kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Hildebrandt Tomasz - Wymiary mroku - (02. Andrzej Bondar)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
H

Hildebrandt Tomasz - Wymiary mroku - (02. Andrzej Bondar) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu H HILDEBRANDT TOMASZ Cykl: Andrzej Bondar
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 361 stron)

Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN Redakcja: Irma Iwaszko Redakcja techniczna: Anna Sawicka- Banaszkiewicz Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski Korekta: Anna Sawicka-Banaszkiewicz, Katarzyna Szajowska Ta książka jest fikcją literacką. Żadna z postaci występujących w powieści nie jest ani w całości, ani częściowo wzorowana na osobach, które sprawują lub sprawowały funkcje lub zajmują albo zajmowały stanowiska opisane w książce. Wszelkie podobieństwo do realnych osób i zdarzeń jest niezamierzone i całkowicie przypadkowe. Copyright © for the text by Tomasz Hildebrandt © for this edition by MUZA SA, Warszawa 2018 ISBN 978-83-287-0948-5 Wydawnictwo Akurat Wydanie I Warszawa 2018

Przenikaliśmy wciąż głębiej i głębiej w jądro ciemności. (…) Joseph Conrad, Jądro ciemności

Spis treści PROLOG ROZDZIAŁ 1 ROZDZIAŁ 2 ROZDZIAŁ 3 ROZDZIAŁ 4 ROZDZIAŁ 5 ROZDZIAŁ 6 ROZDZIAŁ 7 ROZDZIAŁ 8 ROZDZIAŁ 9

PROLOG Zabiłeś. Po raz pierwszy wchłonąłeś ludzką duszę. Upolowałeś ją na poboczu drogi, zaledwie sto metrów od najbliższego domu. Zaproponowałeś pieszczoty, ona odmówiła. Wtedy powaliłeś na ziemię, biłeś tak długo, aż przestała się ruszać. Wsłuchiwałeś się w odchodzące życie, dotykiem czułeś stygnące ciało pozbawione temperatury serca, niekończącego się pędu krwi. Uczyniłeś z niej lalkę naturalnej wielkości, swoją zabawkę. Pierwszy szlif, pierwsza ofiara, pierwsze nacięcie na twoim narzędziu zbrodni. Żądza kiełkowała długo, kształtowała się w tobie przez lata, dojrzewała, by rozkwitnąć kwiatem koloru krwi. Uświadomiłeś sobie, że zwykły stosunek z kobietą to za mało. Robiłeś to z konieczności, bo tak było trzeba. Parzyć się, zapładniać, mieć dzieci. Ty jednak potrzebowałeś więcej, pożądałeś przemocy. Może działałeś jak zwierzę, instynktownie, zew odnalazłeś w źle ułożonych genach. Może zstąpił na ciebie duch, którejś nocy nawiedził cię czarny anioł. Widzę cię. Jesteś małym dzieckiem, ale już da się rozpoznać, że będziesz inny. Zwracasz uwagę na detale, które w ogóle nie interesują rówieśników, bacznie obserwujesz dorosłych. Katują się nawzajem jak psy zamknięte w ciasnej klatce. Mężczyźni tłuką kobiety, kobiety rewanżują im się torturą psychiczną. Zauważasz mechanizm przemocy: ciężka cisza, iskra wybuchu, krzyk, pierwsze ciosy. Płacz, po którym powietrze zaczyna pachnieć jodem jak po burzy. Padają niezdarne słowa pojednania. Dochodzi do kopulacji, cielesnych zapasów wywołujących na twarzach kochanków grymas bólu. Nie

jesteś w stanie tego pojąć. To kolejny etap awantury? Następna tortura? Podglądasz, a oni cię na tym przyłapują, dostajesz w skórę. Po jakimś czasie wiedzą wszyscy, spychają cię na margines, wyzywają, szydzą. Rodzina, sąsiedzi, przyjezdni obcy, którzy usłyszeli plotkę o kilkuletnim zboczeńcu. Moczysz się w łóżko, a wtedy spotyka cię dodatkowa kara. Rozpoczyna się dla ciebie życie w ciągłym lęku, nie zdołasz się z tego wyzwolić. Ludzie stają się twoim największym wrogiem. Kobiety, w szczególności kobiety. Matka stająca niekiedy w twojej obronie jest jedyną osobą na świecie, której choć trochę na tobie zależy. Kochasz ją i wstydzisz się tego uczucia, pragniesz zniknąć ze wstydu. Preferujesz przemoc, bicie, wyzwiska, nauczyłeś się przed tym bronić. Przed miłością matki nie potrafisz się zamknąć, stoisz przed nią nagi, bezbronny. Zraniony swoją słabością. A potrzebujesz grubej, twardej skorupy, pancerza będącego w stanie cię ochronić. I broni, żeby kontratakować. Mężczyzn ignorujesz, łatwiej przychodzi ci znosić ich obelgi, razy. Z kobietami jest inaczej, upodlają cię z pasją, którą dostrzegasz w ich oczach. Nienawidzą cię każdym centymetrem swoich miękkich ciał, całą objętością duszy. Nic nigdy żadnej z nich nic nie zrobiłeś, nie pojmujesz furii prześladowań z ich strony. Byłeś dla nich odpryskiem męskości, którego nie musiały się bać, istotą mieszczącą się w ludzkiej hierarchii niżej od nich, idealną ofiarą drzemiącego w nich okrucieństwa. To one wydrążyły w tobie pustkę, wypełnioną później przez mrocznego demona. One same stworzyły swojego kata. Widzę cię. Dorastasz, karmisz się wzgardą, poisz nienawiścią. Wreszcie rozumiesz różnicę płci, sens kopulacji. Koledzy i koleżanki łączą się w pary, obserwujesz ich i też tego pragniesz. Starasz się, ale odpychają cię nawet najbrzydsze dziewczyny, te bez szans na powodzenie u chłopców. Kończysz szkołę, idziesz do pracy, wreszcie wyprowadzasz się z domu, uciekasz z tego piekła maleńkiej wsi. Zaciekle walczysz o swoje prawo do normalności. Podświadomie odczuwasz, że związek z kobietą uczyni z ciebie człowieka, jakim powinieneś być. Męża i ojca, zwykłego, przeciętnego mężczyznę,

jednego z wielu miliardów ludzkich termitów w szarych robotniczych blokach. Poznajesz ją. Jesteście razem. Patrzę na ciebie i widzę tego szaraka poruszającego się w masie sobie podobnych. A ty potrafisz przecież przemieszczać się między odrębnymi światami, przenikać noc. Też to czujesz, wegetacja zaczyna cię krępować, za ciasno ci w twojej własnej skórze. Coś w tobie rośnie, pęcznieje, buzuje jak wrzątek w przykrytym garnku. Odczuwasz głód, dla którego jeszcze nie znasz pokarmu. Jeśli nie odkryjesz go, skonsumujesz samego siebie. To już nie jest kwestia wyboru, to kwestia konieczności. Przemienił cię anioł, pamiętam jedną z twoich opowieści. W pierwszy dzień lata, noc sobótki, kiedy na ziemię zstępują starożytne duchy. Poczułeś to, kiedy uderzyłeś tę dziewczynę w tył głowy, zacząłeś dusić. Coś w ciebie wstąpiło, nabrałeś wielkości, siły. Posiadłeś ją całą, była twoja. Zatrzęsła się ziemia, niebo otworzyło pęknięciem o kopalnianej czerni. Eksplodowałeś orgazmem złożonym z setek rozkoszy. Zakosztowałeś smaku ludzkiej duszy. Rozpostarłeś skrzydła demona, wkrótce miałeś wznieść się w niebiosa. Też tego pożądam, chcę poczuć twoją nadludzką moc. Zaznać twojej wielkości.

ROZDZIAŁ 1 Trzaskające w oddali pioruny podnieciły go. Popatrzył w kontur swojego odbicia w szkle okna. Strugi deszczu rozbijały świat w coś nieuchwytnego, co miało dopiero powstać. Narodzić się z łona nocy skoncentrowanej w postaci embrionu nowego życia. Dreszcze pozostawiły mu na skórze wrażenie bólu, jakby oparł się plecami o mokrą, szorstką blachę ściany garażu sąsiada. Kiedyś chował się tam przed dzieciakami ze wsi, kiedy wpadło im do głowy skopać mu tyłek. Albo wytarzać w psim gównie. Albo napluć w oczy tak, że niczego nie widział. Niekiedy wszystko razem, zabawa w dręczenie słabszych zwiększa apetyt na okrucieństwo wraz ze stosowaniem kolejnych tortur. Pewnego razu wtarli mu w odbyt znalezioną w piwnicy trutkę na szczury. Że niby wytrują mu w ten sposób robaki, bo nikt nie miał wątpliwości, że było ich tam całe gniazdo. Nawet on sam, łatwo go było do takich rzeczy przekonać. Wylądował w szpitalu, a dzieciaki dostały od swoich rodziców lanie. Co innego poniewieranie kimś, a co innego narażanie czyjegoś życia. Nawet takiej marnej istoty jak on. Wcale nie był najsłabszy, fizycznie dałby radę większości swoich rówieśników. Gorzej było u niego z intelektem, jakoś nie nadążał umysłowo za resztą kolegów. Był więc ułomkiem, tym innym, gorszym, którego potrzebują wszyscy ci, którzy odczuwają przymus potwierdzania swojej normalności. W ten sposób we wsi, w której dorastał, utworzyły się dwie grupy: On i reszta dzieciaków. Nigdy samotnie nie odwiedzał sąsiednich miejscowości, tam czaiło się jeszcze większe niebezpieczeństwo. A jeśli już

miał oberwać, to wolał od swoich. Łączyła go z nimi jakaś dziwaczna więź. Płakał najgłośniej, kiedy jeden z jego oprawców utopił się w rzece. Mimo otaczającej go niechęci i nienawiści potrafił współczuć i kochać. Błyskawica rozdarła niebo, burza się zbliżała. Cisza była równie materialna jak ściana, mógłby się o nią oprzeć. Wszyscy pochowali się przed żywiołem, nikt nie będzie mu tej nocy przeszkadzał. Chwycił klamkę u drzwi, w zamek wsunął wytrych. Od małego otwierał kłódki i zamki, kradł klucze albo dorabiał własne, łamał i rozrywał, jeśli nie było innej drogi. Wciąż ktoś go gdzieś zamykał, najpierw matka w domu, potem sąsiad w komórce, nauczyciele w klasach, w końcu źli ludzie w pokojach z zakratowanymi oknami. Byle trzymać go z dala od siebie, nie musieć oglądać. Móc o nim na moment zapomnieć. Udawać, że nikogo takiego nie ma. Wytrych zmajstrował na zajęciach praktycznych w warsztacie. Niewiele umiał, ale to wychodziło mu wyśmienicie. Gdyby miał okazję, pewnie bez problemu rozprułby kasę pancerną, jak w telewizji. Ukradłby milion dolców i wtedy nikt by go nie traktował jak robaka, byłby ważny. Już tego nie dokona, niczego już nie dokona. Tak postanowił. Co jak co, ale obietnic potrafił dotrzymywać. Tej nocy wszystko się skończy. Wszystko rozpocznie się od nowa. Wyszedł na korytarz. Kiedy zamknął za sobą drzwi, niebo przeszył kolejny błysk. Już go nie zobaczył, mrok korytarza był niezmącony. Poruszał się na pamięć, znał ten budynek jak własną kieszeń. Klatkę schodową rozświetlały zielone ślepia oznaczeń ewakuacyjnych. Kojarzyły mu się z oczami nocnych drapieżników. On w łańcuchu pokarmowym zajmował niziny, ale też potrafił wyrobić w sobie instynkt drapieżcy, odnalazł kogoś słabszego. Maltretowanie żab i myszy nie sprawiało mu frajdy, co innego kota albo psa. Cierpiały jak ludzie, nawet bardziej. Paradoksalnie im schodził niżej, tym robiło się jaśniej, odwrotnie niż w kopalni lub studni. Parter stanowił najjaśniejsze miejsce w budynku. Tam

znajdowały się pomieszczenia, w których organizowano większość zajęć, a także prowadzono terapie. Kuracji podlegali tylko ci, którzy zostali uznani za chorych, próbowano wskazać im drogę powrotną do normalności. On nie był chory, był inny. Koty i psy były jego tajemnicą, nikomu jej nigdy nie zdradził, nawet lekarzom. Uznano więc, że nie stwarza zagrożenia, jest nieszkodliwy. Wyszczerzył zęby do tej myśli. Teraz im wszystkim pokaże, co potrafi. Strażnicy oglądali telewizję, jak zwykle. Fałszywie brzmiące słowa padające z głośników wylewały się ze stróżówki wraz z łuną pulsującego technikoloru. Przemknął przytulony do ściany, biała piżama i biała farba. Wyobraził sobie, że znika i nikt nie jest w stanie go zobaczyć. Miał rację, przekradł się do korytarza niezauważony, duch przenikający mury budynków niczym powietrze. Zatrzymał się na końcu holu, przed drzwiami, które różniły się od pozostałych szerokością. Tylko niektórzy wiedzieli, co się za nimi kryje. On był już tam kilkukrotnie, podpatrzył u strażnika szyfr do elektronicznego zamka. Wprowadził kod i poczekał na dźwięk oznajmiający przesunięcie rygla. Drzwi poruszyły się i odsunęły. Wszedł w mrok. Wymacał ścianę, kawałki śliskiej cegły obszyte koronką chropowatego betonu. Na twarzy poczuł chłód lochów, w nozdrzach stęchliznę. Schody i pierwszy odcinek korytarza przebył po omacku, dopiero wtedy włączył światło, przekręcając masywny ebonitowy włącznik w kolorze ciemnego brązu. Sufitowe lampy o szklanej skorupie zabezpieczonej drucianą siatką rozświetliły kilkudziesięciometrowy tunel, którego koniec niknął w słabej poświacie. Łącznik pomiędzy budynkami ośrodka, nieużywany węzeł komunikacyjny i skład rupieci, które rokują najmniejsze nadzieje na ponowne zastosowanie. Z półokrągłego sklepienia zwisały niczym wyprute żyły źle osadzone kable, po obu stronach ceglanych ścian znajdowały się wejścia do komórek i skrytek. Pochodzące z czasów Kaisera podziemia pełne robactwa, gryzoni i zapomnianych, przerażających historii. I oczekujące tych, które miały się dopiero wydarzyć. Ruszył do przodu. Bał się tej piwnicy tylko za pierwszym razem, kiedy

wkradł się w ślad za strażnikiem i nie potrafił odnaleźć wyjścia. Światło włączało się dopiero po wprowadzeniu kodu, więc spędził w kompletnych ciemnościach dwie noce i jeden dzień, które w jego skali czasu okazały się całym życiem. Umierał ze strachu i odradzał się wielokrotnie, nauczył się patrzeć dłońmi i uszami, słuchać całą powierzchnią skóry. Najmniejsze cząsteczki światła odnajdywać węchem. Musiał zamienić się w szczura, by ponownie odrodzić się w formie człowieka. Ciągle obcy, tym razem jednak w inny, nowy sposób. W połowie korytarza zatrzymał się, nacisnął na kutą klamkę obitych blachą drzwi zakończonych półokrągłym szczytem. Masywne zawiasy nie wydały najmniejszego dźwięku, ze środka buchnęło pleśnią, wyczuwało się słaby strumień powietrza. Żółtawe światło wpadające przez szparę rozmazało się na wilgotnych ścianach, pełnych kłębków pozawijanych sznurów i lin, obrośniętych kożuchem pleśni niby wężowate istoty o futerkowych skórach. Naprzeciwko wejścia pod sufitem mur załamywał się, zamieniając w otwór okienny zabezpieczony kratami. Rozwarł drzwi na oścież, z haka zdjął kłębek sznura i zwinął go w pętlę, zahaczając o kratę. Musiał wspiąć się na ścianę, ale robił to już poprzednio, bez trudu odnalazł szpary po wykruszonych cegłach, na których oparł stopy i dłonie. Szarpnął, sprawdzając mocowanie, trzymało pewnie. Właśnie w ten sposób wydostał się ze swojej pułapki. Tamtędy uciekał kilka razy, zawsze wracał. Tym razem nie zamierzał wrócić. Ma już dość, odejdzie z tego miejsca na zawsze. Zacznie wszystko od nowa, gdzie indziej. Pokaże im, na co go stać. Blask świeczki na zmianę kurczył się i rozrastał, wydzierając nabierającej ciężaru ciemności skrawek przestrzeni. Pomruki grzmotów zbliżającej się burzy przypominały pierwsze pęknięcia ciszy ostrzegające przed lawiną. Groza wisiała nad głowami jak deszcz, tylko dużo niżej, na wyciągnięcie ręki. Można ją było zagarniać, zbierać całymi garściami, lepiła się do spoconej skóry. Strach przed tym, co tej nocy miało nastąpić.

Jęzor świeczki kołysał się, zasypując ciasną komórkę łopoczącymi skrzydłami cieni. Grubo ciosane meble, graty pochowane pod prześcieradłami, chaotycznie porozrzucane narzędzia, rdzewiejące puszki na regale z nadgniłej dykty, zakurzone słoiki z przetworami przypominającymi ludzkie organy. Niektóre, wchłaniając promienie lampy, błyszczały własnym blaskiem, jak gdyby wciąż żyły. Stalowe wiadro uwalane jakąś brunatną substancją, z którego wydobywał się mdły smród psującego się mięsa. Zgrzytnęły drzwi, po ścianach przebiegły ciarki. Wszedł do środka, głośno odsunął ciężkie krzesło o grubych metalowych nogach i usiadł za biurkiem. Lśniący lakierowany blat o startych krawędziach odbił część jego twarzy, nienaturalnie wykrzywionej w spękanej okleinie, pociętej diabolicznymi rysami słojów drewna. Ciężki, nierówny oddech podrywał drobiny kurzu, które wzbijały się, wirowały wokół płomienia niczym mikroskopijne ćmy. Klatka piersiowa nadymała się jak po panicznej ucieczce, tchawica świstała intensywnie pompowanym powietrzem, tętnica szyjna napuchła, czoło przybrało zaognioną barwę ukąszenia komara. Był tak podniecony, że ledwo panował nad ruchem rąk. – Spokojnie – wyszeptał, przyciskając dłonie do biurka. – Spokój! – powtórzył głośniej, jego ciało nie reagowało na polecenia wydawane szeptem. Zacisnął prawą pięść, rozwarł ją i zbliżył do światła. Poskutkowało, przestała drżeć. Nabrał głęboko do płuc powietrza i powoli je wypuścił. Serce zatrzepotało, ale wróciło do regularnego rytmu, kolejny oddech był spokojny i gładki, bez chropowatych odgłosów dobiegających z wewnątrz. Wierzchem dłoni otarł pot z czoła. Skinął głową do swoich myśli. – Tak – wymruczał na głos. Był gotowy. Odchylił się na krześle i spojrzał na ścianę. Do podziurawionych przez korniki desek przytwierdzone były zdjęcia i kartki. Postacie fotografowane z dystansu, jakby z ukrycia, z kiepskiego aparatu, który rozmazywał krawędzie

i odwzorowywał rzeczywistość w kolorach sepii. Ręczne notatki na papierze w kratkę, mapki z zaznaczonymi miejscami i trasami dojazdu. Dzięki kolorowym łepkom szpilek kolekcja wyglądała na zbiór pamiątek z wakacyjnej wycieczki, często tworzony przez sentymentalne nastolatki. Sięgnął po jedno ze zdjęć, położył je na środku biurka. Długo wpatrywał się w postać dziewczyny w dżinsach i niebieskiej bluzeczce, z tanią, źle imitującą skórę torebką zwisającą ze zgiętej w łokciu chudej ręki. Dotknął fotografii palcem i cofnął go nagle, jakby dziewczyna parzyła. Starł odcisk palca kawałkiem szmatki walającej się w rogu biurka. Ostrożnie, by znowu nie pobrudzić obrazka, odwiesił go na poprzednie miejsce. Jakby się bał, że skala tę postać swoim brudnym dotykiem. Zbezcześci jej wizerunek lub pamięć. Spojrzał na zegarek o szarej, wyblakłej kopercie z nazwą wypisaną cyrylicą, z ordynarnym pokrętłem do nakręcania sprężyn i odrapanym szkiełkiem. Już czas, jakakolwiek zwłoka mogłaby pokrzyżować mu plany. Okoliczności były idealne, od dawna czekał na taką aurę. Tej nocy albo nie wiadomo kiedy, zostało mu tylko kilka dni. Nie miał innego wyjścia, musiał to zrobić. Oczekiwała go nieśmiertelność, życie wieczne. Potęga przekraczająca ludzkie możliwości. Wzniesie się wysoko ponad przeciętność, wyzwoli z narzuconych mu ograniczeń. Wreszcie dozna spełnienia, wchłonie w siebie energię, która uczyni go nadczłowiekiem. Demonem śmierci. Z rozmyślań wyrwał go grzmot. Wzdrygnął się, burza była coraz bliżej. W przypływie nagłego impulsu zerwał się z krzesła, wielkimi krokami przesadził długość komórki i wyszedł, ze zgrzytem zamykając za sobą drzwi. Świeczka poruszyła się w wirze powietrza, ale cienie przedmiotów nawet nie drgnęły, pozostały martwe. Zgasła, zalewając komórkę mrokiem. Na ziemię spadły pierwsze krople mroźnego, stalowego deszczu, wywołując przeszywające dreszcze. Młoda dziewczyna w dżinsach i niebieskiej bluzeczce, z tanią, źle

imitującą skórę torebką zwisającą ze zgiętej w łokciu chudej ręki, wstała z siedzenia, podeszła do wyjścia. Autobus zwolnił, zakołysał przy wciskaniu hamulca i stanął. Drzwi otworzyły się z mechanicznym sapnięciem, z zewnątrz powiało chłodem, zapach wilgotnego powietrza zmieszany z brudem wytartych siedzeń i zielonym jabłuszkiem dyndającym nad pulpitem kierowcy skojarzył się jej z fetorem kawalerskiego mieszkania. Była niedawno w takim, krótko i bez większej przyjemności, dawno znikąd tak szybko nie uciekała. Gość z początku wydawał się nie najgorszy, choć odrobinę za stary. Po wszystkim wylazł z niego prawdziwy dziad, taki w niedopranej żonobijce, czapeczce wpierdolce, brudnych skarpetach w sałatkę i powyciąganych gaciach, żłopiący piwsko przed telewizorem i pierdzący w zarwany fotel. A tego miała aż nadto u siebie. Fe! Obejrzała się niepewnie. Przez chwilę przeszła jej przez głowę myśl, żeby pojechać dalej, miała koleżankę w Czersku, przenocowałaby ją. Kierowca nie był jednak ani trochę lepszy od tamtego obciacha, niedogolony oblech z pianą śliny w kącikach ust i napalonymi gałami, którymi zdzierał z niej ciuchy, rozbierał do naga. Założyłaby się, że włoży łapę w spodnie, jak tylko ruszy z przystanku. Była ostatnią pasażerką, mógłby sobie używać do woli. Na zewnątrz straszyła zdezelowana wiata, młode choinki szczerzyły igły i udawały upiory. Gdzieś daleko błysnęło, grzmot zatrząsł luźnymi szybami. Wzdrygnęła się, pobocze przypominało rzekę smoły, nad którą nachylały się zwęglone drzewa. Noc była czarna jak głębia studni, w którą zaglądała jako mała dziewczynka. W ten sam sposób patrzyła teraz w ramę drzwi, z identycznym wrażeniem grozy ziejącej z niewidocznych czeluści. Wysiadła. Czuła na sobie klejący wzrok kierowcy jeszcze przez długą chwilę. Odetchnęła, dopiero gdy autobus znikł za zakrętem, a tylne światła zgasły za ścianą lasu. Huk grzmotu natychmiast uświadomił jej, że wcale nie podjęła najlepszej decyzji. Zaraz się zacznie ulewa, a ona musiała jeszcze dojść do domu, kilometr polną ścieżką przez kilkuletnie wyręby pęczniejące nocą gigantycznymi chwastami, krzakami i chuderlawymi odrostami wyciętych drzew. Pełne gryzoni i małych zwierząt, które w dziwny sposób rosły i zaczynały na nią polować, kiedy robiło się ciemno. Przebyła drogę z

przystanku autobusowego do domu tysiące razy, mogłaby iść z zamkniętymi oczami, a i tak zawsze czuła ten dziwny lęk. Jakby coś miało ją w każdej chwili pożreć lub porwać w zaświaty. Żywcem albo uprzednio kradnąc życie. Po drugiej stronie drogi pękła gałązka. Wytężyła wzrok, ale mrok przypominał ścianę, nie widziała niczego. Drżącą ręką wyciągnęła z kieszeni komórkę, włączyła latarkę. Mizerne światełko polizało trawiaste pobocze i popękany asfalt, nie sięgało dalej niż dwa metry do przodu. – Paweł? – zapytała ściszonym głosem, który i tak wydał się krzykiem. – Paweł, to ty? Brak odpowiedzi. Przełknęła ślinę, pokręciła głową i wyśmiała w duchu swoje spanikowane myśli. Paweł wychodził po nią tak rzadko, że musiałoby być jakieś święto, żeby zrobił to dzisiaj. Tymczasem niedziela była dla niej normalnym dniem pracy, dla niego zwykłej, wiejskiej, rozleniwiającej nudy. Nie mogła na niego liczyć, jak zresztą na całą resztę rodziny. W domu była równie samotna, jak teraz na drodze, w środku lasu. Z walącymi piorunami i pierwszymi kroplami deszczu. Objęła się ramionami i z pochyloną głową ruszyła w kierunku domu. Kolejne uderzenie pioruna było dużo bliższe, stanęła i wsłuchiwała się w bicie wystraszonego serca. Błyskawica oślepiła ją, czarne kontury krzaków i drzew przez chwilą wirowały jej przed oczami. Jeden podejrzanie znajomy, prawie ludzki. Zerwał się wiatr, liście zaszeleściły, w koronach skrzypnęły konary. Za sobą usłyszała miękkie kroki. – Halo, jest tam kto? Halo? – Ostatnia głoska załamała się, dziewczyna zakwiliła jak ptak. Przyspieszyła kroku, skręciwszy w polną drogę, prawie już biegła. Szumy i szmery narastały, kroki stawały się głośniejsze i bardziej wyraźne. Ktoś rzucił się za nią w pogoń. Gotowa krzyczeć odwróciła się, kiedy błyskawica rozświetliła drogę. Zupełnie pustą, nikogo tam nie było. Tylko ona, mała, głupia wariatka, która się boi duchów. Krzaki jeżyły się jedynie w wyobraźni, drzewa nachylały, trawa pełzła i chwytała za kostki. Zwierzęta

atakowały ludzi i rozrywały na strzępy. Człowiek powinien obawiać się tylko drugiego człowieka, a nikogo innego tam nie było. Wciągnęła głęboko do płuc parne powietrze, pokręciła głową. Chyba naprawdę jej odbija. W tym momencie jakaś siła ścięła ją z nóg. Uderzenie pioruna wywołało dziki krzyk, wzniesione do nieba ręce łopotały w powietrzu w rytm płonącego ogniska. Płomienie targane przybierającym na sile wiatrem wyrywały się w kierunku ludzi tańczących w transie. Krzyk powtórzył się, przeciągnął w wilcze wycie, kiedy nad lasem wyrosła błyskawica przypominająca świetlisty korzeń jakiejś mitycznej rośliny. Rozświetlone na ułamek sekundy drzewa mrugnęły tysiącem oczu oślepionych liści, ich pnie zamieniły się w chropowate cielska istot o rozwartych paszczach dziupli i ramionach konarów. Taniec zmienił rytm, mężczyźni w workowatych koszulach kucali, bijąc niskie pokłony; kobiety, na których trzepotały zwiewne długie suknie, wirowały, to wyrzucając ramiona w górę, to opuszczając je do samej ziemi. Twarze rozpalone żarem ogniska zdawały się płonąć, oczy pulsowały blaskiem błyskawic. Śpiew wibrował wysokimi tonami, bez słów składających się w zdania naśladował gwizd wiatru. Przerywany refrenami dobywającymi się z ust mężczyzn przez chwilę bębnił niskimi częstotliwościami, by po chwili odzyskać swą hipnotyczną, syrenią melodię. Ludzki krąg zacieśnił się wokół ogniska i rozluźnił, pękł, otwierając drogę do stojącego na obrzeżach polany drewnianego posągu. Niewidoczny do tej pory mężczyzna o długich do pasa, rozpuszczonych włosach i brodzie dotykającej nagiej piersi wyłonił się z cienia. Powolnym krokiem zbliżył się do postaci wyrzeźbionego bożka i długo wpatrywał się w jedną z jego twarzy zwróconych w cztery strony świata. Machnął nad głową ramionami i w lesie na moment nastała martwa cisza. Szepty drzew i prychnięcia pękających w ogniu gałęzi powróciły po kilku sekundach, po minucie zawtórował im szelest długo powstrzymywanych ludzkich oddechów. – Byłeś, jesteś i zawsze będziesz – rozpoczął żerca. – Zabijali cię, ale nie umarłeś. Palili, lecz nie spłonąłeś. Zapomnieli, ale nie zniknąłeś z pamięci.

Ty, który wszystko wiesz. Ty, który wszystko rozumiesz. Ty, który wszystko widzisz. Panie, skosztuj ziemskiego życia. Dziel nasze życie na wieki! Chór głosów powtórzył za nim kilka wersów i zanim wydźwięczały ostatnie słowa, mistrz ceremonii podniósł jedno ze stojących u stóp bożka naczyń i chlusnął jego zawartością na posąg. Czerwona substancja odbiła się od ciosów drewna, spryskała mężczyznę. Żerca odwrócił się, dumnie prezentując świeżo wychłostane krwią ciało. Wzniósł ramiona, a w tym samym momencie mrok nieba rozcięła niemal pionowa błyskawica, wraz z grzmotem z nieba spłynęły pierwsze krople nadchodzącego deszczu. Pociekły po twarzy mężczyzny jak krwawe łzy. – Daj nam miłość, którą my tobie teraz dajemy! Na te słowa dziewczyny z piskiem rozbiegły się po polanie i znikły w lesie, a w ślad za nimi ruszyli rozwrzeszczani mężczyźni. Dwie kobiety podeszły do żercy i podały mu ręce, z uśmiechem na ustach poprowadziły go w kierunku rozłożystego dębu, tuż za posągiem bożka. Obnażyły się, po czym przywarły nagimi piersiami do ciała kapłana. Rozmazywały na sobie krwawą ofiarę, zwróconą im przez świętego bożka. Wysoki chłopak zatrzymał się na skraju lasu niepewny, w którym kierunku pobiec. Jego gładko wygolona głowa lśniła w blasku ogniska. Opadający na plecy warkoczyk upleciony z pozostawionego na potylicy kosmyka włosów kołysał się w ślad za niepewnie poruszającą się głową. Zostać na polanie? Biec dalej? Ale dokąd? Krzyki i piski parujących się towarzyszy cichły, dobiegający z bliska charkot trwającej kopulacji z jakiegoś powodu działał na niego odpychająco, gasił podniecenie wywołane odbytą ceremonią. Burza zbliżała się coraz częstszymi grzmotami, deszcz gęstniał, wygrywając na liściach coraz szybszą melodię, gorączka, od której topniało mu wnętrze, zaczęła stygnąć. Dostrzegł miłosną scenę rozgrywającą się w pobliżu posągu, przez chwilę chciwie wpatrywał się w nagie kobiety dosiadające kapłana. Tańczyły na nim nagimi ciałami zwrócone twarzami w swoją stronę, rękami pieściły lepkie od krwi ramiona i piersi, co chwila przerywając pląsy dla głębokiego pocałunku.

Zamarzył o przywilejach żercy, ale daleko mu było do takich godności, ledwo rozpoczął swoją przygodę z kultem. Roztaczający się przed nim świat doznań rozbudzał żądze, a jednocześnie odbierał szanse. Kobiety są wszędzie wokół, tylko musi się nauczyć ich szukać. Dogoni je, ale musi biec. Ruszył przed siebie. Nie zważając na smagające gałęzie, bolesne chwyty korzeni i mokrą sierść lepkich pajęczyn, brnął w las, w kierunku majaczącej za odległymi drzewami postaci unoszącej się w powietrzu jak refleks światła. Błyskawice oślepiały, zatrzymując obrazy lasu w krótkich pauzach o przejaskrawionych kolorach, rozbijały świat w martwe ujęcia. Biegł, nie spuszczając z oczu zwiewnej postaci. Strzyga, boginka, rusałka, nimfa – nazwy upiorów kołatały mu w głowie, jakiś głos niewiadomego pochodzenia ostrzegał o złu czyhającym w lesie; inny, dźwięczny i słodki, obiecywał rozkosz. Las skurczył się, ścigana postać była już całkiem blisko, czuł bijące od niej ciepło, wyciągał dłoń, by objąć półnagie ciało, rozwarł usta do pocałunku. Kobieta znikła w błysku pioruna, grzmot przetoczył się tuż obok z szyderczym pomrukiem. Drzewica, dziewoja, majka – oszukała go, otumaniła! Chłopak chwycił kosmatą gałąź i wywinął nią parę razy w mroku dla obrony przed niewidzialnym wrogiem. Czuł obecność kobiety, wiedział, że czai się gdzieś, by mu dokuczyć. Ośmieszyć, może nawet wyrządzić krzywdę. Sprowadzić na bagna, utopić w jeziorze. Z boku usłyszał wyraźny szelest. Coś szło w jego kierunku, rozpoznał kroki. Przylgnął do pnia drzewa i ukląkł w gotowości do skoku. Dłonie kurczowo zacisnął na gałęzi, wytężył wzrok. Błyskawica na sekundę rozświetliła las, kilka metrów od niego zamajaczył kontur kobiecej postaci. Skoczył. Dziewczyna wstała z ziemi, otrzepała się z piachu, uspokoiła oddech. To tylko wystający korzeń, który wzięła za męski but. Zdusiła panikę, ruszyła w dalszą drogę, do domu zostało tylko kilkaset metrów. Parę minut szybkiego marszu.

Gdyby nie stare klony, za którymi chowało się ich gospodarstwo, widziałaby już światła dużego pokoju. Paweł pewnie ogląda filmy, matka kima, półleżąc na sofie, siksy śpią. Taką ma przynajmniej nadzieję. Bo w jej rodzinie nigdy nic nie wiadomo, totalny chaos. Myśl o domu dodała jej otuchy, ale ciepło, które zaczęła odczuwać, skutecznie ugasił deszcz. Z niewidocznego nieba spłynęły pierwsze krople, z sekundy na sekundę nabierały ciężaru, obiecując rychłą ulewę. W reakcji na szelest przed sobą podniosła wyżej latarkę, zatrzymała się dopiero po trzech krokach. Na wyciągnięcie ręki od postaci, która nagle przed nią wyrosła. Z twarzy nieznajomego mężczyzny odczytała zdziwienie, jakby był tak samo zaskoczony jej widokiem, jak ona jego. Ale z oczu wyzierało bezwzględne postanowienie, przymus. Jakaś bolesna żądza. Zataczający wiry obłęd. Cofnęła się z niedowierzaniem. W głowie kołatała jej tylko jedna myśl – oszalała, a wyobraźnia zamieniła się w prawdę. Uderzenie pioruna wyrwało ją z szoku, nabrała powietrza do krzyku, rozdziawiła usta. Jęknęła, kiedy trafił ją pierwszy cios. Zachwiała się, lecz utrzymała w pionie, cofnęła się na miękkich nogach o parę kroków. Mężczyzna nie spieszył się, zdziwienie na jego twarzy przysłoniła żarłoczność, głód. Po drugim uderzeniu deszcz ustał, a mrok przywalił ją, zamienił się w czarny ciężar. Zgasła. Błyskawica rozdarła niebo i trafiła w ziemię tak blisko, że ledwo opanował odruch obronny, odbijając kierownicą w bok, żeby nie wjechać w ogień. Nie potrafił pozbyć się wrażenia, że to byłby jego koniec. Na razie jednak żył, a niebo straszyło tylko rzucanymi gromami, przypominało o zakodowanym w genach atawistycznym lęku przed przyrodą. Nieco dalszy grzmot idealnie zsynchronizował się z pierwszymi nutami utworu Raining Blood z płyty Slayera, której słuchał. Niemal w tej samej chwili runął deszcz, zamieniając szyby w warstwę płynnego szkła, które lepiło się do wycieraczek, nie dając się zmazać. Echo piorunu zamieniło się

w gitarowy riff, któremu potępieńczo odpowiedział bolesny ryk z radia. Raining blood/ In lacerated sky/ Bleeding its horror/ Creating my structure/ Now I shall reign in blood! – wyśpiewał cicho z wokalistą Slayera. Po plecach przeszły mu ciarki, jak w trakcie oglądania udanego horroru, trudno było o lepszą scenografię do płynącej z głośników muzyki. Zwolnił, dostosowując się do warunków ruchu. Jezdnia płynęła, tafla wody odbijała reflektory pojazdów w krzywym zwierciadle, zamieniając je w kpinę z tych, którzy na czas nie znaleźli schronienia. Brnął do przodu, przedzierając się przez gęstwinę kropel i fale ruchomego asfaltu, jego saab 900, prawie czterdziestoletni krokodyl szos, powoli zamieniał się w amfibię. Muzyka ucichła, przygniecione ciężarem chmur i zmęczenia powieki zaczęły opadać, poczuł ciepło nadchodzącego snu. Ocucił go nagły sygnał telefonu. Drugi raz pomyślał o śmierci, która ciągle była niepokojąco blisko. Wyciągała po niego swoje kościste palce. Nie odbierać – to była jego automatyczna reakcja, zanim jeszcze spojrzał na ekran komórki. Od jej dźwięku dostawał skrętu kiszek. Sygnał ucichł, ale zaraz rozbrzmiał na nowo – piskliwa akupunktura mózgu. Przypadkowo usunął z karty pamięci dotychczasowy dzwonek, Lucretię Sisters of Mercy, która do pewnego stopnia łagodziła mu ból przychodzących rozmów, w jej miejsce elektroniczny móżdżek smartfona umieścił stalowe igły piskliwego bipu, nie do zniesienia. Odpowiedział tylko po to, żeby zabić ten jazgot. – Bondar, słucham! Tak, panie naczelniku… Tak, zdaje mi się, że jestem w pobliżu… Tak, sprawdzę to… – Przed ostatnim słowem zawahał się, histerycznie próbując wyszukać sensowny pretekst. Tym razem bezskutecznie. Zestaw głośnomówiący zamilkł, wraz z głosem wydającego polecenia mężczyzny do saaba przeniknął jakiś metafizyczny chłód, kierowcy zgrabiały dłonie kurczowo zaciśnięte na kierownicy. Wytężył wzrok, próbując przeniknąć kotarę deszczu w poszukiwaniu dalszych wskazówek. Błyskawica rozpruła niebo dokładnie w połowie, odkrywając na moment zieloną tablicę

informacji drogowej. Rozmazane litery z trudem złożyły się w pełną nazwę, drżąca strzałka niepewnie zasugerowała kierunek. Za trzy kilometry będzie zjazd z autostrady, Starogard Gdański znajdował się po lewej stronie, za piętnaście minut będzie na miejscu. Intuicja nie zmyliła go, w tych lasach czaiła się śmierć. On jej uniknął, ale zginął ktoś inny. – Kobieta, około dwudziestu lat, poobijana, obdarta, prawdopodobnie zgwałcona. Znalazł ją wędkarz wracający do domu, za Borzechowem, niedaleko Pazdy… Nadkomisarzu, słucha mnie pan? Słowa trafiały do Bondara jak kulki wody, mókł nimi, wsiąkały w ubranie i włosy, spływały po twarzy. Trafiały wszędzie, tylko nie tam, gdzie powinny. W myślach powtarzał tekst piosenki z głuchym łoskotem wydobywającej się z zamkniętego saaba. „Czym jestem, czego ja chcę, ja tylko tropię śmierć”. – Tak, jasne, niedaleko Pizdy. Aspirant Jagna Suchocka zmarszczyła brwi i zacisnęła wąskie usta w kreskę. W słabym świetle policyjnego parkingu jej sylwetka przypominała postać z rysunku zakreśloną kilkoma liniami silnie naostrzonego ołówka – patyczkowate kończyny wystające ze szczapy korpusu, dwuwymiarowa trójkątna twarz o ciemnych szczelinach nieregularnych rysów, czarne guziki oczu i przycięte kosiarką źdźbła włosów. Regulaminowa kurtka policyjna z rozpiętym zamkiem leżała na niej jak namiot. Bondar przeciągnął wzrok z funkcjonariuszki na otaczający ich kopalniany mrok i z powrotem. Pierwsze wrażenie go nie zmyliło, była brzydsza niż noc. – Pazda, nadkomisarzu, niewielka osada leśna. Niecałe dwadzieścia kilometrów, w tych warunkach ponad pół godziny jazdy, a i to tylko jeśli dopisze nam szczęście. Coś nie tak? Bondar spojrzał na ścianę deszczu rozkołysaną nabierającym siły wiatrem. Właśnie przyszedł mu do głowy pretekst, którego szukał – lekarz zabronił mu uczestnictwa w ekstremalnych przygodach. Mina policjantki

była jednak jeszcze bardziej zdesperowana niż głos naczelnika wydziału w słuchawce smartfona. Suchocka zdawała się mieć poczucie humoru zamieci śnieżnej, mogłaby go zrozumieć na opak i zamienić w bałwana. – Nie, nic, tylko wygrzebię parę rzeczy z walizki i jedziemy. A raczej płyniemy. Kolejne pudło, kobieta zmierzyła go lodowatym wzrokiem, zarzuciła kaptur na głowę i pobiegła w kierunku przygotowanej do drogi terenówki. Nadkomisarz w pośpiechu włożył nieprzemakalną kurtkę i buty z gore-texu, lśniące nowością jak ze sklepowej półki. Po niedawnych przejściach w Bieszczadach zrujnował się na profesjonalny ubiór wielkomiejskiego trapera ruszającego w trasę raz w roku. Albo i jeszcze rzadziej, on najchętniej nie wyjeżdżałby z miasta nigdy. Wskoczył na tylne siedzenie nissana patrola, kierowca wrzucił bieg, wytoczyli się na jezdnię i pognali w kierunku Borów Tucholskich. W światłach reflektorów widział niewiele, mniej więcej tyle, ile podczas drogi na komendę. Starogard przywitał go zalatującym stęchlizną bajorem, lśniącą toksycznym osadem gorzelnią z oświetloną do połowy gigantyczną głową Bruce’a Willisa z kieliszkiem w ręku i kataraktami spienionej wody walącymi kanałami ulicy w dół ronda obstawionego reklamami Carrefoura i Biedry. Fale zalewały mu maskę, kiedy wspinał się pod prąd, drżąc o los swego ukochanego saaba. Przeklął to miejsce i ludzi, którzy je zbudowali. Przeklął całą policyjną robotę i siebie, że dał się kiedyś na nią namówić. Teraz wyjeżdżali z miasta, a wrażenie było jeszcze gorsze. Ciągnące się kilometrami zasieki sflaczałej siatki, za którymi stłoczono samochody z drugiej lub trzeciej ręki, blokowiska i mroczne rudery, puste lub zamieszkane przez duchy. Nissan przetaczał się przez przedmieścia jak czołg po pobojowisku, obrazki z rozdartych wojną rejonów Trzeciego Świata często nie wyglądają gorzej. – Posterunkowy Janusz Cyra, zna te tereny jak mało kto. – Policjantka przedstawiła kierowcę chyba tylko po to, żeby przerwać ciszę, widocznie stresowało ją milczenie starszego stopniem oficera.

Cyra wyszczerzył do wstecznego lusterka zęby pokolorowane tytoniem i kawą. Przed kołami auta wyrosła pokaźna kałuża, pojazd mimo swojego ciężaru zatańczył. Bondar przez chwilę poczuł nieważkość jak w windzie drapacza chmur, wyobraził sobie, że odrywają się od ziemi, szybują w kosmos. Posterunkowy wykonał jednak kilka błyskawicznych ruchów kierownicą i koła odnalazły przyczepność, jechali dalej. – Idzie jak po Brygidzie! Żart młodego kierowcy zawisł w gęstej atmosferze skupienia, twarze pasażerów pozostawały kamienne. Przynajmniej tyle zdawali się mieć ze sobą wspólnego – Andrzejowi ani nie chciało się śmiać, ani nie udawał z grzeczności, że śmieszą go marne żarty. Wobec podwładnych roztaczał wokół siebie kilometry dystansu. Budował sobie w ten sposób szacunek, w razie gdyby nie udało mu się to inaczej. Aspirant nie potrafiła chyba nawet skrzywić ust w czymkolwiek markującym uśmiech. Jaga, jak się przedstawiła, owijając mu dłoń swoimi wilgotnymi owadzimi palcami. Prawdziwa Baba-Jaga w nowoczesnej feministycznej postaci. Gdyby nie świetlisty tunel karczowany w gęstwinie mroku wiązkami reflektorów, wokoło nie byłoby niczego poza szalejącym żywiołem. W mijanych wsiach lampy zalało jak świeczki, niebo przestało ciskać gromy, zatopiło teraz ziemię tonami wody. Szosy przemienione w rzeki momentami przechodziły w jeziora, terenówka pokonywała je w pióropuszach spienionych kropel i strug. Minęli garstkę ponurych zabudowań i skręcili w leśną drogę. Nissan popłynął w błotnistej mazi i po kilkudziesięciu metrach zapadł się po same osie. Posterunkowy włączył napęd polowy, ale pojazd ledwo brnął w rzadkiej kaszy. – Okay, dalej nie pojedziemy – zakomunikował Cyra, zatrzymawszy samochód. Jaga bez słowa wyskoczyła na deszcz, okrążyła auto i zastukała latarką w okno, przy którym siedział Bondar.