagują śmiechem. Instruktor pomaga mu wstać i
dziękuje za walkę. Chłopak wraca na swoje miejsce, a nauczyciel
znowu rozgląda się po rozgrzanych twarzach. Uczniowie
śpiewają, klaszczą i grają na instrumentach, dając z siebie
wszystko. Każdy chce się wykazać. Każdy chce spróbować
swoich sił z instruktorem, zwłaszcza że to ostatnie starcie na
dziś.
Gigante zauważa, że Valquíria jak zwykle tylko porusza ustami,
udając, że śpiewa. Nauczyciel kręci głową z dezaprobatą i
wskazuje ją palcem. Na przyłapanej na oszustwie dziewczynie
nagana nie robi większego wrażenia, przyjmuje jednak
wyzwanie.
Uczniowie obserwują zmagania tej dwójki jak
zahipnotyzowani. Kilku gapiów, stojących do tej pory niepewnie
pod ścianą, podchodzi bliżej. Stają na palcach, by lepiej widzieć.
Przy filigranowej przeciwniczce masywny trener wydaje się
jeszcze większy. Ale pojedynek wcale nie jest nierówny. Gigante
nie markuje teraz ciosów, wie, że musi na tę dziewczynę uważać,
jeśli nie chce się zbłaźnić przed grupą. Valquíria potrafi ze
swoich słabszych stron uczynić atuty. Jest szybka, lekka i ma
znakomitą kondycję. Pomimo drobnej postury wyprowadza
mocne i szybkie kopnięcia. Poznała już styl walki Gigante i umie
przewidzieć jego zachowanie. Dziewczyna jest spokojna,
wszystkie ruchy wykonuje jakby od niechcenia. Nauczyciel
podejrzewa, że odkryła przed nimi dopiero część swoich
umiejętności, i często zastanawia się, gdzie nauczyła się tak
walczyć. Właściwie nic o niej nie wie. Podobno pochodzi z
północy Europy. Z kraju wikingów. Tak powiedziała, chociaż
teraz wcale nie jest pewien, czy rzeczywiście słyszał to od niej.
Może rzucił to ktoś inny, a ona nie zaprzeczyła. Przydomek
Valquíria, który nadała jej grupa, dodatkowo wzmocnił
przekonanie, że przyjechała z jakiegoś skandynawskiego kraju.
Po treningu instruktor czeka przed szkołą. Żegna się z
uczniami, ale cały czas wypatruje Valquírii. Zauważa ją w
towarzystwie sióstr Baldini. Dziewczyny rozmawiają, śmiejąc się
głośno. Gdyby nie naturalnie jasne włosy i nietutejsze rysy
twarzy, można by uznać Valquírię za wenecjankę. Zdążyła już
nawet zgubić włoski akcent i teraz całkiem nieźle posługuje się
weneckim dialektem. Trener obserwuje, jak siostry Baldini
całują przyjaciółkę na pożegnanie i odchodzą w kierunku
przystanku tramwaju wodnego. Valquíria rusza w przeciwną
stronę.
– Laura! – woła ją po imieniu. Uczniowie i instruktorzy często
nawet poza zajęciami zwracają się do siebie za pomocą ksywek,
ale akurat do niej trener stara się mówić po imieniu. Ma nadzieję,
że to w końcu skróci dystans między nimi.
Dziewczyna przystaje, wygląda na odrobinę zniecierpliwioną.
– Idziesz do domu? – pyta Gigante.
– Tak.
– Odprowadzę cię. Mam do ciebie sprawę.
– Jaką sprawę?
– Zawodową. Propozycję. Pomysł. Propozycję zawodową.
Opowiem ci po drodze. – Gigante mówi nieskładnie. Czuje się jak
idiota.
– No dobrze, trenerze – zgadza się Laura i rusza przed siebie.
Instruktorowi wydaje się, że usłyszał w jej tonie ironię. To
„trenerze” zabrzmiało jakoś tak pogardliwie. A może wcale nie?
Może raczej żartobliwie. Zaczepnie? Figlarnie?
– Nie wygłupiaj się z tym trenerem – rzuca i poufale trąca ją w
ramię. – Miałaś mi mówić po imieniu.
– Dobra, Mario.
Przez chwilę idą w milczeniu. Gigante czuje się niezręcznie.
Często tak się przy niej dzieje. Nie rozumie dlaczego i to go
irytuje. Wmawia sobie, że to dlatego, że jest między nimi
„napięcie”. Zerka na nią co jakiś czas. Nie wie, od czego zacząć.
Teraz pretekst, jaki wymyślił, żeby ją odprowadzić, wydaje mu
się słaby i głupi.
Na Strada Nuova są tłumy. Turyści, wystrojeni w karnawałową
tandetę oferowaną przez sklepiki z pamiątkami, napierają z
każdej strony. Ale dziś Mario wcale nie jest tym zirytowany.
Masa gęstniejąca wokół nich zupełnie niewinnie zbliża go do
dziewczyny. W pewnym momencie udaje mu się ją nawet objąć
ochronnym, opiekuńczym gestem. Bliskość Laury sprawia, że
pomimo styczniowego chłodu Mario czuje falę gorąca. Nie trwa
to długo, bo Laura wyswobadza się z uścisku i odbija w boczną
uliczkę, która jest tak wąska, że muszą iść gęsiego. Dziewczyna
porusza się szybko i z wprawą po ciemnych zaułkach. Mario traci
orientację. Gdy jest już prawie pewien, że pomyliła drogę,
niespodziewanie wąskim przesmykiem wychodzą prosto na
Teatro Malibran.
Laura mieszka tuż przy Campo Santa Maria Formosa, przy
kanale Rio del Mondo Novo. Zatrzymuje się przed bramą
renesansowego palazzo, który kilka lat temu odrestaurowano i
podzielono na eleganckie lokale do wynajęcia.
– To tu. Tutaj mieszkam.
Mario jest zaskoczony. Kogo stać na mieszkanie w takim
miejscu? Jego ciekawość wzrasta. Niestety, Laura wcale nie
zamierza zapraszać go do środka.
– No więc? – pyta w końcu Laura. – Co to za sprawa?
– A, tak... – Mario bierze się w garść. – Za miesiąc jadę do
Brazylii na warsztaty. Mogę ze sobą zabrać dwoje najlepszych
uczniów. Chciałbym wziąć Cesarego i ciebie...
– Dziękuję, ale nie mogę jechać – odpowiada dziewczyna bez
zastanowienia. Nic więcej nie dodaje i Mario znowu jest zbity z
tropu.
– Zastanów się. Taka okazja może się już nie powtórzyć.
Wszystko opłacone...
– Skorzysta ktoś inny. Muszę już iść.
Widząc, że traci swoją szansę, Mario decyduje się mówić
wprost:
– Może zaprosiłabyś mnie do siebie na kawę...
Laura nie wydaje się zaskoczona. Chyba się waha. Otwiera usta,
by odpowiedzieć, ale nagle zamiera, wpatrzona w coś za jego
plecami. Trener odwraca się i widzi nadchodzącego listonosza,
który macha do Laury.
– Hej, Emilio! Jest coś dla mnie? – pyta Laura.
– Jest. Coś grubszego.
Zachowanie dziewczyny momentalnie się zmienia. Staje się
czujna. Odbiera od listonosza grubą paczkę w dużej białej
kopercie i od razu rusza w kierunku bramy prowadzącej do
palazzo.
– To co z tą kawą? – woła za nią zaskoczony Mario.
– Innym razem – odpowiada, nie odwracając się.
Otwiera ciężką drewnianą bramę i wchodzi. Drzwi, ozdobione
kolorowymi szkiełkami, zatrzaskują się za nią z hukiem. W
witrażu brakuje jednej szybki, dzięki czemu Mario jeszcze przez
chwilę może obserwować ciemną sylwetkę wbiegającą po
schodach.
W tym samym momencie, gdy rozczarowany Mario odchodzi
spod palazzo, Laura otwiera drzwi swojego mieszkania. Kusi ją,
by od razu rozpakować przesyłkę, ale się powstrzymuje. Odkłada
paczkę na stolik przy drzwiach. Wyjmuje z torebki niewielkiego
vectora i odbezpiecza. Potem sprawdza salon, sypialnię, gabinet,
łazienkę i kuchnię. Czysto. Wraca do przedpokoju i zamyka drzwi
na wszystkie zamki. Zabezpiecza broń, bierze pakunek i idzie do
jasnej przestronnej kuchni. Odkłada na stół pistolet i paczkę.
Otwiera na oścież okna, bo w mieszkaniu panuje zaduch. Laura
nigdy nie zostawia uchylonych okien, gdy wychodzi. Do kuchni
wpada chłodne wieczorne powietrze, przesiąknięte zgnilizną
unoszącą się znad kanału, który dwa piętra niżej opłukuje fasadę
kamienicy.
Niespodziewanie Laurę opuszcza początkowa ekscytacja
wywołana otrzymaniem przesyłki. Odwraca się od niej z
wyraźną niechęcią. Otwiera lodówkę i bezmyślnie omiata
wzrokiem jej zawartość. W końcu wyjmuje napoczętą butelkę
prosecco. Wyciąga korek i wącha. Pociąga łyk. Bąbelki
wywietrzały, ale przynajmniej wino jest schłodzone. Bierze
kieliszek stojący na suszarce i nalewa sobie do pełna. Wypija
duszkiem, nalewa następny i dopiero wtedy siada przy stole.
Bierze do ręki grubą kopertę. Najpierw uważnie ją ogląda. Polski
znaczek, warszawski stempel, naklejka z jej adresem, nadawcy
brak.
Laura rozrywa papier. W środku znajduje się książka w formie
szczotki, jaką wydawcy wysyłają dziennikarzom przed oficjalną
premierą.
Dzieło nosi tytuł Bazyliszek. W pogoni za cieniem. Autorką jest
Eliza Florek. Laura odwraca książkę. Na tylnej stronie okładki
widnieje czarno-białe zdjęcie autorki. Florek ma oklapnięte
mysie włosy, zwisające smętnie po obu stronach twarzy, i
grzywkę sięgającą grubych brwi. Ukryte za okularami oczy
patrzą niechętnie w obiektyw, jakby pozująca była przekonana,
że na pewno źle wyjdzie na fotografii. Zaciśnięte usta, rozdęte
nozdrza i zapięta pod szyję koszula upodabniają ją do
niezadowolonej nauczycielki. Z oszczędnej noty biograficznej
zamieszczonej obok zdjęcia wynika, że Florek była przez lata
dziennikarką „Szperacza Codziennego”, a Bazyliszek to jej
pierwsza książka.
Niżej wydawca informuje, że „Ta książka jest próbą
szczegółowego odtworzenia sześciu dni, w których ciągu Julia
Dobrowolska, odkrywając tożsamość nieuchwytnego mordercy,
odniosła jeden z największych sukcesów w swojej karierze. To
opowieść patchwork, składająca się z policyjnych protokołów,
rozmów ze świadkami, fragmentów wiadomości, serwisów
informacyjnych, artykułów z gazet oraz opisów nagrań wideo.
Eliza Florek, niczym doktor Watson odgrywająca w śledztwie
rolę ukrytego w cieniu obserwatora, asystenta i kronikarza, stara
się nadać suchym faktom formę literacką. Dzieli się też z
czytelnikiem swoimi przemyśleniami, których wagę możemy w
pełni docenić dopiero po zakończonej lekturze. Książkę czyta się
z zapartym tchem jak najlepszy kryminał. Łatwo przy tym
zapomnieć, że opisane wydarzenia zdarzyły się naprawdę. Gdy
sobie to jednak uświadomimy, poczujemy prawdziwe dreszcze...”
Pod tym opisem umieszczono kilka entuzjastycznych blurbów
w amerykańskim stylu, sprowadzających się do okrzyków w
rodzaju: „Śledztwo dekady!”, „Rzeczywistość po raz kolejny
okazuje się ciekawsza od fikcji”.
Laura odwraca książkę i otwiera ją. Na pierwszej stronie,
poniżej tytułu, znajduje się odręczna dedykacja:
Pora zmartwychwstać, Julio.
– Ja pierdolę – mówi cicho Laura. I szybko czyta dalszą część
wpisu:
Oszlifowałem nieco styl Elizy. Poza tymi kosmetycznymi
zmianami pozostawiłem tekst w takiej formie, w jakiej go od niej
dostałem i z jaką zapoznała się policja (oczywiście zapiski Elizy
zostały wyłączone z oficjalnego raportu).
Zawarte w książce informacje to broń obosieczna – zagrożenie,
ale i gwarancja Twojego bezpieczeństwa. Ale jest coś jeszcze. Po
prostu czytaj. Nie gniewaj się. Wkrótce wszystko stanie się jasne.
Podjąłem to ryzyko, bo nie widziałem innego wyjścia. Bo sytuacja
się zmieniła, Julio.
Usiądź. Napij się.
Już?
Pamiętasz, jak powiedziałaś, że nikt nie może Ci pomóc?
Julia odrywa wzrok od kartki, chociaż na samym dole jest
jeszcze jedno zdanie. Nie chce go czytać. Zasłania słowa dłonią.
Patrzy przez okno na dachy miasta i niebo ciemniejące nad
nimi. I jeszcze dalej na północny wschód. Za wyspę Murano i
wenecką lagunę. Poza wybrzeże obsiane hotelami. Przebija się
wzrokiem przez tunele wydrążone w górach. Pędzi po gładkich
austriackich autostradach. Mija Wiedeń i bezimienne dla niej
czeskie miasteczka. Jest już na drugim brzegu Olzy. I w końcu
dociera do tego przeklętego miasta, które ciągnie się aż po
horyzont. Wypatruje błysków. Nasłuchuje szczęku żelaza.
I oto są. Na granatowym niebie rozkwitają wielobarwne
chryzantemy ognia. Rozbłyskom towarzyszy seria wybuchów,
które przerywają wieczorną ciszę. Szyby w oknach dzwonią od
następujących jeden po drugim ogłuszających huków.
Rozedrgane światło rozprasza mrok za oknem, mieni się, pulsuje
i miga jak stroboskop na dyskotece albo seria z karabinu oddana
w ciemną noc. Krótkie pauzy pomiędzy kolejnymi salwami
wypełnia zbiorowy histeryczny wrzask tłumu. Słychać
zawodzenie i lament. I ryk silnika policyjnej motorówki pędzącej
na sygnale. A także plusk wioseł i uderzenia drewnianej burty o
kamienne schodki. W końcu z kakofonii dźwięków
przetaczających się ulicami miasta udaje się wydobyć coś na
kształt melodii. Muzyka napływa od strony placu Świętego
Marka. Tam nadal trwa karnawał. Julia otrząsa się z chwilowego
odrętwienia.
Karnawał. Odwrócona rzeczywistość. Ona sama stara się unikać
tego święta, co w tym mieście nie jest takie proste. Nie
potrzebuje ciągłego przypominania, że jej świat ma niewiele
wspólnego z zabawą, a udawanie kogoś, kim nie jest, obejmuje
okres o wiele dłuższy niż jeden miesiąc. I że gdy zdejmuje maskę,
to tylko po to, by nałożyć inną.
W końcu opuszcza wzrok i odsłania ostatnie zdanie odręcznego
wpisu.
Ja potrafię Ci pomóc.
B.W.
ELIZA FLOREK
BAZYLISZEK
W POGONI ZA CIENIEM
„Jeśli żyw nadal ten, co cię ujrzał,
Cała twoja historia jest kłamstwem,
Jeśli przeto nie umarł – nie zna ciebie,
A jeśli umarł – nic nie wyzna”.
Francisco de Quevedo y Villegas, Bazyliszek,
przeł. Zofia Chądzyńska
OD WYDAWCY
Każdą historię można opowiedzieć na tysiąc różnych
sposobów.
Każda historia zmienia się w zależności od opowiadającego.
Czasami opowieści różnią się zaledwie szczegółami. Czasami
rozbieżności są całkiem spore. Każdy opowiadający skupia się na
czym innym. Trzeba jednak pamiętać, że równie ważne jest to, co
pomija.
Każda historia ma wiele początków. Wystarczy zacząć gdzie
indziej i już mamy inną opowieść. Które zdarzenie uznać więc za
najlepszy punkt wyjścia? Eliza zaczęłaby od wizyty Marii Karo w
biurze Julii Dobrowolskiej. Profesor, być może, wolałby pójść
tropem swojego ukochanego Eliota i za początek uznać swój
kres. Julia za punkt wyjściowy obrałaby pewnie swój powrót do
Polski. Raport policyjny dotyczący Marii Karo rozpoczyna się od
jej zniknięcia. Raport dotyczący Helenki – od znalezienia jej
zwłok.
Każda historia może mieć też wiele zakończeń. Koniec jest
rzeczą równie umowną jak początek. W tym przypadku to forma
książki go wymusza. Ale to tylko koniec książki, sama historia nie
kończy się przecież tylko dlatego, że ktoś postawił ostatnią
kropkę.
Każda historia jest więc w rzeczywistości złożona z wielu
różnych opowieści, które stykają się w czasie i przestrzeni,
wpływając na siebie nawzajem. A w tych opowieściach zdarzają
się białe plamy, których nie ma kto zapełnić. Trzeba się z tym
pogodzić.
Każda historia jest jednak przede wszystkim opowieścią o
człowieku. Ale co o nim właściwie wiemy? Tyle, ile sam nam
powie? W dziennikach, pamiętnikach, wspomnieniach
odnajdziemy zaledwie kreację. Wydzieranie prawdy spomiędzy
kart pełnych fałszu, naginania faktów i konfabulacji to żmudna
robota, której rezultatem będzie zaledwie jedna z możliwych
hipotez. Może wiemy więc tyle, ile wyjawią nam inni? Opinie
będą się wszak różnić w zależności od tego, kogo zapytamy.
Może powinny nam zatem wystarczyć wyłącznie suche fakty?
I jesteś jeszcze ty, drogi Czytelniku. Bez ciebie ta opowieść
byłaby niepełna. Twoja rola polega na nieustannym podawaniu
w wątpliwość wszystkiego, o czym czytasz. Bądź czujny. Nie ufaj
nikomu. Jeśli zaś w pewnym momencie uznasz, że cię oszukano,
pamiętaj, że zostałeś ostrzeżony.
Tę historię można opowiedzieć na wiele sposobów.
Oto jeden z nich.
B.W.
PROLOG
29 GRUDNIA 2014
„Zacząć można od czegokolwiek”.
Samuel Beckett, Czekając na Godota,
przeł. Antoni Libera
Gdyby nie spóźnienie sprzątaczki, być może Julia Dobrowolska
nigdy nie poznałaby Marii Karo i wszystko potoczyłoby się
zupełnie inaczej.
Sprzątaczka zadzwoniła tuż przed siedemnastą i powiedziała,
że stoi w korku. Poprosiła Julię, by zaczekała na nią z kluczami.
Julia nie była zachwycona.
Usiadła na brzegu biurka i oparła stopę o parapet otwartego
okna. Zwierzyniecką przejechał tramwaj, dzwoniąc i dudniąc na
szynach. Szyby zadrżały we framugach.
– Pieprzona nora – mruknęła Julia, wybierając numer. Zaczęła
mówić bez wstępu: – Mam obsuwę. Nie zdążymy się dziś spotkać.
Muszę tu czekać na babę, a potem idę na tę zasraną terapię
małżeńską...
Chwilę słuchała odpowiedzi, kopiąc bezmyślnie ścianę pod
oknem. Chyba właśnie wtedy przeciąg zatrzasnął jedną
okiennicę. Julia nie zwróciła na to uwagi.
– Kiedy ja się tam świetnie bawię, naprawdę! Poza tym lepsze
to jednak niż więzienie... No więc nie przyjdę. Może to i lepiej. Nie
powinniśmy teraz ryzykować, bo jeszcze wszystko pierdolnie. A
bekniemy za to nie tylko my. Zobaczymy się pojutrze... Kończę,
muszę jeszcze zadzwonić do Aarona, żeby tu niespodziewanie
nie wpadł... Nie denerwuj mnie. Robię, co mogę, żeby nie dać się
teraz sprowokować. Nara.
Wyłączyła telefon i wepchnęła go za rozdartą podszewkę
swojej przepastnej torby. Potem wyjęła drugą komórkę i
wybrała inny numer.
– Hej. Nie zdążę wrócić do domu, czekam na sprzątaczkę, bo
kretynka nie wzięła kluczy. Przyjdę od razu na spotkanie... –
urwała. Teraz mówił on. Czekała, aż skończy, zaciskając i
rozluźniając dłoń. W końcu warknęła: – Jak nie wierzysz, to tu,
kurwa, przyjedź i sprawdź. – Wzięła głęboki wdech i powoli
wypuściła powietrze. – Słyszałeś, co mówiła terapeutka. Musisz
spróbować mi zaufać, inaczej to nie ma sensu. – Przewróciła
oczami. – A ja przestanę robić sobie jaja... Traktuję to poważnie.
Tak. Tak. Dobra. Odebrałam dziś samochód. Nie musisz po mnie
przyjeżdżać. Pa.
Naraz huknęły drzwi, prowadzące z mieszczącego się obok jej
gabinetu sekretariatu na klatkę schodową. Julia podskoczyła.
Usłyszała za plecami jakiś szmer. Odwróciła się gwałtownie.
Pośrodku pokoju stała nieznana jej kobieta, ubrana na czarno.
– O co chodzi? Długo pani tak tu stoi? – spytała ze złością Julia.
Kobieta zarejestrowała tylko pierwsze pytanie. Zaczęła mówić.
Oczywiście Julia znała z mediów głośną sprawę zabójstwa
Helenki Karo, ale wersja matki dziewczynki różniła się od
oficjalnej. Julia wysłuchała jej z grzeczności. Potem wyjaśniła
Marii Karo, że nie może przyjąć zlecenia, i poleciła jej innego
detektywa. Schowała telefon do torby i chciała wrócić do
pakowania. Niestety, kobieta nie ruszyła się z miejsca.
Julia zatęskniła za swoim ulubionym kuzynem, Tomkiem, który
jeszcze całkiem niedawno wykonywał funkcję jej sekretarza. I za
jego talentem do pozbywania się uciążliwych interesantów. Od
miesiąca musiała spławiać klientów sama. Choć trzeba przyznać,
że nie miała z tym wiele roboty, bo zainteresowanie jej usługami
w ostatnim czasie gwałtownie spadło.
Było to dosyć przykre, ale z drugiej strony łatwiej jej było
zachować pozory. Nie mogła na razie wypowiedzieć lokalu ani
zdjąć tabliczki z drzwi wejściowych i z bramy na dole. Nie mogła
też zlikwidować strony internetowej i rozwiązać umowy z firmą
telekomunikacyjną. Oficjalnie w biurze od tygodnia trwał
remont.
Pokój był prawie pusty. Poza biurkiem i lustrami na ścianach
nie było tu żadnych mebli. Kopie dokumentów, kartoteki,
notatki, listy informatorów i kontaktów spoczywały na dysku w
skrytce bankowej, opatrzone hasłami i szyframi. Właściwie
wystarczyło zabrać to ostatnie pudło papierów, popsutych
zszywaczy, poskręcanych, brudnych samoprzylepnych
karteczek, niepiszących długopisów, pustych zapalniczek i
wynieść to wszystko na śmietnik razem z odrapanym biurkiem.
Lokalizacja była atrakcyjna, więc pewnie szybko zainstaluje się
tu jakiś doradca finansowy, agencja nieruchomości, architekt
albo kosmetyczka.
Maria Karo zdawała się jednak nie zauważać, że pomieszczenie,
w którym się znalazła, w niczym nie przypomina biura
detektywistycznego. Od nowa wygłaszała swój monolog, jak
aktorka na pustej scenie, w teatrze bez widzów. Julia wzruszyła
ramionami i postanowiła babę zignorować.
Wróciła do przerwanej pracy. Nie zostało tego wiele.
Uruchomiła niszczarkę i zaczęła wsuwać do niej kartki z
ostatniej kupki papierów. Maszyna systematycznie wypluwała
ścinki gromadzonych latami cudzych tajemnic. Z każdym
znikającym dokumentem Julia coraz bardziej odcinała się od
życia, które wiodła od dziesięciu lat. Jego skrawki pakowała do
wielkiego wora na śmieci. Co jakiś czas mieszała w nim
energicznie ręką. Na wszelki wypadek, gdyby komuś równie
upartemu jak Oswald Chesterfield Cobblepot zachciało się je
sklejać. Była to wyjątkowo nudna robota, której, niestety,
nikomu nie mogła powierzyć. Likwidacja biura była o wiele
mniej przyjemnym zajęciem niż jego zakładanie.
Nadal towarzyszyła jej myśl, że jeszcze może zmienić zdanie.
To całe zamieszanie mogło się skończyć po prostu remontem.
Dopóki tu była, nie potrafiła uwierzyć, że to koniec. Może
uwierzy dopiero wtedy, gdy wsiądzie do samolotu. Albo dopiero
w Amsterdamie, gdy stary paszport zastąpi nowym. Z innym
nazwiskiem, zdjęciem i narodowością. Albo gdy kolejny artykuł
w szmatławcu ostatecznie zgruchocze jej wizerunek. Albo wtedy,
gdy da sygnał Likwidatorowi, by zaczął działać. A może dopiero
wtedy, gdy Likwidator zadzwoni ostatni raz. Rozmowa będzie
trwała dokładnie pięć sekund. W tym czasie Julia usłyszy tylko,
że zadanie zostało wykonane.
Pomyślała, że właściwie odpowiada jej obecność tej kobiety.
Przypomina, że życie boleśnie doświadcza wszystkich. Nie tylko
ją, Julię.
Maria Karo zaczęła recytować swoją historię jeszcze raz, od
początku. Nie dodała nic nowego. Używała nawet tych samych
sformułowań. Ludzie często w taki sposób przedstawiali Julii
sprawę. O swoim dramacie mówili już tyle razy, tak wielu
osobom, że w końcu ich opowieść zaczynała przypominać
legendę, w dużym stopniu oderwaną od realnych wydarzeń. Ci
ludzie doskonale wiedzieli, które wątki robią najmocniejsze
wrażenie i jak utrzymać uwagę słuchającego. Nie robili tego z
wyrachowania, oni tylko rozpaczliwie pragnęli, by ktoś się nimi
zainteresował. Powtarzanie historii niczym mantry pomagało im
wierzyć, że jest to jakiś wycinek życia, nad którym panują.
Wersja Marii Karo mogła bardzo odbiegać od tego, co się
naprawdę wydarzyło. Na pewno istniały szczegóły, które
pomijała, uznawszy je za nieistotne. Z każdym dniem te
szczegóły coraz bardziej zacierały się w jej pamięci. A przecież
mogły być ważne dla śledztwa.
O czym istotnym zdążyła już zapomnieć?
Niszczarka wydaliła ostatnie skrawki. Julia wrzuciła je do wora
na śmieci i zawiązała go na supeł. Rozejrzała się po pokoju.
Pozbawiony mebli, wydawał się obskurny, brudny i ponury. Że
też ludzie w ogóle chcieli przyłazić do tej zapyziałej nory. A
jednak przychodzili, bo ufali, że Dobrowolska rozwiąże ich
problemy i nada ich życiu właściwy bieg. I ta natrętna kobieta też
w to wierzyła.
Julia przysiadła na pustym biurku i zapaliła papierosa.
Zaciągnęła się, a potem przerwała Marii Karo bardziej stanowczo
niż do tej pory:
– Dosyć. Wystarczy. Pani nie potrzebuje detektywa, tylko
psychologa albo psychiatry. – Z jakiegoś powodu postanowiła
być z nią szczera. Zamiast zaserwować jej to samo kłamstwo co
pozostałym interesantom, powiedziała: – Nie mogę pani pomóc, i
to nie tylko dlatego, że nie potrafię wskrzeszać zmarłych. Po
prostu już tu nie pracuję.
Kobieta, wyrwana ze swojej opowieści, spojrzała na Julię
zaskoczona.
– Ale przecież jest pani detektywem, prawda? Zapłacę, ile
będzie trzeba...
– Proszę się rozejrzeć. – Julia westchnęła z rezygnacją i
wykonała niedbały gest ręką, dokonując prezentacji pustego,
zaniedbanego wnętrza.
– Nie rozumiem.
– No, co pani widzi? – spytała Julia, ponownie zataczając ręką
krąg.
Kobieta po raz pierwszy obrzuciła pokój uważniejszym
spojrzeniem, jakby w nadziei, że gdzieś w jego kątach czają się
odpowiedzi na jej pytania.
– Nic. Pokój. Nie wiem. – Zmiana tematu wyraźnie ją
zirytowała. Ludzi jej pokroju Julia zaliczała do kategorii betonu,
którego byle czym nie przebijesz. A ta baba była przykładem
betonu zbrojonego. Byłaby koszmarną klientką. Tacy jak ona
wciągają do swojego chorego świata, infekują własną tragedią,
od której trudno się potem uwolnić.
– Nic. Tu nic nie ma – podpowiedziała spokojnie Julia. –
Przecież widzisz. Tu nie ma żadnego biura. Ono nie istnieje.
Zlikwidowałam je. Na zawsze. – Zamilkła, a po chwili dodała: –
Nie mam zwyczaju się tłumaczyć. Mimo to coś ci pokażę.
Sięgnęła do swojej torby i wyjęła podłużną kopertę. W środku
był poskładany na trzy wydruk. Podała go Marii.
– Bilet na samolot. W jedną stronę.
Kiedy Karo studiowała kartkę w takim skupieniu, jakby z
trudem rozpoznawała słowa, Julia mogła się jej nareszcie
spokojnie przyjrzeć. Nieznajoma była mniej więcej w jej wieku.
Wydawała się wyższa, ale to za sprawą obcasów, na których
stała zadziwiająco pewnie. Ubrana była na czarno, a jej ciuchy
sprawiały wrażenie zbyt dużych, jakby ich właścicielka sporo
schudła i nawet tego nie zauważyła. Ponadto ubranie nie
wyglądało świeżo, chyba dawno go nie zmieniała. Może od
pogrzebu. Może nawet w nim spała. Rajstopy na szczupłych
nogach były pochlapane błotem i pozaciągane. Długie,
skołtunione, dawno niemyte szare włosy spięła w niedbały
węzeł. Cerę też miała szarą i ziemistą. Nos zaczerwieniony, usta
popękane, białka szaroniebieskich oczu przekrwione.
Gdyby nie jej dziwaczne zachowanie, mogłaby przemykać
ulicami niezauważona. Bez makijażu była zupełnie nijaka. Ani
ładna, ani brzydka. Jej twarz przypominała niezamalowane
płótno.
Julia wyjęła bilet z jej zaciśniętych palców.
– Idź już. Śpieszę się.
Kobieta nie ruszyła się z miejsca. Coś się jednak zmieniło w jej
postawie. Zdesperowane osoby niekiedy okazywały się
agresywne i niebezpieczne. Jesteś taką osobą? – zastanawiała się
Julia. Była ciekawa, co ta wariatka teraz zrobi. Dlatego udała, że
jeszcze raz przegląda szuflady swojego starego biurka. Zrobiła to
tylko po to, by kątem oka obserwować odbicie Marii Karo w
jednym z czterech zapaćkanych luster, które dawno temu
rozmieściła tak, by móc oglądać klientów, gdy nie byli tego
świadomi. Zobaczyła, że kobieta również jej się przygląda. W
skupieniu i z uwagą, bez oznak wcześniejszego szaleństwa.
Julia odwróciła wzrok od lustra. Wzięła pod pachę ostatnie
pudło i ruszyła w kierunku drzwi. Karo niespodziewanie
upuściła na ziemię swoją torebkę i zablokowała Julii drogę.
– Nie! – powiedziała stanowczo.
Wyrwała karton z rąk Julii i rzuciła nim o ścianę. Potem złapała
ją za nadgarstki. Szybkość i siła Marii zaskoczyły Julię. Nie
próbowała się oswobodzić. Zamiast tego tym razem bardzo
uważnie wysłuchała jej słów.
– Miesiąc temu, trzydziestego listopada, oni zgwałcili i zabili
moje dziecko. Moją córeczkę Helenkę. Może inne dzieci też, ale to
już mnie nie obchodzi. Obchodzi mnie tylko to, że jakieś ścierwa
zamęczyły moje dziecko. Widziałam protokół z sekcji. Ten
pierwszy, nie ten, który teraz uznano za oficjalny. Znam go na
pamięć. Mam doskonałą pamięć. Budzę się i każdego ranka
przeżywam to od nowa. Wiesz, co mnie dręczy najbardziej? Czy
wiedziała, co się dzieje. A może nic nie czuła? Jak myślisz? Może
była nieprzytomna? Nie wiem. Musisz mi pomóc ich odszukać,
żebym mogła im zadać to pytanie. Policja zamknęła nie tego
człowieka, co trzeba. Bednarczyk tego nie zrobił. To oni. To
spisek. Wielki, sięgający wysoko spisek.
Julia z łatwością uwolniła nadgarstki. Zanim Karo zdążyła się
zorientować, zaszła ją od tyłu i przyparła do ściany, wykręcając
jej ręce na plecy. Usłyszała, jak główka kości ramiennej wysuwa
się z panewki. Kobieta krzyknęła. Jej oczy zaszły łzami. Nic tak
nie otrzeźwia jak ból fizyczny. Julia nie chciała jej wyrządzić
krzywdy, ale nie mogła dać się zdominować na własnym terenie.
– Nic nie mogę dla ciebie zrobić – wycedziła do ucha łkającej
kobiety. – Mnie już tu nie ma.
– Zabiję się – wydusiła Karo.
– Nie sądzę.
Dopiero gdy ciało kobiety zwiotczało i poddało się, Julia
rozluźniła chwyt, pozwalając, by kość stawu barkowego wróciła
na swoje miejsce. Potem ją puściła, ale na wszelki wypadek
sięgnęła od razu do tylnej kieszeni spodni, gdzie spoczywał
vector. Kupiła go niedawno. Pistolet nie był w jej guście, ale miał
tę zaletę, że był niewielki, zgrabny i łatwo go było ukryć. Pod
luźniejszym ubraniem stawał się niewidoczny. Miał opływowy
kształt, dzięki czemu można go było szybko wyjąć, nie zahaczając
o ubranie i zyskując cenne sekundy. Tym razem okazał się
niepotrzebny. Maria objęła swoje obolałe ramiona i nie
próbowała atakować ponownie. Po chwili schyliła się po torebkę.
Bez słowa opuściła pokój, słaniając się na nogach, jak szmaciana
lalka, z której ktoś wypruł większość trocin.
Julia podeszła do okna i wyjrzała na ulicę. Obserwowała Marię
do momentu, gdy ta skręciła za róg przy filharmonii.
Według policyjnego raportu Maria Karo zniknęła dzień później,
czyli 30 grudnia. Jej zniknięcia nie zauważono przez długi czas.
Gdy w końcu ktoś się sprawą zainteresował, a media
podchwyciły temat, policja wzięła się do roboty. Znaleźli się
świadkowie, dzięki którym udało się w miarę dokładnie
odtworzyć ostatnie kroki Marii.
Oczywiście nawet teraz nie wszystkie kwestie są całkiem jasne.
Maria Karo mieszkała przy placu Biskupim w Krakowie, w
dwupokojowym mieszkaniu. Po śmierci córeczki nie wpuszczała
do domu prawie nikogo. Sąsiedzi słyszeli, jak całymi dniami, a
często i w nocy, chodzi po mieszkaniu. Podobno mówiła do
siebie. Niemniej nikt nie umiał powiedzieć, co takiego mówiła.
Jedną z ostatnich osób, które 30 grudnia widziały Marię Karo,
była sąsiadka z parteru, pani Stanisława Nowaczek. Najpierw
usłyszała tupot na drewnianych schodach. Najszybciej jak mogła
znalazła się przy wizjerze. I chociaż trwało to ledwie sekundę,
przysięgała, że widziała zbiegającą Marię, ubraną w czarny
płaszcz. Ciężka brama na dole skrzypnęła i trzasnęła. Gdy pani
Nowaczek, osoba w podeszłym wieku, dobrnęła do okna,
otworzyła je i wyjrzała, Maria była już na końcu placu. Minęła
właśnie godzina 17.00, czego Nowaczek była pewna, gdyż w
pokoju obok zaczął się Teleexpress. Dodała również, być może
uznając, że jej wkład w śledztwo jest mało interesujący, że
zauważyła pomykający za Marią cień. Nie umiała jednak
powiedzieć, czy cień należał do mężczyzny, kobiety czy dziecka.
Złapana w krzyżowy ogień pytań przez dwóch funkcjonariuszy,
pogubiła się w zeznaniach. Przestraszyła się, że jak będą tak
dalej szukać i drążyć, to w końcu coś znajdą. Nie żeby miała coś
do ukrycia. Nic z tych rzeczy. Na pewno nie więcej niż inni.
Żałowała, że nie posłuchała swojego męża Henka, jak jej radził,
żeby nie kłapała mordą, tylko siedziała cicho na piździe.
Postanowiła skorzystać z jego rady, może nie było jeszcze za
późno. Przyznała, że słabo widzi bez okularów i może wcale nie
było tam żadnego cienia. W końcu dali jej spokój.
Maria Karo ze swojego mieszkania udała się prosto do biura
detektywistycznego przy ulicy Zwierzynieckiej. (Wtedy nikt
jeszcze nie wiedział, że była tam również dzień wcześniej).
Dzwoniła, ale domofon nie odpowiadał, mimo to czekała, aż ktoś
wyjdzie i ją wpuści. Zrobił to mieszkający na parterze
obcokrajowiec, James Dunn, obywatel brytyjski, który akurat
wyprowadzał psa na spacer. Funkcjonariusz spisujący jego
zeznanie zanotował, że kobieta zrobiła na Brytyjczyku wrażenie
ordynarnej, ale cichej i miłej. Jej żałosna twarz budziła sympatię.
Wszystko to razem nie trzymało się kupy, więc James Dunn
został wezwany na komisariat w celu wyjaśnienia nieścisłości.
Stawił się w towarzystwie swojej polskiej narzeczonej, dzięki
której udało się ustalić, że Maria Karo wydała się Dunnowi
zwykła i raczej miła. W raporcie zapisano również, że „wzbudziła
współczucie świadka, ponieważ w jej twarzy ujrzał szaleństwo i
rozpacz Szekspirowskiej Ofelii rzucającej się do jeziora”. Chociaż
Dunn widział tę kobietę zaledwie przez chwilę, to właśnie jego
słowa media przytaczały później z lubością. Pewna część
społeczeństwa uznała nawet, że Anglik miał „widzenie”.
Karo stała pod drzwiami biura mniej więcej kwadrans. „Waliła i
waliła jak pierdolnięta jakaś, tłukła się i tłukła, jakby kurwicy
dostała. Pytam się grzecznie, czego tu, kurwa, szuka, a ta, że do
biura. Burdel, panie, nie biuro, mówię. Ale poszła dopiero, jak
policją nastraszyłam” – powiedziała telewizji Jadwiga
Szydłowska, mieszkanka kamienicy. Jej wypowiedź trafiła w
całości do Internetu i również zdobyła pewną popularność.
Mniej więcej o godzinie 17.40 Karo weszła do baru mlecznego
na rogu Zwierzynieckiej. Zamówiła pierogi, chyba tylko po to,
żeby nikt się jej nie czepiał.
Postawiła talerz daleko od siebie. Sięgnęła do torebki po
butelkę wody i szklany słoiczek z pigułkami. (W mieszkaniu
znaleziono receptę na antydepresant o nazwie Lexotan).
Wysypała jego zawartość na dłoń. Wkładała tabletki do ust i
połykała, popijając wodą. Widziało to kilka osób. Wszystkie
uznały, że nie było to normalne. Żadna z nich nie potrafiła jednak
powiedzieć, dlaczego nie zareagowała.
Potem Karo wyjęła różową papeterię i zaczęła pisać. Gotowe
listy (ile ich było dokładnie, nie wiadomo) wsadziła do kopert,
które od razu zakleiła. Wyjęła bordowy notes formatu A5 (policji
do dziś nie udało się go odnaleźć) i przepisała z niego adresy. Na
koperty nakleiła znaczki. Potem włożyła notes i listy do kieszeni
płaszcza i wstała od stołu.
Następnie zauważono ją na ulicy Retoryka, gdy szła w kierunku
urzędu pocztowego. Policjanci z patrolu samochodowego
zwrócili na nią uwagę, bo sprawiała wrażenie nietrzeźwej.
„Poruszała się tak, jakby chodnik uciekał jej spod stóp”. Dotarła
do skrzynki pocztowej i chwyciła się jej kurczowo. Gdy jeden z
funkcjonariuszy wysiadł i do niej podszedł, wyraźnie się
przestraszyła. Na pytanie, czy wszystko w porządku,
odpowiedziała twierdząco. Mówiła jednak z trudem. Po tym, co
łyknęła, jej język musiał już być twardy jak kołek i tak sztywny,
że zawadzał o zęby.
Gdy policjant zastanawiał się, co z nią zrobić, zdarzył się
pewien incydent. Gdzieś niedaleko rozległ się trzask
rozsypującej się szyby. Policjant zostawił Marię i pobiegł w
tamtym kierunku. Radiowóz również ruszył. Kilka metrów dalej
ze sklepu ze sprzętem narciarskim wyskoczył facet, krzycząc i
wymachując rozbitą butelką po piwie.
– Menele! Butelką! W wystawę! Ja wam, kurwa, rzucę! Policja!
Trzech pijaczków siedzących na ławce na skwerku, dokładnie
naprzeciwko sklepu, podniosło się i również zaczęło wrzeszczeć.
Awantura rozkręciła się na całego. Pojawił się tłumek gapiów.
Trzech jegomości z ławeczki trafiło na ulicę Rozrywki do izby
wytrzeźwień. Gdy ją opuszczali następnego dnia, nadal uparcie
trwali przy swoim pierwszym zeznaniu, że żaden z nich nie
rzucił butelką. Świadczyli za sobą i ostatecznie właściciel sklepu
wycofał zarzuty.
Jakiś czas później wszystkich uczestników tego incydentu
wezwano na przesłuchanie w sprawie Marii Karo. Jednak żaden z
nich nie umiał powiedzieć, w którym momencie kobieta zniknęła
spod poczty. Ani policjanci, ani właściciel sklepu, ani podejrzani,
ani świadkowie nie zwrócili na to uwagi.
Opieka redakcyjna: Waldemar Popek Redakcja: Aneta Tkaczyk Korekta: Jacek Błach, Kamil Bogusiewicz, Ewelina Korostyńska, Tomasz Kunz Projekt okładki: Joanna Karpowicz Opracowanie okładki, stron tytułowych: Marek Pawłowski Skład i łamanie: Infomarket © Copyright by Gaja Grzegorzewska © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2016 Wydanie pierwsze ISBN 978-83-08-05848-0 Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 ocr i opracowanie wersji elektronicznej lesiojot
„Wiedza czerpana z doświadczenia ma, jak się nam zdaje, Wartość w najlepszym razie zgoła ograniczoną. Wiedza narzuca schemat, a przez to kłamie, Bo schemat zmienia się z każdą chwilą, A każda chwila w nowy i gorszący sposób Przewartościowuje to wszystko, czym byliśmy. Zawodu nie sprawia tylko to, co swym oszustwem nie może już zaszkodzić”. T.S. Eliot, East Coker, przeł. Adam Pomorski
STYCZEŃ 2016 WENECJA Na zewnątrz jest chłodno, ale pod ziemią, w sali sportowej, gdzie odbywają się zajęcia capoeiry, panuje zaduch. Jest głośno, jakby i tu celebrowano karnawał. Muzykę i śpiew słychać aż na ulicy. Po przekroczeniu progu szkoły można już odróżnić pojedyncze słowa radosnej pieśni i rozpoznać akompaniujące instrumenty. Berimbau, pandeiro, atabaque. Drzwi do sali są otwarte. Każdy może wejść i przyjrzeć się treningowi. Śpiew ustawionych w okręgu uczniów odbija się od ścian. Instrumenty wprawiają w drżenie zaparowane szyby maleńkich okienek przy suficie. Nierówna podłoga zdaje się uginać i falować pod stopami osób zmagających się ze sobą w rodzie. Do środka okręgu wchodzi instruktor, zapraszając do gry jednego z nowych uczniów. Teraz deski parkietu trzeszczą dwa razy głośniej. Trener ma ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i budowę kulturysty, stąd jego przydomek: Gigante. Przy każdym podskoku dziewięćdziesięciokilogramowego cielska słychać głuche „łup!”. Mężczyzna wydaje się ospały i ociężały, gdy bez wdzięku opada na podłogę, ale to pozory, o czym przekonuje się każdy przeciwnik, który lekceważy go przy pierwszej walce. Gigante kończy grę z początkującym, podcinając go delikatnie, ot, tak dla żartu. Wszyscy, łącznie z rozłożonym na łopatki uczniem, reagują śmiechem. Instruktor pomaga mu wstać i dziękuje za walkę. Chłopak wraca na swoje miejsce, a nauczyciel znowu rozgląda się po rozgrzanych twarzach. Uczniowie śpiewają, klaszczą i grają na instrumentach, dając z siebie wszystko. Każdy chce się wykazać. Każdy chce spróbować swoich sił z instruktorem, zwłaszcza że to ostatnie starcie na dziś. Gigante zauważa, że Valquíria jak zwykle tylko porusza ustami,
udając, że śpiewa. Nauczyciel kręci głową z dezaprobatą i wskazuje ją palcem. Na przyłapanej na oszustwie dziewczynie nagana nie robi większego wrażenia, przyjmuje jednak wyzwanie. Uczniowie obserwują zmagania tej dwójki jak zahipnotyzowani. Kilku gapiów, stojących do tej pory niepewnie pod ścianą, podchodzi bliżej. Stają na palcach, by lepiej widzieć. Przy filigranowej przeciwniczce masywny trener wydaje się jeszcze większy. Ale pojedynek wcale nie jest nierówny. Gigante nie markuje teraz ciosów, wie, że musi na tę dziewczynę uważać, jeśli nie chce się zbłaźnić przed grupą. Valquíria potrafi ze swoich słabszych stron uczynić atuty. Jest szybka, lekka i ma znakomitą kondycję. Pomimo drobnej postury wyprowadza mocne i szybkie kopnięcia. Poznała już styl walki Gigante i umie przewidzieć jego zachowanie. Dziewczyna jest spokojna, wszystkie ruchy wykonuje jakby od niechcenia. Nauczyciel podejrzewa, że odkryła przed nimi dopiero część swoich umiejętności, i często zastanawia się, gdzie nauczyła się tak walczyć. Właściwie nic o niej nie wie. Podobno pochodzi z północy Europy. Z kraju wikingów. Tak powiedziała, chociaż teraz wcale nie jest pewien, czy rzeczywiście słyszał to od niej. Może rzucił to ktoś inny, a ona nie zaprzeczyła. Przydomek Valquíria, który nadała jej grupa, dodatkowo wzmocnił przekonanie, że przyjechała z jakiegoś skandynawskiego kraju. Po treningu instruktor czeka przed szkołą. Żegna się z uczniami, ale cały czas wypatruje Valquírii. Zauważa ją w towarzystwie sióstr Baldini. Dziewczyny rozmawiają, śmiejąc się głośno. Gdyby nie naturalnie jasne włosy i nietutejsze rysy twarzy, można by uznać Valquírię za wenecjankę. Zdążyła już nawet zgubić włoski akcent i teraz całkiem nieźle posługuje się weneckim dialektem. Trener obserwuje, jak siostry Baldini całują przyjaciółkę na pożegnanie i odchodzą w kierunku przystanku tramwaju wodnego. Valquíria rusza w przeciwną stronę.
– Laura! – woła ją po imieniu. Uczniowie i instruktorzy często nawet poza zajęciami zwracają się do siebie za pomocą ksywek, ale akurat do niej trener stara się mówić po imieniu. Ma nadzieję, że to w końcu skróci dystans między nimi. Dziewczyna przystaje, wygląda na odrobinę zniecierpliwioną. – Idziesz do domu? – pyta Gigante. – Tak. – Odprowadzę cię. Mam do ciebie sprawę. – Jaką sprawę? – Zawodową. Propozycję. Pomysł. Propozycję zawodową. Opowiem ci po drodze. – Gigante mówi nieskładnie. Czuje się jak idiota. – No dobrze, trenerze – zgadza się Laura i rusza przed siebie. Instruktorowi wydaje się, że usłyszał w jej tonie ironię. To „trenerze” zabrzmiało jakoś tak pogardliwie. A może wcale nie? Może raczej żartobliwie. Zaczepnie? Figlarnie? – Nie wygłupiaj się z tym trenerem – rzuca i poufale trąca ją w ramię. – Miałaś mi mówić po imieniu. – Dobra, Mario. Przez chwilę idą w milczeniu. Gigante czuje się niezręcznie. Często tak się przy niej dzieje. Nie rozumie dlaczego i to go irytuje. Wmawia sobie, że to dlatego, że jest między nimi „napięcie”. Zerka na nią co jakiś czas. Nie wie, od czego zacząć. Teraz pretekst, jaki wymyślił, żeby ją odprowadzić, wydaje mu się słaby i głupi. Na Strada Nuova są tłumy. Turyści, wystrojeni w karnawałową tandetę oferowaną przez sklepiki z pamiątkami, napierają z każdej strony. Ale dziś Mario wcale nie jest tym zirytowany. Masa gęstniejąca wokół nich zupełnie niewinnie zbliża go do dziewczyny. W pewnym momencie udaje mu się ją nawet objąć ochronnym, opiekuńczym gestem. Bliskość Laury sprawia, że pomimo styczniowego chłodu Mario czuje falę gorąca. Nie trwa to długo, bo Laura wyswobadza się z uścisku i odbija w boczną uliczkę, która jest tak wąska, że muszą iść gęsiego. Dziewczyna porusza się szybko i z wprawą po ciemnych zaułkach. Mario traci orientację. Gdy jest już prawie pewien, że pomyliła drogę,
niespodziewanie wąskim przesmykiem wychodzą prosto na Teatro Malibran. Laura mieszka tuż przy Campo Santa Maria Formosa, przy kanale Rio del Mondo Novo. Zatrzymuje się przed bramą renesansowego palazzo, który kilka lat temu odrestaurowano i podzielono na eleganckie lokale do wynajęcia. – To tu. Tutaj mieszkam. Mario jest zaskoczony. Kogo stać na mieszkanie w takim miejscu? Jego ciekawość wzrasta. Niestety, Laura wcale nie zamierza zapraszać go do środka. – No więc? – pyta w końcu Laura. – Co to za sprawa? – A, tak... – Mario bierze się w garść. – Za miesiąc jadę do Brazylii na warsztaty. Mogę ze sobą zabrać dwoje najlepszych uczniów. Chciałbym wziąć Cesarego i ciebie... – Dziękuję, ale nie mogę jechać – odpowiada dziewczyna bez zastanowienia. Nic więcej nie dodaje i Mario znowu jest zbity z tropu. – Zastanów się. Taka okazja może się już nie powtórzyć. Wszystko opłacone... – Skorzysta ktoś inny. Muszę już iść. Widząc, że traci swoją szansę, Mario decyduje się mówić wprost: – Może zaprosiłabyś mnie do siebie na kawę... Laura nie wydaje się zaskoczona. Chyba się waha. Otwiera usta, by odpowiedzieć, ale nagle zamiera, wpatrzona w coś za jego plecami. Trener odwraca się i widzi nadchodzącego listonosza, który macha do Laury. – Hej, Emilio! Jest coś dla mnie? – pyta Laura. – Jest. Coś grubszego. Zachowanie dziewczyny momentalnie się zmienia. Staje się czujna. Odbiera od listonosza grubą paczkę w dużej białej kopercie i od razu rusza w kierunku bramy prowadzącej do palazzo. – To co z tą kawą? – woła za nią zaskoczony Mario. – Innym razem – odpowiada, nie odwracając się. Otwiera ciężką drewnianą bramę i wchodzi. Drzwi, ozdobione
kolorowymi szkiełkami, zatrzaskują się za nią z hukiem. W witrażu brakuje jednej szybki, dzięki czemu Mario jeszcze przez chwilę może obserwować ciemną sylwetkę wbiegającą po schodach. W tym samym momencie, gdy rozczarowany Mario odchodzi spod palazzo, Laura otwiera drzwi swojego mieszkania. Kusi ją, by od razu rozpakować przesyłkę, ale się powstrzymuje. Odkłada paczkę na stolik przy drzwiach. Wyjmuje z torebki niewielkiego vectora i odbezpiecza. Potem sprawdza salon, sypialnię, gabinet, łazienkę i kuchnię. Czysto. Wraca do przedpokoju i zamyka drzwi na wszystkie zamki. Zabezpiecza broń, bierze pakunek i idzie do jasnej przestronnej kuchni. Odkłada na stół pistolet i paczkę. Otwiera na oścież okna, bo w mieszkaniu panuje zaduch. Laura nigdy nie zostawia uchylonych okien, gdy wychodzi. Do kuchni wpada chłodne wieczorne powietrze, przesiąknięte zgnilizną unoszącą się znad kanału, który dwa piętra niżej opłukuje fasadę kamienicy. Niespodziewanie Laurę opuszcza początkowa ekscytacja wywołana otrzymaniem przesyłki. Odwraca się od niej z wyraźną niechęcią. Otwiera lodówkę i bezmyślnie omiata wzrokiem jej zawartość. W końcu wyjmuje napoczętą butelkę prosecco. Wyciąga korek i wącha. Pociąga łyk. Bąbelki wywietrzały, ale przynajmniej wino jest schłodzone. Bierze kieliszek stojący na suszarce i nalewa sobie do pełna. Wypija duszkiem, nalewa następny i dopiero wtedy siada przy stole. Bierze do ręki grubą kopertę. Najpierw uważnie ją ogląda. Polski znaczek, warszawski stempel, naklejka z jej adresem, nadawcy brak. Laura rozrywa papier. W środku znajduje się książka w formie szczotki, jaką wydawcy wysyłają dziennikarzom przed oficjalną premierą. Dzieło nosi tytuł Bazyliszek. W pogoni za cieniem. Autorką jest Eliza Florek. Laura odwraca książkę. Na tylnej stronie okładki widnieje czarno-białe zdjęcie autorki. Florek ma oklapnięte
mysie włosy, zwisające smętnie po obu stronach twarzy, i grzywkę sięgającą grubych brwi. Ukryte za okularami oczy patrzą niechętnie w obiektyw, jakby pozująca była przekonana, że na pewno źle wyjdzie na fotografii. Zaciśnięte usta, rozdęte nozdrza i zapięta pod szyję koszula upodabniają ją do niezadowolonej nauczycielki. Z oszczędnej noty biograficznej zamieszczonej obok zdjęcia wynika, że Florek była przez lata dziennikarką „Szperacza Codziennego”, a Bazyliszek to jej pierwsza książka. Niżej wydawca informuje, że „Ta książka jest próbą szczegółowego odtworzenia sześciu dni, w których ciągu Julia Dobrowolska, odkrywając tożsamość nieuchwytnego mordercy, odniosła jeden z największych sukcesów w swojej karierze. To opowieść patchwork, składająca się z policyjnych protokołów, rozmów ze świadkami, fragmentów wiadomości, serwisów informacyjnych, artykułów z gazet oraz opisów nagrań wideo. Eliza Florek, niczym doktor Watson odgrywająca w śledztwie rolę ukrytego w cieniu obserwatora, asystenta i kronikarza, stara się nadać suchym faktom formę literacką. Dzieli się też z czytelnikiem swoimi przemyśleniami, których wagę możemy w pełni docenić dopiero po zakończonej lekturze. Książkę czyta się z zapartym tchem jak najlepszy kryminał. Łatwo przy tym zapomnieć, że opisane wydarzenia zdarzyły się naprawdę. Gdy sobie to jednak uświadomimy, poczujemy prawdziwe dreszcze...” Pod tym opisem umieszczono kilka entuzjastycznych blurbów w amerykańskim stylu, sprowadzających się do okrzyków w rodzaju: „Śledztwo dekady!”, „Rzeczywistość po raz kolejny okazuje się ciekawsza od fikcji”. Laura odwraca książkę i otwiera ją. Na pierwszej stronie, poniżej tytułu, znajduje się odręczna dedykacja: Pora zmartwychwstać, Julio. – Ja pierdolę – mówi cicho Laura. I szybko czyta dalszą część wpisu:
Oszlifowałem nieco styl Elizy. Poza tymi kosmetycznymi zmianami pozostawiłem tekst w takiej formie, w jakiej go od niej dostałem i z jaką zapoznała się policja (oczywiście zapiski Elizy zostały wyłączone z oficjalnego raportu). Zawarte w książce informacje to broń obosieczna – zagrożenie, ale i gwarancja Twojego bezpieczeństwa. Ale jest coś jeszcze. Po prostu czytaj. Nie gniewaj się. Wkrótce wszystko stanie się jasne. Podjąłem to ryzyko, bo nie widziałem innego wyjścia. Bo sytuacja się zmieniła, Julio. Usiądź. Napij się. Już? Pamiętasz, jak powiedziałaś, że nikt nie może Ci pomóc? Julia odrywa wzrok od kartki, chociaż na samym dole jest jeszcze jedno zdanie. Nie chce go czytać. Zasłania słowa dłonią. Patrzy przez okno na dachy miasta i niebo ciemniejące nad nimi. I jeszcze dalej na północny wschód. Za wyspę Murano i wenecką lagunę. Poza wybrzeże obsiane hotelami. Przebija się wzrokiem przez tunele wydrążone w górach. Pędzi po gładkich austriackich autostradach. Mija Wiedeń i bezimienne dla niej czeskie miasteczka. Jest już na drugim brzegu Olzy. I w końcu dociera do tego przeklętego miasta, które ciągnie się aż po horyzont. Wypatruje błysków. Nasłuchuje szczęku żelaza. I oto są. Na granatowym niebie rozkwitają wielobarwne chryzantemy ognia. Rozbłyskom towarzyszy seria wybuchów, które przerywają wieczorną ciszę. Szyby w oknach dzwonią od następujących jeden po drugim ogłuszających huków. Rozedrgane światło rozprasza mrok za oknem, mieni się, pulsuje i miga jak stroboskop na dyskotece albo seria z karabinu oddana w ciemną noc. Krótkie pauzy pomiędzy kolejnymi salwami wypełnia zbiorowy histeryczny wrzask tłumu. Słychać zawodzenie i lament. I ryk silnika policyjnej motorówki pędzącej na sygnale. A także plusk wioseł i uderzenia drewnianej burty o kamienne schodki. W końcu z kakofonii dźwięków przetaczających się ulicami miasta udaje się wydobyć coś na
kształt melodii. Muzyka napływa od strony placu Świętego Marka. Tam nadal trwa karnawał. Julia otrząsa się z chwilowego odrętwienia. Karnawał. Odwrócona rzeczywistość. Ona sama stara się unikać tego święta, co w tym mieście nie jest takie proste. Nie potrzebuje ciągłego przypominania, że jej świat ma niewiele wspólnego z zabawą, a udawanie kogoś, kim nie jest, obejmuje okres o wiele dłuższy niż jeden miesiąc. I że gdy zdejmuje maskę, to tylko po to, by nałożyć inną. W końcu opuszcza wzrok i odsłania ostatnie zdanie odręcznego wpisu. Ja potrafię Ci pomóc. B.W.
ELIZA FLOREK BAZYLISZEK W POGONI ZA CIENIEM „Jeśli żyw nadal ten, co cię ujrzał, Cała twoja historia jest kłamstwem, Jeśli przeto nie umarł – nie zna ciebie, A jeśli umarł – nic nie wyzna”. Francisco de Quevedo y Villegas, Bazyliszek, przeł. Zofia Chądzyńska
OD WYDAWCY Każdą historię można opowiedzieć na tysiąc różnych sposobów. Każda historia zmienia się w zależności od opowiadającego. Czasami opowieści różnią się zaledwie szczegółami. Czasami rozbieżności są całkiem spore. Każdy opowiadający skupia się na czym innym. Trzeba jednak pamiętać, że równie ważne jest to, co pomija. Każda historia ma wiele początków. Wystarczy zacząć gdzie indziej i już mamy inną opowieść. Które zdarzenie uznać więc za najlepszy punkt wyjścia? Eliza zaczęłaby od wizyty Marii Karo w biurze Julii Dobrowolskiej. Profesor, być może, wolałby pójść tropem swojego ukochanego Eliota i za początek uznać swój kres. Julia za punkt wyjściowy obrałaby pewnie swój powrót do Polski. Raport policyjny dotyczący Marii Karo rozpoczyna się od jej zniknięcia. Raport dotyczący Helenki – od znalezienia jej zwłok. Każda historia może mieć też wiele zakończeń. Koniec jest rzeczą równie umowną jak początek. W tym przypadku to forma książki go wymusza. Ale to tylko koniec książki, sama historia nie kończy się przecież tylko dlatego, że ktoś postawił ostatnią kropkę. Każda historia jest więc w rzeczywistości złożona z wielu różnych opowieści, które stykają się w czasie i przestrzeni, wpływając na siebie nawzajem. A w tych opowieściach zdarzają się białe plamy, których nie ma kto zapełnić. Trzeba się z tym pogodzić. Każda historia jest jednak przede wszystkim opowieścią o
człowieku. Ale co o nim właściwie wiemy? Tyle, ile sam nam powie? W dziennikach, pamiętnikach, wspomnieniach odnajdziemy zaledwie kreację. Wydzieranie prawdy spomiędzy kart pełnych fałszu, naginania faktów i konfabulacji to żmudna robota, której rezultatem będzie zaledwie jedna z możliwych hipotez. Może wiemy więc tyle, ile wyjawią nam inni? Opinie będą się wszak różnić w zależności od tego, kogo zapytamy. Może powinny nam zatem wystarczyć wyłącznie suche fakty? I jesteś jeszcze ty, drogi Czytelniku. Bez ciebie ta opowieść byłaby niepełna. Twoja rola polega na nieustannym podawaniu w wątpliwość wszystkiego, o czym czytasz. Bądź czujny. Nie ufaj nikomu. Jeśli zaś w pewnym momencie uznasz, że cię oszukano, pamiętaj, że zostałeś ostrzeżony. Tę historię można opowiedzieć na wiele sposobów. Oto jeden z nich. B.W.
PROLOG 29 GRUDNIA 2014 „Zacząć można od czegokolwiek”. Samuel Beckett, Czekając na Godota, przeł. Antoni Libera Gdyby nie spóźnienie sprzątaczki, być może Julia Dobrowolska nigdy nie poznałaby Marii Karo i wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Sprzątaczka zadzwoniła tuż przed siedemnastą i powiedziała, że stoi w korku. Poprosiła Julię, by zaczekała na nią z kluczami. Julia nie była zachwycona. Usiadła na brzegu biurka i oparła stopę o parapet otwartego okna. Zwierzyniecką przejechał tramwaj, dzwoniąc i dudniąc na szynach. Szyby zadrżały we framugach. – Pieprzona nora – mruknęła Julia, wybierając numer. Zaczęła mówić bez wstępu: – Mam obsuwę. Nie zdążymy się dziś spotkać. Muszę tu czekać na babę, a potem idę na tę zasraną terapię małżeńską... Chwilę słuchała odpowiedzi, kopiąc bezmyślnie ścianę pod oknem. Chyba właśnie wtedy przeciąg zatrzasnął jedną okiennicę. Julia nie zwróciła na to uwagi. – Kiedy ja się tam świetnie bawię, naprawdę! Poza tym lepsze to jednak niż więzienie... No więc nie przyjdę. Może to i lepiej. Nie powinniśmy teraz ryzykować, bo jeszcze wszystko pierdolnie. A bekniemy za to nie tylko my. Zobaczymy się pojutrze... Kończę, muszę jeszcze zadzwonić do Aarona, żeby tu niespodziewanie nie wpadł... Nie denerwuj mnie. Robię, co mogę, żeby nie dać się teraz sprowokować. Nara. Wyłączyła telefon i wepchnęła go za rozdartą podszewkę
swojej przepastnej torby. Potem wyjęła drugą komórkę i wybrała inny numer. – Hej. Nie zdążę wrócić do domu, czekam na sprzątaczkę, bo kretynka nie wzięła kluczy. Przyjdę od razu na spotkanie... – urwała. Teraz mówił on. Czekała, aż skończy, zaciskając i rozluźniając dłoń. W końcu warknęła: – Jak nie wierzysz, to tu, kurwa, przyjedź i sprawdź. – Wzięła głęboki wdech i powoli wypuściła powietrze. – Słyszałeś, co mówiła terapeutka. Musisz spróbować mi zaufać, inaczej to nie ma sensu. – Przewróciła oczami. – A ja przestanę robić sobie jaja... Traktuję to poważnie. Tak. Tak. Dobra. Odebrałam dziś samochód. Nie musisz po mnie przyjeżdżać. Pa. Naraz huknęły drzwi, prowadzące z mieszczącego się obok jej gabinetu sekretariatu na klatkę schodową. Julia podskoczyła. Usłyszała za plecami jakiś szmer. Odwróciła się gwałtownie. Pośrodku pokoju stała nieznana jej kobieta, ubrana na czarno. – O co chodzi? Długo pani tak tu stoi? – spytała ze złością Julia. Kobieta zarejestrowała tylko pierwsze pytanie. Zaczęła mówić. Oczywiście Julia znała z mediów głośną sprawę zabójstwa Helenki Karo, ale wersja matki dziewczynki różniła się od oficjalnej. Julia wysłuchała jej z grzeczności. Potem wyjaśniła Marii Karo, że nie może przyjąć zlecenia, i poleciła jej innego detektywa. Schowała telefon do torby i chciała wrócić do pakowania. Niestety, kobieta nie ruszyła się z miejsca. Julia zatęskniła za swoim ulubionym kuzynem, Tomkiem, który jeszcze całkiem niedawno wykonywał funkcję jej sekretarza. I za jego talentem do pozbywania się uciążliwych interesantów. Od miesiąca musiała spławiać klientów sama. Choć trzeba przyznać, że nie miała z tym wiele roboty, bo zainteresowanie jej usługami w ostatnim czasie gwałtownie spadło. Było to dosyć przykre, ale z drugiej strony łatwiej jej było zachować pozory. Nie mogła na razie wypowiedzieć lokalu ani zdjąć tabliczki z drzwi wejściowych i z bramy na dole. Nie mogła też zlikwidować strony internetowej i rozwiązać umowy z firmą telekomunikacyjną. Oficjalnie w biurze od tygodnia trwał remont.
Pokój był prawie pusty. Poza biurkiem i lustrami na ścianach nie było tu żadnych mebli. Kopie dokumentów, kartoteki, notatki, listy informatorów i kontaktów spoczywały na dysku w skrytce bankowej, opatrzone hasłami i szyframi. Właściwie wystarczyło zabrać to ostatnie pudło papierów, popsutych zszywaczy, poskręcanych, brudnych samoprzylepnych karteczek, niepiszących długopisów, pustych zapalniczek i wynieść to wszystko na śmietnik razem z odrapanym biurkiem. Lokalizacja była atrakcyjna, więc pewnie szybko zainstaluje się tu jakiś doradca finansowy, agencja nieruchomości, architekt albo kosmetyczka. Maria Karo zdawała się jednak nie zauważać, że pomieszczenie, w którym się znalazła, w niczym nie przypomina biura detektywistycznego. Od nowa wygłaszała swój monolog, jak aktorka na pustej scenie, w teatrze bez widzów. Julia wzruszyła ramionami i postanowiła babę zignorować. Wróciła do przerwanej pracy. Nie zostało tego wiele. Uruchomiła niszczarkę i zaczęła wsuwać do niej kartki z ostatniej kupki papierów. Maszyna systematycznie wypluwała ścinki gromadzonych latami cudzych tajemnic. Z każdym znikającym dokumentem Julia coraz bardziej odcinała się od życia, które wiodła od dziesięciu lat. Jego skrawki pakowała do wielkiego wora na śmieci. Co jakiś czas mieszała w nim energicznie ręką. Na wszelki wypadek, gdyby komuś równie upartemu jak Oswald Chesterfield Cobblepot zachciało się je sklejać. Była to wyjątkowo nudna robota, której, niestety, nikomu nie mogła powierzyć. Likwidacja biura była o wiele mniej przyjemnym zajęciem niż jego zakładanie. Nadal towarzyszyła jej myśl, że jeszcze może zmienić zdanie. To całe zamieszanie mogło się skończyć po prostu remontem. Dopóki tu była, nie potrafiła uwierzyć, że to koniec. Może uwierzy dopiero wtedy, gdy wsiądzie do samolotu. Albo dopiero w Amsterdamie, gdy stary paszport zastąpi nowym. Z innym nazwiskiem, zdjęciem i narodowością. Albo gdy kolejny artykuł w szmatławcu ostatecznie zgruchocze jej wizerunek. Albo wtedy, gdy da sygnał Likwidatorowi, by zaczął działać. A może dopiero
wtedy, gdy Likwidator zadzwoni ostatni raz. Rozmowa będzie trwała dokładnie pięć sekund. W tym czasie Julia usłyszy tylko, że zadanie zostało wykonane. Pomyślała, że właściwie odpowiada jej obecność tej kobiety. Przypomina, że życie boleśnie doświadcza wszystkich. Nie tylko ją, Julię. Maria Karo zaczęła recytować swoją historię jeszcze raz, od początku. Nie dodała nic nowego. Używała nawet tych samych sformułowań. Ludzie często w taki sposób przedstawiali Julii sprawę. O swoim dramacie mówili już tyle razy, tak wielu osobom, że w końcu ich opowieść zaczynała przypominać legendę, w dużym stopniu oderwaną od realnych wydarzeń. Ci ludzie doskonale wiedzieli, które wątki robią najmocniejsze wrażenie i jak utrzymać uwagę słuchającego. Nie robili tego z wyrachowania, oni tylko rozpaczliwie pragnęli, by ktoś się nimi zainteresował. Powtarzanie historii niczym mantry pomagało im wierzyć, że jest to jakiś wycinek życia, nad którym panują. Wersja Marii Karo mogła bardzo odbiegać od tego, co się naprawdę wydarzyło. Na pewno istniały szczegóły, które pomijała, uznawszy je za nieistotne. Z każdym dniem te szczegóły coraz bardziej zacierały się w jej pamięci. A przecież mogły być ważne dla śledztwa. O czym istotnym zdążyła już zapomnieć? Niszczarka wydaliła ostatnie skrawki. Julia wrzuciła je do wora na śmieci i zawiązała go na supeł. Rozejrzała się po pokoju. Pozbawiony mebli, wydawał się obskurny, brudny i ponury. Że też ludzie w ogóle chcieli przyłazić do tej zapyziałej nory. A jednak przychodzili, bo ufali, że Dobrowolska rozwiąże ich problemy i nada ich życiu właściwy bieg. I ta natrętna kobieta też w to wierzyła. Julia przysiadła na pustym biurku i zapaliła papierosa. Zaciągnęła się, a potem przerwała Marii Karo bardziej stanowczo niż do tej pory: – Dosyć. Wystarczy. Pani nie potrzebuje detektywa, tylko psychologa albo psychiatry. – Z jakiegoś powodu postanowiła być z nią szczera. Zamiast zaserwować jej to samo kłamstwo co
pozostałym interesantom, powiedziała: – Nie mogę pani pomóc, i to nie tylko dlatego, że nie potrafię wskrzeszać zmarłych. Po prostu już tu nie pracuję. Kobieta, wyrwana ze swojej opowieści, spojrzała na Julię zaskoczona. – Ale przecież jest pani detektywem, prawda? Zapłacę, ile będzie trzeba... – Proszę się rozejrzeć. – Julia westchnęła z rezygnacją i wykonała niedbały gest ręką, dokonując prezentacji pustego, zaniedbanego wnętrza. – Nie rozumiem. – No, co pani widzi? – spytała Julia, ponownie zataczając ręką krąg. Kobieta po raz pierwszy obrzuciła pokój uważniejszym spojrzeniem, jakby w nadziei, że gdzieś w jego kątach czają się odpowiedzi na jej pytania. – Nic. Pokój. Nie wiem. – Zmiana tematu wyraźnie ją zirytowała. Ludzi jej pokroju Julia zaliczała do kategorii betonu, którego byle czym nie przebijesz. A ta baba była przykładem betonu zbrojonego. Byłaby koszmarną klientką. Tacy jak ona wciągają do swojego chorego świata, infekują własną tragedią, od której trudno się potem uwolnić. – Nic. Tu nic nie ma – podpowiedziała spokojnie Julia. – Przecież widzisz. Tu nie ma żadnego biura. Ono nie istnieje. Zlikwidowałam je. Na zawsze. – Zamilkła, a po chwili dodała: – Nie mam zwyczaju się tłumaczyć. Mimo to coś ci pokażę. Sięgnęła do swojej torby i wyjęła podłużną kopertę. W środku był poskładany na trzy wydruk. Podała go Marii. – Bilet na samolot. W jedną stronę. Kiedy Karo studiowała kartkę w takim skupieniu, jakby z trudem rozpoznawała słowa, Julia mogła się jej nareszcie spokojnie przyjrzeć. Nieznajoma była mniej więcej w jej wieku. Wydawała się wyższa, ale to za sprawą obcasów, na których stała zadziwiająco pewnie. Ubrana była na czarno, a jej ciuchy sprawiały wrażenie zbyt dużych, jakby ich właścicielka sporo schudła i nawet tego nie zauważyła. Ponadto ubranie nie
wyglądało świeżo, chyba dawno go nie zmieniała. Może od pogrzebu. Może nawet w nim spała. Rajstopy na szczupłych nogach były pochlapane błotem i pozaciągane. Długie, skołtunione, dawno niemyte szare włosy spięła w niedbały węzeł. Cerę też miała szarą i ziemistą. Nos zaczerwieniony, usta popękane, białka szaroniebieskich oczu przekrwione. Gdyby nie jej dziwaczne zachowanie, mogłaby przemykać ulicami niezauważona. Bez makijażu była zupełnie nijaka. Ani ładna, ani brzydka. Jej twarz przypominała niezamalowane płótno. Julia wyjęła bilet z jej zaciśniętych palców. – Idź już. Śpieszę się. Kobieta nie ruszyła się z miejsca. Coś się jednak zmieniło w jej postawie. Zdesperowane osoby niekiedy okazywały się agresywne i niebezpieczne. Jesteś taką osobą? – zastanawiała się Julia. Była ciekawa, co ta wariatka teraz zrobi. Dlatego udała, że jeszcze raz przegląda szuflady swojego starego biurka. Zrobiła to tylko po to, by kątem oka obserwować odbicie Marii Karo w jednym z czterech zapaćkanych luster, które dawno temu rozmieściła tak, by móc oglądać klientów, gdy nie byli tego świadomi. Zobaczyła, że kobieta również jej się przygląda. W skupieniu i z uwagą, bez oznak wcześniejszego szaleństwa. Julia odwróciła wzrok od lustra. Wzięła pod pachę ostatnie pudło i ruszyła w kierunku drzwi. Karo niespodziewanie upuściła na ziemię swoją torebkę i zablokowała Julii drogę. – Nie! – powiedziała stanowczo. Wyrwała karton z rąk Julii i rzuciła nim o ścianę. Potem złapała ją za nadgarstki. Szybkość i siła Marii zaskoczyły Julię. Nie próbowała się oswobodzić. Zamiast tego tym razem bardzo uważnie wysłuchała jej słów. – Miesiąc temu, trzydziestego listopada, oni zgwałcili i zabili moje dziecko. Moją córeczkę Helenkę. Może inne dzieci też, ale to już mnie nie obchodzi. Obchodzi mnie tylko to, że jakieś ścierwa zamęczyły moje dziecko. Widziałam protokół z sekcji. Ten pierwszy, nie ten, który teraz uznano za oficjalny. Znam go na pamięć. Mam doskonałą pamięć. Budzę się i każdego ranka
przeżywam to od nowa. Wiesz, co mnie dręczy najbardziej? Czy wiedziała, co się dzieje. A może nic nie czuła? Jak myślisz? Może była nieprzytomna? Nie wiem. Musisz mi pomóc ich odszukać, żebym mogła im zadać to pytanie. Policja zamknęła nie tego człowieka, co trzeba. Bednarczyk tego nie zrobił. To oni. To spisek. Wielki, sięgający wysoko spisek. Julia z łatwością uwolniła nadgarstki. Zanim Karo zdążyła się zorientować, zaszła ją od tyłu i przyparła do ściany, wykręcając jej ręce na plecy. Usłyszała, jak główka kości ramiennej wysuwa się z panewki. Kobieta krzyknęła. Jej oczy zaszły łzami. Nic tak nie otrzeźwia jak ból fizyczny. Julia nie chciała jej wyrządzić krzywdy, ale nie mogła dać się zdominować na własnym terenie. – Nic nie mogę dla ciebie zrobić – wycedziła do ucha łkającej kobiety. – Mnie już tu nie ma. – Zabiję się – wydusiła Karo. – Nie sądzę. Dopiero gdy ciało kobiety zwiotczało i poddało się, Julia rozluźniła chwyt, pozwalając, by kość stawu barkowego wróciła na swoje miejsce. Potem ją puściła, ale na wszelki wypadek sięgnęła od razu do tylnej kieszeni spodni, gdzie spoczywał vector. Kupiła go niedawno. Pistolet nie był w jej guście, ale miał tę zaletę, że był niewielki, zgrabny i łatwo go było ukryć. Pod luźniejszym ubraniem stawał się niewidoczny. Miał opływowy kształt, dzięki czemu można go było szybko wyjąć, nie zahaczając o ubranie i zyskując cenne sekundy. Tym razem okazał się niepotrzebny. Maria objęła swoje obolałe ramiona i nie próbowała atakować ponownie. Po chwili schyliła się po torebkę. Bez słowa opuściła pokój, słaniając się na nogach, jak szmaciana lalka, z której ktoś wypruł większość trocin. Julia podeszła do okna i wyjrzała na ulicę. Obserwowała Marię do momentu, gdy ta skręciła za róg przy filharmonii. Według policyjnego raportu Maria Karo zniknęła dzień później, czyli 30 grudnia. Jej zniknięcia nie zauważono przez długi czas. Gdy w końcu ktoś się sprawą zainteresował, a media podchwyciły temat, policja wzięła się do roboty. Znaleźli się
świadkowie, dzięki którym udało się w miarę dokładnie odtworzyć ostatnie kroki Marii. Oczywiście nawet teraz nie wszystkie kwestie są całkiem jasne. Maria Karo mieszkała przy placu Biskupim w Krakowie, w dwupokojowym mieszkaniu. Po śmierci córeczki nie wpuszczała do domu prawie nikogo. Sąsiedzi słyszeli, jak całymi dniami, a często i w nocy, chodzi po mieszkaniu. Podobno mówiła do siebie. Niemniej nikt nie umiał powiedzieć, co takiego mówiła. Jedną z ostatnich osób, które 30 grudnia widziały Marię Karo, była sąsiadka z parteru, pani Stanisława Nowaczek. Najpierw usłyszała tupot na drewnianych schodach. Najszybciej jak mogła znalazła się przy wizjerze. I chociaż trwało to ledwie sekundę, przysięgała, że widziała zbiegającą Marię, ubraną w czarny płaszcz. Ciężka brama na dole skrzypnęła i trzasnęła. Gdy pani Nowaczek, osoba w podeszłym wieku, dobrnęła do okna, otworzyła je i wyjrzała, Maria była już na końcu placu. Minęła właśnie godzina 17.00, czego Nowaczek była pewna, gdyż w pokoju obok zaczął się Teleexpress. Dodała również, być może uznając, że jej wkład w śledztwo jest mało interesujący, że zauważyła pomykający za Marią cień. Nie umiała jednak powiedzieć, czy cień należał do mężczyzny, kobiety czy dziecka. Złapana w krzyżowy ogień pytań przez dwóch funkcjonariuszy, pogubiła się w zeznaniach. Przestraszyła się, że jak będą tak dalej szukać i drążyć, to w końcu coś znajdą. Nie żeby miała coś do ukrycia. Nic z tych rzeczy. Na pewno nie więcej niż inni. Żałowała, że nie posłuchała swojego męża Henka, jak jej radził, żeby nie kłapała mordą, tylko siedziała cicho na piździe. Postanowiła skorzystać z jego rady, może nie było jeszcze za późno. Przyznała, że słabo widzi bez okularów i może wcale nie było tam żadnego cienia. W końcu dali jej spokój. Maria Karo ze swojego mieszkania udała się prosto do biura detektywistycznego przy ulicy Zwierzynieckiej. (Wtedy nikt jeszcze nie wiedział, że była tam również dzień wcześniej). Dzwoniła, ale domofon nie odpowiadał, mimo to czekała, aż ktoś wyjdzie i ją wpuści. Zrobił to mieszkający na parterze
obcokrajowiec, James Dunn, obywatel brytyjski, który akurat wyprowadzał psa na spacer. Funkcjonariusz spisujący jego zeznanie zanotował, że kobieta zrobiła na Brytyjczyku wrażenie ordynarnej, ale cichej i miłej. Jej żałosna twarz budziła sympatię. Wszystko to razem nie trzymało się kupy, więc James Dunn został wezwany na komisariat w celu wyjaśnienia nieścisłości. Stawił się w towarzystwie swojej polskiej narzeczonej, dzięki której udało się ustalić, że Maria Karo wydała się Dunnowi zwykła i raczej miła. W raporcie zapisano również, że „wzbudziła współczucie świadka, ponieważ w jej twarzy ujrzał szaleństwo i rozpacz Szekspirowskiej Ofelii rzucającej się do jeziora”. Chociaż Dunn widział tę kobietę zaledwie przez chwilę, to właśnie jego słowa media przytaczały później z lubością. Pewna część społeczeństwa uznała nawet, że Anglik miał „widzenie”. Karo stała pod drzwiami biura mniej więcej kwadrans. „Waliła i waliła jak pierdolnięta jakaś, tłukła się i tłukła, jakby kurwicy dostała. Pytam się grzecznie, czego tu, kurwa, szuka, a ta, że do biura. Burdel, panie, nie biuro, mówię. Ale poszła dopiero, jak policją nastraszyłam” – powiedziała telewizji Jadwiga Szydłowska, mieszkanka kamienicy. Jej wypowiedź trafiła w całości do Internetu i również zdobyła pewną popularność. Mniej więcej o godzinie 17.40 Karo weszła do baru mlecznego na rogu Zwierzynieckiej. Zamówiła pierogi, chyba tylko po to, żeby nikt się jej nie czepiał. Postawiła talerz daleko od siebie. Sięgnęła do torebki po butelkę wody i szklany słoiczek z pigułkami. (W mieszkaniu znaleziono receptę na antydepresant o nazwie Lexotan). Wysypała jego zawartość na dłoń. Wkładała tabletki do ust i połykała, popijając wodą. Widziało to kilka osób. Wszystkie uznały, że nie było to normalne. Żadna z nich nie potrafiła jednak powiedzieć, dlaczego nie zareagowała. Potem Karo wyjęła różową papeterię i zaczęła pisać. Gotowe listy (ile ich było dokładnie, nie wiadomo) wsadziła do kopert, które od razu zakleiła. Wyjęła bordowy notes formatu A5 (policji
do dziś nie udało się go odnaleźć) i przepisała z niego adresy. Na koperty nakleiła znaczki. Potem włożyła notes i listy do kieszeni płaszcza i wstała od stołu. Następnie zauważono ją na ulicy Retoryka, gdy szła w kierunku urzędu pocztowego. Policjanci z patrolu samochodowego zwrócili na nią uwagę, bo sprawiała wrażenie nietrzeźwej. „Poruszała się tak, jakby chodnik uciekał jej spod stóp”. Dotarła do skrzynki pocztowej i chwyciła się jej kurczowo. Gdy jeden z funkcjonariuszy wysiadł i do niej podszedł, wyraźnie się przestraszyła. Na pytanie, czy wszystko w porządku, odpowiedziała twierdząco. Mówiła jednak z trudem. Po tym, co łyknęła, jej język musiał już być twardy jak kołek i tak sztywny, że zawadzał o zęby. Gdy policjant zastanawiał się, co z nią zrobić, zdarzył się pewien incydent. Gdzieś niedaleko rozległ się trzask rozsypującej się szyby. Policjant zostawił Marię i pobiegł w tamtym kierunku. Radiowóz również ruszył. Kilka metrów dalej ze sklepu ze sprzętem narciarskim wyskoczył facet, krzycząc i wymachując rozbitą butelką po piwie. – Menele! Butelką! W wystawę! Ja wam, kurwa, rzucę! Policja! Trzech pijaczków siedzących na ławce na skwerku, dokładnie naprzeciwko sklepu, podniosło się i również zaczęło wrzeszczeć. Awantura rozkręciła się na całego. Pojawił się tłumek gapiów. Trzech jegomości z ławeczki trafiło na ulicę Rozrywki do izby wytrzeźwień. Gdy ją opuszczali następnego dnia, nadal uparcie trwali przy swoim pierwszym zeznaniu, że żaden z nich nie rzucił butelką. Świadczyli za sobą i ostatecznie właściciel sklepu wycofał zarzuty. Jakiś czas później wszystkich uczestników tego incydentu wezwano na przesłuchanie w sprawie Marii Karo. Jednak żaden z nich nie umiał powiedzieć, w którym momencie kobieta zniknęła spod poczty. Ani policjanci, ani właściciel sklepu, ani podejrzani, ani świadkowie nie zwrócili na to uwagi.