kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Howard Linda - Odważni, męscy, wspaniali -Sunny, dziewczyna słoneczna

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :719.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
H

Howard Linda - Odważni, męscy, wspaniali -Sunny, dziewczyna słoneczna .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu H HOWARD LINDA Pozostałe
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 173 stron)

Linda Howard Odważni, męscy, wspaniali Sunny, dziewczyna słoneczna

2 PROLOG Za każdym razem, gdy Chance Mackenzie zjawiał się w domu, targały nim uczucia najrozmaitsze i nie zawsze łatwe do określenia. Dwa spośród nich można było jednak śmiało uznać za dominujące. Wielka radość, której towarzyszyło jednak pewne skrępowanie, nie pozwalające na szczery, otwarty entuzjazm. Powód był prosty. Mimo przywiązania do rodziny Chance Mackenzie najbardziej lubił być sam. Upodobanie do samotności wyrobiło w nim życie, jego jedyny nauczyciel do czternastego roku życia. Jeśli życie Chance'a pracowało nad tym usilnie przez czternaście lat, no to już tak musiało zostać. Własne towarzystwo odpowiadało mu najbardziej, no i miał swoje zasady: Nie przejmować się nikim, nikogo nie absorbować swoją osobą, nie dać się rozpieszczać słodkimi pytaniami typu: - Jak się czujesz ? Nie potrzebujesz czegoś? Pracę wybrał dla siebie aż nadto odpowiednią. Tajny agent siłą rzeczy musi być człowiekiem zamkniętym w sobie, zawsze czujnym i nieufnym. Jednym słowem - wszyscy na odległość. Wszyscy?- Tak, choć jednak z pewnym wyjątkiem. Chance od lat kilkunastu miał przecież rodzinę. Taki dziwny, wiecznie kłębiący się, pokrzykujący i radosny tłumek, wsysający w siebie. Jedna wielka udręka. Tłumek namolny, zupełnie nie liczący się z Chance'em Mackenziem, facetem, którego bała się jak ognia - i całkiem słusznie - większość najgorszych drani grasujących po świecie. Oni, ta cała rodzina, nie czuli wobec Chance'a żadnego respektu. Obściskiwali go, klepali po ramieniu, pokrzykiwali i stroili sobie z niego żarty. Po prostu kochali go, jakby był jednym z nich. A on nie był, i ten fakt nigdy nie znikał z jego świadomości. Jego dzieciństwo było dalekie od standardów. Przez pierwsze czternaście lat swego życia był sam. Nie wiedział, gdzie i kiedy

3 się urodził, czy w ogóle dano mu jakieś imię. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek ktoś się nim opiekował. Pamiętał za to, jak kradł jabłka w supermarkecie, ledwo wtedy sięgał do skrzynki. Ile miał lat?- Może trzy albo i mniej. Pamiętał, gdzie sypiał. Najczęściej kładł się w jakimś płytkim rowie, a w deszcz czy chłód wkradał się do czyjejś stodoły, magazynu, baraku - wszystko jedno, byle było sucho i ciepło. Ubranie kradł. Napadał na chłopców, bawiących się samotnie przed domem, i ściągał z nich wszystko, co mogło mu się przydać. Na ogół nie miał z tym problemu, był nadzwyczaj silny, jak na swój wiek. Z bardzo prostej przyczyny: on zawsze wszystko musiał zdobywać sam. Raz tylko, bardzo krótko, towarzyszyła mu inna żywa istota. Kiedy miał z pięć lat, jakiś bezpański czarno-biały kundel zaczął chodzić za nim jak cień. W nocy Chance po raz pierwszy w życiu mógł przytulić się do czyjegoś ciepłego boku. Po tym psie ma do dziś na dłoni pamiątkę. Kundel ugryzł go, bo sam miał ochotę na resztki steku, które Chance znalazł wśród odpadków na tyłach jakiejś restauracji. Chance nie miał do niego pretensji, pies był tak samo głodny jak on. Musieli się jednak rozstać, bo trudno zdobyć jedzenie dla jednej osoby, a co dopiero kraść i dla siebie, i dla psa. Ale Chance zrozumiał nauczkę. Jeśli chcesz przeżyć, musisz być taki, jak ten pies. Prawdziwe życie Chance'a zaczęło się w dniu, kiedy Mary Mackenzie znalazła w przydrożnym rowie nieprzytomnego, trawionego gorączką chłopca, balansującego już na granicy życia i śmierci. To, co działo się przez kilka następnych dni Chance pamiętał jak przez mgłę, ponieważ większość czasu był nieprzytomny. Obustronne zapalenie płuc miało wyjątkowo ciężki przebieg. Chance zdawał sobie jednak sprawę, że leży w szpitalu i to napawało go wielkim lękiem. Niepełnoletni, bezdomny i bez żadnej tożsamości, czyli idealny przypadek dla opieki społecznej, a on, odkąd zrozumiał, o co w tym chodzi, skutecznie wymykał się tej właśnie instytucji. Dlatego teraz, kiedy na krótko wracał do przytomności, myślał tylko o

4 jednym. Uciekać, uciekać jak najprędzej. Ale jego myśli były mętne, a ciało zbyt słabe, żeby poddać się jego rozkazom. W tym szpitalu opiekował się nim anioł o łagodnych szaroniebieskich oczach i brązowych włosach, przyprószonych siwizną. Anioł miał chłodne dłonie i głos pełen słodyczy. Oprócz anioła był tam jeszcze mężczyzna, bardzo wysoki, barczysty, o ciemnej, surowej twarzy. Pół-Indianin. Ten mężczyzna wielokrotnie powtarzał jedno jedyne zdanie, które miało odpędzić od Chance'a strach. - Nie pozwolimy, żeby oni ciebie zabrali. Powtarzał to, głośno i wyraźnie, za każdym razem, kiedy Chance miał przebłysk świadomości. Chance nie wierzył. Owszem, od dawna już podejrzewał, że sam ma w sobie krew indiańską, ale to nie powód, żeby temu pół-Indianinowi ufać bardziej niż przeklętemu kundlowi, przez którego głodował cały dzień. Nienawidził, kiedy go dotykali. To oznaczało atak, a on był zbyt słaby, żeby stanąć do walki i pokonać tych wszystkich lekarzy i pielęgniarki, którzy bez przerwy szarpali go, kłuli, przewracali na bok, jakby był kawałkiem bezwolnego mięsa. Dlatego zaciskał tylko zęby. Wiedział, że teraz, póki jest bez sił, nie wolno mu się przeciwstawiać. Bo jeszcze go zwiążą i gdzieś zamkną. Lepiej przeczekać. Ta pani, ten anioł, była przy nim przez cały czas. Chociaż, na logikę, musiała od czasu do czasu wyjść z tego szpitala. W każdym razie, kiedy otwierał oczy, ona była zawsze. Przemywała mu rozpaloną twarz ręcznikiem zmoczonym w chłodnej wodzie i wkładała do ust malusieńkie kawałeczki lodu. Kiedy ból rozsadzał mu głowę, głaskała go po włosach i po czole. Pierwszy raz umyła Chance'a pielęgniarka. Był przerażony. Od tej chwili myła go pani-anioł i on znosił to o wiele lepiej. Krzątała się koło niego bez przerwy i zawsze wiedziała, co należy zrobić. Poprawiała poduszki, zanim zdążył pomyśleć, że jest mu niewygodnie. Regulowała ogrzewanie, a on jeszcze nie poczuł, czy jest za gorąco czy za zimno. Masowała mu nogi, kiedy w tej gorączce bolało go

5 dosłownie wszystko. Nie spoczęła ani na minutę, wlewając w niego całe morze ciepła i troskliwości. Jakby w ciągu tych kilku dni chciała mu dać jak najwięcej matczynej opieki, której on nigdy nie miał. Któregoś dnia to polubił. Chłód dłoni na rozpalonym czole, cichy, melodyjny głos, którego nasłuchiwał, kiedy nie był w stanie unieść ciężkich powiek. Kiedyś przyśniło mu się coś niedobrego. Obudził się z krzykiem, a ta pani przytuliła go i głaskała, jakby był jej małym dzieckiem. Cały czas mówiła, tak cichutko, on powoli uspokajał się i zapadał w sen. Po raz pierwszy w życiu poczuł się tak jakby... bezpiecznie. Był zdumiony - i dziwi się do dziś - że Mary Mackenzie jest osobą filigranową. Ktoś o tak potężnej sile woli powinien mieć dwa metry wzrostu i ponad sto kilo mięśni. Wtedy łatwiej byłoby zrozumieć, jakim sposobem Mary udało się omotać cały personel szpitalny, no i Chance'a. Przewyższał ją już wtedy co najmniej o głowę, ale to nie miało żadnego znaczenia. Coraz bardziej się poddawał, coraz bardziej miękł w środku - przerażony, wyczuwał bowiem instynktownie, że oddanie się pod czyjąś opiekę oznacza uległość. Zanim jednak odzyskał siły na tyle, żeby zwiać ze szpitala, zdążył już pokochać tę kobietę, która sama zdecydowała, że zostanie jego matką. Pokochał ślepą, ufną, bezradną miłością małego dziecka. Prosto ze szpitala Wolf i Mary zawieźli go na wzgórze Mackenziech, zwane przez nich Wzgórzem Spełnionych Nadziei. Otworzyli przed nim drzwi swego domu, swoje ramiona i serca. Na zawsze. Bezimienny chłopiec umarł tamtego dnia, w przydrożnym rowie, a narodził się Chance Mackenzie. Ten dzień bowiem Chance wybrał sobie jako dzień swoich urodzin. Od chwili, gdy przestąpił próg domu na Wzgórzu Nadziei Mackenziech, zmieniło się wszystko. Przedtem nie miał nic, teraz nie brakowało mu niczego. Zawsze chodził głodny, teraz jadł, ile dusza zapragnie. Zawsze mu się wydawało, że on wie bardzo mało, a tu, w tym domu, wszędzie były książki. Mary

6 Mackenzie była belferką do szpiku swoich drobnych kości i niemal od pierwszego dnia zaczęła wlewać w niego wiedzę, jak najwięcej, ile tylko dał rady wchłonąć. Chance dotychczas sypiał, kiedy chciał, byle tylko miał się gdzie położyć. Teraz dostał swój pokój, sypiał w swoim własnym łóżku. Dostał również ubranie, nowe, kupione specjalnie dla niego. Nikt przedtem tych ubrań nie nosił, i on wcale nie musiał ich ukraść. Nastąpiła jeszcze jedna zmiana, najistotniejsza. Nagle został otoczony rodziną. Miał matkę, ojca i braci, ni mniej ni więcej - czterech, poza tym młodszą siostrę, jedną bratową i malutkiego bratanka. Wszyscy, od pierwszego dnia, traktowali go tak, jakby był wśród nich zawsze. Nikt nie bał się go dotknąć. Mary, teraz jego mama, robiła to niezliczoną ilość razy w ciągu dnia. Głaskała go, poklepywała, odgarniała włosy z czoła, wieczorem przychodziła pocałować go na dobranoc. Maris, siostra, drażniła się z nim, jak ze wszystkimi braćmi, potem nagle chudymi rączkami obejmowała go wpół i oznajmiała radośnie: - Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że jesteś nasz! Przez pierwsze czternaście lat swego życia Chance nauczył się, że nikomu nie należy ufać, a przywiązanie do kogoś czyni człowieka bezbronnym. Tej prawdy nie zapomniał, mimo to nie był w stanie powstrzymać się od kroku bardzo nierozważnego, choć do dziś traktował to jako oznakę słabości. Wszystkich Mackenziech obdarzył miłością. Kochał ich, potrzebował i tylko wśród nich czuł się naprawdę rozluźniony i bezpieczny. A obiektów do kochania przybywało, jego przybrani bracia żenili się i nowe pokolenie Mackenziech w zastraszającym tempie zwiększało swoją liczebność. Pierwszy był John, pierworodny syn Joego i Caroline, prawie osesek, kiedy Chance przybył do domu na wzgórzu. Wkrótce jednak na świecie pojawiły się kolejne maleństwa i Chance, nie wiadomo kiedy, nauczył się sprawnie zmieniać pieluszki, karmić butelką i wzruszać, ściskając w dłoni tłuściutkie paluszki, których właściciel z przejęciem ćwiczył pierwsze kroki. Teraz w sumie

7 miał dwunastu bratanków i jedną małą bratanicę, która, ku uciesze całej rodziny, wchodziła mu po prostu na głowę. Tym niemniej, każdy przyjazd do domu kosztował go trochę nerwów. Choć tęsknił za rodziną, to jednocześnie okropnie się bał... O, tak. Bał się panicznie, żeby ich nie stracić, bo nie potrafiłby już żyć bez tego ciepła, którym rodzina Mackenziech otuliła go kilkanaście lat temu.

8 ROZDZIAŁ PIERWSZY Chance kochał motory, a najbardziej swoją własną, ryczącą bestię, która niosła go teraz wąską drogą, wijącą się wśród wzgórz. Uwielbiał wiatr, rozwiewający włosy, uwielbiał pęd i przechylanie się na zakrętach, tak zgodne, jakby on i maszyna stanowili nierozerwalną całość. Upajał się głębokim dudnieniem, czasami leciutko pokasłującym i wysyłającym do jego ciała rozkoszne wibracje. Żaden motocykl na świecie nie brzmi tak jak Harley. Jeszcze jeden zakręt i zobaczył przed sobą cel swojej podróży. Dom Zane'a, raczej nietypowy. Duży - pięć sypialni i cztery łazienki - ale sprawiający pozory mniejszego, ponieważ część pomieszczeń ukryto pod ziemią. Z okien - szyby ze szkła bezodpryskowego - widać było dokładnie całą okolicę, podjazd tylko z jednej strony. Drzwi wejściowe pancerne, zamki najnowocześniejsze, ściany zewnętrzne wzmocnione specjalnymi płytami, w suterenie zapasowy generator i wiele jeszcze innych rozwiązań, na wypadek, gdyby trzeba było się ukryć albo uciekać. Naokoło domu czujniki, wychwytujące najmniejszy ruch. Zane, naturalnie, nie więził swojej rodziny, ale środki ostrożności uważał za niezbędne. Poza tym Zane taki właśnie był. Zawsze przezorny, przygotowany na każdą krytyczną sytuację i z planem alternatywnym na podorędziu. Chance wyłączył silnik i powoli przejechał ręką po potarganych włosach, dając sobie sekundę na wyciszenie. Potem energicznie kopnął podpórkę, Harley stanął stabilnie i Chance zeskoczył, bardziej jak z konia niż z motocykla. Wyjął z kufra cienką teczkę i szybkim krokiem wszedł na obszerną, zacienioną werandę. Była dopiero połowa sierpnia, dzień bardzo ciepły, niebo błękitne, bez jednej chmurki. Na zielonym pastwisku konie leniwie poszczypywały trawę. Kilka z nich podeszło dostojnie do ogrodzenia, ich wielkie czarne oczy wlepione były w hałaśliwy stwór, który przed chwilą wtoczył się na podjazd.

9 Wśród kwiatów Barrie uwijały się pracowite pszczoły, z dala dobiegał śpiew ptaków. Piękne, zielone wzgórza Wyoming. To strony rodzinne, bo niedaleko stąd, na Wzgórzu Mackenziech, stoi inny dom, rozłożysty, w którym podarowano Chance'owi normalne życie i wszystko, co miało teraz dla niego jakieś znaczenie. – Cześć! Wchodź! - rozległ się w domofonie niski, spokojny głos Zane'a. - Jestem w gabinecie. Chance wszedł do środka. Jego nogi w solidnych butach prawie bezszelestnie sunęły korytarzem. Cisza panowała w domu idealna, a więc Barrie z dzieciakami musiała dokądś pojechać, bo inaczej Nick biegłaby już do niego w podskokach. Drzwi do gabinetu, o dziwo, były zamknięte. Chance przystanął, posłuchał chwilę i nie pukając, otworzył drzwi. Zane siedział za biurkiem. Komputer był włączony, przez otwarte okno wpadało do pokoju świeże, nagrzane słońcem powietrze. Powitał brata ciepłym uśmiechem, nieczęsto pojawiającym się na jego marsowym obliczu. -Uwaga – mruknął. - Oni tu są! Chance odruchowo spojrzał w dół, sprawdzając podłogę. Teren był czysty. -Są pod biurkiem - wyjaśnił Zane. - Ukryli się przed tobą. Chance ze zdziwieniem uniósł brwi. Z tego, co wiedział, dziesięciomiesięczne bliźniaki nie miały zwyczaju chować się przed nikim i przed niczym. Spojrzał jeszcze raz w dół, jeszcze bardziej uważnie i dojrzał dziesięć pulchnych paluszków. -No, niestety, nie są jeszcze w tym dobrzy - stwierdził z uśmiechem. - Widzę ich. -Stary, oni dopiero zaczęli trenować! Ćwiczą od tygodnia. A najpilniej atak. -Atak! -Zgadza się. Ty stój i nie ruszaj się z miejsca. Zaraz ciebie zaatakują, a dokładniej, twoje nogi. -Czy program szkolenia obejmuje gryzienie? -Na razie nie.

10 -Całe szczęście. Powiedz jeszcze tylko, co będzie, jeśli atak się powiedzie -Chłopaki zwykle tylko atakują. Potem wycofują się i naturalnie ryczą ze śmiechu. Chociaż... Zane w zamyśleniu potarł brodę. -Jest jeszcze jeden wariant. Siądą na twoich stopach. Żeby ciebie unieruchomić, rozumiesz?- Chociaż nie jestem tego pewien, oni stanowczo wolą stać, niż siedzieć... W tym momencie nastąpił atak. Chance, mimo że Zane go uprzedził, był nieco zdumiony. Oba berbecie poruszały się wyjątkowo cicho i trudno było nie podziwiać ich precyzji. Wysunęli się spod biurka jednocześnie, przemknęli po dywanie jak dwie jaszczurki i z triumfalnym okrzykiem zaatakowali wuja. Malec z lewej ciężko klapnął na jego stopie, malec z prawej wczepił się rączkami w dżinsy i zaczął się podciągać. Naturalnie, obaj napastnicy przez cały czas zanosili się od śmiechu. -Jak młode wilczki - stwierdził z pełnym uznaniem Chance i rzuciwszy teczkę na biurko, pochylił się, aby obu wojowników przetransportować w górę. Pousadzał ich sobie na obu rękach, prawej i lewej, i z rozczuleniem spoglądał na identyczne pucołowate buzie, uśmiechające się do niego radośnie. Cameron i Zack natychmiast przystąpili do realizacji nowych zadań, to znaczy rewizji, czyli sprawdzania zawartości kieszonek koszuli tudzież szarpania wuja za uszy i poklepywania go po twarzy. -Ależ oni wyrośli! - z podziwem powiedział Chance, kręcąc głową na wszystkie strony. - A ważą już chyba tonę! -Prawdziwe chłopaki - oświadczył z dumą Zane. - Prawie dogonili Nick. Mała waży trochę więcej, ale oni i tak wydają się ciężsi. Bliźniacy już teraz wyglądali jak mężczyźni z rodu Mackenziech. Wysocy i mocno zbudowani. A Nick wdała się w filigranową babcię Mary.

11 -Gdzie Barrie i Nicki - spytał Chance, któremu do pełnego szczęścia brakowało pięknej bratowej i żywej jak srebro bratanicy. Zane westchnął ciężko. -Lepiej nie pytaj! Mieliśmy kryzys obuwniczy. -Co? Jaki kryzys? - dopytywał się zaciekawiony Chance, rozsiadając się na krześle. Każdy z bliźniaków dostał do swej dyspozycji jedno z kolan wuja. Znudzeni ciąganiem go za uszy, malcy zajęli się teraz sobą. Pogadywali coś w języku zrozumiałym tylko dla siebie, łapali się za rączki. Chance głaskał ich bez przerwy, ale malcom nie przeszkadzało to w zabawie. Wszystkie dzieci w rodzinie Mackenziech przyzwyczajone były do czułego dotyku dorosłych rąk. Zane znów westchnął i usiadłszy w krześle wygodniej, założył sobie ręce za głowę. -No, to posłuchaj. Wyobraź sobie, że masz w domu trzyletnią pannę, a ona, z kolei, ma lakierki. Czarne, błyszczące, uwielbia zadawać nimi szyku w niedzielę. I wszystko jest dobrze, dopóki nie popełnisz poważnego błędu taktycznego. Pozwalasz jej, i to właśnie w niedzielę, obejrzeć w telewizji „Czarownika z krainy Oz”. Bystry umysł Chance'a natychmiast połączył oba fakty i wysnuł logiczny wniosek. Nick zapragnęła mieć butki czerwone. -Czym załatwiła te lakierki? - No, jak to? Wiadomo, że szminką. Tego też mógł się domyśleć. Tak się jakoś złożyło, że prawie każdy z nowego pokolenia Mackenziech miał wpadkę ze szminką. Coś w rodzaju nowej rodzinnej tradycji, zapoczątkowanej przez Johna, który ulubioną szminką matki namalował na ojcowskim mundurze dodatkową baretkę. Caroline się wściekła. Szminka była do wyrzucenia, a znalezienie nowej, identycznej, wymagało więcej zachodu niż starcie kilku plamek z munduru męża.

12 -A nie mogliście po prostu zetrzeć tej szminki? - spytał Chance, zestawiając trochę już za bardzo rozbrykanych chłopców na podłogę. -Jasne, że mogliśmy, ale było za późno, ponieważ Nick sama zastosowała środki zaradcze i wsadziła lakierki do zmywarki. Spojrzał na brata, brat na niego i obaj wybuchnęli głośnym śmiechem. -Wczoraj Barrie kupiła nowe lakierki. Niestety, Nick spojrzała na nie tylko raz, nie chciała nawet przymierzyć. Powiedziała, że są bardzo brzydkie. -Raczej „baldzo bzydkie" - poprawił z uśmiechem Chance. -Zgadza się. Ale z jej wymową jest coraz lepiej. Nick ćwiczy wymowę „r" bardzo gorliwie, powtarza w kółko różne wyrazy, rozumiesz, te, które dla niej są najważniejsze. Cukierek, rowerek i tak dalej. -Rozumiem. A teraz obie panie są na zakupach? -Tak. Trzeba kupić małej czerwone lakierki. - Zane czujnym wzrokiem omiótł pokój. Chłopcy byli na zwiadach, czyli sunęli na czworakach po dywanie. Musieli jednak być spragnieni ojcowskiej uwagi, bo gdy tylko Zane spojrzał, obaj, jak na komendę, klapnęli pupami o podłogę i zapłakali. Krótko, po męsku i ostrzegawczo. A potem wlepili oczy w swego tatę. -Pora karmienia - zakomunikował Zane i przekręciwszy się w obrotowym krześle, sięgnął po butelki z podgrzewacza, ustawionego na stoliku za biurkiem. -Łap, którego chcesz - rzucił do brata, podając mu butelkę. -Jak zwykle. Przygotowany na każdą ewentualność - mruknął Chance i zgarnął z podłogi jednego z bliźniaków. Zanim wetknął mu do ust smoczek, spojrzał uważnie na nachmurzoną buzię. Tak, to Zack. Czyli ten, którego chciał złapać. Chance rozpoznawał bliźniaków bez trudu, jak zresztą i wszyscy pozostali członkowie rodziny. A chłopcy podobni byli jak dwie krople wody. Pediatra sugerował, że może nałożyć im na nóżki znaki identyfikacyjne, co było zupełnie niepotrzebne. Chłopcy, choć pod względem fizycznym identyczni, różnili się nieco charakterami. I dla rodziny była to wystarczająca wskazówka.

13 Chance patrzył z rozczuleniem na małego, cieplutkiego żarłoka na swoim ręku, na okrągłą główkę pokrytą ciemnymi jedwabistymi włoskami. Czysta przyjemność, a przecież kiedyś był zupełnie innego zdania. Pierwszym niemowlęciem, które wziął na ręce, był John, i to John w sytuacji bardzo krytycznej, ponieważ wyrzynały mu się zęby. Chance był u Mackenziech zaledwie od kilku miesięcy, nadal był czujny, nieufny, choć zwalczył już w sobie tę przemożną chęć, aby rzucać się na każdego, kto go dotknął. A Joe i Caroline przyjechali do rodziców z wizytą. Kiedy stanęli w drzwiach, z ich min od razu można było wywnioskować, że podróży nie mieli przyjemnej. Nawet Joe, zwykle tak opanowany, nie ukrywał frustracji, a piękna, szykowna Caroline - tym razem w stroju zmiętym i z potarganymi włosami - była kompletnie roztrzęsiona. Przecież działała według swoich zwykłych zasad. Nie tracić zimnej krwi i logika przede wszystkim. A John wrzeszczał nadal. Półprzytomne spojrzenie Caroline przemknęło po obecnych i spoczęło na twarzy nowego członka rodziny Mackenziech. - Weź go, błagam - powiedziała, składając dziecko w ramionach Chance'a. - Ty na pewno go uspokoisz. Naturalnie spanikował i omal nie upuścił Johna. Nigdy przedtem czegoś takiego nawet nie dotknął, a co dopiero trzymać w rękach. Był przerażony i zdumiony, że ta dama swego wypieszczonego synka zdecydowała się powierzyć właśnie jemu, półdzikiemu, bezdomnemu chłopakowi z domieszką krwi indiańskiej. Stał nieruchomo, trzymając Johna w wyciągniętych przed sobą rękach. I nagle zapadła błogosławiona cisza. Prawdopodobnie dlatego, że Chance po prostu zaciekawił Johna. Malec zamilkł więc i wpatrywał się w niego okrągłymi oczkami, dodatkowo kopiąc nóżką. Chance doskonale wiedział, że takie maleństwa ludzie sadzają sobie na ręku. Zrobił więc to samo, powolutku, ostrożnie i zachęcony sukcesem, spróbował wytrzeć ślimakiem obślinioną buzię malca. John jakby tylko na to czekał. Jego umęczone szczęki z całej siły zacisnęły się na kciuku Chance'a. Dwa słodkie ząbeczki, które zdążyły już przebić dziąsła, były

14 ostre jak u wiewiórki. Chance aż podskoczył. Z odsieczą pospieszyła Mary. Uwolniła palec Chance'a, a John - w zamian za palec, który tak świetnie zastępował gryzaczek - dostał do żucia ręcznik, zmoczony w wodzie. Chance miał cichą nadzieję, że jego przygoda z Johnem dobiegła końca. Niestety, wszyscy dziwnie byli przekonani, że nikt tak nie zajmie się Johnem jak właśnie on. Skończyło się na tym, że Chance nosił Johna i nosił, pokazując mu w pokoju różne rzeczy, które wydawały mu się godne uwagi. A Johna interesowało wszystko i każdy obiekt oglądał z wielką uwagą, nie przestając ani na chwilę żuć ręcznika. To było pierwsze szkolenie Chance'a, jeśli chodzi o niemowlęta. Od tej chwili wykorzystywany był bezwstydnie i właściwie na bieżąco, ponieważ jego bardzo męscy bracia i płodne bratowe byli niezmordowani w produkowaniu malutkich słodkich istotek. A ostatni rzut, czyli trójka dzieci Zane'a i Barrie, zawojowała Chance'a bez reszty. -Wiesz, że Maris jest przy nadziei?- - spytał Zane. -Nie może być! Chance uśmiechnął się z zadowoleniem. Nareszcie! Ich młodsza siostra wyszła za mąż równo dziewięć miesięcy temu i zaczynała się już zastanawiać, czy Pan Bóg w ogóle zechce obdarzyć ją potomstwem. -Kiedy ma termin? - W marcu. Maris mówi, że do tego czasu zdąży oszaleć. Podobno Mac ani na minutę nie spuszcza jej z oczu. Mac MacNeil był jedynym mężczyzną na świecie, który od samego początku w towarzystwie Maris czuł się pewny i swobodny. I to był jeden z powodów, dla którego Maris pokochała go tak bardzo i pozwoliła się poskromić. Dla niej sprawa była jasna. Jeśli Mac zdecydował, że ciężarna Maris nie będzie jeździła teraz za bydłem - a Maris przecież gotowa była i jeść, i spać w siodle - to po prostu tak będzie. -Chance? Może powiesz mi teraz, o co tu chodzić - Zane spojrzał wymownie na teczkę, rzuconą na biurko.

15 Chance wiedział, że brat nie pyta tylko o zawartość teczki. Zane doskonale się orientował, że Chance teoretycznie powinien być teraz we Francji, chciał więc wiedzieć, dlaczego Chance przyjechał niespodziewanie, nie wykonując przedtem nawet zwykłego telefonu. -Nie chciałem ryzykować - powiedział Chance. - Boję się przecieków. -Podejrzewasz kogoś? -Nie. Ale wolę dmuchać na gorące. Bo nikt, oprócz ciebie i mnie, nie powinien o tym wiedzieć. -O czym? -O tym, że Crispin Hauer ma córkę. Zane nie zmienił wygodnej pozycji w krześle, ale jego twarz stężała. Crispin Hauer od lat zajmował pierwsze miejsce na ich liście najbardziej niebezpiecznych terrorystów i od lat cały sztab najlepszych ludzi próbował go rozpracować. Jak dotychczas, bez rezultatu. Hauer nadal był w tym samym stopniu niebezpieczny, co nieuchwytny. Wiadomo było, że trzydzieści pięć lat temu Hauer ożenił się z Pamelą Vickery, ślub brał w Londynie. Jego żona jednak w pewnym momencie po prostu znikła, przepadła bez śladu i Chance, jak zresztą wszyscy, przypuszczał, że umarła - śmiercią naturalną albo też pomógł jej w tym małżonek lub któryś z jego wrogów. -Kto to jest - spytał krótko Zane. -Sonia Miller. Jest tutaj, w Stanach. -Słyszałem niedawno to nazwisko. -Zgadza się. Ona jest tym kurierem, któremu w Chicago rzekomo zrabowano przesyłkę. Pamiętasz, te ważne dokumenty na temat przestrzeni powietrznej. Zane, kiedy słuchał, słyszał każde słowo. -Rzekomo - powtórzył. - Sądzisz, że to było ukartowane? -Bardzo możliwe, że była w zmowie z ojcem. -Myślisz, że Hauer poszedłby na takie ryzyko? Przecież wiadomo, że po zaginięciu tak ważnych dokumentów kurier sprawdzany jest bardzo dokładnie.

16 -Prawdopodobnie sądził, że do niczego nie dojdziemy. Ale stało się inaczej. Najpierw wszystko było niby cacy. Sonia Miller, córka Hala i Eleonor, oboje rodzice czyściutcy. Ale kiedy usiłowałem ściągnąć metrykę urodzenia Soni, okazało się, że takowa metryka jest niedostępna, bo dziecko zostało zaadoptowane. Hal i Eleonor własnych dzieci nigdy nie mieli. No to pozwoliłem sobie sprawdzić, kim byli prawdziwi rodzice ich przybranej córki. -Udało ci się ? - No, no... Zane nie krył podziwu. Plików adopcyjnych strzeżono teraz bardzo gorliwie ze względu na ochronę danych osobowych. Otwarcie takiego pliku było nie lada wyczynem, i to wyczynem raczej ryzykownym. -Mam nadzieję, że nie zostawiłeś żadnych śladów? -Bez obaw, nikt nie będzie miał o nic pretensji. Najpierw przeszedłem przez kilka stacji przekaźnikowych, a potem włamałem się do urzędu skarbowego i dopiero z ich systemu wszedłem do pliku adopcyjnego. -Chytrze. Nikt nie będzie chciał zadzierać z ludźmi od podatków. -Otóż to. W każdym razie wiem już teraz na pewno. Sonia Miller jest córką Hauera. Tymczasem Zack zdążył wypić swoje mleko i, spracowany bardzo, złożył główkę na ramieniu wuja. Chance podniósł dziecko i poklepując delikatnie po pleckach, dalej wyłuszczał sprawę bratu. -Panna Miller pracuje jako kurier od ponad pięciu lat. Ma mieszkanie w Chicago, ale bywa tam bardzo rzadko, tak przynajmniej mówią sąsiedzi. A ja jestem prawie pewien, że ona współpracuje z ojcem. -Rozumiem. Zane w zamyśleniu pokiwał głową. Tak, ten wariant należy uznać za najbardziej prawdopodobny. W ich zawodzie zawsze trzeba zakładać najgorsze, tylko wtedy można przygotować się odpowiednio do działania.

17 -Masz jakiś pomysł?- - spytał, odstawiając pustą butelkę na biurko i zabierając się za poklepywanie małego Camerona. -Jasne. Po nitce do kłębka. Trzeba zawrzeć znajomość z panną Miller i zdobyć jej zaufanie. -Podejrzewam, że nie jest to osoba skłonna do zawierania znajomości. O zdobyciu zaufania nie wspomnę. -Mam pewien plan - oświadczył Chance, uśmiechając się pod nosem. Bo to zdanie zwykle mówił Zane. Zane chyba też chciał się uśmiechnąć, ale w tym momencie zapiszczał alarm i Zane szybko spojrzał na mały monitor. -Trzymaj się, bracie. Barrie i Nick wchodzą już do domu. Faktycznie. W sekundę później trzasnęły frontowe drzwi i w całym domu rozległ się radosny krzyk: -Ujek Dance! Ujek Dance! Małe nóżki nieuchronnie zbliżały się do gabinetu. Chance zapobiegawczo oparł się mocniej w krześle. Nick zwykle witała go nieco gwałtownie. Tym razem też, ale na szczęście zanim został zmiażdżony, zdążył chwycić ją wolną ręką i wciągnąć na kolana. -Ujek Dance, ujek - szczebiotała rozpromieniona dziewczynka, kiedy całował jej pulchny policzek. - Zostaniesz u nas długo, plawda? - Niestety, nie. Tylko kilka dni. Nick była już wystarczająco duża, aby zauważyć, że wujek znika z jej życia na bardzo długo, a pojawia się, niestety, na krótko. Tym razem też tak miało być i dlatego Nick posmutniała. Ale tylko na sekundę. -Ujku? Dasz mi pojeździć na twoim moto...moto...moto...ru? Ta prośba natychmiast obudziła w wujku największą czujność. -Nie, skarbie. To znaczy, możesz wsiąść na mój motor, oprzeć się o niego, posadzić na siodełku swojego misia. Ale tylko wtedy, kiedy wujek będzie razem z tobą. Rozumiesz? Małej Nick zawsze trzeba było stawiać sprawę jasno. Ta dziewczynka, mały diabełek, o dziwo, rzadko kiedy nie stosowała się do wyraźnie wydanych poleceń.

18 A Chance przypomniał sobie o jeszcze jednej pokusie. -Aha, i nie wolno sadzać na motorze ani Zacka, ani Camerona. Nie sądził, żeby Nick dała radę podnieść któregoś ze swoich mocarnych braciszków, wolał jednak nie ryzykować. Jego przezorność spotkała się z uznaniem. -Dzięki - powiedziała Barrie, posyłając mu od progu promienny uśmiech. - Witaj, Chance! Pocałowała go serdecznie w policzek i wyjęła z jego ramion już zasypiającego Zacka. -Misja zakończona?- - spytał Zane, nie odrywając oczu od rudowłosej żony. A wyraz tych oczu był jednoznaczny. To, co te oczy widziały, podobało mu się bardzo. -Tak, i można powiedzieć, że z powodzeniem - mówiła wesoło Barrie. - Panienka troszkę grymasiła, ale udało nam się dojść do porozumienia. -Ujku... Ciepłe rączki Nick objęły twarz Chance'a. -A może ty pojeździsz na moim lowelku, a ja... -To bardzo miło z twojej strony, kotku - powiedział Chance najcieplej, jak potrafił. - Ale ja nie zmieszczę się na twoim rowerku, jestem za duży. A ty za mała, żeby jeździć na Harleyu. -A kiedy będę mogła? -Kiedy dostaniesz prawo jazdy. Nick posmutniała i wsadziwszy paluszek do buzi, nie odzywała się ani słowem, zastanawiając się prawdopodobnie, co to jest to prawo jazdy. -Nick ? - Co ja widzę? Ty masz nowe buciki! Nick rozpromieniła się i natychmiast zademonstrowała jeden z nowych bucików, omal nie kopiąc Chance'a w nos. -Ładne, plawda ? -Śliczne. I takie błyszczące, można w nich się przejrzeć. Chance pochylił się na butkiem i zaczął stroić zabawne miny. Nick zachichotała. -Chance, zostaniesz tu chwilę z Nick? – spytał Zane, wstając z krzesła. - A my z Barrie położymy chłopaków spać.

19 -Jasne. Nick nietrudno było czymś zająć, zawsze była chętna do zabawy albo pogawędki. Teraz też buzia jej się nie zamykała. Przekazała wujkowi jeszcze garść informacji na temat nowych bucików, i nowych koni dziadka, powtórzyła również, co powiedział tatuś, kiedy uderzył się młotkiem. -Mówił baldzo bzydkie wylazy. Do diabła, cholela, du... -Nick! Przestań! -To jak powiedzieć, co tatuś powiedział-Chance westchnął. -A czy tatuś wie, że to brzydkie wyrazy? Nick energicznie pokiwała główką. -Wie. Tatuś zna wszystkie. -Rozumiem. Poproszę, żeby mi powiedział, jakie to wyrazy. I będę wiedział, których nie mówić. Zgoda? -Zgoda. Ale nie bij go mocno. -Bić? A dlaczego? -Bo tatuś mówił tak tylko wtedy, kiedy młotek go udezył. Wtedy tatuś je powiedział. Chance zakasłał nerwowo, dzięki czemu udało mu się nie roześmiać. Język Zane'a, faceta z SEAL-u, był jędrny i słony jak morze, ale takiego języka Zane używał wyłącznie w męskim gronie. Nie na darmo Mary włożyła wiele wysiłku w wychowanie swoich dzieci. I kiedy ten cholerny młotek omal nie zmiażdżył mu palca, Zane na pewno był przekonany, że w pobliżu nie ma ani kobiet, ani dzieci. Niestety, gdzieś w okolicy znajdowała się Nick i teraz należy tylko mieć nadzieję, że mała, zanim pójdzie do przedszkola, zapomni, co mówi tatuś, kiedy bije go młotek. -No, jak tam? - pytał Zane, stając w progu. - Zabawiałaś wujka? -Tak! - radośnie pisnęła Nick. - Powtórzyłam mu wszystkie twoje bzydkie wyrazy. Te, co je powiedziałeś, jak udezył cię młotek. -Co?!

20 Na zwykle opanowanej twarzy Zane'a malował się wyraz prawdziwej rozpaczy. A Nick wsadziła paluszek do buzi i milczała dyplomatycznie, spoglądając w sufit. -Nick! Chodź tu do mnie. Wziął ją na ręce i spytał bardzo poważnym głosem: -Nick? Naprawdę powtórzyłaś wujkowi te brzydkie wyrazy? Bródka nieco zadrżała, ale dziewczynka bohatersko skinęła główką. -A więc trudno. Dziś wieczorem nie będzie opowiadania bajek - oświadczył Zane surowym głosem. - I obiecaj, że nikomu więcej nie będziesz takich wyrazów powtarzać. -Pseplasam - szepnęła skruszona Nick i objąwszy ojca za szyję, ukryła główkę na jego ramieniu. -Już dobrze, córeńko. Wiem, że jest ci przykro i wierzę, że dotrzymasz obietnicy. Pogłaskał małą po pleckach, pocałował w główkę i postawił na podłodze. -Biegnij teraz do mamy! Nick, już rozpogodzona, wybiegła w podskokach na korytarz. -Szlaban na opowiadanie bajek? - spytał zaciekawiony Chance. - Zwykle rodzice zabraniają dzieciom oglądać telewizję. -A my nie. Specjalnie staramy się nie traktować telewizji jak czegoś szczególnie cennego. Dzięki temu może dzieciaki nie zapadną na „chorobę telewizyjną". A co ciebie to tak interesuje? Szykujesz się do roli ojca? -Ojca? Nigdy! Chyba że w przyszłym życiu. -Ej że! Każdego kiedyś dopadnie. -Spokojna głowa! A teraz... Chance spojrzał wymownie na teczkę leżącą na biurku. -A teraz, bracie, zabierajmy się do roboty!

21 ROZDZIAŁ DRUGI Dokładnie według zwariowanych zasad z książeczki pana Murphy'ego. Tylko on mógłby coś takiego wymyślić. Sunny, pełna gorzkich myśli, po raz setny poprawiła się na plastikowym krzesełku w poczekalni na lotnisku w Salt Lakę City. Już piątym lotnisku tego dnia. Naturalnie, że z Atlanty miała lecieć prosto do Seattle. Lot odwołano, ponoć ze względów technicznych. Pasażerom zaproponowano inne połączenia, niestety, żaden z samolotów nie zamierzał wylądować w Seattle. W rezultacie Sunny najpierw poleciała do Cincinnati, z Cincinnati do Chicago, z Chicago do Denver i z Denver do Salt Lakę City. No, cóż.... przynajmniej konsekwentnie przemieszczała się w kierunku zachodnim i zawsze jest nadzieja, że ten ostatni z rzędu samolot dowiezie ją na miejsce przeznaczenia, od którego dzieliło ją jeszcze ponad tysiąc kilometrów. Chociaż, zważywszy wypadki dzisiejszego dnia, prędzej należałoby się spodziewać katastrofy lotniczej. Była zmęczona, była zła i bardzo głodna. Cały dzień pogryzała tylko orzeszki i teraz, teoretycznie, powinna wstać i poszukać jakiegoś barku. Ale w każdej chwili mogą przecież wezwać pasażerów do samolotu, załadować ich w rekordowym tempie i odlecieć. W świecie według Murphy'ego wszystko może się zdarzyć. Dlatego lepiej warować na krzesełku i nie tracić dobrego humoru, który zwykle przecież jej nie opuszczał. A gdyby się zdarzyło, że spotka pana o nazwisku Murphy, walnie go prosto w nos. I tyle. Sunny, w nastroju już nieco lepszym, jeszcze raz poprawiła się w krzesełku i sięgnęła do torby po książkę. A jakże! Głodna i zmęczona Sunny Miller potrafi przezwyciężyć stres i, jakby nigdy nic, zagłębić się w lekturze. Ona zawsze, w każdej sytuacji, umiała znaleźć coś pozytywnego. Wiadomo, że w życiu jest i dobrze, i źle, trzeba się tylko postarać, żeby to, co dobre przeważało. Dlatego zadbała o swój komfort psychiczny i dłuższy pasek od teczki przerzuciła sobie przez głowę. Niektórzy kurierzy

22 przykuwali sobie teczkę kajdankami do ręki. Jej firma była jednak przekonana, że kajdanki zawsze ktoś może zauważyć i wzbudzą niepotrzebną sensację. Przecież wiadomo, że takie kajdanki aż krzyczą: - Ludzie kochani! A wy wiecie, co jest w tej teczce? Dlatego najlepiej niczym się nie wyróżniać. Po prostu wyglądać jak co najmniej połowa pasażerów samolotu, czyli osoba podróżująca w interesach. Tym niemniej, po tym niefortunnym zdarzeniu w Chicago Sunny podwoiła czujność i dlatego jedną rękę bez przerwy trzymała opartą na teczce. Nie miała najmniejszego pojęcia, co jest w środku. Jej praca polegała wyłącznie na tym, aby kolejną teczkę bezpiecznie przewieźć z punktu A do punktu B. Zawsze była nadzwyczaj ostrożna i kiedy w Chicago ten zielonowłosy punk wyrwał jej teczkę z ręki, czuła się wściekła i upokorzona. I przerażona, ale nie tym, że w jej dokumentach w firmie zrobiono niezbyt przyjemną adnotację. Była przerażona, że ta wpadka przydarzyła się właśnie jej, Sunny Miller, którą niemal od kołyski uczono ostrożności i powtarzano bez końca, że oczy ma mieć z tyłu głowy, bo jeden najmniejszy błąd może kosztować ją życie. Wspomnienie wpadki w Chicago ponownie zepsuło jej humor. Wsunęła książkę z powrotem do torby i postanowiła, że teraz, zamiast pogrążać się w fikcyjnym świecie, lepiej zająć się obserwacją najbliższego otoczenia. W brzuchu nadal jej burczało. W torbie miała, co prawda, jakieś tam zapasy, ale to była porcja na czarną godzinę, a ta godzina, miejmy nadzieję, jeszcze nie nadeszła. Popatrzyła więc na bramkę, gdzie dwie stewardesy wyjątkowo cierpliwie tłumaczyły coś wyjątkowo niecierpliwym pasażerom. Z niezadowolonych min pasażerów, kiedy wracali na swoje krzesełka, bez trudu można się było zorientować, że nie uzyskali pomyślnej wiadomości. Czyli ma dość czasu, aby spokojnie pójść do barku i coś przekąsić. Spojrzała na zegarek. Według czasu miejscowego za piętnaście druga, a według czasu obowiązującego w rejonie

23 Pacyfiku przesyłka powinna dotrzeć do rąk adresata w Seattle o dziewiątej wieczorem, co powoli się staje marzeniem ściętej głowy i kto wie, czy nie trzeba będzie dzwonić do firmy i informować o kolejnej wpadce. Na myśl o tym Sunny czuła, że robi jej się niedobrze. Na pewno również z głodu. Dlatego pójdzie teraz coś zjeść, a jeśli lot nadal będzie opóźniony, przeprowadzi rekonesans na temat połączeń innych linii lotniczych. Poruszy niebo i ziemię, byleby tylko nie musiała dzwonić do firmy. Wstała - jedna ręka czujnie oparta na teczce, w drugiej torba podróżna - i ruszyła przed siebie w poszukiwaniu miejsca, gdzie jedzenie serwują ludzie, a nie automaty. Szła pod prąd, z bramki bowiem zaczęli wylewać się pasażerowie samolotu, który przed chwilą wylądował. Opływali Sunny z obu stron. Starała się trzymać prawej strony, żeby uniknąć zderzenia. Ale ten manewr nie okazał się skuteczny, bo ktoś jednak trącił ją w ramię, i to dość boleśnie. Odwróciła się odruchowo i również odruchowo jej ręka zacisnęła się jeszcze mocniej na torbie. Dokładnie w chwili, gdy ktoś mocno szarpnął za skórzany pasek, i pasek ten zaczął ześlizgiwać się z jej ramienia. Do cholery! Czyżby znowu?! Zamachnęła się tą swoją ciężką torbą podróżną. Walnęła z całej siły. Zobaczyła nieogoloną mordę i złe, ciemne oczy. W ręku nóż, którym właśnie przeciął pasek jej teczki. I ten drań, mimo że porządnie dostał torbą po ramieniu, drugą ręką właśnie chwytał za jej teczkę. Sunny nawet nie przemknęła przez głowę myśl, żeby krzyknąć lub poczuć lęk. Te reakcje były jak najbardziej niepożądane, przecież źle wpłynęłyby na jej koncentrację. A musiała być precyzyjna, bowiem po raz drugi zamachnęła się torbą i walnęła prosto w łapsko, przyklejone do jej teczki. Walnęła z całej siły. A ten kretyn wcale nie miał zamiaru się odkleić. -Suka - warknął. Nóż błysnął srebrzyście.

24 Odskoczyła, jej palce ześlizgnęły się z teczki. Na zarośniętej gębie pojawił się triumfujący uśmieszek. Teczka była jego. Sunny zdążyła jeszcze, co prawda, złapać za zwisający pasek. Znów błysk noża... i pasek został jej w ręku. A złodziej, przyciskając teczkę do piersi, już gnał przed siebie, roztrącając ludzi. -Ty łobuzie! - wrzasnęła, ruszając w pogoń. - Ludzie! To złodziej! Zatrzymajcie go! Długa spódnica miała z lewej strony rozcięcie, nie krępowała więc ruchów. Ale ten drań wystartował wcześniej i miał dłuższe nogi. A jej torba podróżna, z którą nie rozstawała się nigdy, obijała się o nogi. Ale biegła i biegła, choć wiedziała, że to na nic. Czuła, że ogarnia ją rozpacz, a w głowie kołatała jedna tylko myśl. Na miłość boską, niech ktoś się zlituje i tego drania zatrzyma... Zlitował się. Jakiś mężczyzna, wysoki, barczysty. Właśnie się odwrócił, spojrzał obojętnym wzrokiem, a złodziej był przy nim tuż, tuż... Sunny nabrała powietrza, żeby znów krzyknąć. Ten mężczyzna absolutnie wyglądał na kogoś, kto da radę zatrzymać tego drania. Jednak żadne słowa nie wyszły z jej gardła, bo ten mężczyzna zrozumiał ją bez słów. Sekundę jeszcze patrzył, jakby oceniał sytuację, a potem wykonał... piruet. Lekko, zwinnie i z niebywałą gracją, jak prawdziwa baletnica. Solidny but trafił prosto w kolano złodzieja. Noga odskoczyła dziwnie w tył, złodziej zatoczył się i rąbnął plecami o posadzkę. Teczka wykonała krótki lot do ściany, odbiła się od niej, wróciła jak bumerang i również spoczęła na posadzce. Jakiś mężczyzna przeskoczył przez nią, inny obszedł w kółko. Sunny, jak tygrysica, jednym skokiem przypadła do teczki. O ułamek sekundy wcześniej niż czyjeś pożądliwe ręce. Potężny cios w żołądek unieruchomił złodzieja skutecznie. Wysoki mężczyzna siedział mu już na plecach i wykręcał ręce do tyłu. -Aua! - ryczał złodziej. - Uważaj, ty palancie! Połamiesz mi ręce! Niemiłe określenie miało jeden skutek.

25 -Uważaj, co mówisz - warknął wysoki mężczyzna, wykręcając mu ręce jeszcze mocniej. Złodziej znów wrzasnął, ale nie było już żadnych epitetów, tylko dźwięki raczej nieartykułowane. -On ma nóż! - krzyknęła ostrzegawczo Sunny. -Już nie ma - padła spokojna odpowiedź. - Wypadł mu z ręki podczas lądowania. Jednocześnie mężczyzna nie tracił czasu. Wyciągnął pasek ze spodni złodzieja i związał mu ręce nieskomplikowanym, ale na pewno skutecznym sposobem. -Idź po ten nóż, dobrze? - rzucił przez ramię. - Zanim zniknie. Wyglądało na to, że ten człowiek dobrze wie, co robi i co mówi. Sunny posłusznie wykonała polecenie, mało tego, wzięła nóż przez chusteczkę, żeby nie zostawiać swoich śladów. -I co mam z nim zrobić?- - spytała. -Trzymaj, dopóki nie zjawi się ochrona. Rozejrzał się po ludziach i wyłowił wzrokiem jednego z pracowników lotniska, chyba jakiegoś konwojenta. -Ochrona wezwana? - spytał krótko. -Tak, oczywiście - przytaknął gorliwie bardzo przejęty konwojent. - Zaraz tu będą. Sunny, tuląc teczkę do piersi jak dziecko, przykucnęła koło swego wybawcy. -Dziękuję - powiedziała. - Ten drań przeciął nożem pasek i wyrwał mi ją. -Zawsze do usług - odparł wybawca i spojrzał na nią z uśmiechem. To wystarczyło. Zabrakło jej tchu w piersiach, w dołku ścisnęło, a serce podskoczyło. Prawdopodobnie nigdy przedtem nie widziała równie przystojnego mężczyzny. Był nie tylko nadzwyczaj przystojny, był również porywający i zniewalający. Szybko skontrolowała szczegóły. Czarne gęste włosy, trochę przydługie, opadały na kołnierz podniszczonej skórzanej kurtki. Cera na pociągłej twarzy gładziutka, koloru