TAMI HOAG
CAŁYM SOBĄ
Przełożyła
Monika Pietkiewicz
P H A N T O M P R E S S INTERNATIONAL
GDAŃSK 1992
1
- Jace C o o p e r wraca do miasteczka!
Ręka Rebeki Bradshaw ześliznęła się po krawędzi base
nu, w którym odbywał się masaż wibracyjny i n o t a t n i k wpadł
do pieniącej się wody. W o d a rozprysła się na gazetę, którą
jej pacjent, Bob Wilkes, trzymał otwartą tuż nad powierzch¬
nią.
- H e j ! - Bob, próbując rozpaczliwie ocalić gazetę, z obu¬
rzeniem spojrzał w górę. - Do licha R e b e k o , a gdyby to było
radio albo suszarka do włosów, co?
Dziewczyna zmarszczyła się, bardziej j e d n a k w reakcji na
wiadomość o Jace'im C o o p e r z e , którą Bob przeczytał, niż na
niego samego.
- Miałbyś trwałą ondulację gratis - powiedziała. - Czy mo¬
gę prosić o mój notes?
U s t a Boba rozchyliły się w figlarnym uśmiechu, którym
regularnie o b d a r z a ł swoją t e r a p e u t k ę przez kilka ostatnich
miesięcy.
- C z e m u nie weźmiesz go sama, śliczności?
R e b e k a spojrzała krzywo.
- Wyłów go, R o m e o , albo p o ł o ż ę cię z p o w r o t e m na po¬
chylnię i wprawię ją w ruch z prędkością k o ł a ruletki.
Wilkes p o d a ł jej ociekającą wodą, twardą p o d k ł a d k ę ra¬
zem z przyczepionym do niej plikiem papierów.
- Jesteś sadystką bez serca.
- Pochlebstwa donikąd cię nie zaprowadzą. - R e b e k a rę¬
cznikiem p r ó b o w a ł a osuszyć kartki i sweter. N i e p r o s z o n e
myśli o Jace'im C o o p e r z e nie przestawały jej prześladować.
T ł u m i ł a w sobie chęć wyciągnięcia od Boba dalszych infor¬
macji.
O n , jak gdyby czytając w jej myślach, ciągnął:
5
- Piszą, że C o o p e r zostaje odesłany do klubu Mavericks.
Będzie grał tu, w Mishawaka, jeśli uda mu się wyleczyć kola
n o . - Wilkes pokręcił głową. - Jak wam się to p o d o b a ? Facet
daje Chicago Kings sześć i p ó ł wspaniałych sezonów. Jest
Gwiazdą Sezonu, zdobywcą Z ł o t e j Rękawicy, ale gdy zaczy
na się kończyć, pakują go do średniaczków, nie uznając na¬
wet za stosowne ciepło go pożegnać. W jednej chwili z pier¬
wszej ligi, spada do klasy A. To śmierdzi.
- Przypuszczam, że mieli po prostu dosyć jego szwindli
poza boiskiem - zauważyła D o m i n i k a L e G a u l t , k t ó r a zajmo¬
wała się pacjentką leżącą na macie.
Rebeka spojrzała na koleżankę. Wysoka, d ł u g o n o g a Do¬
minika była kobietą rzadkiej i egzotycznej piękności. Jej
skóra miała kolor kawy z mlekiem, a oczy w kształcie migda¬
łów, zdradzały indiańskie p o c h o d z e n i e matki.
D o m i n i k a potrząsnęła głową, odrzucając burzę czarnych
włosów, które ciężko o p a d ł y na r a m i o n a .
- Biorąc pod uwagę wszystkie jego towarzyskie wyskoki i
publiczne afery, człowiek ten wpadał i wychodził z większych
k ł o p o t ó w niż cała jego drużyna razem wzięta.
- Co mężczyzna robi ze swoim czasem, to jego prywatny
interes - zawyrokował Wilkes. - Co przypomina mi: R e b e k o ,
nie miałabyś dziś ochoty pójść ze mną na film? - U ś m i e c h n ą ł
się czarująco. - M o ż n a już obejrzeć "Bimbos G a l o r e " na wi
deo.
- Nie wspomnę, jak długo na to czekałam - odpowiedziała
i d o d a ł a : - Wiesz, że nie umawiam się na randki z pacjenta¬
mi.
- Bardzo głupia zasada - w y m a m r o t a ł Bob.
Była to zasada, której Rebeka ściśle przestrzegała przez
całe dziewięć lat pracy jako fizykoterapeuta. Jedyny wyjątek
od reguły - Jace C o o p e r - okazał się być największym b ł ę d e m
jej życia.
Odrzuciła tę myśl, zostawiła zalane wodą n o t a t k i i poszła
do sali ćwiczeniowej, by z gabloty stojącej przy ścianie wyjąć
p u d ł o z narzędziami i puszkę po kawie wypełnioną rozmai-
6
tymi śrubkami i n a k r ę t k a m i . Za godzinę, pacjentka z uszko
d z e n i e m rdzenia kręgowego m i a ł a odbyć" pierwszą p r ó b ę
użycia drążków równoległych, które trzeba było zamonto¬
wać.
R e b e k a wiedziała, że nie ma czasu na rozmyślania o po¬
wrocie Jace'a. Zresztą, cóż to właściwie m o g ł o ją obchodzić?
N i c . N o w i n a po prostu nieco ją zaskoczyła, to wszystko.
- Jace C o o p e r - z a d u m a ł a się głośno pani K r u m h a n s l e ,
pacjentka D o m i n i k i , która przeciągnęła teraz ręką po stalo-
woszarych włosach. - Czy to nie ten słodziutki z popielatymi
włosami i kapitalnym tyłeczkiem?
Chrypliwy śmiech D o m i n i k i wypełnił pokój.
- Tak, to on. Świetna rękawica. Jeśli chce, stać go na ato¬
mowy strzał, będę musiała odnowić karnet.
- Wydaje mi się, że dzisiaj o wiele więcej mówimy, niż pra¬
cujemy - teraz głos Rebeki zabrzmiał wyjątkowo ostro.
Bob Wilkes gwizdnął przeciągle i schował gazetę za sie¬
bie. C z a r n e oczy D o m i n i k i utknęły pytająco w przyjaciółce,
ale Rebeka u n i k n ę ł a wyjaśnień.
Koncentrując się na bieżącej pracy, przykucnęła i zaczęła
coś robić przy części urządzenia terapeutycznego. Z pewno¬
ścią miała na głowie ważniejsze sprawy, niż problem ambit¬
nego m ł o d z i e ń c a , którego niesprawiedliwie wyrzucono z
drużyny baseballowej. Musiała myśleć o swoim następnym
pacjencie. Musiała myśleć o planowanej rozbudowie działu
fizykoterapii. Z a s t a n a w i a ł a się, czy jest jakiś sposób, by
p r z e k o n a ć radę szpitala do stworzenia oddzielnego gabine¬
tu terapii wodnej. Z a s t a n a w i a ł a się, co Jace C o o p e r zrobił
sobie w k o l a n o .
- N i e , nie R e b e k o - m r u c z a ł a do siebie, kręcąc przy tym
głową, tak że jej połyskliwe czarne włosy kołysały się to w
jedną, to w drugą stronę, lekko muskając r a m i o n a . Była za¬
niepokojona faktem, że j e d n o wspomnienie o tym człowie¬
ku potrafiło wpędzić ją w taką depresję. Jace C o o p e r dawno
przestał być częścią jej życia. Pogodziła się z tą rzeczywisto
ścią, o d n a l a z ł a się w niej i przestała już za nim tęsknić. Przez
7
te lata zdarzało się jej p o z n a ć innych mężczyzn, wejść w inne
związki. Jace C o o p e r już nic dla niej nie znaczył. Z u p e ł n i e
nic.
Nagle ktoś p c h n ą ł drzwi pokoju terapeutycznego. Był to
d o k t o r D o n a l d C o r n i s h . Spojrzenie R e b e k i s p o c z ę ł o n a
mężczyźnie stojącym o kulach, obok d o k t o r a . M i a ł intrygu¬
jący wygląd dzikiego, nieco wychudłego kota, który na swo¬
im koncie ma więcej wygranych niż przegranych walk. Jego
trochę zmierzwione włosy, ciemne przy skórze, stopniowo
rozjaśniały się, aż do charakterystycznego złotego połysku
na końcach. Spod kształtnych brwi wpatrywały się w nią cie¬
mnoniebieskie oczy.
Czując jak serce rozpoczyna rozszalały t a n i e c , R e b e k a
gwałtownie się schyliła, uderzając głową w poziomy drążek.
U p u ś c i ł a śrubokręt i przewróciła puszkę. Śrubki, nakrętki,
pinezki i gwoździe rozsypały się po całej p o d ł o d z e .
Delikatny uśmiech pojawił się na twarzy Jace'a.
- C ó ż , Beko - powiedział miękko - nigdy nie byłaś mecha¬
nikiem w swojej rodzinie.
- To prawda. - Oczy Rebeki p ł o n ę ł y szmaragdowym og¬
niem, gdy wpatrywała się w d o k t o r a C o r n i s h a . Mając metr
siedemdziesiąt pięć wzrostu nie musiała podnosić głowy, by
spojrzeć w oczy t e m u łysiejącem u już mężczyźnie, w średnim
wieku. Nie p o c z u ł a się również zażenowana jego niezado¬
wolonym wyrazem twarzy ani plakietką na białym fartuchu
identyfikującą go jako szefa o r t o p e d i i .
M i m o swoich zaledwie trzydziestu lat, to właśnie Rebeka
była najważniejszą osobą na fizykoterapii i wszyscy w szpita¬
lu o tym wiedzieli. Poza tym, pomyślała spoglądając przez
okno na pacjentów w pokoju ćwiczeń, mogłaby teraz utkwić
wzrok w samym diable, żeby tylko nie kazano jej zajmować
się Jace'em C o o p e r e m . Obserwowała, jak ten u ś m i e c h n ą ł
się i zażartował na t e m a t czegoś, co powiedział Bob Wilkes.
Jace miał ten rodzaj uroku, który przyciągał do niego ludzi.
8
Wszyscy automatycznie uwielbiali go. Był charyzmatyczny.
Był niebezpieczny.
R e b e k ę przeszły ciarki. Z początku u z n a ł a to za odruch
obrzydzenia. N i e , p o p r a w i ł a się zaraz, niezdolna oderwać
wzroku od mężczyzny, po p r o s t u z ł a p a ł a jakąś c h o r o b ę .
W i o s e n n y katar - zdecydowała. C z u ł a zawroty głowy, sła¬
bość, gorączkę i jednocześnie c h ł ó d . Ostatecznie p o c z u ł a
n a d c h o d z ą c e przeziębienie. U p a r c i e nie przyjmowała do
wiadomości, że wszystkie te objawy ujawniły się, gdy Jace
C o o p e r , po n i e s p e ł n a siedmiu latach nieobecności, wkuśty-
k a ł z p o w r o t e m w jej życie.
- D o m i n i k a lub Max mogą się nim zająć, zresztą może iść
gdzie indziej. N i e chcę mieć z nim nic wspólnego.
- Ale czemu nie? - W pytaniu d o k t o r a C o r n i s h a wyczuwa¬
ło się zachodnioteksaską m a n i e r ę , która tu, w Mishawaka w
stanie I n d i a n a b r z m i a ł a bardzo niewłaściwie.
D a w n o już d a ł spokój z udawaniem twardego i Rebeka
wiedziała, że to po prostu nie leży w jego n a t u r z e . Tak napra¬
wdę, d o k t o r Cornish był całkiem sympatycznym gościem. Te¬
raz najzwyczajniej zapytał dlaczego, a Rebeka znów się za¬
myśliła. Tym razem wyobraźnia kazała jej przywołać parę
niebieskich oczu. Dlaczego nie? - Istniało milion przyczyn,
dla których nie c h c i a ł a , by Jace C o o p e r był jej p a c j e n t e m
i dla których w ogóle nie chciała go już więcej widzieć.
Przyczyna tkwiła w każdym zakamarku jej serca, które on
tak boleśnie zranił siedem lat wcześniej.
Jej logiczny, analityczny umysł był z u p e ł n i e sparaliżowa¬
ny b ó l e m , który po wrócił równie silny, jak wtedy. Rebeka nie
była osobą przechowującą urazy, ale spotkanie z Jace'em
wyważyło drzwi w jej pamięci, które wolałaby raczej trzymać
zabite gwoździami.
- R e b e k o , czy zdajesz sobie sprawę z tego, kto to jest? -
Tym razem ton d o k t o r a C o r n i s h a przyjął płaczliwe brzmie¬
n i e . - To jest Jace C o o p e r , trzeci baseballista " C h i c a g o
Kings". Czy ty masz jakiekolwiek pojęcie o tym, jak ja ko¬
c h a m "Chicago Kings"?
9
- D o n a l d z i e , nie interesują mnie twoje prywatne zbocze
nia - powiedziała Rebeka z ironią, którą już przyzwyczaił się
słyszeć w jej głosie. - Z a n i e ś je na piąte p i ę t r o . Jestem pewna,
że doktor Baxter zrobi dla ciebie t r o c h ę miejsca na swoim
oddziale. A co do Jace'a C o o p e r a , to jest mi z u p e ł n i e obo¬
j ę t n e , co zamierza zrobić. Jestem zbyt p r z e ł a d o w a n a , by włą¬
czyć go w swój rozkład zajęć.
- I , r o z u m i e m , nie ma to dla ciebie żadnego znaczenia, że
dopóki nie osiągnie szczytowej formy, będzie grał dla " M a
vericks"? Czy wiesz, co m o g ł o b y to znaczyć dla "Mavericks",
drużyny twego rodzinnego miasta?
Wyraz jej twarzy d o k ł a d n i e wyjaśnił mu, jak wiele znaczy¬
ło to dla Rebeki.
- N i e c h w takim razie oni się nim zajmą.
- Przecież wiesz doskonale, że dla tego klubu, znającym
się na rzeczy t r e n e r e m jest facet, którego brat zwykł był
opróżniać chorym baseny w szpitalu. - D o k t o r C o r n i s h przy¬
jął jakby nieco zrezygnowaną postawę, o d c h o d z ą c na kilka
kroków od Rebeki i wkładając ręce do kieszeni swoich brą¬
zowych spodni. - Pan C o o p e r wyraźnie prosił, żebyś ty była
jego terapeutką.
- Świetnie, m a r u d o . W takim razie powiesz p a n u C o o p e
rowi, że ten jedyny raz w swoim życiu nie dostanie tego, cze
go sobie zażyczył. Są setki kwalifikowanych t e r a p e u t ó w w
Chicago. Nie jestem w stanie uwierzyć, że wszyscy oni oka¬
zali się być tak m a ł o satysfakcjonujący, że aż m u s i a ł przyje¬
chać tutaj i naprzykrzać się m n i e .
W tym m o m e n c i e drzwi gabinetu otworzyły się i s t a n ą ł w
nich obiekt jej szyderstw, po czym z dużym t r u d e m wszedł do
środka. " L a t a go nie zmieniły" - niechętnie m u s i a ł a przyznać
Rebeka. Nie był mężczyzną imponującego wzrostu, ale na¬
wet o kulach p r o m i e n i o w a ł atletyczną energią, którą nasycał
atmosferę wokół siebie.
Szczupły, wysmukły, p o s i a d a ł ten rodzaj budowy ciała,
który bardzo p o m a g a ł mu w karierze. D o b r z e u m i ę ś n i o n e
barki i r a m i o n a , teraz uwięzione w różowej koszulce p o l o ,
10
dawały mu siłę pozwalającą używać kija baseballowego za
niezłym skutkiem. Wąska talia i m u s k u l a r n e nogi, schowane
w obcisłe dżinsy dawały mu zwinność i szybkość w wewnętrz
nym polu. Baseball nie m ó g ł zażyczyć sobie bardziej dosko
nałego ciała.
Spojrzenie Rebeki spoczęło teraz na unieruchamiającej
klamrze.
Z a c z y n a ł a się w połowie uda lewej nogi, tam też ucięta
została nogawka spodni, by pozwolić na z a m o n t o w a n i e me-
talowo-elastycznego m e c h a n i z m u , który kończył się p o d ko
l a n e m . P o c z u ł a ukłucie w piersi. O d e r w a ł a wzrok od tego
widoku. N i e , nie chciała wiedzieć, co się s t a ł o . Jace nie bę
dzie jej p a c j e n t e m , nie ma więc p o t r z e b y tego wiedzieć. Na¬
wet gdy zauważyła, że jego wdzięki świadomie o d r z u c a n e ,
przyciągają j e d n a k jej uwagę, wciąż była p r z e k o n a n a , że nig¬
dy nie chce już mieć do czynienia z tym człowiekiem.
- Wiem, że się wtrącam - powiedział tymczasem J a c e . Ką¬
tem oka obserwując R e b e k ę , p o s ł a ł doktorowi Cornishowi
rozbrajający uśmiech. - Ale zdaje się, że p r z e d m i o t e m dys¬
kusji jest moje c i a ł o . M a m nadzieję, że nie będzie wam prze¬
szkadzać, gdy usiądę.
- Owszem, bardzo mi to przeszkadza - stwierdziła Rebe¬
ka, obserwując jak Jace z ulgą usadza się na czarnym winy¬
lowym krześle.
- R e b e k o ! - z przyganą powiedział doktor. U siadł zgarbio¬
ny na innym krześle stojącym z drugiej strony jej biurka i prze¬
słał Jace'owi głupawy uśmiech.
- Jace ma wszelkie prawo być obecnym przy dyskusji.
R e b e k a spojrzała na d o k t o r a bardziej niż surowo. Był
przezroczysty jak szklane naczynie. Wierzył oczywiście, że
nie będzie m o g ł a o d m ó w i ć prośbie w o b e c n o ś c i J a c e ' a .
Mężczyźni. Ci zawsze wiedzą kiedy ze sobą trzymać.
- Jace o p o w i a d a ł mi, że p r a c o w a ł a ś z nim wcześniej, w
związku z kontuzją barku. Był b a r d z o zadowolony z wyniku
leczenia.
11
- To było tylko lekkie naderwanie - powiedziała, krzyżując
ręce na piersiach i próbując p a n o w a ć nad sytuacją. - Wyko
nywałam rutynowe zalecenia. N i e m o ż n a tego odczytać w
kategorii "wskrzeszenia Łazarza".
Jace usiadł wygodniej w fotelu i u ś m i e c h n ą ł się. Jeśli, po
tych wszystkich latach, p a m i ę t a ł a tamtą niewielką kontuzję,
m o ż n a było wciąż mieć nadzieję. W trudnych chwilach po
wypadku obawiał się, czy w ogóle będzie go jeszcze pamię¬
tać. Siedem lat to bardzo dużo, a R e b e k a była atrakcyjną ko¬
bietą. Nie bardzo wierzył, że pozostanie wolna, ale usłużny
doktor Cornish p o i n f o r m o w a ł go, że istotnie była wciąż nie
zamężna. To zrodziło kilka interesujących go pytań, wiedział
jednak, że będą musiały o n e poczekać.
- Cóż - powiedział, spoglądając na nią pogodnie - ja, w
każdym razie, byłem pod wrażeniem.
Rebeka rzuciła mu krótkie spojrzenie. Przynajmniej jed¬
na rzecz nie zmieniła się przez ostatnie siedem lat - ta kobie¬
ta potrafiła zamrozić wzrokiem.
Jace wziął głęboki oddech.
- Dlatego właśnie spytałem d o k t o r a Cornisha, czy teraz
nie mogłabyś zająć się moim k o l a n e m .
- Obawiam się, że jest to niemożliwe, panie C o o p e r - po¬
wiedziała c h ł o d n y m t o n e m , ignorując nagłe uderzenie serca,
które spowodował jego szelmowski uśmiech. - Jako kierow¬
nik działu m a m , przede wszystkim, wiele obowiązków admi¬
nistracyjnych. Mój kontakt z pacjentami jest ograniczony do
szczególnych przypadków. Z a p e w n i a m pana, że nie kwalifi¬
kuje się pan do nich.
D o k t o r Cornish wysunął się nieco i zaoferował Jace'owi
dropsa cytrynowego z talerzyka na biurku Rebeki. Sam wziął
jednego, po czym utkwił swoje spokojne piwne oczy w opor¬
nej t e r a p e u t c e .
- Jestem przekonany, że możemy to jakoś załatwić.
- A ja jestem p r z e k o n a n a , że nie możemy - o d r z e k ł a Re¬
beka. - M a m nadzieję, że pan C o o p e r zrozumie, że m a m zo¬
bowiązania, których nie mogę nie wykonać.
12
Jace ledwo powstrzymał się od gwałtownego r u c h u . Jesz¬
cze j e d n a rzecz nie uległa zmianie w ciągu tych lat - cięty
język Rebeki potrafił c h ł o s t a ć aż do krwi. Więc przynajmniej
nie był jej obojętny. Wiedział, że t a m gdzie nienawiść, jest
też zwykle n a m i ę t n o ś ć . Jeśli żywiła wobec niego j e d n o z tych
uczuć, wierzył, że gdzieś w środku kryło się również to dru¬
gie. Był zdecydowanyje w niej odnaleźć.
D o k t o r Cornish już otworzył usta, gdy nagle został wywo¬
łany do pokoju przyjęć. Szybko wyszedł, a Rebece wydawało
się, że zabrał ze sobą całe powietrze. Nagle znalazła się sam
na sam z J a c e ' e m i nie przychodziło jej do głowy nic, co mo¬
głaby powiedzieć.
Jace sięgnął po grubą teczkę z r a p o r t a m i m e d y c z n y m i
i p o d a ł ją R e b e c e .
- Może przynajmniej rzucisz okiem na moją dokumenta¬
cję?
Coś w wyrazie jego twarzy poruszyło ją. S t ł u m i ł a w sobie
to uczucie, ale nie przestawała na niego patrzeć. To nie była
ta sama twarz, którą p a m i ę t a ł a . W wieku dwudziestu trzech
lat Jace był nieomal za przystojny. M i a ł wygląd złotego mło¬
dzieńca, który świetnie h a r m o n i z o w a ł z jego stylem życia.
Teraz jego twarz była świadectwem wielu przeżyć. Wiek i do¬
świadczenie zostawiły na niej wyraźne ślady. M i a ł ten sam
orli nos, tę samą oznaczającą u p ó r brodę i zmysłowe usta,
ale zniknęła m ł o d z i e ń c z a gładkość, przez co zdawał się wy¬
glądać surowiej, nawet groźniej. No i te postarzałe oczy. Wy¬
dawały się być t r o c h ę s m u t n e , t r o c h ę z m ę c z o n e .
Rebeka p o c z u ł a , jak jej stanowczość słabnie, ale pomyśla¬
ł a , że poddaje się t e m u człowiekowi ze względu na ściśle za¬
wodową grzeczność. Może naprawdę p o w i n n a przejrzeć je¬
go akta i polecić go j e d n e m u z t e r a p e u t ó w , jeśli nie m o ż n a
było pozbyć się go na dobre. Wyciągnęła rękę po teczkę. Ko¬
niuszki ich palców musnęły się. Cofnęła je, jakby d o t k n ę ł a
gorącego czajnika. D o k u m e n t y wypadły jej z rąk i rozsypały
się po p o d ł o d z e . Z a c z ę ł a z p o ś p i e c h e m je zgarniać, mrucząc
pod nosem przekleństwa.
13
Co jej się stało? Jace C o o p e r dawno już przecież stracił
umiejętność oddziaływania na nią. C h c i a ł a mu to okazać
c h ł o d e m . Jak dotąd z d o ł a ł a zasypać salę ćwiczeniową żela¬
stwem, a teraz pokryła p o d ł o g ę swojego biurka jego aktami
personalnymi. D u ż o , jak na okazanie obojętności.
- Potrzebujesz p o m o c y ? - Jego twarz z n a l a z ł a się nagle
o kilka centymetrów od jej.
Z n i e r u c h o m i a ł a zahipnotyzowana pięknym kształtem je¬
go ust. Nie p a m i ę t a ł a , żeby m i a ł tę małą, ukośną bliznę, do¬
tykającą górnej wargi, ale d o k ł a d n i e p a m i ę t a ł a , jak te usta
smakowały, jak ją kusiły, jak drażniły, p a m i ę t a ł a ich ciepło
na swoich wargach, na swoim ciele. Jej oddech stał się krót¬
ki, piersi ciężkie.
- N i e - powiedziała o d r o b i n ę za głośno. Odskoczyła od
niego i uderzyła głową w kant biurka. - Au!
Rozcierając jedną ręką bolące miejsce, niezdarnie zgar¬
nęła z p o d ł o g i resztę papierów. Wsadziła je pod pachę i spie¬
sznie wróciła za biurko.
"A niech to - pomyślała - jeśli on za chwilę nie wyjdzie,
gotowam zrobić sobie coś poważnego".
Jace poprawił się na oparciu fotela i p o t a r ł dłonią usta, by
ukryć uśmiech. Wiedział, że w tym m o m e n c i e Rebeka nie
doceniłaby jego poczucia h u m o r u .
Przez chwilę obserwował ją w ciszy. Widział wyraźnie, jak
u s i ł o w a ł a odzyskać spokój, czytając jego akta, podziwiał
m a l a c h i t o w o z i e l o n e oczy, p r z y s ł o n i ę t e teraz elegancką,
czarną oprawką okularów.
Już siedem lat temu potrafiła nosić każdy drobiazg swojej
garderoby w sposób, w jaki królowa nosiłaby gronostajowy
płaszcz. Rzecz tylko w tym, że nakrycia Rebeki wiecznie zsu¬
wały się z jednego ramienia. Nigdy nie u m i a ł a wyrobić w so¬
bie c h ł o d n e g o dystansu, m i m o że bardzo tego chciała. Zbyt
wiele było w niej ciepła, zbyt dużo troskliwości o innych, by
móc czuć się dobrze w roli zimnej księżniczki. No i pozosta¬
wała jeszcze ta kłopotliwa skłonność do upuszczania przed¬
miotów i wpadania na krawędzie mebli w chwilach zdener-
14
wowania. Jace wciąż uważał tę drobną przypadłość za wyjąt¬
kowo słodką.
C h o l e r n i e dobrze było widzieć ją znowu. Siła tego uczu¬
cia prawie go przestraszyła. Przez te lata nigdy całkiem o niej
nie z a p o m n i a ł , ale d o p i e r o od m o m e n t u wypadku jej obraz
stał się bardziej wyraźny. Będąc w szpitalu często o niej roz¬
myślał, zastanawiając się co się z nią stało i czy o n a kiedykol¬
wiek o nim myślała.
Przez ostatnie tygodnie wiele wydarzeń z jego życia zyska¬
ło na ostrości - błędy, które p o p e ł n i ł , możliwości, których nie
wykorzystał, b e z c e n n y skarb, który raz m i a ł w r ę k a c h , a
później bezmyślnie p o r z u c i ł . N a d s z e d ł czas n a p r a w i a n i a
tamtych p o c h o p n y c h decyzji. Rebeka Bradshaw była tą, od
której chciał zacząć.
C h c i a ł przebudować ich związek od podstaw. M u s i a ł jej
pokazać, że może mu zawierzyć na nowo, bez strachu o ko¬
lejny zawód. Do czego ten związek miałby ich doprowadzić,
nie był pewien. Dlaczego było to dla niego tak ważne, że nie
dawało mu zasnąć całymi n o c a m i , nie potrafił powiedzieć.
Wiedział tylko, że jeszcze raz musi połączyć z nią swoje życie,
głęboko i prawdziwie.
G d y przewracała strony akt, Jace przypatrywał się jej. Sie¬
dem lat t e m u była śliczną dziewczyną, wysoką i smukłą, z le¬
dwie skrywaną wrażliwością, z bezradnością, którą nie cał¬
kiem potrafiła przed nim ukryć pod poważnym, wnikliwym
spojrzeniem. Teraz stała się piękną kobietą. Zmierzwioną
czarną grzywkę sczesała z czoła, wydłużając tym prostokątną
twarz. U m i e j ę t n i e n a ł o ż o n y makijaż delikatnie podkreślał
jej wysokie kości policzkowe i miękkie dołeczki pod nimi.
Warstwa przejrzystego błyszczyku pokrywała usta. Wygląda¬
ły d o k ł a d n i e na tak delikatne i kuszące, jakimi je p a m i ę t a ł .
Były to typowo francuskie usta, które odziedziczyła po mat¬
ce. Często wydymała je zabawnie, uroczo i niewiarygodnie
seksownie. P a m i ę t a ł smak tych ust, ich a r o m a t , sposób, w
jaki n a m i ę t n i e szeptały jego imię.
15
Ocknięcie się nieco ostudziło wnim krew. Jace odchrząknął
i spytał:
- Jak się miewa twój ojciec?
Rebeka nie p o d n i o s ł a wzroku, m i m o że nie d o c i e r a ł o do
niej ani j e d n o słowo z tekstu, w który się wpatrywała.
- D o b r z e .
- A siostra?... Elen, prawda?
Z a w a h a ł a się, bezwiednie wciskając i ściągając nakrętkę
pióra, trzymanego w ręce.
- W porządku. - Przynajmniej nie zabrzmiało to mniej na¬
turalnie.
- Brakowało mi ciebie - powiedział Jace, sam dziwiąc się
sobie. Skąd się to wzięło? Ale to nie ma znaczenia. Rebeka
nie zamierzała mu uwierzyć.
- Tak - o d p a r ł a , przykrywając gorycz drwiącym uśmie¬
chem. - Przeczytałam to między wierszami listów, których
nigdy nie napisałeś.
Jace wziął głęboki oddech i wolno wypuścił powietrze, ża¬
łując, że nie ma papierosa.
Rebeka z wysiłkiem o d s u n ę ł a od siebie kłębiące się myśli
i zmusiła się do koncentracji. Jej wydajnie funkcjonujący
umysł p o c h ł a n i a ł i przetwarzał naukowe terminy z r a p o r t u
znajdującego się przed nią.
- Więc to nie była kontuzja?
- N i e . Wypadek samochodowy. - Ciągle nie u m i a ł wypo¬
wiedzieć tych dwóch słów bez przygnębiającego poczucia wi¬
ny.
- Z tego, co jest tu napisane wynika, że byłeś pod wspa¬
niałą opieką w Chicago. Czemu zmieniać konie w środku
rzeki?
- Nie m i a ł e m dużego wyboru - odpowiedział, nie mogąc
pozbyć się smutnej ironii. - Zarząd "Chicago Kings" o d e s ł a ł
mnie tutaj. Będę grał dla "Mavericks" tak d ł u g o , d o p ó k i nie
zmuszę tego starego zawiasu do pracy. Im szybciej, tym le¬
piej. Z odrobiną szczęścia i ciężko pracując wrócę t a m pod
koniec sezonu.
16
- R o z u m i e m . - Więc już p l a n o w a ł ucieczkę z głuchej p r o
wincji, nie będąc tu nawet całego dnia! Ten sam stary Jace.
Bez wątpienia nie m ó g ł się doczekać powrotu do jarzących
świateł wielkiego miasta. R e b e k a czuła się uspokojona. Naj¬
lepiej byłoby, gdyby w ogóle się nie p o k a z a ł .
- Jesteś więc szefem o d d z i a ł u , hm? - s k o m e n t o w a ł , roz
glądając się po wymalowanym na biało gabinecie. Oprawio
ne w ramki dyplomy i świadectwa z wyróżnieniami wisiały na
ścianie za jej plecami. D o r o d n y angielski bluszcz kipiał z do
niczki i spływał po ścianie czarnego sekretarzyka. - Nieźle
sobie radzisz, Beko.
- Dziękuję. - U d a ł a , że nie o d c z u ł a dreszczu na dźwięk
śmiesznego zdrobnienia, którym kiedyś się do niej zwracał
i p r ó b o w a ł a skupić się na n o t a t k a c h zrobionych przez po¬
przedniego t e r a p e u t ę .
- Obcięłaś włosy - powiedział miękko, nie mogąc oderwać
wzroku od ich delikatnego kołysania, które towarzyszyło
każdemu poruszeniu głowy. P a m i ę t a ł , gdy były tak długie, że
nocą przykrywały jej piersi, broniąc mu do nich dostępu. -
L u b i ł e m , gdy były długie.
R e b e k a starała się zapanować nad nieskoordynowanym
biciem serca. Dlaczego miałaby pamiętać ten właśnie obraz
- Jace'a powoli rozsuwającego pasma jej włosów? A nowa
fryzura - czyjego opinia miała tu jakiekolwiek znaczenie?
- Cóż, nie bardzo m o g ł a m zasięgnąć twojej rady, gdy po¬
dejmowałam tę decyzję.
Jace przemilczał uwagę.
- Teraz też mi się podobają. Wyglądają bardzo wyszuka¬
nie.
K o m e n t a r z trafił w sedno, czy Jace chciał tego, czy nie.
R e b e k a r o z s t a ł a się ze swoimi warkoczami zaraz po jego
wyjeździe do Chicago, trochę symbolicznie. M ł o d e , roman¬
tyczne dziewczątka noszą długie włosy. Praktyczne, elegan¬
ckie kobiety - nie.
Teraz westchnęła zniecierpliwiona.
17
- Dziękuję p a n u , p a n i e wazeliniarzu. Czy moglibyśmy
przejść do oceny stanu twojego kolana?
- Jasne - zgodził się grzecznie.
Jak zdążyła się p r z e k o n a ć , uszkodzenie kolana było po¬
ważne. Pęknięcie chrząstki, uszkodzenie więzadeł - wygląda¬
ło to wystarczająco groźnie, by rozważać operację, a nie tyl¬
ko zwykły zabieg chirurgiczny. Chociaż nie zachodziła oba¬
wa, że Jace mógłby p o z o s t a ć n i e p e ł n o s p r a w n y , kontuzja
najprawdopodobniej oznaczała koniec kariery dla sportow¬
ca.
- Z g o d n i e z tym, co tu czytam, musisz zaprzestać pracy
dopóki nie odzyskasz pełnej sprawności, potrzebnej do gry
w głównej lidze baseballowej. K o l a n o będzie zawsze wrażli¬
we na gwałtowne obciążenia. Jeśli nie podporządkujesz się
rygorystycznemu p r o g r a m o w i ćwiczeń lub jeśli zaczniesz
forsować je zbyt wcześnie, kontuzja może powrócić. - Spoj
rzała na niego poważnie. - Inaczej mówiąc, twój czas się
skończył. Dlaczego się nie wycofasz?
Słyszał to pytanie od innych lekarzy i t e r a p e u t ó w . Słyszał
je od kolegów z ligi i trenerów. Najwyraźniej nikt nie wie¬
rzył, że uda mu się wrócić.
Nikt nie był w stanie zrozumieć jego potrzeby p o w r o t u ,
potrzeby udowodnienia sobie, że potrafi pracować na włas¬
ny sukces, nie tylko oczekiwać aż ten zjawi się sam. Kimś
takim - uważającym, że powodzenie będzie mu towarzyszyć
wiecznie był kiedyś. Ale ten czas należał już do przeszłości.
- Muszę coś udowodnić.
- Uwielbiającym cię fanom?
- Sobie - powiedział cicho. - F a n i przestają cię uwielbiać,
gdy ci się nie wiedzie.
To nie był dawny Jace C o o p e r . Ta myśl w pewien sposób
onieśmieliła Rebekę. Jace, którego p a m i ę t a ł a , był święcie
przekonany o sile swej popularności. Był o k r o p n y m pacjen¬
tem, bo uważał, że jego ciało musi być d o s k o n a ł e . N i e chciał
na to pracować. Był człowiekiem, który płynął przez życie na
18
fali czaru i t a l e n t u , ale ani czar, ani talent nie mogły p o m ó c
mu w tej chwili.
- Wyleczenie tego kolana, to ogrom ciężkiej pracy... i bólu
- stwierdziła.
Jace rozjaśnił się.
- Bez pracy nie ma kołaczy. Czy m a m r o z u m i e ć , że zmie¬
niłaś zdanie co do opieki nade m n ą ?
- N i e . Nawet gdybym była w stanie umieścić cię w m o i m
rozkładzie, nie zrobiłabym tego. Nie uważam tego za dobry
pomysł, byśmy pracowali razem.
Jace p o d n i ó s ł się z krzesła i, oparłszy ręce na biurku, po¬
chylił się nad Rebeką, baczniej jej się przyglądając.
- Chcesz powiedzieć, że po siedmiu latach wciąż aż tak
mnie nienawidzisz, że nie byłabyś wstanie pracować ze m n ą ?
Rebeka zjeżyła się.
- Oczywiście, że nie. Nic do ciebie nie czuję.
- Kłamiesz - powiedział z dobrodusznym u ś m i e c h e m , w
najmniejszym stopniu nie dotknięty jej deklaracją. To była
k o m p l e t n a bzdura.
G o t ó w byłby postawić o to swój d o m , gdyby nie t o , że już
go stracił na korzyść p o d a t n i k ó w i że skończył z h a z a r d e m .
- O d m o m e n t u , kiedy pojawiłem się w drzwiach, jesteś tak
zdenerwowana, jak szczur na tonącym okręcie. Przyznaj się,
Beko.
O d s u n ę ł a się na krawędź krzesła. Dlaczego musiał się nad
nią tak pochylić? Z a p a c h jego wody kolońskiej działał idio¬
tycznie paraliżująco na jej umysł i z a p i e r a ł dech w pier¬
siach.
- O wszem, przyznaję, że wytrąciłeś mnie z równowagi. Je¬
steś ostatnią osobą, której pojawienie się na m o i m oddziale
mogłabym przewidzieć.
- Więc, jeśli twierdzisz, że co było - m i n ę ł o , dlaczego nie
chcesz się mną zająć?
- Powiedziałam ci już - o d r z e k ł a , starając się unikać jego
wzroku i próbując zaczerpnąć o d r o b i n ę powietrza bez wdy-
19
chania jego zapachu - nie m a m dla ciebie miejsca w m o i m
rozkładzie zajęć.
- Tylko to? Czy to jest jedyny powód?
Spojrzała zirytowana jego nachalnością.
- N i e lubię cię. To jest wystarczający powód.
- Z a ł o ż ę się, że nie lubisz wielu ze swoich pacjentów -
p r ó b o w a ł spekulować Jace, nie pozwalając, by słodki a r o m a t
jej perfum oderwał go od t e m a t u . - N i e bardzo możesz wy¬
bierać ludzi, którzy ulegają wypadkom lub cierpią na ogra¬
niczenie sprawności. J e s t e m p r z e k o n a n y , że sporo wśród
nich zbzikowanych frajerów.
Rebeka o d s u n ę ł a krzesło i stanęła wyprostowana, zrów
nując się niemal z J a c e ' m .
- Tak, wielu tu takich i nie m a m o c h o t y dołączać ciebie do
tej listy. Jeśli zamierzasz p o d d a ć się terapii w tym szpitalu,
odbędziesz ją p o d kontrolą tego, kogo wskażę.
- Jeśli nic do mnie nie czujesz, dlaczego nie jesteś sobą?
S t a r a ł się wykorzystać szansę, próbując wszystkich możli¬
wości. Wiedział, że wystarczająco wiele razy ją z r a n i ł i że tym
razem t r u d n o będzie się do niej zbliżyć. R e b e k a wolała ra¬
czej uciec, niż być zmuszoną do jeszcze jednej konfrontacji
z przeszłością, która była jej klęską.
N i e m ó g ł do tego dopuścić, wydawało mu się, że c a ł a jego
przyszłość zależała od szansy na życie z Rebeką. To co powie¬
dział, było wyzwaniem.
- Myślę, że się boisz, Beko. Perspektywa przebywania ze
mną przeraża cię, bo uświadomiłaś sobie, że wciąż coś do
mnie czujesz, nawet po tych wszystkich latach.
Rebeka zdjęła okulary i rzuciła je na b i u r k o .
- Tak, masz rację. Czuję. Obrzydzenie, p o g a r d ę , gniew.
Jeszcze wczoraj zaprzeczyłabym t e m u , ale spotkanie z tobą
rozbudziło to wszystko na nowo. Sądziłam, że u d a ł o mi się
już wyzbyć tych uczuć, bo tak naprawdę nie jesteś wart nawet
tego. Ale teraz wiem, że one były we m n i e cały czas, bo nigdy
nie m i a ł a m szansy aby je wyrazić. N i e m o ż n a przecież oskar¬
żać kogoś, kto zniknął.
20
" S a m się o to prosiłeś J a c e " - myślała, wyprostowując
się.
Jace jedną rękę p o ł o ż y ł na biodrze, drugą przeciągnął po
włosach.
W pokoju ćwiczeniowym t e r a p e u t a objaśniał sposób uży¬
cia a u t o m a t u do p o m i a r u ciśnienia serca w czasie chodu.
Z a c h o w a ł się podle zostawiając Rebekę i wyjeżdżając do
Chicago. Przygniatała go świadomość, jak głęboka była rana,
nawet teraz. Boże, jak bardzo wydał się sobie odrażający.
Rebeka była tak czuła, tak ufna. Dzieliła z nim najskrytsze
lęki i nadzieje. G d y pojawiła się możliwość kariery, odszedł
nie oglądając się za siebie. N o w e perspektywy tak go pochło¬
nęły, że pewnego dnia spakował się i wyjechał. Jedyne, na co
było go stać, to krótki telefon na do widzenia.
G d y znowu spojrzał na nią zobaczyła ból, który nie miał
nic wspólnego z chorym kolanem.
- Przepraszam, że cię z r a n i ł e m , Beko.
- Dziękuję - odpowiedziała zakładając za ucho kosmyk
włosów. Była zła na siebie za to wyznanie przed Jace'em. N i e
potrafiła jednak powstrzymać się od dodania: - Siedem lat
po fakcie.
Zmarszczył brwi i u ś m i e c h n ą ł się s m u t n o . Jaką wymówką
mógł się usprawiedliwić?
- Lepiej p ó ź n o niż wcale.
- Lepiej wcale. - R e b e k a p o t r z ą s n ę ł a głową, która pod
wpływem przeżyć i na skutek uderzenia o biurko zaczęła pul¬
sować bólem.
Spuściła oczy i d o d a ł a : - Wolałabym, żebyś tu w ogóle nie
wracał, Jace.
- To uczciwe. B o l a ł o , ale było uczciwe. Więc też będę ucz¬
ciwy. Moje życie zatoczyło p e ł n e k o ł o . Z r o b i ł e m wiele rze¬
czy, z których nie jestem dumny. Wiele straciłem. N i e byłem
tym, kim c h c i a ł e m . O mały włos zginąłbym w wypadku, ale
żyję. Z jakiejś przyczyny Bóg chciał, żebym uratował skórę.
M a m więc jeszcze jedną szansę i tym razem nie pozwolę, że¬
by p r z e p a d ł a .
21
Patrzył na nią z tą determinacją drapieżnego ptaka, którą
p a m i ę t a ł a z m o m e n t ó w , gdy stawał na boisku baseballowym.
- Z a m i e r z a m poradzić sobie z tym kolanem - z twoją p o
mocą lub bez niej - powiedział. - Z a m i e r z a m wrócić do naj
lepszych - z p o p a r c i e m lub bez poparcia władz ligi. I zamie¬
rzam z powrotem cię zdobyć Rebeko Bradshaw, czy ci się to
podoba, czy nie.
22
2
Dreszcz przebiegł po jej ciele. Nie potrafiła powiedzieć
czy był to dreszcz strachu, czy oczekiwania. Wpatrywała się
w Jace'a, jak gdyby zobaczyła, że rozstał się z ta odrobiną
rozsądku, w istnienie którego wierzyła.
- Ależ to absurd! N i e możesz mieć nadziei na związek
z kimś, kogo nie interesujesz.
- Kiedyś było inaczej - Jace był zaskoczony śmiałością
własnych deklaracji. N i e p l a n o w a ł tak jasno zdradzać swych
intencji, ale teraz nie zamierzał się z niczego wycofać. Pra¬
gnienie, by nie tylko uzyskać przebaczenie, ale również od¬
nowić to wszystko, co kiedyś dzielili, było czyste i nieskoń¬
czenie silne, jak raz u d e r z o n a piłka, która szybowała przez
całe boisko.
- To było dawno t e m u . - Rebece nie p o d o b a ł y się jego bły¬
szczące oczy.
- N i e tak dawno, byśmy zapomnieli, jak dobrze było nam
razem.
Jace przeklinał chore k o l a n o , gdyby tylko było bardziej
sprawne, R e b e k a nie schowałaby się przed nim za biurkiem.
Dołączyłby tam do niej i p r z e m i e n i ł w czyn, obietnicę, którą,
był pewien, widział w jej oczach. Boże, jak bardzo tęsknił, by
ją p o c a ł o w a ć .
Jakby przeczuwając t o , Rebeka o d s u n ę ł a się przestraszo¬
na.
- N i e chcę cię Jace. Nie lubię cię i nie ufam ci.
- N i e winię cię za t o , k o c h a n i e - odpowiedział szczerze -
ale ja nie jestem tym samym człowiekiem, który cię zranił,
Beko. Bardzo wiele się we mnie zmieniło i pragnę cię o tym
p r z e k o n a ć .
- Będziesz m a r n o w a ć swój czas.
23
Jace u ś m i e c h n ą ł się i usiadł na brzegu biurka. Wziął do
ręki jej futerał do okularów. Miękki m a t e r i a ł m i ł o p o ł a s k o
t a ł mu dłoń" i Jace m i a ł uczucie jakby trzymał piłkę basebal
lową.
- Sądzę, że nie.
Rebeka rzadko traciła nerwy, ale teraz zagotowało się w
niej. Żywy rumieniec oblał jej delikatną buzię, w głosie sły¬
chać było furię.
- Ty arogancki ośle! Jeśli przez chwilę wydawało ci się, że
po siedmiu latach możesz po p r o s t u t a n e c z n y m pląsem
wejść znów w moje życie i wziąć, co tak niefrasobliwie porzu¬
ciłeś, najwyraźniej p o s t r a d a ł e ś r o z u m ! N i e zamierzam służyć
ci za p a n i e n k ę do towarzystwa, podczas gdy będziesz wycze¬
kiwał pierwszej możliwości powrotu w wielki świat! N i e mo¬
gę wprost uwierzyć, że masz czelność sugerować coś takie¬
go.
M i n ę ł a go z pogardą, ale zatrzymała się jeszcze z ręką na
klamce.
- Być może kobiety w Chicago wyruszają w pielgrzymki,
by móc paść ci do stóp - zapewne, tak będzie i tutaj - ale mnie
wśród nich nie będzie.
Rebeka z r o z m a c h e m otworzyła drzwi i zderzyła się z do¬
ktorem C o r n i s h e m .
Cofnęła się, gdy tymczasem doktor, w towarzystwie dyre¬
ktora administracyjnego, wszedł do gabinetu.
- Rebeko - powiedział z niewinną miną - wyobraź sobie,
że s p o t k a ł e m na dole p a n a Saundersa, który k o n i e c z n i e
chciał poznać Jace'a.
- Tak, to prawda - potwierdził Saunders, odsłaniając w
uśmiechu swe gładko polakierowane zęby. Był niepospoli¬
tym, dojrzałym mężczyzną, który dzięki n a m i ę t n o ś c i do
sportu zachował młodzieńczą sylwetkę.
- Muszę p a n u powiedzieć, panie C o o p e r , że być może
nasz mały szpital nie dysponuje s t a n d a r d e m , do którego jest
pan przyzwyczajony, ale nie mógłby p a n powierzyć swego
kolana w ręce lepsze, niż Rebeki. Jest o n a najwyższej klasy
24
fizykoterapeutką. Jestem d u m n y mogąc powiedzieć, że kli¬
nika Mayo wielokrotnie wyrażała chęć przejęcia jej od nas.
M a m y c h o l e r n e szczęście, mogąc z nią pracować - przepra¬
szająco spojrzał na R e b e k ę . - Wybacz ten wulgaryzm, Rebe¬
ko.
Po prostu nie m o g ł a nie odpowiedzieć mu u ś m i e c h e m ,
nawet jeśli był zafascynowany Jace'im. Saunders był dla niej
prawie jak ojciec.
Jego nagłe zmarszczenie brwi było jak karcące spojrzenie
rodzica.
- D o n a l d mówił mi, że są jakieś wątpliwości, czy będziesz
pracować z p a n e m C o o p e r e m .
- Wiesz, że próbuję ograniczyć swoje zajęcia do najpo¬
ważniejszych przypadków. Sprawa p a n a C o o p e r a naprawdę
nie jest taka groźna.
- Wystarczająco, by zrujnować jego karierę.
No tak. To był ten sam ton głosu, którego używał jej oj¬
ciec, gdy ganił jej młodszą siostrę Ellen. Saunders mógłby,
równie dobrze, d o d a ć : "moje dziecko"
R e b e k a zaczerpnęła powietrza i spojrzała w o k n o . Bob
Wilkes jeździł na swym wózku inwalidzkim, od czasu do cza¬
su dodając odwagi innym pacjentom.
Dojrzewający w niej pomysł wywołał lekki uśmiech.
P o p a t r z y ł a na a d m i n i s t r a t o r a w m o m e n c i e , gdy ten roz¬
poczynał wykład.
- Ze względu na t o , że p a n C o o p e r zwrócił się do nas z
prośbą o p o m o c w tej k o n k r e t n e j sprawie, uważam za nasz
obowiązek zaoferować mu t o , co m a m y najlepszego.
- Tak, zgadzam się.
Trzy pary oczu spojrzały na nią z zaskoczeniem.
Jace pierwszy odważył się przemówić.
- Z m i e n i ł a ś zdanie? Będziesz ze mną pracować?
Tym razem Rebeka była już pewna. Będzie z nim praco¬
wać. Będzie niestrudzonym nadzorcą każdego etapu jego te¬
rapii. Pokaże Jace'owi C o o p e r o w i , że jest kobietą żelaznych
postanowień, że może widywać go codziennie, nie pozosta-
25
jąc ani przez chwilę pod wpływem jego słynnych wdzięków.
A jeśli istotnie będzie p r ó b o w a ł odnowić swe wpływy, będzie
mogła potrząsnąć głową i powiedzieć, że nie umawia się na
randki z pacjentami - nigdy.
- Tak - odpowiedziała, zauważając kątem oka Susie Chin
wjeżdżającą do pokoju ćwiczeniowego na wózku. - A teraz
panowie, proszę mi wybaczyć, widzę, że m a m pacjentkę. To
ma być jej pierwszy dzień na drążkach równoległych i jestem
p r z e k o n a n a , że czuje się niepewnie. Nie chcę kazać jej cze¬
kać.
G d y ruszyła do drzwi, Jace stanął jej na drodze. Ta nagła
zmiana postanowień zdziwiła go, p r ó b o w a ł znaleźć jej przy¬
czynę.
- Dziękuję ci, Beko - powiedział miękko.
- O s t a t n i raz mi dziękujesz. Stawiasz się tu j u t r o dokład¬
nie o ósmej r a n o , chętny i przygotowany do ciężkiego wysił¬
ku.
Kąciki jego ust p o d n i o s ł y się figlarnie, gdy zasalutował
sprężyście i posłusznie u s u n ą ł się z drogi.
- Tak jest, szefowo.
Rebeka o p a d ł a na krzesło, czując się jak zużyta szmacia¬
na lalka. O p a r ł a łokcie na biurku i palcami starła z twarzy
resztę makijażu. Co za dzień.
Zawód jaki wykonywała, nie był lekki. Jej pacjenci często
potrzebowali p o m o c y przy najprostszych ruchach, wstawa¬
niu, poruszaniu się. Oprócz ciężkiej pracy fizycznej, musiała
sprostać ż m u d n e m u z a d a n i u p r z e p r o w a d z e n i a p a c j e n t a
przez wszystkie etapy terapii. To wymagało ciągłego wysiłku
umysłowego i emocjonalego. A jednak to było właśnie t o , co
zawsze chciała robić. Z a c z ę ł a o tym myśleć będąc prawie
dzieckiem, gdy patrzyła na rujnujące skutki zaniku mięśni -
jednego z etapów stwardnienia rozsianego - na które przez
lata cierpiała jej matka. To zainspirowało jej wybór i dziś
mogła powiedzieć, że kocha swoją p r a c ę .
26
- Spróbuj - powiedziała D o m i n i k a , wchodząc do pokoju i
stawiając przed Rebeką butelkę cytrynowej wody mineral
nej. U s i a d ł a na krześle po drugiej stronie biurka i wyciągnę
ła milowej długości nogi, opierając je na koszu do papierów.
- N i e jest to wprawdzie ambrozja, ale zawsze m o ż e m y się tak
umówić, prawda?
- Owszem - odrzekła Rebeka z westchnieniem. - Czuję
się, jak gdybym została przepuszczona przez wyżymaczkę.
-To zapewne przez czas, który spędziłaś z Jace'em Coope¬
rem, choć muszę przyznać, że ja też m a m t r o c h ę miękkie ko¬
lana. O co c h o d z i ł o w całej tej aferze?
Rebeka skrzywiła się.
- Konspiracja na miarę wysokich szczebli dyplomatycz
nych. Z o s t a ł a m wybrana tą, k t ó r a będzie m i a ł a zaszczyt
opiekować się Jace'em C o o p e r e m - w najbliższej przyszłości
jednym z najbardziej wartościowych przedstawicieli naszego
społeczeństwa.
-i czy to jego u r o d a , czy fakt, że ma więcej charyzmy niż
Tom Cruise i D e n n i s Q u a i d razem wzięci spowodowały, że
nie s p o d o b a ł ci się ten pomysł?
- Kiedyś z n a ł a m Jace'a C o o p e r a .
- Czy masz na myśli biblijne znaczenie tego słowa? - spy¬
tała Dominika.
Rebeka przytaknęła.
- Wobec tego ja będę z nim pracować - stwierdziła rezo
lutnie. - Do diabła z GrifftfTem Saundersem.
- Dziękuję ci. - Rebeka u ś m i e c h n ę ł a się c i e p ł o . Oferta by¬
ła nęcąca, j e d n a k Rebeka podjęła już decyzję -Przemyślałam
to i sądzę, że najlepsze co mogę zrobić, to zgodzić się na pra¬
cę z nim. Czy mogę mocniej udowodnić moją całkowitą od¬
p o r n o ś ć , niż patrząc na niego codziennie bez namniejszego
poruszenia?
- Och... - oczy D o m i n i k i błysnęły figlarnie - mogłabyś na¬
p e ł n i ć jego zdobyczny p u c h a r trucizną powodującą swędze¬
nie. Z a d z w o n i ę do m a m y i poproszę ją o receptę. Jej dziadek
z n a ł się na tym, rozumiesz.
27
Rebeka roześmiała się czując, że p r o b l e m y tego dnia tro¬
chę zsunęły się z jej barków. P o d n i o s ł a się ciężko i powie
działa:
- No dobrze, nazwijmy to pracowitym d n i e m . A teraz pra¬
gnę już tylko wrócić do d o m u , zjeść pizzę i paść na ł ó ż k o .
Chętnie dodałaby jeszcze: - i z a p o m n i e ć o Jace'im Co¬
operze - ale wrodzone poczucie realizmu powstrzymało ją
od tego. Z perspektywą kolejnej konfrontacji pojawiającej
się już na horyzoncie, miała m a ł e szanse, by przestać o nim
myśleć.
Rebeka przeszła przez parking, poprawiając przewieszo¬
ny przez ramię wiosenny płaszcz. Otwierając drzwi swojej
niebieskiej h o n d y Accord, o d e t c h n ę ł a głęboko. Może dzień
rzeczywiście był okropny, ale trawa wciąż rosła i słońce m i a ł o
j u t r o znowu wstać. To jedyna rzecz, której zdążyła się na¬
uczyć - życie bywa t r u d n e , ale świat nie przestaje się kręcić,
a ludzie uczą sieje znosić.
Tak naprawdę, jej droga nie była przecież aż tak wyboista.
Teraz tylko pojawił się na niej wielki kamień - Jace C o o p e r .
Ale nawet największe kamienie m o ż n a przesunąć. Jace był
jednym z tych, które staczają się same, nie pozostając długo
wjednym miejscu.
Rebeka nie zdziwiła się, że u k ł u ł a ją t r o c h ę prawda, iż
przybył tu tylko po t o , by dać jej się we znaki zanim zieleńsze
pastwiska nie przyciągną go do siebie.
Wyjechała z parkingu, kierując się w stronę d o m u , wrzu¬
ciła kasetę do magnetofonu i wygodniej usiadła w fotelu.
Pierwsze takty k a n o n u Pachelbela D-dur p o p ł y n ę ł y z głośni
ków. Łagodne tony wypełniły powietrze spokojem - skrzy¬
pce śpiewały serenadę kończącemu się dniu. Rebeka poczu¬
ł a , że jej n a p i ę c i e mija wraz z p r z e b r z m i e w a j ą c y m i
dźwiękami.
S a m o t n a postać idąca po chodniku zwróciła jej uwagę.
Samotna postać wolno poruszająca się o kulach. Z a n i m do¬
t a r ł o do niej, kto to był, jej serce biło już innym rytmem.
P o d j e c h a ł a i zobaczyła Jace'a, który niósł przewieszony
28
TAMI HOAG CAŁYM SOBĄ Przełożyła Monika Pietkiewicz P H A N T O M P R E S S INTERNATIONAL GDAŃSK 1992
1 - Jace C o o p e r wraca do miasteczka! Ręka Rebeki Bradshaw ześliznęła się po krawędzi base nu, w którym odbywał się masaż wibracyjny i n o t a t n i k wpadł do pieniącej się wody. W o d a rozprysła się na gazetę, którą jej pacjent, Bob Wilkes, trzymał otwartą tuż nad powierzch¬ nią. - H e j ! - Bob, próbując rozpaczliwie ocalić gazetę, z obu¬ rzeniem spojrzał w górę. - Do licha R e b e k o , a gdyby to było radio albo suszarka do włosów, co? Dziewczyna zmarszczyła się, bardziej j e d n a k w reakcji na wiadomość o Jace'im C o o p e r z e , którą Bob przeczytał, niż na niego samego. - Miałbyś trwałą ondulację gratis - powiedziała. - Czy mo¬ gę prosić o mój notes? U s t a Boba rozchyliły się w figlarnym uśmiechu, którym regularnie o b d a r z a ł swoją t e r a p e u t k ę przez kilka ostatnich miesięcy. - C z e m u nie weźmiesz go sama, śliczności? R e b e k a spojrzała krzywo. - Wyłów go, R o m e o , albo p o ł o ż ę cię z p o w r o t e m na po¬ chylnię i wprawię ją w ruch z prędkością k o ł a ruletki. Wilkes p o d a ł jej ociekającą wodą, twardą p o d k ł a d k ę ra¬ zem z przyczepionym do niej plikiem papierów. - Jesteś sadystką bez serca. - Pochlebstwa donikąd cię nie zaprowadzą. - R e b e k a rę¬ cznikiem p r ó b o w a ł a osuszyć kartki i sweter. N i e p r o s z o n e myśli o Jace'im C o o p e r z e nie przestawały jej prześladować. T ł u m i ł a w sobie chęć wyciągnięcia od Boba dalszych infor¬ macji. O n , jak gdyby czytając w jej myślach, ciągnął: 5
- Piszą, że C o o p e r zostaje odesłany do klubu Mavericks. Będzie grał tu, w Mishawaka, jeśli uda mu się wyleczyć kola n o . - Wilkes pokręcił głową. - Jak wam się to p o d o b a ? Facet daje Chicago Kings sześć i p ó ł wspaniałych sezonów. Jest Gwiazdą Sezonu, zdobywcą Z ł o t e j Rękawicy, ale gdy zaczy na się kończyć, pakują go do średniaczków, nie uznając na¬ wet za stosowne ciepło go pożegnać. W jednej chwili z pier¬ wszej ligi, spada do klasy A. To śmierdzi. - Przypuszczam, że mieli po prostu dosyć jego szwindli poza boiskiem - zauważyła D o m i n i k a L e G a u l t , k t ó r a zajmo¬ wała się pacjentką leżącą na macie. Rebeka spojrzała na koleżankę. Wysoka, d ł u g o n o g a Do¬ minika była kobietą rzadkiej i egzotycznej piękności. Jej skóra miała kolor kawy z mlekiem, a oczy w kształcie migda¬ łów, zdradzały indiańskie p o c h o d z e n i e matki. D o m i n i k a potrząsnęła głową, odrzucając burzę czarnych włosów, które ciężko o p a d ł y na r a m i o n a . - Biorąc pod uwagę wszystkie jego towarzyskie wyskoki i publiczne afery, człowiek ten wpadał i wychodził z większych k ł o p o t ó w niż cała jego drużyna razem wzięta. - Co mężczyzna robi ze swoim czasem, to jego prywatny interes - zawyrokował Wilkes. - Co przypomina mi: R e b e k o , nie miałabyś dziś ochoty pójść ze mną na film? - U ś m i e c h n ą ł się czarująco. - M o ż n a już obejrzeć "Bimbos G a l o r e " na wi deo. - Nie wspomnę, jak długo na to czekałam - odpowiedziała i d o d a ł a : - Wiesz, że nie umawiam się na randki z pacjenta¬ mi. - Bardzo głupia zasada - w y m a m r o t a ł Bob. Była to zasada, której Rebeka ściśle przestrzegała przez całe dziewięć lat pracy jako fizykoterapeuta. Jedyny wyjątek od reguły - Jace C o o p e r - okazał się być największym b ł ę d e m jej życia. Odrzuciła tę myśl, zostawiła zalane wodą n o t a t k i i poszła do sali ćwiczeniowej, by z gabloty stojącej przy ścianie wyjąć p u d ł o z narzędziami i puszkę po kawie wypełnioną rozmai- 6
tymi śrubkami i n a k r ę t k a m i . Za godzinę, pacjentka z uszko d z e n i e m rdzenia kręgowego m i a ł a odbyć" pierwszą p r ó b ę użycia drążków równoległych, które trzeba było zamonto¬ wać. R e b e k a wiedziała, że nie ma czasu na rozmyślania o po¬ wrocie Jace'a. Zresztą, cóż to właściwie m o g ł o ją obchodzić? N i c . N o w i n a po prostu nieco ją zaskoczyła, to wszystko. - Jace C o o p e r - z a d u m a ł a się głośno pani K r u m h a n s l e , pacjentka D o m i n i k i , która przeciągnęła teraz ręką po stalo- woszarych włosach. - Czy to nie ten słodziutki z popielatymi włosami i kapitalnym tyłeczkiem? Chrypliwy śmiech D o m i n i k i wypełnił pokój. - Tak, to on. Świetna rękawica. Jeśli chce, stać go na ato¬ mowy strzał, będę musiała odnowić karnet. - Wydaje mi się, że dzisiaj o wiele więcej mówimy, niż pra¬ cujemy - teraz głos Rebeki zabrzmiał wyjątkowo ostro. Bob Wilkes gwizdnął przeciągle i schował gazetę za sie¬ bie. C z a r n e oczy D o m i n i k i utknęły pytająco w przyjaciółce, ale Rebeka u n i k n ę ł a wyjaśnień. Koncentrując się na bieżącej pracy, przykucnęła i zaczęła coś robić przy części urządzenia terapeutycznego. Z pewno¬ ścią miała na głowie ważniejsze sprawy, niż problem ambit¬ nego m ł o d z i e ń c a , którego niesprawiedliwie wyrzucono z drużyny baseballowej. Musiała myśleć o swoim następnym pacjencie. Musiała myśleć o planowanej rozbudowie działu fizykoterapii. Z a s t a n a w i a ł a się, czy jest jakiś sposób, by p r z e k o n a ć radę szpitala do stworzenia oddzielnego gabine¬ tu terapii wodnej. Z a s t a n a w i a ł a się, co Jace C o o p e r zrobił sobie w k o l a n o . - N i e , nie R e b e k o - m r u c z a ł a do siebie, kręcąc przy tym głową, tak że jej połyskliwe czarne włosy kołysały się to w jedną, to w drugą stronę, lekko muskając r a m i o n a . Była za¬ niepokojona faktem, że j e d n o wspomnienie o tym człowie¬ ku potrafiło wpędzić ją w taką depresję. Jace C o o p e r dawno przestał być częścią jej życia. Pogodziła się z tą rzeczywisto ścią, o d n a l a z ł a się w niej i przestała już za nim tęsknić. Przez 7
te lata zdarzało się jej p o z n a ć innych mężczyzn, wejść w inne związki. Jace C o o p e r już nic dla niej nie znaczył. Z u p e ł n i e nic. Nagle ktoś p c h n ą ł drzwi pokoju terapeutycznego. Był to d o k t o r D o n a l d C o r n i s h . Spojrzenie R e b e k i s p o c z ę ł o n a mężczyźnie stojącym o kulach, obok d o k t o r a . M i a ł intrygu¬ jący wygląd dzikiego, nieco wychudłego kota, który na swo¬ im koncie ma więcej wygranych niż przegranych walk. Jego trochę zmierzwione włosy, ciemne przy skórze, stopniowo rozjaśniały się, aż do charakterystycznego złotego połysku na końcach. Spod kształtnych brwi wpatrywały się w nią cie¬ mnoniebieskie oczy. Czując jak serce rozpoczyna rozszalały t a n i e c , R e b e k a gwałtownie się schyliła, uderzając głową w poziomy drążek. U p u ś c i ł a śrubokręt i przewróciła puszkę. Śrubki, nakrętki, pinezki i gwoździe rozsypały się po całej p o d ł o d z e . Delikatny uśmiech pojawił się na twarzy Jace'a. - C ó ż , Beko - powiedział miękko - nigdy nie byłaś mecha¬ nikiem w swojej rodzinie. - To prawda. - Oczy Rebeki p ł o n ę ł y szmaragdowym og¬ niem, gdy wpatrywała się w d o k t o r a C o r n i s h a . Mając metr siedemdziesiąt pięć wzrostu nie musiała podnosić głowy, by spojrzeć w oczy t e m u łysiejącem u już mężczyźnie, w średnim wieku. Nie p o c z u ł a się również zażenowana jego niezado¬ wolonym wyrazem twarzy ani plakietką na białym fartuchu identyfikującą go jako szefa o r t o p e d i i . M i m o swoich zaledwie trzydziestu lat, to właśnie Rebeka była najważniejszą osobą na fizykoterapii i wszyscy w szpita¬ lu o tym wiedzieli. Poza tym, pomyślała spoglądając przez okno na pacjentów w pokoju ćwiczeń, mogłaby teraz utkwić wzrok w samym diable, żeby tylko nie kazano jej zajmować się Jace'em C o o p e r e m . Obserwowała, jak ten u ś m i e c h n ą ł się i zażartował na t e m a t czegoś, co powiedział Bob Wilkes. Jace miał ten rodzaj uroku, który przyciągał do niego ludzi. 8
Wszyscy automatycznie uwielbiali go. Był charyzmatyczny. Był niebezpieczny. R e b e k ę przeszły ciarki. Z początku u z n a ł a to za odruch obrzydzenia. N i e , p o p r a w i ł a się zaraz, niezdolna oderwać wzroku od mężczyzny, po p r o s t u z ł a p a ł a jakąś c h o r o b ę . W i o s e n n y katar - zdecydowała. C z u ł a zawroty głowy, sła¬ bość, gorączkę i jednocześnie c h ł ó d . Ostatecznie p o c z u ł a n a d c h o d z ą c e przeziębienie. U p a r c i e nie przyjmowała do wiadomości, że wszystkie te objawy ujawniły się, gdy Jace C o o p e r , po n i e s p e ł n a siedmiu latach nieobecności, wkuśty- k a ł z p o w r o t e m w jej życie. - D o m i n i k a lub Max mogą się nim zająć, zresztą może iść gdzie indziej. N i e chcę mieć z nim nic wspólnego. - Ale czemu nie? - W pytaniu d o k t o r a C o r n i s h a wyczuwa¬ ło się zachodnioteksaską m a n i e r ę , która tu, w Mishawaka w stanie I n d i a n a b r z m i a ł a bardzo niewłaściwie. D a w n o już d a ł spokój z udawaniem twardego i Rebeka wiedziała, że to po prostu nie leży w jego n a t u r z e . Tak napra¬ wdę, d o k t o r Cornish był całkiem sympatycznym gościem. Te¬ raz najzwyczajniej zapytał dlaczego, a Rebeka znów się za¬ myśliła. Tym razem wyobraźnia kazała jej przywołać parę niebieskich oczu. Dlaczego nie? - Istniało milion przyczyn, dla których nie c h c i a ł a , by Jace C o o p e r był jej p a c j e n t e m i dla których w ogóle nie chciała go już więcej widzieć. Przyczyna tkwiła w każdym zakamarku jej serca, które on tak boleśnie zranił siedem lat wcześniej. Jej logiczny, analityczny umysł był z u p e ł n i e sparaliżowa¬ ny b ó l e m , który po wrócił równie silny, jak wtedy. Rebeka nie była osobą przechowującą urazy, ale spotkanie z Jace'em wyważyło drzwi w jej pamięci, które wolałaby raczej trzymać zabite gwoździami. - R e b e k o , czy zdajesz sobie sprawę z tego, kto to jest? - Tym razem ton d o k t o r a C o r n i s h a przyjął płaczliwe brzmie¬ n i e . - To jest Jace C o o p e r , trzeci baseballista " C h i c a g o Kings". Czy ty masz jakiekolwiek pojęcie o tym, jak ja ko¬ c h a m "Chicago Kings"? 9
- D o n a l d z i e , nie interesują mnie twoje prywatne zbocze nia - powiedziała Rebeka z ironią, którą już przyzwyczaił się słyszeć w jej głosie. - Z a n i e ś je na piąte p i ę t r o . Jestem pewna, że doktor Baxter zrobi dla ciebie t r o c h ę miejsca na swoim oddziale. A co do Jace'a C o o p e r a , to jest mi z u p e ł n i e obo¬ j ę t n e , co zamierza zrobić. Jestem zbyt p r z e ł a d o w a n a , by włą¬ czyć go w swój rozkład zajęć. - I , r o z u m i e m , nie ma to dla ciebie żadnego znaczenia, że dopóki nie osiągnie szczytowej formy, będzie grał dla " M a vericks"? Czy wiesz, co m o g ł o b y to znaczyć dla "Mavericks", drużyny twego rodzinnego miasta? Wyraz jej twarzy d o k ł a d n i e wyjaśnił mu, jak wiele znaczy¬ ło to dla Rebeki. - N i e c h w takim razie oni się nim zajmą. - Przecież wiesz doskonale, że dla tego klubu, znającym się na rzeczy t r e n e r e m jest facet, którego brat zwykł był opróżniać chorym baseny w szpitalu. - D o k t o r C o r n i s h przy¬ jął jakby nieco zrezygnowaną postawę, o d c h o d z ą c na kilka kroków od Rebeki i wkładając ręce do kieszeni swoich brą¬ zowych spodni. - Pan C o o p e r wyraźnie prosił, żebyś ty była jego terapeutką. - Świetnie, m a r u d o . W takim razie powiesz p a n u C o o p e rowi, że ten jedyny raz w swoim życiu nie dostanie tego, cze go sobie zażyczył. Są setki kwalifikowanych t e r a p e u t ó w w Chicago. Nie jestem w stanie uwierzyć, że wszyscy oni oka¬ zali się być tak m a ł o satysfakcjonujący, że aż m u s i a ł przyje¬ chać tutaj i naprzykrzać się m n i e . W tym m o m e n c i e drzwi gabinetu otworzyły się i s t a n ą ł w nich obiekt jej szyderstw, po czym z dużym t r u d e m wszedł do środka. " L a t a go nie zmieniły" - niechętnie m u s i a ł a przyznać Rebeka. Nie był mężczyzną imponującego wzrostu, ale na¬ wet o kulach p r o m i e n i o w a ł atletyczną energią, którą nasycał atmosferę wokół siebie. Szczupły, wysmukły, p o s i a d a ł ten rodzaj budowy ciała, który bardzo p o m a g a ł mu w karierze. D o b r z e u m i ę ś n i o n e barki i r a m i o n a , teraz uwięzione w różowej koszulce p o l o , 10
dawały mu siłę pozwalającą używać kija baseballowego za niezłym skutkiem. Wąska talia i m u s k u l a r n e nogi, schowane w obcisłe dżinsy dawały mu zwinność i szybkość w wewnętrz nym polu. Baseball nie m ó g ł zażyczyć sobie bardziej dosko nałego ciała. Spojrzenie Rebeki spoczęło teraz na unieruchamiającej klamrze. Z a c z y n a ł a się w połowie uda lewej nogi, tam też ucięta została nogawka spodni, by pozwolić na z a m o n t o w a n i e me- talowo-elastycznego m e c h a n i z m u , który kończył się p o d ko l a n e m . P o c z u ł a ukłucie w piersi. O d e r w a ł a wzrok od tego widoku. N i e , nie chciała wiedzieć, co się s t a ł o . Jace nie bę dzie jej p a c j e n t e m , nie ma więc p o t r z e b y tego wiedzieć. Na¬ wet gdy zauważyła, że jego wdzięki świadomie o d r z u c a n e , przyciągają j e d n a k jej uwagę, wciąż była p r z e k o n a n a , że nig¬ dy nie chce już mieć do czynienia z tym człowiekiem. - Wiem, że się wtrącam - powiedział tymczasem J a c e . Ką¬ tem oka obserwując R e b e k ę , p o s ł a ł doktorowi Cornishowi rozbrajający uśmiech. - Ale zdaje się, że p r z e d m i o t e m dys¬ kusji jest moje c i a ł o . M a m nadzieję, że nie będzie wam prze¬ szkadzać, gdy usiądę. - Owszem, bardzo mi to przeszkadza - stwierdziła Rebe¬ ka, obserwując jak Jace z ulgą usadza się na czarnym winy¬ lowym krześle. - R e b e k o ! - z przyganą powiedział doktor. U siadł zgarbio¬ ny na innym krześle stojącym z drugiej strony jej biurka i prze¬ słał Jace'owi głupawy uśmiech. - Jace ma wszelkie prawo być obecnym przy dyskusji. R e b e k a spojrzała na d o k t o r a bardziej niż surowo. Był przezroczysty jak szklane naczynie. Wierzył oczywiście, że nie będzie m o g ł a o d m ó w i ć prośbie w o b e c n o ś c i J a c e ' a . Mężczyźni. Ci zawsze wiedzą kiedy ze sobą trzymać. - Jace o p o w i a d a ł mi, że p r a c o w a ł a ś z nim wcześniej, w związku z kontuzją barku. Był b a r d z o zadowolony z wyniku leczenia. 11
- To było tylko lekkie naderwanie - powiedziała, krzyżując ręce na piersiach i próbując p a n o w a ć nad sytuacją. - Wyko nywałam rutynowe zalecenia. N i e m o ż n a tego odczytać w kategorii "wskrzeszenia Łazarza". Jace usiadł wygodniej w fotelu i u ś m i e c h n ą ł się. Jeśli, po tych wszystkich latach, p a m i ę t a ł a tamtą niewielką kontuzję, m o ż n a było wciąż mieć nadzieję. W trudnych chwilach po wypadku obawiał się, czy w ogóle będzie go jeszcze pamię¬ tać. Siedem lat to bardzo dużo, a R e b e k a była atrakcyjną ko¬ bietą. Nie bardzo wierzył, że pozostanie wolna, ale usłużny doktor Cornish p o i n f o r m o w a ł go, że istotnie była wciąż nie zamężna. To zrodziło kilka interesujących go pytań, wiedział jednak, że będą musiały o n e poczekać. - Cóż - powiedział, spoglądając na nią pogodnie - ja, w każdym razie, byłem pod wrażeniem. Rebeka rzuciła mu krótkie spojrzenie. Przynajmniej jed¬ na rzecz nie zmieniła się przez ostatnie siedem lat - ta kobie¬ ta potrafiła zamrozić wzrokiem. Jace wziął głęboki oddech. - Dlatego właśnie spytałem d o k t o r a Cornisha, czy teraz nie mogłabyś zająć się moim k o l a n e m . - Obawiam się, że jest to niemożliwe, panie C o o p e r - po¬ wiedziała c h ł o d n y m t o n e m , ignorując nagłe uderzenie serca, które spowodował jego szelmowski uśmiech. - Jako kierow¬ nik działu m a m , przede wszystkim, wiele obowiązków admi¬ nistracyjnych. Mój kontakt z pacjentami jest ograniczony do szczególnych przypadków. Z a p e w n i a m pana, że nie kwalifi¬ kuje się pan do nich. D o k t o r Cornish wysunął się nieco i zaoferował Jace'owi dropsa cytrynowego z talerzyka na biurku Rebeki. Sam wziął jednego, po czym utkwił swoje spokojne piwne oczy w opor¬ nej t e r a p e u t c e . - Jestem przekonany, że możemy to jakoś załatwić. - A ja jestem p r z e k o n a n a , że nie możemy - o d r z e k ł a Re¬ beka. - M a m nadzieję, że pan C o o p e r zrozumie, że m a m zo¬ bowiązania, których nie mogę nie wykonać. 12
Jace ledwo powstrzymał się od gwałtownego r u c h u . Jesz¬ cze j e d n a rzecz nie uległa zmianie w ciągu tych lat - cięty język Rebeki potrafił c h ł o s t a ć aż do krwi. Więc przynajmniej nie był jej obojętny. Wiedział, że t a m gdzie nienawiść, jest też zwykle n a m i ę t n o ś ć . Jeśli żywiła wobec niego j e d n o z tych uczuć, wierzył, że gdzieś w środku kryło się również to dru¬ gie. Był zdecydowanyje w niej odnaleźć. D o k t o r Cornish już otworzył usta, gdy nagle został wywo¬ łany do pokoju przyjęć. Szybko wyszedł, a Rebece wydawało się, że zabrał ze sobą całe powietrze. Nagle znalazła się sam na sam z J a c e ' e m i nie przychodziło jej do głowy nic, co mo¬ głaby powiedzieć. Jace sięgnął po grubą teczkę z r a p o r t a m i m e d y c z n y m i i p o d a ł ją R e b e c e . - Może przynajmniej rzucisz okiem na moją dokumenta¬ cję? Coś w wyrazie jego twarzy poruszyło ją. S t ł u m i ł a w sobie to uczucie, ale nie przestawała na niego patrzeć. To nie była ta sama twarz, którą p a m i ę t a ł a . W wieku dwudziestu trzech lat Jace był nieomal za przystojny. M i a ł wygląd złotego mło¬ dzieńca, który świetnie h a r m o n i z o w a ł z jego stylem życia. Teraz jego twarz była świadectwem wielu przeżyć. Wiek i do¬ świadczenie zostawiły na niej wyraźne ślady. M i a ł ten sam orli nos, tę samą oznaczającą u p ó r brodę i zmysłowe usta, ale zniknęła m ł o d z i e ń c z a gładkość, przez co zdawał się wy¬ glądać surowiej, nawet groźniej. No i te postarzałe oczy. Wy¬ dawały się być t r o c h ę s m u t n e , t r o c h ę z m ę c z o n e . Rebeka p o c z u ł a , jak jej stanowczość słabnie, ale pomyśla¬ ł a , że poddaje się t e m u człowiekowi ze względu na ściśle za¬ wodową grzeczność. Może naprawdę p o w i n n a przejrzeć je¬ go akta i polecić go j e d n e m u z t e r a p e u t ó w , jeśli nie m o ż n a było pozbyć się go na dobre. Wyciągnęła rękę po teczkę. Ko¬ niuszki ich palców musnęły się. Cofnęła je, jakby d o t k n ę ł a gorącego czajnika. D o k u m e n t y wypadły jej z rąk i rozsypały się po p o d ł o d z e . Z a c z ę ł a z p o ś p i e c h e m je zgarniać, mrucząc pod nosem przekleństwa. 13
Co jej się stało? Jace C o o p e r dawno już przecież stracił umiejętność oddziaływania na nią. C h c i a ł a mu to okazać c h ł o d e m . Jak dotąd z d o ł a ł a zasypać salę ćwiczeniową żela¬ stwem, a teraz pokryła p o d ł o g ę swojego biurka jego aktami personalnymi. D u ż o , jak na okazanie obojętności. - Potrzebujesz p o m o c y ? - Jego twarz z n a l a z ł a się nagle o kilka centymetrów od jej. Z n i e r u c h o m i a ł a zahipnotyzowana pięknym kształtem je¬ go ust. Nie p a m i ę t a ł a , żeby m i a ł tę małą, ukośną bliznę, do¬ tykającą górnej wargi, ale d o k ł a d n i e p a m i ę t a ł a , jak te usta smakowały, jak ją kusiły, jak drażniły, p a m i ę t a ł a ich ciepło na swoich wargach, na swoim ciele. Jej oddech stał się krót¬ ki, piersi ciężkie. - N i e - powiedziała o d r o b i n ę za głośno. Odskoczyła od niego i uderzyła głową w kant biurka. - Au! Rozcierając jedną ręką bolące miejsce, niezdarnie zgar¬ nęła z p o d ł o g i resztę papierów. Wsadziła je pod pachę i spie¬ sznie wróciła za biurko. "A niech to - pomyślała - jeśli on za chwilę nie wyjdzie, gotowam zrobić sobie coś poważnego". Jace poprawił się na oparciu fotela i p o t a r ł dłonią usta, by ukryć uśmiech. Wiedział, że w tym m o m e n c i e Rebeka nie doceniłaby jego poczucia h u m o r u . Przez chwilę obserwował ją w ciszy. Widział wyraźnie, jak u s i ł o w a ł a odzyskać spokój, czytając jego akta, podziwiał m a l a c h i t o w o z i e l o n e oczy, p r z y s ł o n i ę t e teraz elegancką, czarną oprawką okularów. Już siedem lat temu potrafiła nosić każdy drobiazg swojej garderoby w sposób, w jaki królowa nosiłaby gronostajowy płaszcz. Rzecz tylko w tym, że nakrycia Rebeki wiecznie zsu¬ wały się z jednego ramienia. Nigdy nie u m i a ł a wyrobić w so¬ bie c h ł o d n e g o dystansu, m i m o że bardzo tego chciała. Zbyt wiele było w niej ciepła, zbyt dużo troskliwości o innych, by móc czuć się dobrze w roli zimnej księżniczki. No i pozosta¬ wała jeszcze ta kłopotliwa skłonność do upuszczania przed¬ miotów i wpadania na krawędzie mebli w chwilach zdener- 14
wowania. Jace wciąż uważał tę drobną przypadłość za wyjąt¬ kowo słodką. C h o l e r n i e dobrze było widzieć ją znowu. Siła tego uczu¬ cia prawie go przestraszyła. Przez te lata nigdy całkiem o niej nie z a p o m n i a ł , ale d o p i e r o od m o m e n t u wypadku jej obraz stał się bardziej wyraźny. Będąc w szpitalu często o niej roz¬ myślał, zastanawiając się co się z nią stało i czy o n a kiedykol¬ wiek o nim myślała. Przez ostatnie tygodnie wiele wydarzeń z jego życia zyska¬ ło na ostrości - błędy, które p o p e ł n i ł , możliwości, których nie wykorzystał, b e z c e n n y skarb, który raz m i a ł w r ę k a c h , a później bezmyślnie p o r z u c i ł . N a d s z e d ł czas n a p r a w i a n i a tamtych p o c h o p n y c h decyzji. Rebeka Bradshaw była tą, od której chciał zacząć. C h c i a ł przebudować ich związek od podstaw. M u s i a ł jej pokazać, że może mu zawierzyć na nowo, bez strachu o ko¬ lejny zawód. Do czego ten związek miałby ich doprowadzić, nie był pewien. Dlaczego było to dla niego tak ważne, że nie dawało mu zasnąć całymi n o c a m i , nie potrafił powiedzieć. Wiedział tylko, że jeszcze raz musi połączyć z nią swoje życie, głęboko i prawdziwie. G d y przewracała strony akt, Jace przypatrywał się jej. Sie¬ dem lat t e m u była śliczną dziewczyną, wysoką i smukłą, z le¬ dwie skrywaną wrażliwością, z bezradnością, którą nie cał¬ kiem potrafiła przed nim ukryć pod poważnym, wnikliwym spojrzeniem. Teraz stała się piękną kobietą. Zmierzwioną czarną grzywkę sczesała z czoła, wydłużając tym prostokątną twarz. U m i e j ę t n i e n a ł o ż o n y makijaż delikatnie podkreślał jej wysokie kości policzkowe i miękkie dołeczki pod nimi. Warstwa przejrzystego błyszczyku pokrywała usta. Wygląda¬ ły d o k ł a d n i e na tak delikatne i kuszące, jakimi je p a m i ę t a ł . Były to typowo francuskie usta, które odziedziczyła po mat¬ ce. Często wydymała je zabawnie, uroczo i niewiarygodnie seksownie. P a m i ę t a ł smak tych ust, ich a r o m a t , sposób, w jaki n a m i ę t n i e szeptały jego imię. 15
Ocknięcie się nieco ostudziło wnim krew. Jace odchrząknął i spytał: - Jak się miewa twój ojciec? Rebeka nie p o d n i o s ł a wzroku, m i m o że nie d o c i e r a ł o do niej ani j e d n o słowo z tekstu, w który się wpatrywała. - D o b r z e . - A siostra?... Elen, prawda? Z a w a h a ł a się, bezwiednie wciskając i ściągając nakrętkę pióra, trzymanego w ręce. - W porządku. - Przynajmniej nie zabrzmiało to mniej na¬ turalnie. - Brakowało mi ciebie - powiedział Jace, sam dziwiąc się sobie. Skąd się to wzięło? Ale to nie ma znaczenia. Rebeka nie zamierzała mu uwierzyć. - Tak - o d p a r ł a , przykrywając gorycz drwiącym uśmie¬ chem. - Przeczytałam to między wierszami listów, których nigdy nie napisałeś. Jace wziął głęboki oddech i wolno wypuścił powietrze, ża¬ łując, że nie ma papierosa. Rebeka z wysiłkiem o d s u n ę ł a od siebie kłębiące się myśli i zmusiła się do koncentracji. Jej wydajnie funkcjonujący umysł p o c h ł a n i a ł i przetwarzał naukowe terminy z r a p o r t u znajdującego się przed nią. - Więc to nie była kontuzja? - N i e . Wypadek samochodowy. - Ciągle nie u m i a ł wypo¬ wiedzieć tych dwóch słów bez przygnębiającego poczucia wi¬ ny. - Z tego, co jest tu napisane wynika, że byłeś pod wspa¬ niałą opieką w Chicago. Czemu zmieniać konie w środku rzeki? - Nie m i a ł e m dużego wyboru - odpowiedział, nie mogąc pozbyć się smutnej ironii. - Zarząd "Chicago Kings" o d e s ł a ł mnie tutaj. Będę grał dla "Mavericks" tak d ł u g o , d o p ó k i nie zmuszę tego starego zawiasu do pracy. Im szybciej, tym le¬ piej. Z odrobiną szczęścia i ciężko pracując wrócę t a m pod koniec sezonu. 16
- R o z u m i e m . - Więc już p l a n o w a ł ucieczkę z głuchej p r o wincji, nie będąc tu nawet całego dnia! Ten sam stary Jace. Bez wątpienia nie m ó g ł się doczekać powrotu do jarzących świateł wielkiego miasta. R e b e k a czuła się uspokojona. Naj¬ lepiej byłoby, gdyby w ogóle się nie p o k a z a ł . - Jesteś więc szefem o d d z i a ł u , hm? - s k o m e n t o w a ł , roz glądając się po wymalowanym na biało gabinecie. Oprawio ne w ramki dyplomy i świadectwa z wyróżnieniami wisiały na ścianie za jej plecami. D o r o d n y angielski bluszcz kipiał z do niczki i spływał po ścianie czarnego sekretarzyka. - Nieźle sobie radzisz, Beko. - Dziękuję. - U d a ł a , że nie o d c z u ł a dreszczu na dźwięk śmiesznego zdrobnienia, którym kiedyś się do niej zwracał i p r ó b o w a ł a skupić się na n o t a t k a c h zrobionych przez po¬ przedniego t e r a p e u t ę . - Obcięłaś włosy - powiedział miękko, nie mogąc oderwać wzroku od ich delikatnego kołysania, które towarzyszyło każdemu poruszeniu głowy. P a m i ę t a ł , gdy były tak długie, że nocą przykrywały jej piersi, broniąc mu do nich dostępu. - L u b i ł e m , gdy były długie. R e b e k a starała się zapanować nad nieskoordynowanym biciem serca. Dlaczego miałaby pamiętać ten właśnie obraz - Jace'a powoli rozsuwającego pasma jej włosów? A nowa fryzura - czyjego opinia miała tu jakiekolwiek znaczenie? - Cóż, nie bardzo m o g ł a m zasięgnąć twojej rady, gdy po¬ dejmowałam tę decyzję. Jace przemilczał uwagę. - Teraz też mi się podobają. Wyglądają bardzo wyszuka¬ nie. K o m e n t a r z trafił w sedno, czy Jace chciał tego, czy nie. R e b e k a r o z s t a ł a się ze swoimi warkoczami zaraz po jego wyjeździe do Chicago, trochę symbolicznie. M ł o d e , roman¬ tyczne dziewczątka noszą długie włosy. Praktyczne, elegan¬ ckie kobiety - nie. Teraz westchnęła zniecierpliwiona. 17
- Dziękuję p a n u , p a n i e wazeliniarzu. Czy moglibyśmy przejść do oceny stanu twojego kolana? - Jasne - zgodził się grzecznie. Jak zdążyła się p r z e k o n a ć , uszkodzenie kolana było po¬ ważne. Pęknięcie chrząstki, uszkodzenie więzadeł - wygląda¬ ło to wystarczająco groźnie, by rozważać operację, a nie tyl¬ ko zwykły zabieg chirurgiczny. Chociaż nie zachodziła oba¬ wa, że Jace mógłby p o z o s t a ć n i e p e ł n o s p r a w n y , kontuzja najprawdopodobniej oznaczała koniec kariery dla sportow¬ ca. - Z g o d n i e z tym, co tu czytam, musisz zaprzestać pracy dopóki nie odzyskasz pełnej sprawności, potrzebnej do gry w głównej lidze baseballowej. K o l a n o będzie zawsze wrażli¬ we na gwałtowne obciążenia. Jeśli nie podporządkujesz się rygorystycznemu p r o g r a m o w i ćwiczeń lub jeśli zaczniesz forsować je zbyt wcześnie, kontuzja może powrócić. - Spoj rzała na niego poważnie. - Inaczej mówiąc, twój czas się skończył. Dlaczego się nie wycofasz? Słyszał to pytanie od innych lekarzy i t e r a p e u t ó w . Słyszał je od kolegów z ligi i trenerów. Najwyraźniej nikt nie wie¬ rzył, że uda mu się wrócić. Nikt nie był w stanie zrozumieć jego potrzeby p o w r o t u , potrzeby udowodnienia sobie, że potrafi pracować na włas¬ ny sukces, nie tylko oczekiwać aż ten zjawi się sam. Kimś takim - uważającym, że powodzenie będzie mu towarzyszyć wiecznie był kiedyś. Ale ten czas należał już do przeszłości. - Muszę coś udowodnić. - Uwielbiającym cię fanom? - Sobie - powiedział cicho. - F a n i przestają cię uwielbiać, gdy ci się nie wiedzie. To nie był dawny Jace C o o p e r . Ta myśl w pewien sposób onieśmieliła Rebekę. Jace, którego p a m i ę t a ł a , był święcie przekonany o sile swej popularności. Był o k r o p n y m pacjen¬ tem, bo uważał, że jego ciało musi być d o s k o n a ł e . N i e chciał na to pracować. Był człowiekiem, który płynął przez życie na 18
fali czaru i t a l e n t u , ale ani czar, ani talent nie mogły p o m ó c mu w tej chwili. - Wyleczenie tego kolana, to ogrom ciężkiej pracy... i bólu - stwierdziła. Jace rozjaśnił się. - Bez pracy nie ma kołaczy. Czy m a m r o z u m i e ć , że zmie¬ niłaś zdanie co do opieki nade m n ą ? - N i e . Nawet gdybym była w stanie umieścić cię w m o i m rozkładzie, nie zrobiłabym tego. Nie uważam tego za dobry pomysł, byśmy pracowali razem. Jace p o d n i ó s ł się z krzesła i, oparłszy ręce na biurku, po¬ chylił się nad Rebeką, baczniej jej się przyglądając. - Chcesz powiedzieć, że po siedmiu latach wciąż aż tak mnie nienawidzisz, że nie byłabyś wstanie pracować ze m n ą ? Rebeka zjeżyła się. - Oczywiście, że nie. Nic do ciebie nie czuję. - Kłamiesz - powiedział z dobrodusznym u ś m i e c h e m , w najmniejszym stopniu nie dotknięty jej deklaracją. To była k o m p l e t n a bzdura. G o t ó w byłby postawić o to swój d o m , gdyby nie t o , że już go stracił na korzyść p o d a t n i k ó w i że skończył z h a z a r d e m . - O d m o m e n t u , kiedy pojawiłem się w drzwiach, jesteś tak zdenerwowana, jak szczur na tonącym okręcie. Przyznaj się, Beko. O d s u n ę ł a się na krawędź krzesła. Dlaczego musiał się nad nią tak pochylić? Z a p a c h jego wody kolońskiej działał idio¬ tycznie paraliżująco na jej umysł i z a p i e r a ł dech w pier¬ siach. - O wszem, przyznaję, że wytrąciłeś mnie z równowagi. Je¬ steś ostatnią osobą, której pojawienie się na m o i m oddziale mogłabym przewidzieć. - Więc, jeśli twierdzisz, że co było - m i n ę ł o , dlaczego nie chcesz się mną zająć? - Powiedziałam ci już - o d r z e k ł a , starając się unikać jego wzroku i próbując zaczerpnąć o d r o b i n ę powietrza bez wdy- 19
chania jego zapachu - nie m a m dla ciebie miejsca w m o i m rozkładzie zajęć. - Tylko to? Czy to jest jedyny powód? Spojrzała zirytowana jego nachalnością. - N i e lubię cię. To jest wystarczający powód. - Z a ł o ż ę się, że nie lubisz wielu ze swoich pacjentów - p r ó b o w a ł spekulować Jace, nie pozwalając, by słodki a r o m a t jej perfum oderwał go od t e m a t u . - N i e bardzo możesz wy¬ bierać ludzi, którzy ulegają wypadkom lub cierpią na ogra¬ niczenie sprawności. J e s t e m p r z e k o n a n y , że sporo wśród nich zbzikowanych frajerów. Rebeka o d s u n ę ł a krzesło i stanęła wyprostowana, zrów nując się niemal z J a c e ' m . - Tak, wielu tu takich i nie m a m o c h o t y dołączać ciebie do tej listy. Jeśli zamierzasz p o d d a ć się terapii w tym szpitalu, odbędziesz ją p o d kontrolą tego, kogo wskażę. - Jeśli nic do mnie nie czujesz, dlaczego nie jesteś sobą? S t a r a ł się wykorzystać szansę, próbując wszystkich możli¬ wości. Wiedział, że wystarczająco wiele razy ją z r a n i ł i że tym razem t r u d n o będzie się do niej zbliżyć. R e b e k a wolała ra¬ czej uciec, niż być zmuszoną do jeszcze jednej konfrontacji z przeszłością, która była jej klęską. N i e m ó g ł do tego dopuścić, wydawało mu się, że c a ł a jego przyszłość zależała od szansy na życie z Rebeką. To co powie¬ dział, było wyzwaniem. - Myślę, że się boisz, Beko. Perspektywa przebywania ze mną przeraża cię, bo uświadomiłaś sobie, że wciąż coś do mnie czujesz, nawet po tych wszystkich latach. Rebeka zdjęła okulary i rzuciła je na b i u r k o . - Tak, masz rację. Czuję. Obrzydzenie, p o g a r d ę , gniew. Jeszcze wczoraj zaprzeczyłabym t e m u , ale spotkanie z tobą rozbudziło to wszystko na nowo. Sądziłam, że u d a ł o mi się już wyzbyć tych uczuć, bo tak naprawdę nie jesteś wart nawet tego. Ale teraz wiem, że one były we m n i e cały czas, bo nigdy nie m i a ł a m szansy aby je wyrazić. N i e m o ż n a przecież oskar¬ żać kogoś, kto zniknął. 20
" S a m się o to prosiłeś J a c e " - myślała, wyprostowując się. Jace jedną rękę p o ł o ż y ł na biodrze, drugą przeciągnął po włosach. W pokoju ćwiczeniowym t e r a p e u t a objaśniał sposób uży¬ cia a u t o m a t u do p o m i a r u ciśnienia serca w czasie chodu. Z a c h o w a ł się podle zostawiając Rebekę i wyjeżdżając do Chicago. Przygniatała go świadomość, jak głęboka była rana, nawet teraz. Boże, jak bardzo wydał się sobie odrażający. Rebeka była tak czuła, tak ufna. Dzieliła z nim najskrytsze lęki i nadzieje. G d y pojawiła się możliwość kariery, odszedł nie oglądając się za siebie. N o w e perspektywy tak go pochło¬ nęły, że pewnego dnia spakował się i wyjechał. Jedyne, na co było go stać, to krótki telefon na do widzenia. G d y znowu spojrzał na nią zobaczyła ból, który nie miał nic wspólnego z chorym kolanem. - Przepraszam, że cię z r a n i ł e m , Beko. - Dziękuję - odpowiedziała zakładając za ucho kosmyk włosów. Była zła na siebie za to wyznanie przed Jace'em. N i e potrafiła jednak powstrzymać się od dodania: - Siedem lat po fakcie. Zmarszczył brwi i u ś m i e c h n ą ł się s m u t n o . Jaką wymówką mógł się usprawiedliwić? - Lepiej p ó ź n o niż wcale. - Lepiej wcale. - R e b e k a p o t r z ą s n ę ł a głową, która pod wpływem przeżyć i na skutek uderzenia o biurko zaczęła pul¬ sować bólem. Spuściła oczy i d o d a ł a : - Wolałabym, żebyś tu w ogóle nie wracał, Jace. - To uczciwe. B o l a ł o , ale było uczciwe. Więc też będę ucz¬ ciwy. Moje życie zatoczyło p e ł n e k o ł o . Z r o b i ł e m wiele rze¬ czy, z których nie jestem dumny. Wiele straciłem. N i e byłem tym, kim c h c i a ł e m . O mały włos zginąłbym w wypadku, ale żyję. Z jakiejś przyczyny Bóg chciał, żebym uratował skórę. M a m więc jeszcze jedną szansę i tym razem nie pozwolę, że¬ by p r z e p a d ł a . 21
Patrzył na nią z tą determinacją drapieżnego ptaka, którą p a m i ę t a ł a z m o m e n t ó w , gdy stawał na boisku baseballowym. - Z a m i e r z a m poradzić sobie z tym kolanem - z twoją p o mocą lub bez niej - powiedział. - Z a m i e r z a m wrócić do naj lepszych - z p o p a r c i e m lub bez poparcia władz ligi. I zamie¬ rzam z powrotem cię zdobyć Rebeko Bradshaw, czy ci się to podoba, czy nie. 22
2 Dreszcz przebiegł po jej ciele. Nie potrafiła powiedzieć czy był to dreszcz strachu, czy oczekiwania. Wpatrywała się w Jace'a, jak gdyby zobaczyła, że rozstał się z ta odrobiną rozsądku, w istnienie którego wierzyła. - Ależ to absurd! N i e możesz mieć nadziei na związek z kimś, kogo nie interesujesz. - Kiedyś było inaczej - Jace był zaskoczony śmiałością własnych deklaracji. N i e p l a n o w a ł tak jasno zdradzać swych intencji, ale teraz nie zamierzał się z niczego wycofać. Pra¬ gnienie, by nie tylko uzyskać przebaczenie, ale również od¬ nowić to wszystko, co kiedyś dzielili, było czyste i nieskoń¬ czenie silne, jak raz u d e r z o n a piłka, która szybowała przez całe boisko. - To było dawno t e m u . - Rebece nie p o d o b a ł y się jego bły¬ szczące oczy. - N i e tak dawno, byśmy zapomnieli, jak dobrze było nam razem. Jace przeklinał chore k o l a n o , gdyby tylko było bardziej sprawne, R e b e k a nie schowałaby się przed nim za biurkiem. Dołączyłby tam do niej i p r z e m i e n i ł w czyn, obietnicę, którą, był pewien, widział w jej oczach. Boże, jak bardzo tęsknił, by ją p o c a ł o w a ć . Jakby przeczuwając t o , Rebeka o d s u n ę ł a się przestraszo¬ na. - N i e chcę cię Jace. Nie lubię cię i nie ufam ci. - N i e winię cię za t o , k o c h a n i e - odpowiedział szczerze - ale ja nie jestem tym samym człowiekiem, który cię zranił, Beko. Bardzo wiele się we mnie zmieniło i pragnę cię o tym p r z e k o n a ć . - Będziesz m a r n o w a ć swój czas. 23
Jace u ś m i e c h n ą ł się i usiadł na brzegu biurka. Wziął do ręki jej futerał do okularów. Miękki m a t e r i a ł m i ł o p o ł a s k o t a ł mu dłoń" i Jace m i a ł uczucie jakby trzymał piłkę basebal lową. - Sądzę, że nie. Rebeka rzadko traciła nerwy, ale teraz zagotowało się w niej. Żywy rumieniec oblał jej delikatną buzię, w głosie sły¬ chać było furię. - Ty arogancki ośle! Jeśli przez chwilę wydawało ci się, że po siedmiu latach możesz po p r o s t u t a n e c z n y m pląsem wejść znów w moje życie i wziąć, co tak niefrasobliwie porzu¬ ciłeś, najwyraźniej p o s t r a d a ł e ś r o z u m ! N i e zamierzam służyć ci za p a n i e n k ę do towarzystwa, podczas gdy będziesz wycze¬ kiwał pierwszej możliwości powrotu w wielki świat! N i e mo¬ gę wprost uwierzyć, że masz czelność sugerować coś takie¬ go. M i n ę ł a go z pogardą, ale zatrzymała się jeszcze z ręką na klamce. - Być może kobiety w Chicago wyruszają w pielgrzymki, by móc paść ci do stóp - zapewne, tak będzie i tutaj - ale mnie wśród nich nie będzie. Rebeka z r o z m a c h e m otworzyła drzwi i zderzyła się z do¬ ktorem C o r n i s h e m . Cofnęła się, gdy tymczasem doktor, w towarzystwie dyre¬ ktora administracyjnego, wszedł do gabinetu. - Rebeko - powiedział z niewinną miną - wyobraź sobie, że s p o t k a ł e m na dole p a n a Saundersa, który k o n i e c z n i e chciał poznać Jace'a. - Tak, to prawda - potwierdził Saunders, odsłaniając w uśmiechu swe gładko polakierowane zęby. Był niepospoli¬ tym, dojrzałym mężczyzną, który dzięki n a m i ę t n o ś c i do sportu zachował młodzieńczą sylwetkę. - Muszę p a n u powiedzieć, panie C o o p e r , że być może nasz mały szpital nie dysponuje s t a n d a r d e m , do którego jest pan przyzwyczajony, ale nie mógłby p a n powierzyć swego kolana w ręce lepsze, niż Rebeki. Jest o n a najwyższej klasy 24
fizykoterapeutką. Jestem d u m n y mogąc powiedzieć, że kli¬ nika Mayo wielokrotnie wyrażała chęć przejęcia jej od nas. M a m y c h o l e r n e szczęście, mogąc z nią pracować - przepra¬ szająco spojrzał na R e b e k ę . - Wybacz ten wulgaryzm, Rebe¬ ko. Po prostu nie m o g ł a nie odpowiedzieć mu u ś m i e c h e m , nawet jeśli był zafascynowany Jace'im. Saunders był dla niej prawie jak ojciec. Jego nagłe zmarszczenie brwi było jak karcące spojrzenie rodzica. - D o n a l d mówił mi, że są jakieś wątpliwości, czy będziesz pracować z p a n e m C o o p e r e m . - Wiesz, że próbuję ograniczyć swoje zajęcia do najpo¬ ważniejszych przypadków. Sprawa p a n a C o o p e r a naprawdę nie jest taka groźna. - Wystarczająco, by zrujnować jego karierę. No tak. To był ten sam ton głosu, którego używał jej oj¬ ciec, gdy ganił jej młodszą siostrę Ellen. Saunders mógłby, równie dobrze, d o d a ć : "moje dziecko" R e b e k a zaczerpnęła powietrza i spojrzała w o k n o . Bob Wilkes jeździł na swym wózku inwalidzkim, od czasu do cza¬ su dodając odwagi innym pacjentom. Dojrzewający w niej pomysł wywołał lekki uśmiech. P o p a t r z y ł a na a d m i n i s t r a t o r a w m o m e n c i e , gdy ten roz¬ poczynał wykład. - Ze względu na t o , że p a n C o o p e r zwrócił się do nas z prośbą o p o m o c w tej k o n k r e t n e j sprawie, uważam za nasz obowiązek zaoferować mu t o , co m a m y najlepszego. - Tak, zgadzam się. Trzy pary oczu spojrzały na nią z zaskoczeniem. Jace pierwszy odważył się przemówić. - Z m i e n i ł a ś zdanie? Będziesz ze mną pracować? Tym razem Rebeka była już pewna. Będzie z nim praco¬ wać. Będzie niestrudzonym nadzorcą każdego etapu jego te¬ rapii. Pokaże Jace'owi C o o p e r o w i , że jest kobietą żelaznych postanowień, że może widywać go codziennie, nie pozosta- 25
jąc ani przez chwilę pod wpływem jego słynnych wdzięków. A jeśli istotnie będzie p r ó b o w a ł odnowić swe wpływy, będzie mogła potrząsnąć głową i powiedzieć, że nie umawia się na randki z pacjentami - nigdy. - Tak - odpowiedziała, zauważając kątem oka Susie Chin wjeżdżającą do pokoju ćwiczeniowego na wózku. - A teraz panowie, proszę mi wybaczyć, widzę, że m a m pacjentkę. To ma być jej pierwszy dzień na drążkach równoległych i jestem p r z e k o n a n a , że czuje się niepewnie. Nie chcę kazać jej cze¬ kać. G d y ruszyła do drzwi, Jace stanął jej na drodze. Ta nagła zmiana postanowień zdziwiła go, p r ó b o w a ł znaleźć jej przy¬ czynę. - Dziękuję ci, Beko - powiedział miękko. - O s t a t n i raz mi dziękujesz. Stawiasz się tu j u t r o dokład¬ nie o ósmej r a n o , chętny i przygotowany do ciężkiego wysił¬ ku. Kąciki jego ust p o d n i o s ł y się figlarnie, gdy zasalutował sprężyście i posłusznie u s u n ą ł się z drogi. - Tak jest, szefowo. Rebeka o p a d ł a na krzesło, czując się jak zużyta szmacia¬ na lalka. O p a r ł a łokcie na biurku i palcami starła z twarzy resztę makijażu. Co za dzień. Zawód jaki wykonywała, nie był lekki. Jej pacjenci często potrzebowali p o m o c y przy najprostszych ruchach, wstawa¬ niu, poruszaniu się. Oprócz ciężkiej pracy fizycznej, musiała sprostać ż m u d n e m u z a d a n i u p r z e p r o w a d z e n i a p a c j e n t a przez wszystkie etapy terapii. To wymagało ciągłego wysiłku umysłowego i emocjonalego. A jednak to było właśnie t o , co zawsze chciała robić. Z a c z ę ł a o tym myśleć będąc prawie dzieckiem, gdy patrzyła na rujnujące skutki zaniku mięśni - jednego z etapów stwardnienia rozsianego - na które przez lata cierpiała jej matka. To zainspirowało jej wybór i dziś mogła powiedzieć, że kocha swoją p r a c ę . 26
- Spróbuj - powiedziała D o m i n i k a , wchodząc do pokoju i stawiając przed Rebeką butelkę cytrynowej wody mineral nej. U s i a d ł a na krześle po drugiej stronie biurka i wyciągnę ła milowej długości nogi, opierając je na koszu do papierów. - N i e jest to wprawdzie ambrozja, ale zawsze m o ż e m y się tak umówić, prawda? - Owszem - odrzekła Rebeka z westchnieniem. - Czuję się, jak gdybym została przepuszczona przez wyżymaczkę. -To zapewne przez czas, który spędziłaś z Jace'em Coope¬ rem, choć muszę przyznać, że ja też m a m t r o c h ę miękkie ko¬ lana. O co c h o d z i ł o w całej tej aferze? Rebeka skrzywiła się. - Konspiracja na miarę wysokich szczebli dyplomatycz nych. Z o s t a ł a m wybrana tą, k t ó r a będzie m i a ł a zaszczyt opiekować się Jace'em C o o p e r e m - w najbliższej przyszłości jednym z najbardziej wartościowych przedstawicieli naszego społeczeństwa. -i czy to jego u r o d a , czy fakt, że ma więcej charyzmy niż Tom Cruise i D e n n i s Q u a i d razem wzięci spowodowały, że nie s p o d o b a ł ci się ten pomysł? - Kiedyś z n a ł a m Jace'a C o o p e r a . - Czy masz na myśli biblijne znaczenie tego słowa? - spy¬ tała Dominika. Rebeka przytaknęła. - Wobec tego ja będę z nim pracować - stwierdziła rezo lutnie. - Do diabła z GrifftfTem Saundersem. - Dziękuję ci. - Rebeka u ś m i e c h n ę ł a się c i e p ł o . Oferta by¬ ła nęcąca, j e d n a k Rebeka podjęła już decyzję -Przemyślałam to i sądzę, że najlepsze co mogę zrobić, to zgodzić się na pra¬ cę z nim. Czy mogę mocniej udowodnić moją całkowitą od¬ p o r n o ś ć , niż patrząc na niego codziennie bez namniejszego poruszenia? - Och... - oczy D o m i n i k i błysnęły figlarnie - mogłabyś na¬ p e ł n i ć jego zdobyczny p u c h a r trucizną powodującą swędze¬ nie. Z a d z w o n i ę do m a m y i poproszę ją o receptę. Jej dziadek z n a ł się na tym, rozumiesz. 27
Rebeka roześmiała się czując, że p r o b l e m y tego dnia tro¬ chę zsunęły się z jej barków. P o d n i o s ł a się ciężko i powie działa: - No dobrze, nazwijmy to pracowitym d n i e m . A teraz pra¬ gnę już tylko wrócić do d o m u , zjeść pizzę i paść na ł ó ż k o . Chętnie dodałaby jeszcze: - i z a p o m n i e ć o Jace'im Co¬ operze - ale wrodzone poczucie realizmu powstrzymało ją od tego. Z perspektywą kolejnej konfrontacji pojawiającej się już na horyzoncie, miała m a ł e szanse, by przestać o nim myśleć. Rebeka przeszła przez parking, poprawiając przewieszo¬ ny przez ramię wiosenny płaszcz. Otwierając drzwi swojej niebieskiej h o n d y Accord, o d e t c h n ę ł a głęboko. Może dzień rzeczywiście był okropny, ale trawa wciąż rosła i słońce m i a ł o j u t r o znowu wstać. To jedyna rzecz, której zdążyła się na¬ uczyć - życie bywa t r u d n e , ale świat nie przestaje się kręcić, a ludzie uczą sieje znosić. Tak naprawdę, jej droga nie była przecież aż tak wyboista. Teraz tylko pojawił się na niej wielki kamień - Jace C o o p e r . Ale nawet największe kamienie m o ż n a przesunąć. Jace był jednym z tych, które staczają się same, nie pozostając długo wjednym miejscu. Rebeka nie zdziwiła się, że u k ł u ł a ją t r o c h ę prawda, iż przybył tu tylko po t o , by dać jej się we znaki zanim zieleńsze pastwiska nie przyciągną go do siebie. Wyjechała z parkingu, kierując się w stronę d o m u , wrzu¬ ciła kasetę do magnetofonu i wygodniej usiadła w fotelu. Pierwsze takty k a n o n u Pachelbela D-dur p o p ł y n ę ł y z głośni ków. Łagodne tony wypełniły powietrze spokojem - skrzy¬ pce śpiewały serenadę kończącemu się dniu. Rebeka poczu¬ ł a , że jej n a p i ę c i e mija wraz z p r z e b r z m i e w a j ą c y m i dźwiękami. S a m o t n a postać idąca po chodniku zwróciła jej uwagę. Samotna postać wolno poruszająca się o kulach. Z a n i m do¬ t a r ł o do niej, kto to był, jej serce biło już innym rytmem. P o d j e c h a ł a i zobaczyła Jace'a, który niósł przewieszony 28