kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Hedström Ingrid - Pod ziemią w Villette - (03. Martine Poirot)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
H

Hedström Ingrid - Pod ziemią w Villette - (03. Martine Poirot) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu H HEDSTROM INGRID Cykl : Martine Poirot
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 193 stron)

Piętnastoletni a już wyniszczeni Zamiast wiosny życia wieczna zima Niekończący się grudzień Jacques Brel, Jaurès

Akcja powieści rozgrywa się w Villette-sur-Meuse, belgijskim mieście, które nie istnieje w rzeczywistości. Żeby usytuować je nad Mozą, gdzieś między Namurem i Dinant, pozwoliłam sobie na pewną dowolność w traktowaniu geografii, topografii i geologii tej części Belgii. Wydarzenia i postaci są fikcyjne, a ich ewentualne podobieństwo do prawdziwych – całkowicie niezamierzone. Ingrid Hedström

OSOBY Martine Poirot, sędzia śledcza w Villette-sur-Meuse Thomas Héger, jej mąż, profesor historii Philippe Poirot, brat Martine Sophie Lind, siostra Thomasa, reżyserka i aktorka Julie Wastia, kancelistka Martine Christian de Jonge, komisarz kryminalny Annick Dardenne, inspektorka kryminalna Serge Boissard, inspektor kryminalny Etienne Vandenberghe, prokurator rejonowy Clara Carvalho, prokurator Alice Verhoeven, profesorka i lekarka sądowa Dominic di Bartolo, szef kancelarii na zwolnieniu chorobowym Jean-Paul Debacker, komisarz lokalnej policji w Villette Corinne Galland, inspektorka, dzielnicowa lokalnej policji Tony Deblauwe, właściciel restauracji Jean-Claude Becker, przewodniczący związku zawodowego pracowników Forvilu Michel Pirot, zastępca dyrektora naczelnego Forvilu Arnaud Morel, prezes zarządu Forvilu Stéphane Berger, biznesmen Louis Victor, dyrektor Berger Rebar Caroline Dubois, jego sekretarka Nathalie Bonnaire, dziennikarka „Gazette de Villette” Fabien Lenormand, jej kuzyn, dziennikarz niezależny Guy Dolhet, emerytowany polityk Alfredo Mazzeri, zatrudniony w firmie Mazzeri Sprzątanie & Czyszczenie Justin Willemart, adwokat

Nunzia Paolini, urlopowana nauczycielka, sekretarz Towarzystwa Pamięci Foch-les- Eaux Annalisa Paolini, wiceburmistrzyni Villette Jean-Louis Lemaire, przewodniczący komisji parlamentarnej Denise van Espen, antykwariuszka z Brukseli Henri Gaumont, francuski podpułkownik Greta Lidelius, biskupowa, babcia Thomasa i Sophie Daniel Lind, syn Sophie, pracownik wydziału ochrony środowiska urzędu wojewódzkiego w Falun Birgitta Matsson, przewodnicząca rady gminy w Hammarås Maria Matsson, jej córka Saris Christer Matsson, krawiec skórzany, były mąż Birgitty

PROLOG 7 sierpnia 1956 Foch-les-Eaux & Villette Ledwie otworzył oczy, wiedział, że ma przechlapane. Kiedy o tej porze oślepiały go promienie słońca wpadające przez brudne szyby, powinien pedałować co sił do roboty, ba, powinien siedzieć w szatni i sznurować buty. Sturlał się z łóżka, błyskawicznie sięgnął po ubranie leżące na podłodze, w rekordowym tempie jedną ręką włożył przez głowę najgorszą z trzech koszul, drugą wciągnął spodnie i wybiegł. Za drzwiami zatrzymał się jeszcze przez ułamek sekundy na kamieniu, który służył jako schodek, nie po to, żeby w czystym powietrzu poranka podziwiać widok nad doliną, ale żeby, mrużąc oczy, spojrzeć na wieżę zegarową wiejskiego kościoła. Za dwadzieścia pięć szósta. Masakra! Na podwórku przed barakiem bawiła się samotnie Annunziata Paolini, najstarsza latorośl z trójki rodzeństwa, usiłując skakać przez za krótką skakankę. – Ti sei svegliato in ritardo? – spytała, patrząc na niego ze współczuciem zza firanki gęstych ciemnych włosów, jeszcze niezebranych z twarzy spinką, czego zawsze pilnowała jej mama Giovanna. – Mów po francusku, Nunzi – upomniał ją i przerzucił nogę przez ramę roweru. – Tak, jasne, że zaspałem! Droga do wsi opadała tak stromo, że praktycznie nie musiał nic robić, żeby się rozpędzić, ale mimo to uniósł się na siodełku i jak szalony naciskał na pedały aż do kawiarni, przed którą gwałtownie zahamował i zapukał w szybę. Suzanne otworzyła natychmiast. Mimo że bardzo się spieszył, nie mógł się powstrzymać, żeby na nią nie zerknąć. Fartuszek mocno ściągnięty w pasie, talia osy, płaski brzuch. Może się pomyliła? Nigdy nie trzeba tracić nadziei. – Rany, ale jesteś spóźniony – powiedziała, podając mu zapakowane kanapki i butelkę kawy z mlekiem. – Chyba rozumiesz, że zaspałem. Zrób mi jeszcze jedną kanapkę, zjem po drodze. Suzanne zniknęła w kawiarni, a on zapalił papierosa. Kiedy wróciła, ślina napłynęła mu do ust na widok chrupiącej bagietki z plasterkami kiełbasy. Trzymając kanapkę w lewej dłoni, ugryzł dwa duże kęsy, prawą dłonią, z papierosem między palcem wskazującym i środkowym, chwycił kierownicę i szykował się do odjazdu.

– Zaczekaj! – zawołała Suzanne. – Twoje pranie! Przyniosła duży pakunek zawinięty w brązowy papier i włożyła do koszyka, gdzie były już kanapki i kawa. Uśmiechnął się do niej z poczucia obowiązku i popedałował dalej, wyjeżdżając z wioski zakurzonym gościńcem. Poprzedniego dnia posprzeczał się ze stryjem i dlatego ten go nie obudził. Potem często będzie myślał o tym, że banalna kłótnia o pompkę do roweru przesądziła o całym jego życiu, i będzie się zastanawiał, czy życiem i śmiercią kieruje ślepy los, czy istnieje jakaś siła wyższa, która pociąga za sznurki i przesuwa ludzi jak pionki na szachownicy. Jedno pytanie dziecka, jedno spotkanie przy barze, jeden spóźniony pociąg – nigdy wcześniej, zawsze później okazywało się, że człowiek jest na rozstaju dróg swojego życia. Nie miał żadnych przeczuć, że zbliża się do takiego rozstaju, kiedy przemknął przez bramę. Rzucił zardzewiały rower, wbiegł po schodach, minął prysznice, wpadł do szatni, błyskawicznie włożył kombinezon, podciągnął swoje ubranie wysoko pod sufit, gdzie wisiały koszule, spodnie i marynarki kolegów, kołysząc się makabrycznie jak ciała po masowej egzekucji. Z hełmem zsuniętym na kark pobiegł po lampę, którą mu wydała nadąsana Ginette Marceau. Wieszając na haku jego identyfikator, prychnęła z dezaprobatą. Trzema susami pokonał schody i pognał do wieży szybowej, niemal pewny, że zdąży wsiąść do ostatniej windy. Ale kiedy tam dotarł, zobaczył znikającą w szybie górną część kabiny. Krzyknął co sił, nikt go jednak nie usłyszał, jego głos utonął w stukocie maszyny wyciągowej i łoskocie silników spalinowych. Guy Huytgens w ostatniej sekundzie uniósł głowę, zobaczył go, jak stoi ze zbaraniałą miną, i szyderczo się uśmiechnął. Cały Guy! I co teraz? Gdyby mógł sobie pozwolić na utratę dniówki, chętnie dałby dyla, ale był winien Suzanne i innym duże pieniądze i nie chciał powiększać długów. Jeszcze nie. Cofnął się o kilka metrów, żeby się zastanowić, oparł o stos drewna na stemple i patrzył na dolinę. Słońce grzało mu twarz. Zamknął powieki i oczyma wyobraźni zobaczył swoją beznadziejną przyszłość: niekończący się łańcuch identycznych dni, rower do pracy i z pracy, harówa, ci sami brygadziści, takie same nędzne zarobki. A na domiar wszystkiego wspólne życie z coraz gderliwszą i coraz bardziej brzuchatą Suzanne i ciągły zapieprz, żeby utrzymać rodzinę. Gdzieś musi być inne życie, pomyślał i zadarł głowę do góry. Hen, wysoko pod niebem, krążył duży ptak. Od niechcenia śledził go spojrzeniem, kiedy nagle drapieżnik zapikował i jak śmiercionośna strzała pomknął ku upatrzonej zdobyczy. I w tym momencie usłyszał huk, przytłumiony grzmot dochodzący z wnętrza ziemi, owszem, potężny, ale jego odgłos był niczym w porównaniu z wibracją wprawiającą w drgania wszystkie kości, tak silną, jakby się miały oderwać od mięśni. Jego ciało wydobyło z mrocznych zakamarków pamięci lęki z dzieciństwa. Ostrzeliwane domy, wysadzony most, uciekający ludzie, koń bez głowy… W pierwszym odruchu chciał paść na ziemię i przeturlać się za stos drewna. Dziecinada i wstyd! Przecież to nie ogień artyleryjski, który usłyszał pewnego słonecznego sierpniowego dnia w kraju, gdzie wojna skończyła się dawno temu.

W drugim odruchu chciał biec do szybu, żeby sprawdzić, czy może jakoś pomóc. Myślał o stu siedemdziesięciu mężczyznach w podziemnych korytarzach, o Robercie, Angelu, Pierze i innych. Ale zobaczył ludzi nadbiegających ze wszystkich stron, z sortowni, warsztatów i biura, i nie bardzo wiedział, do czego mógłby się przydać w takim tłumie. W trzecim odruchu uświadomił sobie, że to, co pół godziny wcześniej uznał za wyjątkowy pech, było wręcz niewiarygodnym szczęściem, porównywalnym z najwyższą wygraną na loterii, i że powinien to wykorzystać. I nagle objawił mu się plan, równie perfekcyjny jak atak drapieżnego ptaka na zdobycz. Trzymając się blisko stosu drewna, ostrożnie odszedł od wieży. Nikt go nie zauważył. Wszyscy patrzyli na szyb, z którego zaczęła się wydobywać smużka dymu. W biurze nie było nikogo. Wziął to, co zamierzał, ruszył pochylony wzdłuż ogrodzenia do roweru i wyjął z koszyka pakunek, który zostawił, kiedy pędził do szatni. Oby tylko udało mu się niepostrzeżenie opuścić teren kopalni… Udało się bez najmniejszych problemów. Wartownia przy tylnej bramie ziała pustką, spokojnie wyszedł przez kołowrót i z pakunkiem pod pachą skierował się ku leśnej ścieżce. Wtedy zawyła syrena. Tym razem pozostał obojętny na ten dźwięk, mimo że przypominał mu piekielny ryk syren przeciwlotniczych. To był jeden z tych momentów w życiu, kiedy znalazł się na rozstaju dróg. Z biegiem lat niemal ani razu nie miał wątpliwości, że dokonał słusznego wyboru. Niemal.

ROZDZIAŁ 1 Środa 21 września 1994 Villette Słońce schowało się za horyzontem. Barkę zacumowaną przy kei oświetlały pomarańczowe halogeny. Wokół gęstniały ciemności, rzeka przybrała czarny kolor. Opary wilgoci unosiły się nad wodą, tworząc mgielne welony, z których wyłaniały się magiczne palce połyskujące nad ładunkiem rudy żelaza odcieniami pomarańczy. Jérôme Vandermeel lubił pracować wieczorami. Mógł się wyspać do woli, a kiedy kończył zmianę, nie było jeszcze za późno na spotkanie z kumplami. Szybki prysznic, jeden ruch grzebieniem, może trochę żelu, telefon do któregoś z chłopaków i w miasto! Wrzesień był w porządku, nie to co miesiące letnie, kiedy chodzenie w kasku i kombinezonie bywało prawdziwą męką. Patrzył na barkę. Na tle czarnej rzeki wydawała się ogromna, rufa niknęła we mgle. Długa na blisko sto metrów, o ładowności dwóch tysięcy ton, była jedną z największych jednostek kursujących na tym odcinku Mozy. Tego wieczoru nie czekała go na tyle ciężka praca, żeby nie miał siły przetańczyć pół nocy w Le Garage, jeśli kumple nie zmienili zdania i wciąż chcieli tam iść. Rozładunek rudy żelaza był niemal całkowicie zautomatyzowany. Jérôme miał jedynie pilnować, czy wszystko odbywa się płynnie, czy nie ma przestojów, czy wagony transportujące rudę do spiekalni przesuwają się zaraz po załadunku, ustępując miejsca następnym. Gdyby doszło do awarii, oczywiście musiałby interweniować, ale to się rzadko zdarzało. Do załadunku podjechał pusty wagon. Jérôme dał znak Guidowi Leone, stojącemu na końcu składu, i zaczął gwizdać Mr. Vain, ulubioną piosenkę szpanerskich małolatów i jego szesnastoletniej siostry. Ilekroć ją słyszał w przepełnionym, zadymionym lokalu, nogi same rwały się do tańca. Nagle coś go przystopowało, przestał gwizdać w połowie taktu. Czerpak wsypał do wagonu pierwszą porcję zmielonej rudy, która jak zwykle uderzyła o dno z głuchym łoskotem. Ale oprócz rudy wpadło tam coś jeszcze, co wydało zupełnie inny dźwięk… Przeleciało mu przez głowę, że ma przywidzenia, chociaż wiedział, że słuch go nie myli. Tak czy inaczej, musi natychmiast wstrzymać załadunek. Czerpak już dwukrotnie zdążył opróżnić zawartość na To Coś. Naciskając wyłącznik czerpaka, drugą ręką pokazał znak stop holenderskim załogantom, którzy stali na pokładzie i palili papierosy.

– Stop! – wrzasnął na wypadek, gdyby tego nie zauważyli. – Wat gebeurt? – zdziwił się jeden z nich i wyłączył maszynę. Jérôme zdał sobie sprawę, że jego niderlandzki jest zbyt ubogi, żeby to wytłumaczyć. – Chyba widziałem zwłoki – powiedział po francusku. – Wijalem sflojki? – powtórzył z niedowierzaniem starszy członek załogi. Młodszy pokręcił głową i parsknął śmiechem. – Czegoś ty się najarał, chłopaku! Jérôme darował sobie odpowiedź i wspiął się na wagon. Kiedy zerknął w dół, nadbiegł Guido Leone i coś wykrzykiwał. Dolną część wagonu spowijał cień, ładunek na dnie tworzył intensywnie czarną plamę, którą znaczył jasny biały punkt. Z pryzmy zmielonej rudy wystawała dłoń i kawałek przedramienia w dżinsowej koszuli. Jak wołanie tonącego o pomoc. Jérôme poczuł, że krew odpływa mu z mózgu, i chwycił się kurczowo burty wagonu, żeby nie spaść. Holendrzy zeszli na ląd i patrzyli na niego razem z Guidem. – Niczego się nie najarałem – powiedział i zeskoczył na ziemię. Chwilę później Jérôme siedział na krześle w pomieszczeniu wypoczynkowym, owinięty kocem, który Guido wyjął z szafy, gdzie była apteczka i inne wyposażenie przydatne w nagłych wypadkach. Guido nalał mu z termosu kubek gorącej kawy z mlekiem. – Posłodź porządnie – poradził. – Tak trzeba, kiedy człowiek jest w szoku. – Bez przesady – zaprotestował Jérôme, ale raczej pro forma, bo ledwie pomyślał o tym, co czuł, dotykając zimnej, sztywnej, martwej dłoni, zakręciło mu się w głowie. Ktoś musiał przecież wejść do wagonu, żeby sprawdzić, czy człowiek, który leży w pryzmie rudy, na pewno nie żyje. Bo a nuż żyje i można go uratować? A ponieważ Jérôme był najmłodszy i najzwinniejszy, oczywiście padło na niego. Zeskoczył i ostrożnie stawiając stopy na wilgotnej połyskliwej drobnoziarnistej rudzie, podszedł do tego okropieństwa. Musiał się przemóc, żeby go dotknąć. To była lewa ręka, ze swatchem na nadgarstku, nowy topowy model. Całkiem niedawno się zastanawiał, czyby sobie takiego nie kupić. Delikatnie ujął dłoń, przyłożył kciuk tam, gdzie powinien wyczuć puls, gdyby w ciele pod rudą wciąż biło serce, spojrzał na zegarek i odczekał trzy nieskończenie długie minuty, wiedząc, że to na nic. Dłoń była lodowata i sztywna, i bez cienia wątpliwości bardzo, bardzo martwa.

– Musisz zadzwonić na policję – powiedział Guido, kiedy Jérôme mieszał kawę, żeby rozpuścić trzecią łyżeczkę cukru. – Sam zadzwoń. Jesteś najstarszy. – Nie. Ty znalazłeś zwłoki, ty dzwonisz. Jérôme rzucił okiem na przedpotopowy bakelitowy aparat w kącie pokoju. – Czy z czegoś takiego jest wyjście na miasto? Teraz można się pewnie połączyć tylko z wartownią przy zachodniej bramie. – No to się połącz, powiedz, co i jak, i niech oni zawiadomią policję. To bardziej mu odpowiadało, bo kto inny weźmie na siebie odpowiedzialność. Jérôme podniósł słuchawkę i wybrał dwie jedynki, numer na wartownię, bo telefonistki z centrali skończyły dyżur. Nocny stróż serdecznie, po ojcowsku obiecał mu, że natychmiast poinformuje policję i prokuratora. – No dobrze – skomentował Guido. – A teraz dzwoń do brygadzisty, powiedz, co się stało, że wstrzymaliśmy przeładunek i że pewnie nieprędko go wznowimy. Jérôme popatrzył na niego błagalnie. – Czy przynajmniej tego nie mógłbyś zrobić? Dzisiaj na zmianie jest Polese, znasz go, jak ja mu zacznę tłumaczyć, może pomyśleć, że to moja wina. Guido coś tam burknął pod nosem, ale wybrał numer do kantoru brygadzistów, skontaktował się z Tonym Polesem i zwięźle wyjaśnił sytuację. – No to zostało już tylko jedno – powiedział, odkładając słuchawkę. – Musisz zadzwonić do Beckera! – Do Beckera…? A po co go w to mieszać? Przecież ja nic złego nie zrobiłem. Jérôme zadygotał z zimna. Mimo że siedział okręcony kocem, zęby mu szczękały i miał mokre od potu dłonie. Pomyślał o kumplach, którzy zaczynali ściągać do baru, żeby przed północą ruszyć do Le Garage. Podejrzewał, że tego wieczoru raczej nie potańczy, i zrobiło mu się żal samego siebie. Ale kiedy pomyślał o nieboszczyku, zawstydził się. Nie miał wątpliwości, że dotykał ręki młodego mężczyzny, gładkiej i umięśnionej, ręki jego rówieśnika, który już nigdy nie zatańczy, nie strzeli sobie piwa i nie prześpi się z żadną panienką. – Nie rozumiem dzisiejszej młodzieży. – Guido nie krył irytacji. – To przecież oczywiste, że musisz poprosić Beckera, żeby tu przyszedł. Jak się wdepnie w coś paskudnego, trzeba mieć za sobą związek, a coś paskudniejszego trudno sobie wyobrazić. Klasa wyższa ma swoich adwokatów, a my mamy związki. Sam powiedziałeś, że ktoś mógłby cię obarczyć winą. Dzwoń do biura związku, wiem, że są pod telefonem. Czekali przeszło pół godziny, konkretnie trzydzieści trzy minuty, które w odczuciu Jérôme’a ciągnęły się w nieskończoność. On i Guido nie mieli ze sobą innych tematów do rozmowy oprócz pracy. Było między nim czterdzieści lat różnicy i czasami Jérôme miał wrażenie, że pochodzą z różnych planet. Kiedy Guido opowiadał o swoim dzieciństwie w jakiejś zapomnianej przez Boga włoskiej dziurze podczas wojny, mogło się wydawać, że przywołuje wspomnienia z Trzeciego Świata.

Po dwudziestu siedmiu minutach Jérôme odłożył koc i wyszedł zaczerpnąć świeżego powietrza. Stanął plecami do wagonu, żeby nie myśleć, co tam jest, i zapalił papierosa coraz trudniej dostępnej marki. Bardzo poważnie zastanawiał się nad rzuceniem palenia. Na wprost, w głębi ogromnego terenu Forvilu, na tle wieczornego nieba migotał niebieski płomień wydobywający się z komina wielkiego pieca. Wypalił pół papierosa, kiedy nagle zaczęło się dziać wszystko naraz. Wzdłuż torów jechały trzy radiowozy z włączonymi kogutami, ale nie na sygnale, z prawej, chyba od południowej bramy, nadchodził długimi krokami przewodniczący związku zawodowego Jean-Claude Becker, a pięćdziesiąt metrów za kolumną radiowozów niemal bezszelestnie toczyło się czarne bmw. Bmw zatrzymało się pierwsze. Od strony pasażera wysiadł mężczyzna w jasnym płaszczu i niebieskim kasku ochronnym. Jérôme wiedział, kto to jest. Michel Pirot, zastępca dyrektora naczelnego Forvilu, znany z tego, że on jeden z całego kierownictwa przyjeżdżał rozwiązywać nieoczekiwane problemy. Michel Pirot i Jean-Claude Becker jednocześnie podeszli do wagonów i uścisnęli sobie dłonie. W tym momencie zaczęli wysiadać ludzie z radiowozów. – Zaczekajcie! – zawołał Pirot, ruszając w ich stronę. – Nikomu nie wolno przebywać na tym terenie bez kasków ochronnych. Mam je ze sobą, wystarczy dla wszystkich! Kierowca Pirota przydźwigał duże pudło, Pirot przyniósł z samochodu następne. W tym czasie Jean-Claude Becker podszedł do Jérôme’a, na którego nikt dotąd nie zwrócił uwagi. – Cześć, Jérôme, rozumiem, że to nie było zbyt miłe – zagaił uprzejmie. – Jak się czujesz? Musiałeś przeżyć szok. Miał na sobie dżinsy i wyświechtaną brązową kurtkę zamszową. Na jego kasku było pełno związkowych nalepek, a pod nimi rządek smerfów. Na identyfikatorze, nad imieniem i nazwiskiem, królował siwobrody Papa Smerf w czerwonych portkach. – Ze mną wszystko w porządku, czego nie da się powiedzieć o tym tam – odparł, wskazując głową na wagon. – Domyślasz się, kto to może być? – Przewodniczący ściszył głos. – Czy to ktoś z naszych? – Nie wiem… Wystaje tylko ręka, ręka mężczyzny, chyba dość młodego. – Nie widać nic z ubrania? Kombinezon albo… – Widziałem tylko rozpięty mankiet dżinsowej koszuli. – A dłoń? – Becker drążył dalej. – Gdybyś musiał wybierać między dłonią poety i dokera…? Jérôme wzdrygnął się. Miał okazję przyglądać się dłoni przez trzy stanowczo za długie minuty, kiedy próbował wyczuć puls. – Nie jest robotnikiem – odrzekł powoli. – Ma równe czyste paznokcie, gładką skórę i chyba plamę z atramentu na palcu wskazującym, ale to może być coś innego.

W szarych oczach Beckera pojawiła się zaduma. – Chłopak około dwudziestki… pismak… luźno ubrany, kogo mi to przypomina? Wyglądało na to, że raczej głośno myśli, niż dialoguje, i Jérôme nie zamierzał odpowiadać. – Jean-Claude! – odezwał się za jego plecami kobiecy głos. – Czyżbyś przesłuchiwał mojego świadka? Jérôme odwrócił się i zobaczył szczupłą blondynkę zmierzającą w ich stronę szybkim krokiem. Sędzia śledcza Martine Poirot, postać znana w Villette po dwóch spektakularnych sprawach o morderstwa, które prowadziła w ostatnim półroczu. Patrzył na nią z niekłamaną ciekawością. Nie wiedzieć czemu miał słabość do ciut starszych kobiet. Kiedy oglądał ją w telewizji, uważał, że jest całkiem niezła i trochę podobna do Debbie Harry, którą lubił. Teraz, z bliska, wydawała się mniej atrakcyjna, niż ją sobie wyobrażał, ale równie ładna jak w telewizji, mimo zbyt dużego kasku przykrywającego jasne włosy. Była w drogich czarnych botkach i drogiej czarnej skórzanej marynarce narzuconej na ciemnozieloną sukienkę. I najwyraźniej znała przewodniczącego. – Cześć, Martine! – odparł Jean-Claude Becker. – Kopę lat! Jestem tutaj, żeby spytać naszych członków, czy nie potrzebują wsparcia po takim traumatycznym zdarzeniu. Odpowiedziała mu lekkim uśmiechem i zwróciła się do Jérôme’a: – Jak mniemam, Jérôme Vandermeel? – Wyciągnęła dłoń na powitanie. – To pan zauważył zwłoki, prawda? Nazywam się Martine Poirot, jestem sędzią śledczą i poprowadzę tę sprawę. Za chwilę o wszystkim spokojnie porozmawiamy, ale najpierw chciałabym usłyszeć pobieżną wersję, żebyśmy wiedzieli, jakiej wielkości teren trzeba odgrodzić. Jérôme opowiedział pokrótce, jak zauważył ciało, które wypadło z czerpaka razem z rudą. Martine Poirot spojrzała ku rzece. – Hmm… czyli denat był na tamtej barce… – „Dafne 3”, port macierzysty Dordrecht – poinformował Michel Poirot, podchodząc do nich z plastikową teczką w dłoni. – We wtorek opuściła port w Antwerpii z ładunkiem rudy żelaza ze szwedzkiej kopalni w Hanaberget, ostatnim ładunkiem stamtąd, i dzisiaj około trzeciej po południu przycumowała do naszej kei. Wystarczy odgrodzić barkę i trefny wagon, a my będziemy mogli kontynuować pracę. Uśmiechnął się zadowolony do Martine, jakby do niego należało ostatnie słowo i klamka zapadła. Jean-Claude Becker wyszczerzył zęby i popatrzył na niego z uznaniem. – Nie tak szybko, monsieur Pirot – powiedziała Martine. – To nie takie proste. Barka jest tu od kilku godzin i nie wiemy, czy zwłoki znalazły się na niej tutaj, na trasie czy może w Antwerpii. Gdzie są członkowie załogi? – Niedawno tu byli – odparł Jérôme. – Pewnie wrócili na pokład.

Martine skinęła głową i podeszła do policjantów i techników kryminalistyki, którzy stali przy wagonach i ostro gardłowali. Jérôme poczuł się nieswojo w towarzystwie szefa związku i człowieka z dyrekcji. Pieprzony Guido w ogóle nie wyściubił nosa z kanciapy. – No tak – zaczął Pirot, zwracając się do Beckera. – W interesie nas wszystkich leży jak najszybsze wyjaśnienie tej sprawy. Wszystkie karty na stół, żadnej obstrukcji, pełna współpraca z policją, żebyśmy się ich czym prędzej pozbyli. – Oczywiście – przytaknął przewodniczący. – Mam tylko jedną uwagę, Pirot. Zakładam, że Vandermeel i Leone nie ucierpią na tym finansowo. To nie z ich winy wstrzymano pracę. Jérôme’owi nawet przez myśl nie przeszło, że mógłby stracić pieniądze, dlatego że znalazł trupa. – Zgodnie z umową przestojowe wypłaca się wtedy, kiedy dochodzi do przestoju w pracy – oznajmił Pirot. – Niezależnie od przyczyny. Przerwa w dostawie energii elektrycznej, brak zamówień, nieboszczyk, szarańcza – to bez znaczenia. – Ale to dotyczy tylko dwóch osób… Czy pomyślałeś o tym, że Vandermeel mógł machnąć ręką na zwłoki, byle mu nie przepadła stawka akordowa? Przy niefarcie trafiłyby do pieca i kamień w wodę. Poza tym wiesz, co chłopcy sądzą o policji, przynajmniej ci starsi. Trochę dobrej woli ze strony kierownictwa na pewno pozytywnie wpłynęłoby na współpracę. Spojrzenia dwóch mężczyzn spotkały się – szare Beckera i ciemnoniebieskie Pirota. Jérôme zauważył, że panowie darzą się szacunkiem. Pirot pierwszy odwrócił wzrok i lekko się uśmiechnął. – Ciało ludzkie składa się z różnych związków węgla, azotu i wodoru. Ciekawe, jaki miałoby wpływ na wytop. Tej domieszki nie brałem pod uwagę w mojej pracy doktorskiej. Dobrze, dopilnuję, żeby brygadzista otrzymał stosowne dyspozycje odnośnie do Vandermeela i Leone. Liczy się wspólny front. Wokół wagonu policja zamontowała reflektory, które rzucały silne białe światło na ładunek. Ktoś przywarł do górnej krawędzi burty i spojrzał w dół na wystającą rękę, tak jak Jérôme, ale w lepszych warunkach, bo więcej widział. – Coś zaciska w dłoni! – krzyknął. – Chyba strzępek papieru! Dajcie mi pęsetę i kopertę, trzeba to zabezpieczyć, zanim wszystko rozgrzebiemy. Jérôme, gnany ciekawością, ruszył do wagonu. Becker i Pirot deptali mu po piętach. Kiedy dotarł na miejsce, jakiś człowiek w ubraniu ochronnym zeskoczył z wagonu i wręczył Martine Poirot przezroczystą, celofanową kopertę. – Wygląda jak poplamiony krwią papier gazetowy. Dwa słowa są czytelne, ale diabli wiedzą, co znaczą, bo nie znam tego języka. Martine rozpłaszczyła kopertę na dłoni i stanęła pod reflektorem. – Ja chyba znam – powiedziała. – Spójrzcie, „a” z dwiema kropkami nie jest niczym niezwykłym, ale nie „a” z kółkiem. Często miałam okazję je widzieć, bo mój mąż czyta szwedzkie gazety. – Zmarszczyła czoło. – Powiedział pan, monsieur Pirot, że ruda

pochodzi ze Szwecji? Może to zbieg okoliczności, ale wydaje mi się, że martwy mężczyzna w wagonie zmielonej rudy trzymał w dłoni skrawek szwedzkiej gazety.

ROZDZIAŁ 2 Środa 21 września 1994 Granåker – Musisz wiedzieć, że w moim życiu było wielu mężczyzn – wymamrotała wdowa po biskupie. Opadła na poduszki, zamknęła oczy i zasnęła. Oddychała szybko i płytko jak malutkie dziecko. Thomas Héger ujął jej dłoń. Była delikatna i krucha, pokryta pomarszczoną skórą, przypominała w dotyku zamszową rękawiczkę. Delikatnie ją uścisnął. Otworzyła oczy i lekko się uniosła. – Aron, to ty? – spytała zdumiona. – Nie, babciu, Thomas, syn Evy – odparł łagodnie. Wiedział, że jest podobny do dziadka, biskupa Arona Lideliusa, który umarł przeszło dwadzieścia lat temu, zostawiając żonę Gretę, żwawą wdówkę, która po jego śmierci ukończyła anglistykę, prowadziła kółka językowe i objechała pół świata. Dziewięćdziesiąte urodziny obchodziła w Paryżu. Teraz miała dziewięćdziesiąt pięć lat. Zimą nabawiła się zapalenia płuc, które mocno ją osłabiło. Jakby była pozbawiona materii, pomyślał Thomas, jak ledwie tlące się, gasnące światełko. – Wiesz, że Eva będzie malarką? – Tak, babciu. Matka Thomasa, Eva Lidelius, była od czterdziestu lat uznaną na świecie artystką, której obrazy wisiały w muzeach nowojorskich, tokijskich i europejskich. – À Paris on m’appelait Margot – wymruczała biskupowa i znów opadła na poduszki z rozmarzonym uśmiechem. W młodości Greta Lidelius, z domu Herou, uczyła się malarstwa w szkole André Lhote’a w Paryżu, ale po zaręczynach z Aronem Lideliusem zrezygnowała ze swoich artystycznych ambicji. Poznała go, kiedy był pastorem w szwedzkiej kolonii w Paryżu i pisał doktorat z teologii na Sorbonie. Oddech starszej pani stał się głębszy, jej drobne ciało rozluźniło się. Thomas wstał i rozejrzał się po pokoju. Biblioteka o ścianach w kolorze czerwieni angielskiej i wbudowanych regałach w ostatnich tygodniach służyła również jako sypialnia Grety Lidelius, ponieważ dzięki podwójnym drzwiom tylko tutaj można było wstawić opuszczane łóżko.

Od śmierci męża Greta Lidelius mieszkała sama na plebanii w Granåker, którą małżonkowie kupili w roku 1962, kiedy kurczącą się parafię przyłączono do pastoratu Hanaberget, rozrastającej się społeczności górniczej. W latach trzydziestych Aron Lidelius był proboszczem w Granåker i postanowił tam wrócić po przebytym ataku serca w roku 1955, ponieważ stało się dla niego jasne, że jeśli chce pożyć jeszcze kilka lat i dokończyć swoje wielkie dzieło o wczesnym chrześcijaństwie w świetle Zwojów znad Morza Martwego, musi ustąpić z funkcji biskupa. Już wtedy było wiadomo, że parafii grozi likwidacja, i kuria z wielką przyjemnością spełniła zadość życzeniu byłego biskupa, pozwalając mu tam pracować do emerytury. Dla Thomasa i jego trzech starszych sióstr żółta plebania była ich wakacyjnym rajem na ziemi. Zbierali poziomki, jeździli furą z sianem, kąpali się w jeziorku i włóczyli po lesie pachnącym żywicą, gdzie słońce przesiewało się przez korony sosen i świerków zupełnie inaczej niż w liściastych lasach u nich, w Belgii. Eva Lidelius i jej belgijski mąż ustalili, że dzieci nauczą się płynnie mówić po szwedzku, dlatego cała czwórka spędzała kolejno letnie miesiące u dziadków w Granåker. Thomas z sentymentem patrzył na dwa obszerne fotele uszaki stojące przed kominkiem. Tutaj, kiedy kurtyny deszczu przesłaniały widok na kościół, babcia i dziadek czytali mu na zmianę Mio, mój Mio. Niemal słyszał mocny, dźwięczny głos dziadka, taki, jakim wygłaszał kazania z ambony i wykłady katedralne: „Greto, kochanie, sądzę, że temu młodzieńcowi zaczyna doskwierać głód. Byłaby wskazana natychmiastowa dostawa soku malinowego i babki biszkoptowej!”. Nad kominkiem wisiał portret Grety Lidelius, namalowany przez córkę w roku 1945, na kilka miesięcy przed jej wyjazdem na studia. Eva Lidelius była wtedy bardzo młoda, ale mimo to łatwo można się było dopatrzyć podobieństw między jej wczesnymi pracami i późniejszymi, dojrzałymi. Thomas wiedział, że do babci wielokrotnie zwracano się z ofertą kupna obrazów Evy, ale nie była tym zainteresowana. Wydawało mu się, że słyszy pukanie, i wyszedł do przedpokoju. Tak, dobrze mu się wydawało. Otworzył drzwi przeszklonego ganku i stanął twarzą w twarz z kobietą około czterdziestki. Niska, szczupła, rude włosy na pazia. Rozpromieniła się na jego widok. – Thomas?! Jaka miła niespodzianka! Boże, wieki cię nie widziałam. Co najmniej dwadzieścia lat! Po tak entuzjastycznej reakcji zrobiło mu się głupio, że nie ma pojęcia, kto to jest. Zaprosił ją do środka, gorączkowo szukając w myślach jakichś skojarzeń z rudymi włosami i zielononiebieskimi oczami. Zauważyła jego zmieszanie i wybuchnęła śmiechem. – Nie poznałeś mnie, prawda? Birgitta Janols, po mężu Matsson. – Birgitta! Tak, teraz poznaję, zmylił mnie kolor twoich włosów. Kiedy widzieliśmy się ostatnio, na pewno nie byłaś ruda! Uśmiechnęła się identycznie jak trzydzieści lat temu; czarujący szeroki uśmiech odsłaniający dwa krzywawe przednie zęby.

– Cóż, natura płata figle – powiedziała, przeczesując włosy dłonią. – Od siedemdziesiątego ósmego robię się na rudo. Thomas spędzał wakacje na plebanii po drugiej klasie podstawówki. Kiedy zaczynał już tęsknić za rodzeństwem, rodzicami i przyjaciółmi w Belgii, babcia usiadła z nim przy dużym kuchennym stole i arcypoważnie poinformowała, że zostanie w Granåker przez cały rok szkolny i będzie się uczył w Hanaberget. Nie bardzo wiedział czemu, ale miało to chyba coś wspólnego z długą podróżą rodziców do USA i, jak podejrzewał, kryzysem w ich małżeństwie, nad którym zapadła zasłona milczenia. Początki w nowej szkole nie były łatwe. Koledzy patrzyli na niego nieufnie, bo mieszkał na plebanii, był cudzoziemcem i mówił z akademickim uppsalskim akcentem, a nie miejscowym dialektem. Dziwnie się czuł, słysząc szwedzki, zastrzeżony dotąd dla najbardziej osobistych rozmów z mamą, w wydaniu małych zawadiaków o krótkich białych blond włosach, ze strupami na kolanach. Od razu dał sobie spokój z poprawianiem ślicznej pani Persson, która wyczytywała jego nazwisko, wymawiając je „Häger”. Wkrótce poczuł się lepiej z dwóch powodów. Po pierwsze, był najlepszy w skoku wzwyż i nieźle grał w nogę, a po drugie, w miarę szybko opanował dialekt. Przede wszystkim zawdzięczał to Birgitcie Janols. Miała piętnaście lat, skończyła ósmą klasę i zaczęła pracować na plebanii cztery godziny dziennie jako pomoc domowa. Zastąpiła Thomasowi siostry, których mu brakowało. Promienna dziewczyna, znająca mnóstwo lokalnych opowieści o duchach i mająca za nic wszelkie autorytety. Bez wahania potrafiła obsztorcować Arona, kiedy na to zasłużył. „Biskup znowu nie zdjął kaloszy, gdzie biskup ma rozum?!”. Aron, z miną winowajcy, zerkał na mokre ślady, które zostawił na jasnym długowłosym dywanie, i bąkał: „Niech mnie Birgitta zrozumie, zamyśliłem się”. – Ty tutaj? – powiedziała Birgitta. – To dopiero niespodzianka. Prędzej bym się spodziewała twojej mamy, kiedy Grecie się pogorszyło. – Mama jest w Japonii. Maluje obraz na ścianie nowego budynku uniwersyteckiego. Nieprędko się stamtąd wyrwie, dlatego uzgodniliśmy, że ja przyjadę. Napijesz się kawy? Jestem tu od wczoraj i nie bardzo wiem, czym chata bogata, ale na pewno coś się znajdzie w chlebaku albo w zamrażarce. Birgitta wahała się. – Nie mam zbyt dużo czasu. Wpadłam zamienić tylko kilka słów z Gretą. Jak ona się czuje? Słyszałam, że nie najlepiej. – Jest słaba. Jakby gasła. Przed chwilą usnęła, ale ona nie śpi długo. Napijmy się kawy, może się w tym czasie obudzi. – No dobrze, szybka kawa. Zdążymy przez chwilę porozmawiać. Weszli do kuchni, Birgitta usiadła na niebieskiej ławie 1 , a Thomas zaparzył kawę i wyjął ciasteczka z chlebaka. – Opowiadaj – powiedział, nalewając kawę. – Czym się zajmujesz? – Jestem radną w Hammarås.

Zerknęła na Thomasa z taką miną, jakby się po nim spodziewała jakiejś reakcji, udając jednocześnie, że jej na tym nie zależy. Kłopot polegał na tym, że to słowo nic mu nie mówiło. Hammarås było miastem przemysłowym, położonym dwadzieścia kilometrów na południe od Hanaberget. Może Birgitta doradza komuś w zarządzie gminy…? Zauważyła jego zmieszanie. – Tam gdzie mieszkasz, chyba są burmistrzowie. Tutaj nazywamy ich radnymi. – Oj! – Thomas był pod wrażeniem. – Moje gratulacje! Od dawna jesteś panią burmistrz? – Prawie od trzech lat. Mój poprzednik zmarł nagle tuż po wyborach, ci, którzy chcieli zająć jego miejsce, stare wygi, wykosili się nawzajem i tylko ja zostałam na placu boju, taka kandydatka kompromisu. Teraz, w niedzielę, w wyborach samorządowych dostaliśmy sześćdziesiąt siedem procent głosów. To najlepszy wynik od powojnia. Uśmiechnęła się do niego, nie kryjąc dumy. I bardzo dobrze. Thomasa zawsze irytowała fałszywa skromność tutejszych mieszkańców, którzy niewyróżnianie się poczytywali za cnotę. Po raz pierwszy przyjrzał się jej dokładniej. Miała na sobie czarne spodnie, ciemną prostą dżersejową tunikę z kominowym kołnierzem, a w uszach srebrne kolczyki w kształcie symbolu kobiety. Obok na ławie leżała liliowa zamszowa kurtka długości trzy czwarte z jakimiś aplikacjami. Jego siostra Sophie na pewno dokonałaby gruntownej analizy Birgitty Matsson wyłącznie na podstawie jej ubrania. Chociaż nie musiałaby, bo przecież się znały. Czy w latach siedemdziesiątych nie mieszkały przez pewien czas razem, kiedy Sophie była w niezależnej grupie teatralnej w Hammarås? – To naprawdę imponujące – przyznał. – Chyba niełatwo rządzić taką industrialną gminą jak Hammarås w czasach kryzysu? Birgitta spuściła wzrok i zamieszała kawę. Kiedy go podniosła, linie wokół jej ust pogłębiły się, a zielononiebieskie oczy pociemniały. – Tak, to nie jest praca usłana różami. Na szczęście będzie nowy rząd 2 , ale, mówiąc szczerze, nie wiem, czy to w czymś pomoże. W zeszłym tygodniu kopalnia została zamknięta, ostatnia kopalnia w Bergslagen, a huta żelaza od lat ma kłopoty. Może uda się załatwić inną formę zatrudnienia w Hanaberget, ale negocjacje nie są jeszcze dopięte, a w przypadku Hamry… – Urwała w połowie zdania i milczała przez chwilę z zamyśloną miną. – Mieszkasz w Villette, prawda…? Co wiesz o Stéphanie Bergerze? Thomas się zdumiał. Stéphane Berger, kontrowersyjny francuski biznesmen, dwa lata temu kupił część Forvilu, dotkniętej kryzysem stalowni w Villette. – Nic szczególnego – odparł. – Wiem tyle samo co inni. – Czyli z pewnością dużo więcej niż my tutaj. Proszę, opowiedz mi o nim! – Biznesmen, wzbogacił się na kupowaniu różnych zakładów na skraju bankructwa i sprzedawaniu ich. Tak zrobił między innymi z fabryką rowerów i producentem obuwia. Wcześniej był znany jako aktor klasy B, zagrał w bardzo popularnym zwłaszcza w latach sześćdziesiątych francuskim serialu policyjnym Gliniarze z Saint-Tropez 3 . Mówi się o jego ambicjach politycznych, o tym, że jest w dobrej komitywie z francuskim rządem,

a jednocześnie krążą plotki, że utrzymuje kontakty z gangsterami działającymi na Riwierze. Dużo ludzi go uwielbia i tyle samo nienawidzi. – Skąd pochodzi? – Chyba z Marsylii. W każdym razie zaczął robić karierę na południu Francji. Pomyślał z sentymentem o Gliniarzach z Saint-Tropez, serialu, który wręcz ubóstwiał, kiedy miał trzynaście, czternaście lat. W każdym odcinku była co najmniej jedna scena pościgu na łodziach, co najmniej jedna scena pościgu samochodowego po śmiertelnie niebezpiecznych górskich szosach wijących się nad Morzem Śródziemnym i co najmniej pięć scen z pięknymi dziewczętami w bikini opalającymi się na pokładzie jachtu albo mizdrzącymi się na plaży. Stéphane Berger grał uwodzicielskiego inspektora Bruna, miał wielkie bokobrody, nosił spodnie dzwony i obcisłe koszule. Ale dno! – Kupił wydział walcowniczy Forvilu – powiedziała Birgitta. – Słyszałeś może, jak sobie radzą? Thomas pamiętał wielkie halo, kiedy Berger wykupił część Forvilu. Jego właściciele z radością pozbyli się nierentownego zakładu, który biznesmen przejął za symboliczne ecu, równowartość marnych czterdziestu franków belgijskich. Wręczył je przewodniczącemu spółki Arnaudowi Morelowi podczas wielkiej celebry na rynku w Villette. Grała orkiestra dęta i dla wszystkich było darmowe piwo. Sporo osób przyszło z transparentami „Witamy inspektora Bruna”, „Inspektor Bruno pomoże nam uratować miejsca pracy” itp. I ledwie Berger przejął walcownię, sytuacja się, o dziwo, poprawiła. Thomas dowiadywał się z gazet o wzroście sprzedaży i nowych dużych zamówieniach. Powiedział o tym Birgitcie. – Dlaczego tak cię interesuje Stéphane Berger? – spytał zaciekawiony. Pokręciła głową. – Niestety, nie mogę tego zdradzić, ale chyba powinieneś się domyślić. Czy Greta nic ci nie mówiła? – Nie, niby czemu? – Bo przypadkiem usłyszała fragment mojej rozmowy z Danielem, twoim siostrzeńcem, który zajmuje się kontrolą przestrzegania przepisów o ochronie środowiska przez zakłady metalurgiczne. Słuchaj, obiło mi się o uszy, że twoja żona jest policjantką. To prawda? – Niezupełnie. Martine jest sędzią śledczą. Birgitta zrobiła pewnie taką samą minę jak Thomas, kiedy się dowiedział, że Birgitta jest przewodniczącą rady gminy. – Prowadzi śledztwa w sprawach o poważne przestępstwa, ale nie jest policjantką, tylko sędzią – wyjaśnił. – Decyduje o tymczasowym aresztowaniu, przeszukaniach i tak dalej. – Aha, mniej więcej jak ten Włoch, którego nie tak dawno temu wysadzili w powietrze na Sycylii? Oj, przepraszam, to było mało taktowne. Cóż, muszę się już zbierać. Zajrzymy do Grety? Jeśli się nie obudziła, przyjdę pod koniec tygodnia, przed wyjazdem do Brukseli.

– Do Brukseli? – Tak, jadę na kurs dla radnych przygotowujący do członkostwa w Unii Europejskiej. Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy. Greta Lidelius siedziała na łóżku, twarzą do portretu, który wisiał nad kominkiem. Mimo szeroko otwartych oczu miała nieobecne spojrzenie, jakby była w innym miejscu i czasie. – Dzień dobry, Greto – przywitała się Birgitta. – Wpadłam, żeby się dowiedzieć, jak się miewasz. Greta Lidelius odwróciła głowę w jej stronę. – Ach, jak miło, że przyszłaś. Powiedz Evie, żeby cię czymś ugościła. Eva to moja córka. Będzie malarką. – Znów odwróciła głowę. – Zabrał go. Wiedziałam, że go zabrał, ale nie chciałam o tym mówić Aronowi. – Popatrzyła na nich bojaźliwie. – Czy powinnam była powiedzieć, że go zabrał? Aron bardzo by się zdenerwował i dlatego go okłamałam. Uważacie, że źle zrobiłam? Opadła na poduszki, zamknęła oczy i usnęła.

ROZDZIAŁ 3 Środa 21 września 1994 Villette Martine z cudzą pomocą wdrapała się na wagon. Zaczęło padać, krople deszczu spływały z kasku na kark, a z karku pod kołnierz. Z ponurą miną patrzyła na połyskującą wilgocią pryzmę zmielonej rudy, w której były zwłoki. Nigdy nie widziała równie nieprzystępnego miejsca. Jak wydobędą ciało, nie niszcząc ewentualnych śladów? Odwróciła się do ubranego na biało śledczego, który dokonał wstępnych oględzin, zeskoczył z wagonu i patrzył na nią. – Co pan o tym myśli? – spytała. – Chyba trzeba będzie użyć jakichś szczoteczek i pędzelków, żeby omieść ciało. Skinął głową. – Tak, to jedyna możliwość. Trochę to potrwa, co najmniej godzinę, jeśli ma być zrobione porządnie. W tym czasie może się pani zająć czym innym. Zeszła z wagonu i w strugach deszczu zobaczyła komisarza de Jonge’a. Rozmawiał z Jeanem-Claudem Beckerem. Przysłuchiwała się im jej kancelistka, Julie Wastia, z rękami w kieszeniach czerwonego trencza. Martine podeszła do Michela Pirota, który stał oparty o bmw, ze skrzyżowanymi ramionami, i nie odrywał wzroku od wagonu, jakby pilnował, żeby na niczym nie ucierpiały interesy Forvilu. – Potrzebne mi jakieś pomieszczenie, gdzie mogłabym przesłuchać załogę barki i robotników, którzy znaleźli ciało. Pirot zmarszczył czoło. – Chyba będzie najprościej, jeśli podjedzie pani pod zachodnią bramę. W biurowcu obok są nasi ludzie, na pewno znajdzie się tam kilka pustych i w miarę czystych pokoi. Zadzwonię i uprzedzę o pani wizycie. Otworzył drzwi bmw i podniósł słuchawkę telefonu samochodowego. Martine uznała, że trzeba powiadomić lekarkę sądową Alice Verhoeven, że nie musi się śpieszyć, i udała się do radiowozów, żeby ktoś się z nią skontaktował. Po drodze wdepnęła w kałużę. Zaklęła pod nosem. Miała na sobie nowiutki nabytek – ekstrawaganckie botki od Louboutina. Powinna była zabrać z samochodu gumowce. Christian obiecał zająć się organizacją prac związanych z wydobyciem zwłok, Julie poszła rzucić okiem na prowizoryczny pokój przesłuchań, a Martine ruszyła do barki.

Holenderski kapitan i jego dwaj załoganci stali na pokładzie w olejakowych płaszczach i patrzyli, co się dzieje wokół wagonów. Poinformowała, że chce z nimi porozmawiać, i na pierwszy ogień poprosiła kapitana. Idąc do zachodniej bramy, dokąd nie zamierzała podjeżdżać, zajrzała do kanciapy, w której siedział wyraźnie przybity Vandermeel w towarzystwie mrukliwego starszego Włocha, i poleciła im, żeby się stawili za godzinę. Pokój udostępniony przez Michela Pirota okazał się zatęchłą klitką bez okien i sądząc po zdezelowanych meblach, służył jako graciarnia. Stał w nim pusty regał, biurko z odrapaną okleiną, cztery twarde krzesła z prostym oparciem i jedno krzesło z podartym obiciem. Martine skrzywiła się. – Nie mógł załatwić czegoś lepszego? Boi się, że gdyby nas wpuścił do lokalu biurowego, zaczęłybyśmy przeglądać poufne dokumenty Forvilu? Wspólnymi siłami Martine i Julie przesunęły ciężkie biurko na środek. Martine postawiła przy nim podarte krzesło i usiadła. Zachybotało się. Julie poprosiła holenderskiego kapitana, usiadła obok Martine na twardym krześle i wyjęła notatnik. Od razu napotkały problem. Holendrzy potrafili powiedzieć zaledwie kilka słów po francusku. Martine dorastała w dwujęzycznej dzielnicy Brukseli i znała niderlandzki wystarczająco dobrze, żeby zwracać się do nich w ich języku ojczystym, natomiast umiejętności Julie były na takim poziomie, że mogły zapomnieć o protokołowaniu. Doraźnie rozwiązały to w ten sposób, że po każdym przesłuchaniu Martine dokonywała rekapitulacji i Julie to zapisywała. Nie było tego dużo. Kapitan Frans van Dijk i jego dwaj załoganci zgodnie zapewnili, że nie mieli pojęcia, że w rudzie żelaza jest nieboszczyk. Nie wiedzieli kiedy, gdzie i jak trafił na barkę. Wypłynęli z ładunkiem z portu w Antwerpii we wtorek o ósmej rano, Kanałem Alberta dotarli do Liège, a stamtąd Mozą do celu. Dużo czasu stracili przez śluzy. W Genk, gdzie dopłynęli wieczorem, pracownicy obsługujący śluzę urządzili coś w rodzaju strajku włoskiego, więc wszyscy trzej zeszli na ląd, na kolację. W Ivoz-Ramet musieli czekać z powodu jakichś problemów z maszynerią. Przybili do kei w Villette dopiero około trzeciej po południu i znów musieli czekać kilka godzin, tym razem na rozładunek, bo przed nimi były inne barki. Wsiedli w taksówkę i pojechali do centrum. Frans van Dijk poszedł na piwo i zjadł kanapkę, Kees Molenaar ruszył na poszukiwania sklepu z zabawkami, żeby kupić prezent na piąte urodziny córki, a Johannes Peters włóczył się po ulicach. Wrócili na barkę, każdy osobno, mniej więcej na godzinę przed rozładunkiem i spędzili ten czas, grając w karty w kajucie. Jérôme Vandermeel nie wniósł nic nowego do tego, co powiedział wcześniej. Zauważył zwłoki wypadające z czerpaka, i tyle. Jego kolega Guido Leone wiedział jeszcze mniej. Zobaczył, jak Jérôme pokazuje znak stop, przybiegł, żeby się zorientować, o co chodzi, Jérôme mówił bez ładu i składu, że w czerpaku widział nieboszczyka, i, o dziwo, miał rację. Do drugiej całą zmianę pracowali na kei. „Dafne 3” była ich drugą barką. – Przykro mi, że tak wyszło z tym moim niderlandzkim – powiedziała Julie, kiedy wracały z Martine do Christiana i techników. – To nie twoja wina. Znajomość niderlandzkiego nie wchodzi w zakres twoich obowiązków, poza tym ja też nie mam kwalifikacji do przesłuchiwania świadków

w innym języku niż francuski. Następnym razem zatrudnimy tłumacza. Deszcz ustał, w kałużach odbijały się pomarańczowe i białe światła reflektorów. Przy wagonie wydawała dyspozycje Alice Verhoeven. W jasnym płaszczu przeciwdeszczowym, białych kaloszach i białym kasku ochronnym wyglądała jak pieczarka. – Cześć, dziewczyny! Zjawiacie się w samą porę. Przed sekundą wyłuskaliśmy nieboszczyka. Zanim go przeniesiemy, muszę dokonać oględzin na miejscu. Ktoś przystawił drabinę do burty wagonu. Alice wspięła się po niej, a na szczycie dwóch policjantów opuściło ją na pryzmę zmielonej rudy. Obejrzała zwłoki i wróciła do Martine, Julie i Christiana, którzy z niecierpliwością na nią czekali. – Niestety, niewiele wiem. Ma rany tłuczone potylicy, ale o przyczynie śmierci będę mogła coś powiedzieć po sekcji. Zesztywnienie i wyraźne plamy opadowe wskazują na to, że zmarł dzisiaj wcześnie rano albo wczoraj późnym wieczorem. Lewa ręka uniesiona w górę przemawia za tym, że taką pozycję wymusiło usytuowanie ciała. Przypuszczalnie nikt go nie przenosił. Jutro dowiemy się więcej. Chcecie rzucić okiem? Martine rzuciła. Młody mężczyzna o ciemnych kręconych włosach, w czarnych dżinsach i ciemnoniebieskiej dżinsowej koszuli. W silnym świetle reflektorów wyraźnie widziała najdrobniejszy detal jego sinawej twarzy: pieprzyk na prawym policzku i meszek nad górną wargą. Na rzęsach i przy nozdrzach połyskiwały ziarenka rudy. Czy kiedy został wrzucony na barkę, już nie żył, czy udusił się pod ładunkiem, wdychając do płuc czarny piasek? Martine głęboko odetchnęła; wilgotne, świeże, błogie powietrze. – Okej – odezwał się policyjny fotograf stojący w wagonie. – Możecie go odwrócić. Dwaj policjanci ułożyli ciało w takiej pozycji, na jaką pozwalało sztywne, wyprostowane ramię. Zdeformowany tył głowy, ciemne loki lepkie od zakrzepłej krwi. Jakby ktoś w szale zadał kilka potężnych uderzeń w potylicę. Martine zeskoczyła na ziemię i znów wdepnęła w kałużę. Michel Pirot, który zaszył się w pachnącym skórą komfortowym samochodzie, wysunął głowę przez szybę po stronie kierowcy i pomachał do niej. Najwyraźniej odesłał szofera. Kiedy do niego podeszła, podał jej słuchawkę telefonu. – Prezes zarządu – powiedział szeptem. – Myślę, że będzie lepiej, jeśli porozmawia z panią osobiście. Martine przedstawiła się. Usłyszała zimny głos, nawykły do rozkazywania i nieznoszący sprzeciwu. – Mówi Arnaud Morel. Interesuje nas pani stanowisko w sprawie tego przypadku śmierci. Ze słów Pirota wnoszę, że nie ma to absolutnie nic wspólnego z Forvilem, że zwłoki znalazły się na terenie Forvilu w wyniku czystego zbiegu okoliczności. Nie zaszkodziłoby, gdyby pani to potwierdziła oficjalnie, madame Poirot, wydając stosowne oświadczenie. Słowa padały jak zmrożone krople deszczu. Martine niemal słyszała ich chrzęst.

– Nie mogę tego zrobić – odparła. – Jeszcze nie wiemy, kiedy i jak zginął ten człowiek ani jak trafił tam, gdzie go znaleziono. Nie wydaję takich oświadczeń, a poza tym chyba nie muszę panu tłumaczyć, że obowiązuje mnie tajemnica śledztwa. – Czy zdaje sobie pani sprawę, że działalność Forvilu odgrywa dość istotną rolę w Villette? – Głos prezesa brzmiał niczym gradowe kulki. – Czy to pani zdaniem rozsądne, żebyśmy zostali skazani na sensacyjne doniesienia pismaków, którzy mogą zniszczyć naszą reputację tylko dlatego, że jakiś pijaczyna wpadł do barki i skręcił sobie kark? – Jak powiedziałam, śledztwo objęte jest tajemnicą i na razie nic jeszcze nie wiem. Dlatego uważam, że nie mamy o czym rozmawiać, monsieur Morel. Połączenie zostało przerwane. Prezes rozłączył się bez pożegnania. Martine oddała słuchawkę Michelowi Pirotowi. Uśmiechnął się do niej. – Lepiej, że usłyszał to od pani, a nie ode mnie. Wsiądzie pani na chwilę? Robi się chłodno. Wyciągnął rękę i otworzył tylne drzwi. Martine wsiadła. – Jak to się stało, że tak szybko pan tutaj przyjechał? – spytała zaciekawiona. Odwrócił głowę, widziała w mroku profil jego twarzy. Było coś dziwnie intymnego w ich sam na sam w przyjemnym cieple samochodu. Czuła zapach jego wody kolońskiej, lekko cytrusowy i ekskluzywny, może Acqua di Parma. – Mamy w kierownictwie swoje pogotowie kryzysowe – wyjaśnił. – Biorąc pod uwagę charakter działalności, którą prowadzimy, mogą się zdarzyć poważne, nieprzewidziane wypadki. Strażnik musi się wtedy skontaktować z naszym pogotowiem. I to ja zadzwoniłem do prezesa, bo nie byłby zachwycony, gdyby o denacie znalezionym na terenie Forvilu dowiedział się z porannej prasy. – Dlaczego do prezesa zarządu, a nie do dyrektora? Pirot znów się do niej uśmiechnął. Atrakcyjny mężczyzna, pomyślała nie po raz pierwszy. – Do Raymonda Claessensa? Obaj byli na służbowej kolacji, tam ich zlokalizowałem i tak się złożyło, że Arnaud się tym zajął. Jego uśmiech był wymowny. Co prawda Martine rzadko czytała wiadomości ekonomiczne, ale nawet ona wiedziała, że dyrektor Forvilu, Raymond Claessens, nie ma wysokich notowań. Arnaud Morel był energicznym dyrektorem stalowni w latach osiemdziesiątych, w okresie prosperity, i złośliwi mówili, że na następcę wybrał kogoś, kto nie przyćmi jego blasku. Ciekawe, czy Pirot nie zamierza przejąć schedy po Claessensie, pomyślała. To by tłumaczyło, dlaczego go pominął, informując o nieboszczyku w Forvilu. – Chciałbym wiedzieć, kiedy możemy wznowić pracę.