Jackson Lisa
Bez litości
Miłość odnaleziona w mrocznej scenerii odizolowanej szkoły, po której krąży
morderca, w powieści autorki numer 1 światowych list bestsellerów.
Od śmierci ojca Julię prześladują koszmary. Jej siedemnastoletnia siostra przeżywa
tragedię na własny sposób, dorabiając się obszernej kartoteki za narkotyki i
kradzieże. Pobyt w położonej wśród lasów Oregonu szkole dla trudnej młodzieży ma
pomóc jej wyjść na prostą. Ale Julia ma złe przeczucia.
Co kryje się za ponurymi plotkami krążącymi o szkole?
Razem ze spotkanym w Blue Rock Academy mężczyzną, którego kiedyś kochała,
Julia zagłębia się w sieć tajemnic. Lecz nawet miłość może jej nie ochronić przed
żądzą zemsty mordercy - bez granic, bez żalu, bez litości...
ROZDZIAŁ 1
Pomocy... Jezu, niech mi ktoś pomoże... - Zdesperowany głos był ledwo słyszalny na tle znajomej
piosenki i odgłosu miarowego kapania, jakby kropla deszczu uderzała o ziemię. Kap, kap, kap.
Z walącym sercem, boso, w koszuli nocnej, Julia Farenti-no szła w stronę salonu, skąd przez zasłonkę
na przeszklonych drzwiach przebijało mdłe niebieskie światło.
- Pospiesz się... Nie ma czasu...
0 mało nie krzyknęła, ale ugryzła się w język. Zdjęta strachem skradała się na palcach po lodowatej
podłodze, pewna, że dzieje się coś strasznego.
Powoli uchyliła drzwi i zajrzała do pokoju. Kanapę w kształcie litery L i fotel oświetlało dziwne
migoczące światło ściszonego telewizora.
Z głośników dochodził głos Michaela Jacksona, śpiewał o Billie Jean.
1 głośniejsze: Kap. Kap. Kap. Bardzo głośne.
Jak burza szalejąca w jej głowie.
Poczuła na bosych stopach ciepłą wilgoć i spojrzała w dół. Zrobiła wielkie oczy, gdy zobaczyła krew
kapiącą z długiego noża, który trzymała w dłoni. Czerwona plama powoli zamieniała się w kałużę.
Co?!
Nie!
2
Próbowała krzyknąć, ale nie mogła i gdy spojrzała przez otwarte szklane drzwi, zobaczyła ojca - leżał
na podłodze obok stolika do kawy.
- Pomóż mi, Jules - wychrypiał. Wzrok miał nieruchomy, na czole poszarpaną ranę, a wymiętą białą
koszulę przesiąkniętą krwią.
Z kącików ust Ripa Delaneya spływała czerwona piana; charczącym głosem wyszeptał:
- Dlaczego?
Stała jak sparaliżowana, z ręką lepką od krwi i nagle zaczęła krzyczeć...
„Jest siódma czterdzieści pięć rano. Na razie chłodno, niecałe trzy stopnie powyżej zera, ale po
południu temperatura wzrośnie, nawet do dziesięciu stopni. Czeka nas zimny, wilgotny dzień, przed
południem możemy spodziewać się burz. A teraz sytuacja na drogach..."
Julia obudziła się gwałtownie.
Serce jej waliło, głowa pękała z bólu, a głos spikera byl nie do zniesienia. Walnęła ręką w budzik i
zadrżała. W sypialni panował ziąb. Nie zamknęła okna, w środku hulał wiatr, deszcz miarowo bębnił
w dach.
- Cholera. - Przeciągnęła ręką po twarzy, a resztki wciąż powracającego snu wślizgnęły się znów do
ciemnych zakamarków umysłu. Zerknęła na zegar i jęknęła; zapomniała przestawić budzik.
Sturlała się z łóżka i obudziła kota, który spał na sąsiedniej poduszce zwinięty w kłębek. Uniósł szarą
głowę, wygiął grzbiet i ziewnął, ukazując ostre jak igiełki zęby. Chwyciła z łóżka szlafrok i zarzuciła
na siebie. Nie miała czasu na prysznic, a co dopiero jogging.
Ochlapała wodą twarz, wrzuciła do ust dwa mocne ibupromy i popiła, przechylając głowę pod
kranem. Wciągnęła dżinsy i zbyt dużą bluzę, odnalazła starą czapkę z daszkiem Trail Blazersów.
Zaczęła przetrząsać torebkę i kieszenie kurtki, którą miała na sobie dzień wcześniej, w poszukiwaniu
kluczyków.
3
Nagle zadzwonił telefon; znalazła go w ładowarce, na podłodze obok łóżka.
Otworzyła klapkę i na małym ekranie LED ukazała się twarz
Shay. - Gdzie jesteś? - zapytała siostra.
- Już jadę.
- Za późno. Dojeżdżamy na miejsce!
- Już? - Wsunęła na nogę adidasa i zerknęła na zegarek. -Miałaś wyjechać o dziewiątej.
- Dzwonił pilot. Zbliża się burza czy coś takiego. Nie wiem, musi wylecieć wcześniej.
- Nie! Każ mu zaczekać.
- Nie mogę. Nie rozumiesz? Ona naprawdę to zrobi, Jules. -Ton głosu Shay złagodniał. - Edie chce się
mnie pozbyć. Zabrzmiało dramatycznie, ale to cała Shay. Jules zasznurowała adidasy.
- Powiedz jej, żeby zaczekała.
- Sama jej to powiedz.
Po chwili usłyszała głos matki:
- Posłuchaj mnie, Julio, nie kłóć się ze mną, nie mam na to wpływu. Mówiłam Shaylee, że pojedzie
wtedy, kiedy pilot będzie mógł ją bezpiecznie zawieźć do szkoły, a on twierdzi, że muszą wylecieć
wcześniej z powodu burzy.
- Nie, mamo. Nie możesz jej tak po prostu wysłać...
- Mogę. Jest niepełnoletnia, ja za nią odpowiadam. I ma nakaz sądowy. Już o tym rozmawiałyśmy. Nie
zaczynajmy od nowa.
- Ale...
- Albo to, albo poprawczak. Ma ostatnią szansę, Julio! Sędzia kazał jej zdecydować, a ona jest mądrą
dziewczynką, wybrała szkołę. Ale wcześniej, zadawała się z tym kryminalistą i dopuściła się
przestępstwa. Chłopakowi los nie sprzyjał. Nie ma bogatego tatusia, który wynająłby mu adwokata.
Dawg posiedzi, i to długo, więc twoja siostra powinna uważać się za szczęściarę!
9
- Zaczekaj!
Połączenie zostało przerwane. Julia nie mogła uwierzyć, że matka wysyła Shaylee do szkoły dla
trudnej młodzieży, gdzieś na koniec świata. Wybiegła z mieszkania, zamachała do ociekającej
deszczem sąsiadki, pani Dixon, która wciskała do jej skrzynki przemoczoną gazetę.
Wsiadła do swojego starego sedana i ruszyła w stronę jeziora Waszyngton, do przystani, skąd Shaylee
miała polecieć hydropla-nem do Akademii Blue Rock w południowym Oregonie. Edie dała jej
poprzedniego dnia adres.
Z całej siły wcisnęła pedał gazu.
Autostrada przypominała parking, a ostatnie doniesienia radiowe o sytuacji na drogach nie nastrajały
optymistycznie. Chyba każdy właściciel samochodu w stanie Waszyngton wybrał właśnie teraz
autostradę 1-5, na co wskazywał ogon jaskrawych tylnych świateł widocznych przez szybę sedana.
Julia ponuro wpatrywała się w samochody przed sobą. Walcząc z bólem głowy, bębniła palcami o
kierownicę; szkoda, że nie zna żadnego skrótu do jeziora Waszyngton.
Godziny szczytu kiedyś dawały się jej we znaki, w Portland w Oregonie, gdy pracowała w liceum
Batemana. Ale odkąd w czerwcu straciła pracę, nie musiała użerać się z korkami. Teraz była kelnerką
w 101, ekskluzywnej restauracji na nadbrzeżu. Zwykle brała nocną zmianę, żeby uniknąć korków.
Jedna z nielicznych zalet nowej pracy.
Radio nie pomogło ukoić roztrzęsionych nerwów, a szuranie wycieraczek o szyby jeszcze bardziej ją
rozzłościło. Spóźniła się. Shay odleci bez pożegnania i nikt nie może tego zmienić. Nawet Edie.
Zgodnie z decyzją sądu siostra miała przejść resocjalizację.
Zmieniła stację na inną, muzyczną; przeboje z lat osiemdziesiątych co chwila przerywał komunikat o
stanie dróg; Brendy, reporterka, z szybkością chyba tysiąca słów na sekundę mówiła o sytuacji na
autostradzie.
Zresztą to i tak nie miało znaczenia.
5
W ten ponury lutowy poranek na wszystkich autostradach był kocioł.
- No dalej, dalej - mruczała pod nosem, zerkając na zegar na tablicy rozdzielczej. Ósma siedemnaście;
środek godziny szczytu. Powinna być na przystani o ósmej trzydzieści, inaczej będzie za późno.
Włączyła kierunkowskaz i zjechała na pas, który skręcał w stronę mostu Evergreen Point, łączącego
brzegi jeziora Waszyngton.
Jakiś kierowca niechętnie ją wpuścił, więc mu posłała szeroki uśmiech i pomachała; wcisnęła się na
skrajny prawy pas, pędziła w stronę przystani. O mało nie zderzyła się z facetem w czarnej toyocie,
który wisiał na telefonie.
- Idiota! - Wcisnęła hamulec i wślizgnęła się na wolne miejsce w tym samym momencie, gdy w
samochodzie rozległy się pierwsze takty Billie Jean Michaela Jacksona. - Boże. - Przełączyła się na
inną stację, ale piosenka cały czas wibrowała jej w głowie.
Znowu zobaczyła ojca w kałuży krwi, jego szklane spojrzenie, a w tle leciała właśnie ta piosenka.
O mały włos nie wjechała w furgonetkę z przodu.
- Jezu Chryste. - Panuj nad sobą, bo zabijesz się, zanim tam dojedziesz! Po koszmarnej wizji poczuła
nagły przypływ adrenaliny. Roztrzęsiona, wzięła trzy głębokie wdechy i wolną ręką wyciągnęła z
torebki buteleczkę środków przeciwbólowych. Lek, który brała wcześniej, nie pomógł.
Zsunęła kciukiem korek. Tabletki rozsypały się, ale miała to gdzieś. Szybko połknęła dwie, popijając
resztkami dietetycznej coli, którą zostawiła wczoraj w samochodzie.
Skrzywiła się, gdy poczuła w ustach obrzydliwy smak syropu z kofeiną i chemicznymi substancjami.
Cały czas rozbrzmiewał jej w uszach refren Billie Jean.
- Coś z głową nie tak - powiedziała, spojrzawszy na swoje odbicie w lusterku. - Nic dziwnego, że nie
masz pracy. - Co prawda kelnerowała w restauracji, ale jej kariera nauczycielki była skończona.
Powracające koszmary i potworne bóle głowy przyczyniły się do tego.
11
W lusterku, pod daszkiem czapki zobaczyła swoje szare oczy z iskierkami buntu, takimi samymi jak u
młodszej siostry. Przynajmniej Shaylee nie była hipokrytką. Czego nie mogła powiedzieć o sobie.
Usłyszała syrenę i po chwili wypatrzyła karetkę; jadąc w przeciwnym kierunku, kierowca przedzierał
się przez zapchane pasy autostrady.
Boże, serce jej waliło.
Chociaż dzień był pochmurny, raziło ją światło. Znalazła wetknięte za osłonę okulary
przeciwsłoneczne i wsunęła na nos.
- No dalej, dalej - mruczała pod nosem, gdy nie mogła wyprzedzić buchającej spalinami ciężarówki.
Ledwo uniknęła stłuczki, zanim wreszcie dotarła do zjazdu i pojechała krętą drogą wzdłuż brzegu
jeziora.
Pokonała ostry zakręt i minęła otwartą żelazną bramę prywatnej rezydencji. Przed budynkiem
otoczonym świerkami i jodłami był długi kamienny podjazd. Olbrzymi trzypiętrowy dom nad
brzegiem jeziora wyglądał jak pałac.
Zaparkowała przy drzwiach wejściowych, obok lexusa SUV-a matki. Wyskoczyła z samochodu i
wbiegła na werandę. Zadzwoniła, czekając przed masywnymi dwuskrzydłowymi drzwiami.
Po paru sekundach otworzyła nienagannie wyglądająca kobieta; była bez wieku i miała talię osy.
- W czym mogę pani pomóc? - spytała z chłodną uprzejmością. Nosiła czarne spodnie i elegancki
sweter zawiązany w pasie. Popielate, starannie ułożone i natapirowane włosy powiększały głowę;
doskonały makijaż tuszował dość ostre rysy, a idealnie gładka cera świadczyła o liftingu. Obrzuciła
Julię niecierpliwym spojrzeniem, jakby ta przerwała jej coś bardzo ważnego.
To oczywiste, że w dziesięcioletnich dżinsach i ulubionej bluzie z napisem UW, okularach
przeciwsłonecznych i wypłowiałej czapce z daszkiem Julia wyglądała bardziej na rabusia niż zatro-
skanego członka rodziny. Ale co to miało za znaczenie?
12
- Szukam Edie Stillman. Jest tu ze swoją córką, miały lecieć hydroplanem do...
- Zdaje się, że są na przystani - odparła kobieta z gładkim, wyćwiczonym uśmiechem, który nie krył
dezaprobaty. Nie zapytała ani o dowód tożsamości, ani dlaczego Julię interesują te osoby. Machnęła
niedbale ręką w stronę kamiennej ścieżki dokoła budynku. - Obawiam się, że pani nie zdąży. Samolot
ma za chwilę startować.
Przez szum deszczu Julia usłyszała warkot silnika. Cholera! Ruszyła biegiem w stronę wskazaną
przez kobietę i w tym samym momencie rozległ się ryk przyśpieszającego samolotu.
ROZDZIAŁ 2
Proszę nie wypuszczać psów! - krzyknęła niewiarygodnie szczupła kobieta, gdy Julia przebiegła po
wyboistej ścieżce i skręciła za budynek. Wzmagający się wiatr giął rododendrony. Naciągnęła na
głowę kaptur od bluzy; plecy już miała przemoczone, ale nie zważała ani na wiatr, ani na deszcz.
Nic nie mogło jej powstrzymać.
Chciała spędzić chociaż parę minut z Shay.
Zatrzymała się przed wysoką bramą z kutego żelaza, ale w zamku był klucz. Otworzyła bramę i
zbiegła po schodach.
Ledwo rzuciła okiem na psy, dwa czarne pudle. Biegła co tchu w stronę przystani, widząc już matkę,
która ledwie mogła utrzymać targaną wiatrem parasolkę. Potafli stalowej wody sunął hydroplan, by za
moment unieść się i poszybować po szarym niebie Seattle.
- Świetnie! - Poczuła ucisk w żołądku. Spóźniła się. Niech to diabli. - Wsadziłaś ją do samolotu,
mamo?
- Mówiłam, że to zrobię. Na miłość boską, Julio, ona wypełnia polecenie sądu! - Edie Stillman, ubrana
w błękitny jedwabny dres,
8
przyglądała się starszej córce. Jej spojrzenie mówiło wszystko. - Nie miałaś w co się ubrać? -
Wstydziła się za nią. - Wyglądasz jak lump. Deszcz uderzał o kaptur Julii, kapiąc na daszek
bejsbolówki. - Właśnie o to mi chodziło.
- Nawet nie widać, czy jesteś kobietą!
- A co to ma do rzeczy? - Julia patrzyła na niebo przez przyciemnione szkła; hydroplan już zniknął
między chmurami. - Do diabła, mamo, mówiłam, że wezmę ją do siebie.
- A Shay powiedziała... Czekaj, czekaj, jak ona to sformułowała. .. - Edie dotknęła kącików ust,
udając, że się nad czymś zastanawia. -A, już wiem. Powiedziała: „Wolałabym zwymiotować, niż
mieszkać z Julią!" Czyż to nie uroczy sposób, by powiedzieć nie, dziękuję?
- Dobra, wiem, że pomysł nie bardzo jej się podobał, a\d naprawdę, miejsce, do którego ją wysyłasz,
jest jak więzienie. - Więzienie, dobre sobie! Wygląda jak teren rekreacyjny albo wiejskie ustronie.
Widziałaś broszury? - Oczywiście, widziałam w Internecie, ale są tam strażnicy i ogrodzenie, i...
- Może wreszcie doceni wolność. - Edie była niewzruszona.
- Za jaką cenę? - Julia miała mokre od deszczu policzki, przemoczoną na wylot bluzę. Warkot
samolotu ucichł. Przypomniała sobie artykuły, które wyszukała w sieci, kiedy tylko dowiedziała się o
planach wysłania Shaylee do Akademii Blue Rock. - Sprawdziłam parę rzeczy i nie wyglądało to
różowo. W zeszłym roku krytycznie pisano o szkole. Jesienią zniknęła dziewczyna, było też coś o
skandalu z nauczycielką i uczniem, i...
-To akurat zdarza się wszędzie, co nie znaczy, że takie incydenty można lekceważyć. Przynajmniej go
złapali. - Ją - poprawiła Jules. - To była kobieta.
- Coś takiego jest chyba teraz modne, prawda? - Edie się skrzywiła. - A jeśli chodzi o tę dziewczynę,
Lauren Conrad... - Miała na nazwisko Conway.
- Wszystko jedno. Po prostu uciekła. - Na wypielęgnowanej twarzy Edie uwidoczniły się zmarszczki.
Chociaż dawno prze-
14
kroczyła pięćdziesiątkę, robiła wszystko, by wyglądać piętnaście lat młodziej. Ale dziś stres związany
z wysłaniem do szkoły jej krnąbrnego dziecka dawał o sobie znać i nawet starannie nałożony makijaż
i zastrzyki z botoksu nie pomagały.
- Nikt nie wie, co się stało z Lauren Conway, mamo. Kiedy powiedziałaś mi, że Shay ma tam jechać,
sprawdziłam to i owo. Lauren nie odnaleziono do tej pory.
- Chyba robiła w przeszłości podobne rzeczy. Zrozum, Julio, to jest przecież szkoła dla młodocianych
przestępców.
- Więc jeśli ginie tam uczeń, to nie ma problemu? Jeżeli dała nogę, czy to miejsce nie powinno być
dokładniej strzeżone? Chyba dzieciaki powinny być tam bezpieczne?
- Daj spokój. - Edie zacisnęła usta, jakby ciągnęły je niewidoczne sznurki. - Nie potrafię zacytować z
głowy hasła ich misji, ale wierz mi, to jest najlepsze wyjście dla Shaylee i dla mnie. Wiesz przecież, że
próbowałam wszystkiego i nic nie wychodziło. Woziłam ją do psychologów, gdy miała depresję,
zapisałam na taekwondo, a nawet kick boxing, licząc, że to wytłumi agresję. Potem były zajęcia
teatralne, taniec i lekcje głosu, by wspierać jej rozwój artystyczny. Nawet perełkowanie. Pamiętasz to?
Perełko-wanie, na miłość boską! I jak mi się odpłaciła? Co?
- Powiem ci jak. - Edie wyglądała, jakby za chwilę miała wybuchnąć. - Zaczęła brać narkotyki.
Została aresztowana za kradzież i wandalizm, nie wspominając już o tym, że wyrzucono ją z trzech
kolejnych szkół. - Potrząsnęła trzema zaobrączkowanymi palcami przed twarzą Julii. - Trzech! -
wysapała. - Mając IQ na poziomie stratosfery i wszystkie luksusy, na które było mnie stać, tak właśnie
kończy? Zadaje się z kryminalistą, z tym Dawgiem? - To tylko dzieciak. Może potrzebuje szczególnej
uwagi. - Przestań chrzanić. Miała tyle uwagi, ile tylko chciała. Na pewno więcej niż ty.
Córka wcale nie była tego pewna.
- Tu nie chodzi o matczyną czy ojcowską miłość albo jej brak, więc daj spokój z tym
pseudopsychologicznym bełkotem, Julio. To na mnie nie działa!
10
- Uspokój się.
- Nie! Widziałaś jej ostatni tatuaż, prawda? Zakrwawiony nóż na przedramieniu? Co ona sobie
myślała? - Wyrzuciła do góry ręce, o mało nie upuszczając parasolki. - Nie potrafię nawet powiedzieć,
ile razy Shay wróciła do domu z nowym tatuażem, kolczykiem albo skradzioną płytą CD. I ten jej
niewyparzony język... - Odpłynęła myślami gdzie indziej.
- A kogo obchodzi parę tatuaży i kolczyków w nosie? Nikomu nie zrobiła krzywdy.
- Tatuaże to rodzaj samookaleczenia, co świadczy o głębszych problemach!
- Nie sądzę. Edie patrzyła na nią rozognionym wzrokiem.
- A konflikt z prawem? Dłużej tego nie zniosę!
- Nie myślałaś, żeby poszukać dla niej innego psychiatry?
- Miała już pół tuzina psychiatrów.
- Daj jej spokój. - Julia nie mogła znieść, że matka zbyt surowo traktowała Shay. Na miłość boską,
była w domu tamtego dnia, kiedy zginął tata, pamiętasz?
Matka zmierzyła ją wzrokiem.
- Ty też - odparła twardo.
- I wiesz, jak to się dla mnie skończyło. Shay miała wtedy dwanaście lat, mamo! - Julia była bliska
hiperwentylacji. - Tylko dwanaście lat!
- Wiem, wiem. - Edie spuściła z tonu nie do końca przekonana o swojej nieomylności. - Tragedia
zmieniła nasze życie - dodała, poprawiając parasolkę.
Przez ułamek sekundy wydawała się smutna i Julia zastanawiała się, czy Rip Delaney nie był miłością
jej życia. Ale szybko odsunęła od siebie tę myśl, bo znała prawdę. Pamiętała głupie fantazje, marzenia
córki, która chciała, by rodzice znowu zamieszkali razem, szczęście ją rozpierało, gdy się zeszli, ale
po jakimś czasie okazało się mrzonką. Rip i Edie nie powinni byli się schodzić. Zmienne humory i
kłótnie zniknęły, gdy pozostawali w separacji, ale wróciły, kiedy tylko znaleźli się blisko siebie. Parę
11
tygodni po odnowieniu przysięgi małżeńskiej Edie wpadła w histerię pewna, że Rip spotyka się z inną
kobietą. I miała rację. Nigdy nie był typem monogamisty, chociaż Julia łudziła się, że będzie inaczej. -
- Nie powinnam za niego wychodzić - przyznała Edie niedługo po drugim ślubie. - Gepard nigdy nie
zmienia swoich cętek.
Obraz matki z czerwonymi, spuchniętymi od płaczu oczami prześladował Julię na długo przed
śmiercią ojca. Pomyślała, że jeśli umiejętność tworzenia związków przekazywana jest z pokolenia na
pokolenie, ona i Shay skazane są na życie w samotności.
Odwracając się od jeziora, Edie uniosła parasolkę i westchnęła dramatycznie.
- Placówka resocjalizacyjna nie jest dla niej karą. To ostatnia deska ratunku. Shay potrzebuje pomocy.
Nie przyjmie jej ani od ciebie, ani ode mnie, ani od żadnego psychiatry. Może w akademii jej pomogą?
Boże, mam taką nadzieję. Chyba warto spróbować? - Zerknęła na ołowiane niebo, ale wiatr już
przeganiał ciemne chmury. - Teraz to już nie nasz problem. Módl się, żeby się udało! - Edie szła po
schodach pomostu energicznym krokiem pewnej siebie kobiety.
- Zaczekaj chwilę. Dlaczego zabrali ją stąd? Nie jest to trochę dziwne? - Julia deptała matce po
piętach. - Nie, niezupełnie.
- Naprawdę, Edie? - Nie mogła uwierzyć. - Nie zastanawia cię, dlaczego nie mogłaś jej tam zawieźć
albo... że nie poleciała samolotem rejsowym na pobliskie lotnisko, na przykład w Medford?
Edie nie zwolniła kroku. - Widocznie takie mają procedury. Ten budynek należy do szkoły.
- Żartujesz! - Julia stanęła jak wryta.
- Nie. Zdaje się, że korzysta z niego dyrektor, pastor Lynch.
- Mieszka tu ksiądz?
- Chyba tymczasowo. Kiedy nie jest w szkole.
Julia ogarnęła wzrokiem rozległy teren z przyciętymi równo trawnikami, starannie utrzymaną
roślinnością i zadbanymi
17
ścieżkami, prowadzącymi do przystani, gdzie stały hangary. Posiadłość, ogrodzoną wysokim
kamiennym murem, otaczała gęstwina jodeł, sosen i brzóz. Jedyne widoczne budynki znajdowały się
po drugiej stronie jeziora, oddalone co najmniej o półtora kilometra.
Posiadłość wielebnego była nad wyraz okazała. Aż trudno uwierzyć, że mógł tu rezydować skromny
duchowny.
- Wygląda na to, że pastor nie wyznaje zasady wyrzekania się dóbr doczesnych.
- Może budynek należy do szkoły, a on tu tylko mieszka, nie jestem pewna.
Julia zagwizdała pod nosem.
- Rozumiem, że Akademia Blue Rock nie należy do tanich.
- Dostajesz to, za co płacisz, Julio. - Edie cedziła słowa. -Powinnaś o tym wiedzieć. W wypadku twojej
siostry pieniądze nie grają roli. Rozmawiałam z Maksem. Zgodził się pomóc. -Max Stillman był
ojcem Shaylee, a przynajmniej dawcą nasienia i dziedzicem fortuny Stillman Timber, o której Julia
bez przerwy słyszała, odkąd matka poznała go blisko dziewiętnaście lat temu. Teoretycznie, Shaylee
była następna w kolejce do pieniędzy, z tym że Max nigdy nie interesował się córką, a jego i tak
niewielkie zaangażowanie jeszcze zmalało, gdy na świat przyszedł Max Junior, syn z drugiego
małżeństwa z o wiele młodszą kobietą o imieniu Hester. Max urodził się cztery lata wcześniej,
niedługo po tym jak Shaylee stała się „urwaniem głowy". Oczywiście to określenie wkrótce zmieniło
się w „prawdziwy problem". Julia poprawiła czapkę, zasłaniając się przed gęstą mżawką.
- To nie jest w porządku... wywozić Shay na jakieś totalne zadupie.
- Robię to, co nakazał sąd. - Matka szła sprężystym krokiem po schodach do głównego budynku, gdzie
po szerokiej werandzie spacerował czarny pudel. Drugi obwąchiwał mokrą azalię. - Chcę ci tylko
przypomnieć, że dla Shay nie ma innej opcji. Szkoła albo poprawczak, i to tylko ze względu na wiek.
W czerwcu kończy osiemnaście lat i nie będzie już mogła wymigiwać się od więzienia. - Edie
zadrżała. - Zrobiłam to, co nakazał sąd: sprawdziłam
18
szkołę, złożyłam papiery i zapisałam Shay. Rozmawiałam nawet z twoją kuzynką Analise. Też tam
trafiła. Była narkomanką, ale całkowicie odmieniła swoje życie i teraz jest w szkole dla pielęgniarek,
więc przestań już szukać dziury w całym. Wszystko jest w porządku.
- A co z Lauren Conway?
- Jeśli zaginęła, no cóż, przykro mi, ale to chyba sprawa policji. - Matka skarciła ją wzrokiem. -
Musisz iść do przodu, Julio. Najwyższy czas, byś przejęła kontrolę nad swoim życiem, i módl się, by
twoja siostra wykorzystała tę okazję i żyła inaczej. - Dotknęła mokrego rękawa Julii, a jej spojrzenie
złagodniało. - Czasami chcesz wziąć na swoje barki cały świat. Nie masz nawet dwudziestu pięciu lat,
powinnaś wykorzystać najlepszy okres swojego życia, cieszyć się nim, a zachowujesz się tak, jakbyś
zbliżała się do czterdziestki: zamartwiasz się o Shaylee, a to nie prowadzi do niczego dobrego.
Wiatr wzmógł się, targając włosami Edie.
- Wiem, że to z powodu Ripa, skarbie. Boże, naprawdę żałuję, że znalazłaś się tam tamtej nocy... -
Ściszyła głos. - Że ktokolwiek z nas tam był. Cholera. - Zamrugała, by powstrzymać łzy. Szybko
odwróciła się i wbiegła po schodach, zostawiając Julię na patio, zdumioną przebłyskiem zrozumienia
matki. - Rany - wyszeptała, odchrząkując.
Nagle zaczęła zastanawiać się, gdzie schowały się psy. Nie widziała, by wchodziły do środka, a
nigdzie ich nie było. Ogród wydawał jej się opustoszały i smutny, tylko kruche gałęzie drzew
trzeszczały na wietrze.
Ruszyła za matką przez boczną furtkę, wzdłuż ścieżki prowadzącej do frontu budynku. Edie szukała
czegoś w torebce. Pochwili wyjęła kluczyki i obejrzała Julię od stóp do głów, wymazując z twarzy
wyraz matczynej troski.
- Myślałam, że masz dziś rozmowę kwalifikacyjną.
Julia zesztywniała. Rany, ciężko było nadążyć za zmiennym nastrojem matki.
- Odwołałam. Uznałam, że to jest ważniejsze.
14
- Głupio zrobiłaś. - Edie skrzywiła się, idąc pod górę do samochodu. - Nie możesz marnować takich
okazji, Julio. O tej porze roku nie ma zbyt wielu ofert dla nauczycieli. - Powiedziała to tak, jakby była
ekspertem od spraw zatrudnienia, chociaż nie przepracowała w życiu ani jednego dnia.
- Chyba chcieli kogoś z rejonu - powiedziała Jules, naginając nieco prawdę. - Moja znajoma pracuje w
tej szkole, jest sekretarką. Mówiła, że ktoś odchodzi.
- Na litość boską, Julio, zdobądź tę pracę! Chyba że zadowala cię posada kelnerki. A ta twoja znajoma
nie może ci pomóc? - Wymówiła dobitnie „znajoma", aby podkreślić, iż wie, że Julia kłamie.
I tak było.
- „Znajoma" nie może wstawić się za tobą? - Matka nie dawała za wygraną.
- Może.
- Chryste, Julio, nie rozumiem cię. Jesteś wykształcona, miałaś wspaniałego męża...
- Który mnie zdradzał. To nie było takie wspaniałe, mamo. Nie chcę rozmawiać o Sebastianie. Nie
teraz, dobra? Mamy ważniejsze sprawy na głowie.
Edie uruchomiła auto i opuściła szybę, by kontynuować rozmowę.
- Wiem, że martwisz się o Shay, Julio. Ja też. Ale pora, by każda z nas zaczęła odpowiadać za swoje
czyny. Nie tylko Shay, ty również. - Wrzuciła wsteczny bieg, wjechała wielkim SUV-em na podjazd i
z rykiem silnika ruszyła.
Julia, przemoczona do suchej nitki, zsunęła kaptur i wskoczyła do samochodu. Stary sedan zapalił za
pierwszym razem. Tak jak matka, oddaliła się od okazałej budowli. Zerknęła w tylne lusterko i
zauważyła widzianą już wcześniej kobietę o nienagannym wyglądzie i ze sztucznym uśmiechem;
wyglądała przez okno nad masywnymi drzwiami.
Julię przeszedł lodowaty dreszcz, aż zaczęła szczękać zębami.
Nie ma co, zapowiadał się niezły dzień.
A nie było nawet południa.
15
ROZDZIAŁ 3
Cooper Trent szybkim krokiem przemierzał kampus, zgięty wpół, zmagał się z ostrym wiatrem
zapowiadającym burzę śnieżną. Poniedawnej zamieci biały całun wciąż pokrywał suche trawy i ga-
łęzie drzew.
Trent miał tylko piętnastominutowe okienko między kolejnymi zajęciami, ale wezwał go szef,
wielebny Tobias Lynch. Wiedział, czego może się spodziewać. Mówiło się o nowym uczniu
przyjętym do Akademii. Podobno zjawi się dziś, ale Trent nie znał szczegółów. Nikt nic nie wiedział.
Tak właśnie działało to miejsce. Z zewnątrz wydawało się przyjazne, lecz za zamkniętymi drzwiami
Lynch rządził żelazną ręką. Owszem, w grupach zawsze mówiło się o wolności osobistej, szczerych
dyskusjach i wspólnym rozwiązywaniu problemów, ale tak naprawdę w Akademii Blue Rock więcej
było spotkań za zamkniętymi drzwiami i sekretnych planów, niż ktokolwiek mógł przypuszczać.
Dlatego cały czas krążyły różne plotki, a teraz mówiło się o przyjętym w połowie roku uczniu. Mijając
maszt przy budynku administracyjnym, Trent domyślił się, w czym rzecz. Bez wątpienia to on miał
dostać nowego ucznia.
I dobrze. Był od niedawna w szkole i potrzebował zdobyć więcej zaufania. Nie mógł ryzykować, by
ktokolwiek domyślił się, dlaczego zależało mu na posadzie nauczyciela w tej placówce. Chociaż miał
wymagane kwalifikacje, by objąć posadę nauczyciela WF-u, tak naprawdę pracował pod przykrywką.
Był prywatnym detektywem - zajmował się sprawą zniknięcia Lauren Conway. Lokalne biuro szeryfa
nic nie wyjaśniło i wyczerpało już swoje możliwości, tak przynajmniej twierdzili Cheryl i Ted,
rodzice zaginionej dziewczyny.
Wbiegł po szerokich schodach i minął szklane drzwi budynku administracyjnego, gdzie powitało go
ciepłe powietrze, przesycone zapachem jakiegoś środka czyszczącego.
21
Gdy przechodził obok biurka Charli King, mrugnął do niej, otrzymując w zamian lodowate
spojrzenie. Zauważył, że była spięta. Charla, sekretarka i księgowa, bardzo poważnie podchodziła do
swojej pracy. Zawsze. Przekroczyła pięćdziesiątkę, miała krótko przycięte włosy, okulary bez
oprawek, zaciętą, nieco obwisłą szczękę i mocno wierzyła w swoją misję od Boga: musi co do centa
rozliczać księgi, tak by akademia zawsze wychodziła na swoje. Liczykrupa do potęgi.
Odwróciła się do komputera i widocznej na ekranie tabelki z cyframi. Trent przeszedł obok szklanych
boksów, które zajmowali pracownicy szkoły.
Otrzepał trochę buty, wciąż oblepione śniegiem, zanim wbiegł na schody prowadzące do gabinetu
Lyncha, w którym ten prowadził sprawy świeckie; miał też mniejsze, przytulniejsze biuro przy
kaplicy. Wypełnione książkami pomieszczenie było przeznaczone do rozmów o wierze, problemach
osobistych albo duchowych, także do medytacji. Taka była przynajmniej oficjalna wersja.
Trent zapukał w uchylone drzwi i wszedł do pokoju wyłożonego sosnowymi panelami. Tobias
siedział przy swoim olbrzymim biurku.
- Trent! - Uśmiechnął się szeroko i machnął ręką w stronę krzeseł dla gości. - Siadaj, proszę.
Idąc w stronę biurka, Trent zauważył Adele Burdette - jak zwykle wyglądała na rozkojarzoną.
Dyrektorka dziewcząt stała przy oknie, oparta biodrem o parapet i wpatrywała się we wzburzone
wody jeziora Przeznaczenie. Miała czterdzieści parę lat, była schludną, silną i zgorzkniałą kobietą,
która nigdy nie zawracała sobie głowy makijażem. Kręcone, rude włosy wiązała z tyłu w odwieczny
kucyk, który powoli zaczynał siwieć.
- Mamy tylko parę minut - zaczął Lynch - ale chciałbym wprowadzić cię trochę w temat; chodzi o
nową uczennicę. - Lynch był wysokim, szczupłym mężczyzną, który z postawy przypominał Trentowi
współczesnego Abrahama Lincolna, gdy siedział zgarbiony za swoim biurkiem. Za przyciemnianymi
okularami widoczne były czarne jak onyks oczy, którym, jak przypuszczał
22
Trent, nic nigdy nie umknęło. - Wiem, że może zbyt późno, ale czasami tak bywa. - Uśmiechnął się
lekko, rozciągając wąsy. Lynch pełnił w Blue Rock kilka funkcji: przywódcy duchowego, nauczyciela
teologii, dyrektora chłopców i dziekana wydziału. -Dopiero dziś rano otrzymałem faksem wszystkie
niezbędne dokumenty. Nazywa się Shaylee Stillman, ale nazywają ją Shay.
Każdy mięsień w ciele Trenta zesztywniał. Niemożliwe. Nie siostra Jules. Musiał się przesłyszeć.
- Ma długą historię konfliktów z prawem, a matka obawia się, że kiedy dziewczyna skończy
osiemnaście lat, będzie jeszcze gorzej. Burdette pokiwała głową.
- I ma rację. Czytałam raporty.
- Skąd ona jest? - Trent rozparł się na krześle pozornie nonszalancko. Jeżeli nową uczennicą okaże się
Shay Stillman, sprawy się skomplikują. I to bardzo.
- Z Seattle - poinformowała Burdette. Jasna cholera!
- Twoje okolice - stwierdził Lynch.
- Jestem ze Spokane.
- A, no tak. - Pastor potarł palcem niewielką bródkę, przyglądając się stercie papierów.
Burdette, wciąż rozkojarzoną, znowu wpatrywała się w okno. Tyle jeśli chodzi o troskę o nową
uczennicę, pomyślał Trent.
- W każdym razie - ciągnął Lynch - dołączyłem ją do twojej grupy. - Przesunął przefaksowane
dokumenty na drugą stronę szerokiego biurka. - Tu są jej akta. Zerknij na kwestionariusz.
- Klasyczny przypadek - wymamrotała Burdette.
- Kiedy ma się zjawić?
- Niebawem.
- Dzisiaj? - Trent próbował zamaskować słyszalną w głosie troskę.
- Otrzymałem wiadomość, że samolot jest nad Eugene. Twarz detektywa pozostała niewzruszona, ale
wewnątrz toczył prawdziwą walkę. Jeżeli to ta sama Shay Stillman, a niestety tak
18
przeczuwał, to jest przyrodnią siostrą Jules. Koszmar. Za dużo rzeczy się zgadzało. Znaczy to, że
Trenta czekają kłopoty. Duże kłopoty.
- Uważasz, że moja grupa to najlepsze rozwiązanie?
- Czemu nie? - Dyrektor zmarszczył brwi. Mimo gadki o otwartych dyskusjach i szanowaniu opinii
innych Tobias Lynch był tak giętki jak dąb. Nie znosił sprzeciwu. Trent już zdążył się o tym
przekonać. Lynch wytworzył wokół siebie aurę dobrego, rozsądnego, sprawiedliwego przywódcy,
który rządzi mądrze, jest stanowczy, ale też otwarty na głosy innych. Tak naprawdę uważał, że jest
jedyną osobą zdolną do podejmowania trafnych decyzji. Jego słowa były jak wyryte w kamieniu.
Ale Trent nie mógł się łatwo poddać. Nie mógł sobie pozwolić, żeby przebywać w pobliżu siostry
Julii. To zbyt niebezpieczne. Ostrożnie dobierał słowa.
- Czasami dziewczyna z problemami potrzebuje silnej kobiety lidera, kogoś, kto lepiej zrozumie,
przez co ona przechodzi. Lynch zaprotestował.
- Nie, ona jest zdominowana przez kobiety, brakuje jej męskiego autorytetu ojca. - Uśmiechnął się. -
Idealna dla ciebie.
- Grupa Rhondy i moja są pełne - uprzedziła Burdette. -Zresztą, zawsze mieliśmy grupy mieszane. To
nic nadzwyczajnego. Potrzebujemy jeszcze co najmniej jednego nauczyciela i lidera; dopóki ich nie
będzie, musimy sobie jakoś radzić, robić wszystko, co w naszej mocy, a nawet więcej. Jeśli zajdzie
potrzeba, każda z dziewcząt może z nami porozmawiać na osobności, są też żeńskie sesje
terapeutyczne. - Zerknęła na niego przez ramię i lekko zmarszczyła brwi. - Masz z tym jakiś problem?
I to jaki.
- Oczywiście, że nie. - Skłamał, z nadzieją, że zabrzmiało przekonująco. - Głośno myślę, zastanawiam
się, co będzie dla niej najlepsze.
- W porządku - powiedział z ulgą pastor. - Dobro uczniów jest dla nas najważniejsze. Twoja kolej na
nowego ucznia. - Pokiwał głową, gratulując sobie w duchu dobrej decyzji. - Powinno być ciekawie.
19
Nawet bardzo. Trent zauważył, że zmarszczka na czole Burdette nie zniknęła. Sytuacja w szkole była
napięta, ale nikt nie chciał się do tego przyznać. Brak nauczycieli to tylko jeden z problemów.
Lynch zmusił się do uśmiechu i wstał, dając do zrozumienia, że spotkanie zakończone.
Trent nie mógł się doczekać, żeby wyjść. Potrzebował czasu, musiał przemyśleć, jak poradzić sobie z
Shay. Skojarzy jego nazwisko? Nigdy nie spotkali się twarzą w twarz, ale niewykluczone, że Jules o
nim wspominała.
I pewnie nie mówiła nic dobrego.
Ich rozstanie nie należało do przyjemnych.
Świetnie.
Tylko tego mu brakowało!
Shaylee Stillman bardzo komplikowała sprawę, mógł zostać odkryty. Wyszedł z budynku i pobiegł do
sali gimnastycznej, gdzie na samym końcu szatni mieściło się jego biuro. Rzucił akta Shaylee na
biurko. Otworzył je i, rzecz jasna, zobaczył na zdjęciu młodszą siostrę Jules. Zdjęcie nie było
pozowane. Patrzyła na niego dziewczyna zbuntowana, zadziorna i nieufna.
Zerkając na zegar, przejrzał akta; zdawał sobie sprawę, że Shaylee może go wydać i będzie spalony.
Julia słuchała radia i szukała w sieci informacji o Akademii Blue Rock. Kiedy Edie postanowiła
wysłać Shaylee do Oregonu, ona robiła wszystko, by dowiedzieć się jak najwięcej o szkole. Po
reklamie, między piosenkami pojawił się kobiecy głos: „Nie wiedziałam już co robić... - mówiła
słabym głosem przygnębiona kobieta. - Żadnego pomysłu. Moja córka miała problemy z prawem, z
narkotykami, wpadła w nieodpowiednie towarzystwo i nie chciała mnie słuchać. Swoją postawą
deprawowała rodzeństwo i szkodziła mojemu małżeństwu. Myślałam, że nie mam do kogo się
zwrócić, ale usłyszałam o Akademii Blue Rock, nowoczesnej szkole, która wie, jak sobie radzić z
trudną młodzieżą".
25
Julia przestała surfować w sieci. Głos matki wydawał się teraz silniejszy: „Zapisałam córkę do
Akademii Blue Rock. Dziesięć miesięcy później wróciła do domu z zupełnie innym nastawieniem,
świetnymi ocenami i świadomą potrzebą zdrowego stylu życia. Teraz jest wyróżniającą się uczennicą
w drodze do college’u. - Głos kobiety przepełniała duma. - Dzięki troskliwej, inteligentnej kadrze
Akademii Blue Rock odzyskałam córkę.
Wtedy odezwał się młodszy, dźwięczny głos:
„A ja odzyskałam swoją rodzinę. Dziękuję mamo, tato. Kocham was!"
Naprawdę? Niemożliwe.
Nie wierzyła własnym uszom. Potem spiker podawał informacje na temat szkoły, w tym adres strony
internetowej i numer telefonu.
„Jeśli masz w domu trudne dziecko, zadzwoń do Akademii Blue Rock. Ten telefon może uratować
twoje małżeństwo i życie twojego dziecka".
- No - mruknęła Julia, odchylając się w fotelu. Z radia znów popłynęła muzyka. W reklamie brzmiała
fałszywa nuta. Julia pomyślała o siostrze, która zdążyła już pewnie wylądować na terenie akademii,
ukrytej gdzieś w południowym Oregonie.
Co było z tym miejscem nie tak, że nie dawało jej spokoju? Dlaczego nie mogła uwierzyć, że to po
prostu raj dla trudnej młodzieży, tak jak to przedstawiano?
Wróciła do klawiatury i kliknęła na link ze stroną szkoły. Na głównej stronie Akademii Blue Rock
zobaczyła zdjęcia cedrowych i murowanych budynków nad brzegiem krystalicznie czystego jeziora
Przeznaczenie, jak mówił napis. Fotki uśmiechniętych nastolatków w kajakach pływających po
szafirowej wodzie. W zabudowie terenu dominował ogromny kościół. Okna sięgały do szczytu dachu
i były wsparte na belkach w kształcie trzypiętrowego krzyża. Kampus otaczały zaśnieżone góry o
lśniących blaskiem szczytach. Zdjęcia przedstawiały grupy roześmianych nastolatków sfo-
tografowanych w różnych sytuacjach: jadących konno po dzikich
26
bezdrożach, podczas spływu kajakowego po rwących górskich rzekach, na spotkaniach przy ognisku.
Na zdjęciach „zimowych", niektórzy uczniowie mieli narty zjazdowe, inni uprawiali narciarstwo
biegowe.
Blue Rock wydawało się prawdziwym rajem.
Oczywiście były zdjęcia nauczycieli pochylonych nad uczniami przy komputerach. Pedagodzy
towarzyszyli dzieciakom, gdy te z zainteresowaniem oglądały zawartość probówek i wpatrywały się
w mikroskopy. Siedzieli też z grupą podopiecznych w dużym, wyłożonym boazerią pomieszczeniu
przed ogromnym murowanym kominkiem. Uczniowie trzymali w rękach otwarte książki. Nastolatki
dobrze wyglądały, schludnie ubrane, miały zadowolone miny. Na kilku zdjęciach była widoczna
Biblia w różnych ujęciach, za to nigdzie nie pojawił się ani jeden tatuaż, kolczyk czy kolorowy irokez.
Co to, to nie. Wszystkie osoby na zdjęciach wyglądały jak modele. Uczniowie i kadra stanowili
politycznie poprawną mieszankę Azjatów, Latynosów i Afroamerykanów.
Większość zdjęć mogłaby reklamować wakacyjny kurort, a nie szkołę. Budynki, nowe i czyste,
dobrze utrzymany teren i kampus w sercu puszczy stanowiły atrakcyjną ofertę. Julia spodziewała się,
że lada moment zza drzewa wychylą się jelonek Bambi i zajączek Thumper.
Kliknęła na kwestionariusz przyjęcia do szkoły i przeczytała pytania, odpowiadając na głos.
Tak, Shay była wściekła.
Tak, zaburzała funkcjonowanie rodziny.
Tak, do diabła, groziła członkom rodziny, i to więcej razy niż Julia mogła sobie przypomnieć.
Tak, miała problemy z prawem, narkotykami i alkoholem.
Sama się do tego przyznała. Czy wspominała o samobójstwie?
Tylko po to, by dopiec Edie.
Było trzydzieści pytań, niektóre ogólne, inne bardziej szczegółowe, na które w przypadku Shay
można by odpowiedzieć: tak.
22
Może nie powinna być wybredna i podejrzliwa. Może Blue Rock to niezłe miejsce. Niewykluczone,
że tamtejsi terapeuci zdołają dotrzeć do Shay.
- Mam taką nadzieję - powiedziała do Diablo, gdy kot wma-szerował do pokoju i wskoczył jej na
kolana. - Ale jakoś w to nie wierzę.
ROZDZIAŁ 4
Trent obserwował, jak hydroplan schodzi w dół.
Samolot z rykiem silników osiadł na wodzie, wzburzając taflę jeziora Przeznaczenie i podpłynął do
przystani. Ciemne, stalowe chmury odbijały się w wodzie, gdy pilot, Kirk Spurrier, wyłączył silnik i
wyszedł z kabiny. Przy pomocy wezwanego przez pastora Lyncha ucznia przywiązał samolot do
pachołka na końcu przystani. Kiedy hydroplan był już zabezpieczony, Spurrier wskoczył do kabiny, z
której wyszła nowa uczennica Akademii Blue Rock.
Trent poczuł, że mu sztywnieje kark.
Jak pech to pech.
Miał nadzieję, że Shay go nie rozpozna. A jeśli nawet, to liczył, że będzie trzymać język za zębami,
dopóki on nie znajdzie okazji, by porozmawiać z nią na osobności.
Świat jest cholernie mały, pomyślał, oczekując nad jeziorem wraz z siedmioma kolegami i
koleżankami na podopieczną. W identycznych wiatrówkach, ozdobionych logo Akademii Blue Rock,
wyglądali efektownie. Na czele grupy stał pastor Lynch, tuż za nim doktor Burdette. Tyeesha
Williams, terapeutka dziewcząt, doktor psychologii, skrzyżowała ramiona i przestępowała z nogi na
nogę, mrużąc oczy na silnym wietrze. Rhonda Hammersley, dziekan nauczycieli, cicho rozmawiała z
Wadem Taggertem, nauczycielem psychologii, i młodym pastorem Jacobem McAllisterem. Orszak
zamykała Jordan Ayres, szkolna pielęgniarka i autorytet medyczny.
28
Shay wyszła z samolotu, a jej nastrój nie budził wątpliwości. Była niższa i szczuplejsza niż Julia,
ubrana w szarą bluzę i ciasne dżinsy. Ufarbowane na czarny mat, zmierzwione włosy opadały na
sowie oczy obwiedzione ciemnymi kreskami. Na ręku miała kilka plecionych bransoletek, a na
nogach mimo mrozu japonki. Czarny lakier na paznokciach u stóp pasował do pościeranego lakieru na
palcach rąk.
Trent pomyślał, że jej image buntowniczki typu „mam to wszystko gdzieś" wymagał sporo zachodu.
Zarzucając plecak na ramię, zlustrowała grupę i choć wydawało się to niemożliwe, jej blada cera
zrobiła się jeszcze bledsza. Wyraz twarzy pozostał zacięty, a usta przypominały cienką, jasną kreskę.
Oczywiste, że wolałaby być gdziekolwiek indziej niż tu.
Trent wcale jej się nie dziwił. Poczuł ucisk w żołądku, gdy Lynch wyszedł do przodu. Nadeszła chwila
prawdy.
- Witamy w Akademii Blue Rock Shaylee - powiedział, wyciągając rękę.
Nie zareagowała, wpatrując się obojętnie w jego dłoń. Dyrektor pozostał niewzruszony.
- To jest pan Trent. Odpowiada za uczniów w twojej grupie czy stadzie, jak to nazywamy.
- Stadzie? - Jej oczy zrobiły się jeszcze bardziej okrągłe. -Serio? Jak u wielorybów? Może będę miała
szczęście i wyląduję razem z orkami.
Trent zignorował jej sarkazm.
- Witaj, Shaylee. - Przez ułamek sekundy jakby zmrużyła oczy. A może mu się wydawało.
Lynch wskazał na kobietę obok niego.
- To jest doktor Burdette, dziekan dziewcząt. Będzie twoją terapeutką.
- Witamy w szkole. - Burdette zdobyła się na blady uśmiech, a Shaylee przewróciła oczami.
Gdy Spurrier wyładował niewielką walizkę i śpiwór, przedstawiono jej kolejne osoby, Wade'a
Taggerta i Jordan Ayres. O ile Taggert był wysokim, szczupłym mężczyzną z wiecznie znękaną
24
Jackson Lisa Bez litości Miłość odnaleziona w mrocznej scenerii odizolowanej szkoły, po której krąży morderca, w powieści autorki numer 1 światowych list bestsellerów. Od śmierci ojca Julię prześladują koszmary. Jej siedemnastoletnia siostra przeżywa tragedię na własny sposób, dorabiając się obszernej kartoteki za narkotyki i kradzieże. Pobyt w położonej wśród lasów Oregonu szkole dla trudnej młodzieży ma pomóc jej wyjść na prostą. Ale Julia ma złe przeczucia. Co kryje się za ponurymi plotkami krążącymi o szkole? Razem ze spotkanym w Blue Rock Academy mężczyzną, którego kiedyś kochała, Julia zagłębia się w sieć tajemnic. Lecz nawet miłość może jej nie ochronić przed żądzą zemsty mordercy - bez granic, bez żalu, bez litości...
ROZDZIAŁ 1 Pomocy... Jezu, niech mi ktoś pomoże... - Zdesperowany głos był ledwo słyszalny na tle znajomej piosenki i odgłosu miarowego kapania, jakby kropla deszczu uderzała o ziemię. Kap, kap, kap. Z walącym sercem, boso, w koszuli nocnej, Julia Farenti-no szła w stronę salonu, skąd przez zasłonkę na przeszklonych drzwiach przebijało mdłe niebieskie światło. - Pospiesz się... Nie ma czasu... 0 mało nie krzyknęła, ale ugryzła się w język. Zdjęta strachem skradała się na palcach po lodowatej podłodze, pewna, że dzieje się coś strasznego. Powoli uchyliła drzwi i zajrzała do pokoju. Kanapę w kształcie litery L i fotel oświetlało dziwne migoczące światło ściszonego telewizora. Z głośników dochodził głos Michaela Jacksona, śpiewał o Billie Jean. 1 głośniejsze: Kap. Kap. Kap. Bardzo głośne. Jak burza szalejąca w jej głowie. Poczuła na bosych stopach ciepłą wilgoć i spojrzała w dół. Zrobiła wielkie oczy, gdy zobaczyła krew kapiącą z długiego noża, który trzymała w dłoni. Czerwona plama powoli zamieniała się w kałużę. Co?! Nie! 2
Próbowała krzyknąć, ale nie mogła i gdy spojrzała przez otwarte szklane drzwi, zobaczyła ojca - leżał na podłodze obok stolika do kawy. - Pomóż mi, Jules - wychrypiał. Wzrok miał nieruchomy, na czole poszarpaną ranę, a wymiętą białą koszulę przesiąkniętą krwią. Z kącików ust Ripa Delaneya spływała czerwona piana; charczącym głosem wyszeptał: - Dlaczego? Stała jak sparaliżowana, z ręką lepką od krwi i nagle zaczęła krzyczeć... „Jest siódma czterdzieści pięć rano. Na razie chłodno, niecałe trzy stopnie powyżej zera, ale po południu temperatura wzrośnie, nawet do dziesięciu stopni. Czeka nas zimny, wilgotny dzień, przed południem możemy spodziewać się burz. A teraz sytuacja na drogach..." Julia obudziła się gwałtownie. Serce jej waliło, głowa pękała z bólu, a głos spikera byl nie do zniesienia. Walnęła ręką w budzik i zadrżała. W sypialni panował ziąb. Nie zamknęła okna, w środku hulał wiatr, deszcz miarowo bębnił w dach. - Cholera. - Przeciągnęła ręką po twarzy, a resztki wciąż powracającego snu wślizgnęły się znów do ciemnych zakamarków umysłu. Zerknęła na zegar i jęknęła; zapomniała przestawić budzik. Sturlała się z łóżka i obudziła kota, który spał na sąsiedniej poduszce zwinięty w kłębek. Uniósł szarą głowę, wygiął grzbiet i ziewnął, ukazując ostre jak igiełki zęby. Chwyciła z łóżka szlafrok i zarzuciła na siebie. Nie miała czasu na prysznic, a co dopiero jogging. Ochlapała wodą twarz, wrzuciła do ust dwa mocne ibupromy i popiła, przechylając głowę pod kranem. Wciągnęła dżinsy i zbyt dużą bluzę, odnalazła starą czapkę z daszkiem Trail Blazersów. Zaczęła przetrząsać torebkę i kieszenie kurtki, którą miała na sobie dzień wcześniej, w poszukiwaniu kluczyków. 3
Nagle zadzwonił telefon; znalazła go w ładowarce, na podłodze obok łóżka. Otworzyła klapkę i na małym ekranie LED ukazała się twarz Shay. - Gdzie jesteś? - zapytała siostra. - Już jadę. - Za późno. Dojeżdżamy na miejsce! - Już? - Wsunęła na nogę adidasa i zerknęła na zegarek. -Miałaś wyjechać o dziewiątej. - Dzwonił pilot. Zbliża się burza czy coś takiego. Nie wiem, musi wylecieć wcześniej. - Nie! Każ mu zaczekać. - Nie mogę. Nie rozumiesz? Ona naprawdę to zrobi, Jules. -Ton głosu Shay złagodniał. - Edie chce się mnie pozbyć. Zabrzmiało dramatycznie, ale to cała Shay. Jules zasznurowała adidasy. - Powiedz jej, żeby zaczekała. - Sama jej to powiedz. Po chwili usłyszała głos matki: - Posłuchaj mnie, Julio, nie kłóć się ze mną, nie mam na to wpływu. Mówiłam Shaylee, że pojedzie wtedy, kiedy pilot będzie mógł ją bezpiecznie zawieźć do szkoły, a on twierdzi, że muszą wylecieć wcześniej z powodu burzy. - Nie, mamo. Nie możesz jej tak po prostu wysłać... - Mogę. Jest niepełnoletnia, ja za nią odpowiadam. I ma nakaz sądowy. Już o tym rozmawiałyśmy. Nie zaczynajmy od nowa. - Ale... - Albo to, albo poprawczak. Ma ostatnią szansę, Julio! Sędzia kazał jej zdecydować, a ona jest mądrą dziewczynką, wybrała szkołę. Ale wcześniej, zadawała się z tym kryminalistą i dopuściła się przestępstwa. Chłopakowi los nie sprzyjał. Nie ma bogatego tatusia, który wynająłby mu adwokata. Dawg posiedzi, i to długo, więc twoja siostra powinna uważać się za szczęściarę! 9
- Zaczekaj! Połączenie zostało przerwane. Julia nie mogła uwierzyć, że matka wysyła Shaylee do szkoły dla trudnej młodzieży, gdzieś na koniec świata. Wybiegła z mieszkania, zamachała do ociekającej deszczem sąsiadki, pani Dixon, która wciskała do jej skrzynki przemoczoną gazetę. Wsiadła do swojego starego sedana i ruszyła w stronę jeziora Waszyngton, do przystani, skąd Shaylee miała polecieć hydropla-nem do Akademii Blue Rock w południowym Oregonie. Edie dała jej poprzedniego dnia adres. Z całej siły wcisnęła pedał gazu. Autostrada przypominała parking, a ostatnie doniesienia radiowe o sytuacji na drogach nie nastrajały optymistycznie. Chyba każdy właściciel samochodu w stanie Waszyngton wybrał właśnie teraz autostradę 1-5, na co wskazywał ogon jaskrawych tylnych świateł widocznych przez szybę sedana. Julia ponuro wpatrywała się w samochody przed sobą. Walcząc z bólem głowy, bębniła palcami o kierownicę; szkoda, że nie zna żadnego skrótu do jeziora Waszyngton. Godziny szczytu kiedyś dawały się jej we znaki, w Portland w Oregonie, gdy pracowała w liceum Batemana. Ale odkąd w czerwcu straciła pracę, nie musiała użerać się z korkami. Teraz była kelnerką w 101, ekskluzywnej restauracji na nadbrzeżu. Zwykle brała nocną zmianę, żeby uniknąć korków. Jedna z nielicznych zalet nowej pracy. Radio nie pomogło ukoić roztrzęsionych nerwów, a szuranie wycieraczek o szyby jeszcze bardziej ją rozzłościło. Spóźniła się. Shay odleci bez pożegnania i nikt nie może tego zmienić. Nawet Edie. Zgodnie z decyzją sądu siostra miała przejść resocjalizację. Zmieniła stację na inną, muzyczną; przeboje z lat osiemdziesiątych co chwila przerywał komunikat o stanie dróg; Brendy, reporterka, z szybkością chyba tysiąca słów na sekundę mówiła o sytuacji na autostradzie. Zresztą to i tak nie miało znaczenia. 5
W ten ponury lutowy poranek na wszystkich autostradach był kocioł. - No dalej, dalej - mruczała pod nosem, zerkając na zegar na tablicy rozdzielczej. Ósma siedemnaście; środek godziny szczytu. Powinna być na przystani o ósmej trzydzieści, inaczej będzie za późno. Włączyła kierunkowskaz i zjechała na pas, który skręcał w stronę mostu Evergreen Point, łączącego brzegi jeziora Waszyngton. Jakiś kierowca niechętnie ją wpuścił, więc mu posłała szeroki uśmiech i pomachała; wcisnęła się na skrajny prawy pas, pędziła w stronę przystani. O mało nie zderzyła się z facetem w czarnej toyocie, który wisiał na telefonie. - Idiota! - Wcisnęła hamulec i wślizgnęła się na wolne miejsce w tym samym momencie, gdy w samochodzie rozległy się pierwsze takty Billie Jean Michaela Jacksona. - Boże. - Przełączyła się na inną stację, ale piosenka cały czas wibrowała jej w głowie. Znowu zobaczyła ojca w kałuży krwi, jego szklane spojrzenie, a w tle leciała właśnie ta piosenka. O mały włos nie wjechała w furgonetkę z przodu. - Jezu Chryste. - Panuj nad sobą, bo zabijesz się, zanim tam dojedziesz! Po koszmarnej wizji poczuła nagły przypływ adrenaliny. Roztrzęsiona, wzięła trzy głębokie wdechy i wolną ręką wyciągnęła z torebki buteleczkę środków przeciwbólowych. Lek, który brała wcześniej, nie pomógł. Zsunęła kciukiem korek. Tabletki rozsypały się, ale miała to gdzieś. Szybko połknęła dwie, popijając resztkami dietetycznej coli, którą zostawiła wczoraj w samochodzie. Skrzywiła się, gdy poczuła w ustach obrzydliwy smak syropu z kofeiną i chemicznymi substancjami. Cały czas rozbrzmiewał jej w uszach refren Billie Jean. - Coś z głową nie tak - powiedziała, spojrzawszy na swoje odbicie w lusterku. - Nic dziwnego, że nie masz pracy. - Co prawda kelnerowała w restauracji, ale jej kariera nauczycielki była skończona. Powracające koszmary i potworne bóle głowy przyczyniły się do tego. 11
W lusterku, pod daszkiem czapki zobaczyła swoje szare oczy z iskierkami buntu, takimi samymi jak u młodszej siostry. Przynajmniej Shaylee nie była hipokrytką. Czego nie mogła powiedzieć o sobie. Usłyszała syrenę i po chwili wypatrzyła karetkę; jadąc w przeciwnym kierunku, kierowca przedzierał się przez zapchane pasy autostrady. Boże, serce jej waliło. Chociaż dzień był pochmurny, raziło ją światło. Znalazła wetknięte za osłonę okulary przeciwsłoneczne i wsunęła na nos. - No dalej, dalej - mruczała pod nosem, gdy nie mogła wyprzedzić buchającej spalinami ciężarówki. Ledwo uniknęła stłuczki, zanim wreszcie dotarła do zjazdu i pojechała krętą drogą wzdłuż brzegu jeziora. Pokonała ostry zakręt i minęła otwartą żelazną bramę prywatnej rezydencji. Przed budynkiem otoczonym świerkami i jodłami był długi kamienny podjazd. Olbrzymi trzypiętrowy dom nad brzegiem jeziora wyglądał jak pałac. Zaparkowała przy drzwiach wejściowych, obok lexusa SUV-a matki. Wyskoczyła z samochodu i wbiegła na werandę. Zadzwoniła, czekając przed masywnymi dwuskrzydłowymi drzwiami. Po paru sekundach otworzyła nienagannie wyglądająca kobieta; była bez wieku i miała talię osy. - W czym mogę pani pomóc? - spytała z chłodną uprzejmością. Nosiła czarne spodnie i elegancki sweter zawiązany w pasie. Popielate, starannie ułożone i natapirowane włosy powiększały głowę; doskonały makijaż tuszował dość ostre rysy, a idealnie gładka cera świadczyła o liftingu. Obrzuciła Julię niecierpliwym spojrzeniem, jakby ta przerwała jej coś bardzo ważnego. To oczywiste, że w dziesięcioletnich dżinsach i ulubionej bluzie z napisem UW, okularach przeciwsłonecznych i wypłowiałej czapce z daszkiem Julia wyglądała bardziej na rabusia niż zatro- skanego członka rodziny. Ale co to miało za znaczenie? 12
- Szukam Edie Stillman. Jest tu ze swoją córką, miały lecieć hydroplanem do... - Zdaje się, że są na przystani - odparła kobieta z gładkim, wyćwiczonym uśmiechem, który nie krył dezaprobaty. Nie zapytała ani o dowód tożsamości, ani dlaczego Julię interesują te osoby. Machnęła niedbale ręką w stronę kamiennej ścieżki dokoła budynku. - Obawiam się, że pani nie zdąży. Samolot ma za chwilę startować. Przez szum deszczu Julia usłyszała warkot silnika. Cholera! Ruszyła biegiem w stronę wskazaną przez kobietę i w tym samym momencie rozległ się ryk przyśpieszającego samolotu. ROZDZIAŁ 2 Proszę nie wypuszczać psów! - krzyknęła niewiarygodnie szczupła kobieta, gdy Julia przebiegła po wyboistej ścieżce i skręciła za budynek. Wzmagający się wiatr giął rododendrony. Naciągnęła na głowę kaptur od bluzy; plecy już miała przemoczone, ale nie zważała ani na wiatr, ani na deszcz. Nic nie mogło jej powstrzymać. Chciała spędzić chociaż parę minut z Shay. Zatrzymała się przed wysoką bramą z kutego żelaza, ale w zamku był klucz. Otworzyła bramę i zbiegła po schodach. Ledwo rzuciła okiem na psy, dwa czarne pudle. Biegła co tchu w stronę przystani, widząc już matkę, która ledwie mogła utrzymać targaną wiatrem parasolkę. Potafli stalowej wody sunął hydroplan, by za moment unieść się i poszybować po szarym niebie Seattle. - Świetnie! - Poczuła ucisk w żołądku. Spóźniła się. Niech to diabli. - Wsadziłaś ją do samolotu, mamo? - Mówiłam, że to zrobię. Na miłość boską, Julio, ona wypełnia polecenie sądu! - Edie Stillman, ubrana w błękitny jedwabny dres, 8
przyglądała się starszej córce. Jej spojrzenie mówiło wszystko. - Nie miałaś w co się ubrać? - Wstydziła się za nią. - Wyglądasz jak lump. Deszcz uderzał o kaptur Julii, kapiąc na daszek bejsbolówki. - Właśnie o to mi chodziło. - Nawet nie widać, czy jesteś kobietą! - A co to ma do rzeczy? - Julia patrzyła na niebo przez przyciemnione szkła; hydroplan już zniknął między chmurami. - Do diabła, mamo, mówiłam, że wezmę ją do siebie. - A Shay powiedziała... Czekaj, czekaj, jak ona to sformułowała. .. - Edie dotknęła kącików ust, udając, że się nad czymś zastanawia. -A, już wiem. Powiedziała: „Wolałabym zwymiotować, niż mieszkać z Julią!" Czyż to nie uroczy sposób, by powiedzieć nie, dziękuję? - Dobra, wiem, że pomysł nie bardzo jej się podobał, a\d naprawdę, miejsce, do którego ją wysyłasz, jest jak więzienie. - Więzienie, dobre sobie! Wygląda jak teren rekreacyjny albo wiejskie ustronie. Widziałaś broszury? - Oczywiście, widziałam w Internecie, ale są tam strażnicy i ogrodzenie, i... - Może wreszcie doceni wolność. - Edie była niewzruszona. - Za jaką cenę? - Julia miała mokre od deszczu policzki, przemoczoną na wylot bluzę. Warkot samolotu ucichł. Przypomniała sobie artykuły, które wyszukała w sieci, kiedy tylko dowiedziała się o planach wysłania Shaylee do Akademii Blue Rock. - Sprawdziłam parę rzeczy i nie wyglądało to różowo. W zeszłym roku krytycznie pisano o szkole. Jesienią zniknęła dziewczyna, było też coś o skandalu z nauczycielką i uczniem, i... -To akurat zdarza się wszędzie, co nie znaczy, że takie incydenty można lekceważyć. Przynajmniej go złapali. - Ją - poprawiła Jules. - To była kobieta. - Coś takiego jest chyba teraz modne, prawda? - Edie się skrzywiła. - A jeśli chodzi o tę dziewczynę, Lauren Conrad... - Miała na nazwisko Conway. - Wszystko jedno. Po prostu uciekła. - Na wypielęgnowanej twarzy Edie uwidoczniły się zmarszczki. Chociaż dawno prze- 14
kroczyła pięćdziesiątkę, robiła wszystko, by wyglądać piętnaście lat młodziej. Ale dziś stres związany z wysłaniem do szkoły jej krnąbrnego dziecka dawał o sobie znać i nawet starannie nałożony makijaż i zastrzyki z botoksu nie pomagały. - Nikt nie wie, co się stało z Lauren Conway, mamo. Kiedy powiedziałaś mi, że Shay ma tam jechać, sprawdziłam to i owo. Lauren nie odnaleziono do tej pory. - Chyba robiła w przeszłości podobne rzeczy. Zrozum, Julio, to jest przecież szkoła dla młodocianych przestępców. - Więc jeśli ginie tam uczeń, to nie ma problemu? Jeżeli dała nogę, czy to miejsce nie powinno być dokładniej strzeżone? Chyba dzieciaki powinny być tam bezpieczne? - Daj spokój. - Edie zacisnęła usta, jakby ciągnęły je niewidoczne sznurki. - Nie potrafię zacytować z głowy hasła ich misji, ale wierz mi, to jest najlepsze wyjście dla Shaylee i dla mnie. Wiesz przecież, że próbowałam wszystkiego i nic nie wychodziło. Woziłam ją do psychologów, gdy miała depresję, zapisałam na taekwondo, a nawet kick boxing, licząc, że to wytłumi agresję. Potem były zajęcia teatralne, taniec i lekcje głosu, by wspierać jej rozwój artystyczny. Nawet perełkowanie. Pamiętasz to? Perełko-wanie, na miłość boską! I jak mi się odpłaciła? Co? - Powiem ci jak. - Edie wyglądała, jakby za chwilę miała wybuchnąć. - Zaczęła brać narkotyki. Została aresztowana za kradzież i wandalizm, nie wspominając już o tym, że wyrzucono ją z trzech kolejnych szkół. - Potrząsnęła trzema zaobrączkowanymi palcami przed twarzą Julii. - Trzech! - wysapała. - Mając IQ na poziomie stratosfery i wszystkie luksusy, na które było mnie stać, tak właśnie kończy? Zadaje się z kryminalistą, z tym Dawgiem? - To tylko dzieciak. Może potrzebuje szczególnej uwagi. - Przestań chrzanić. Miała tyle uwagi, ile tylko chciała. Na pewno więcej niż ty. Córka wcale nie była tego pewna. - Tu nie chodzi o matczyną czy ojcowską miłość albo jej brak, więc daj spokój z tym pseudopsychologicznym bełkotem, Julio. To na mnie nie działa! 10
- Uspokój się. - Nie! Widziałaś jej ostatni tatuaż, prawda? Zakrwawiony nóż na przedramieniu? Co ona sobie myślała? - Wyrzuciła do góry ręce, o mało nie upuszczając parasolki. - Nie potrafię nawet powiedzieć, ile razy Shay wróciła do domu z nowym tatuażem, kolczykiem albo skradzioną płytą CD. I ten jej niewyparzony język... - Odpłynęła myślami gdzie indziej. - A kogo obchodzi parę tatuaży i kolczyków w nosie? Nikomu nie zrobiła krzywdy. - Tatuaże to rodzaj samookaleczenia, co świadczy o głębszych problemach! - Nie sądzę. Edie patrzyła na nią rozognionym wzrokiem. - A konflikt z prawem? Dłużej tego nie zniosę! - Nie myślałaś, żeby poszukać dla niej innego psychiatry? - Miała już pół tuzina psychiatrów. - Daj jej spokój. - Julia nie mogła znieść, że matka zbyt surowo traktowała Shay. Na miłość boską, była w domu tamtego dnia, kiedy zginął tata, pamiętasz? Matka zmierzyła ją wzrokiem. - Ty też - odparła twardo. - I wiesz, jak to się dla mnie skończyło. Shay miała wtedy dwanaście lat, mamo! - Julia była bliska hiperwentylacji. - Tylko dwanaście lat! - Wiem, wiem. - Edie spuściła z tonu nie do końca przekonana o swojej nieomylności. - Tragedia zmieniła nasze życie - dodała, poprawiając parasolkę. Przez ułamek sekundy wydawała się smutna i Julia zastanawiała się, czy Rip Delaney nie był miłością jej życia. Ale szybko odsunęła od siebie tę myśl, bo znała prawdę. Pamiętała głupie fantazje, marzenia córki, która chciała, by rodzice znowu zamieszkali razem, szczęście ją rozpierało, gdy się zeszli, ale po jakimś czasie okazało się mrzonką. Rip i Edie nie powinni byli się schodzić. Zmienne humory i kłótnie zniknęły, gdy pozostawali w separacji, ale wróciły, kiedy tylko znaleźli się blisko siebie. Parę 11
tygodni po odnowieniu przysięgi małżeńskiej Edie wpadła w histerię pewna, że Rip spotyka się z inną kobietą. I miała rację. Nigdy nie był typem monogamisty, chociaż Julia łudziła się, że będzie inaczej. - - Nie powinnam za niego wychodzić - przyznała Edie niedługo po drugim ślubie. - Gepard nigdy nie zmienia swoich cętek. Obraz matki z czerwonymi, spuchniętymi od płaczu oczami prześladował Julię na długo przed śmiercią ojca. Pomyślała, że jeśli umiejętność tworzenia związków przekazywana jest z pokolenia na pokolenie, ona i Shay skazane są na życie w samotności. Odwracając się od jeziora, Edie uniosła parasolkę i westchnęła dramatycznie. - Placówka resocjalizacyjna nie jest dla niej karą. To ostatnia deska ratunku. Shay potrzebuje pomocy. Nie przyjmie jej ani od ciebie, ani ode mnie, ani od żadnego psychiatry. Może w akademii jej pomogą? Boże, mam taką nadzieję. Chyba warto spróbować? - Zerknęła na ołowiane niebo, ale wiatr już przeganiał ciemne chmury. - Teraz to już nie nasz problem. Módl się, żeby się udało! - Edie szła po schodach pomostu energicznym krokiem pewnej siebie kobiety. - Zaczekaj chwilę. Dlaczego zabrali ją stąd? Nie jest to trochę dziwne? - Julia deptała matce po piętach. - Nie, niezupełnie. - Naprawdę, Edie? - Nie mogła uwierzyć. - Nie zastanawia cię, dlaczego nie mogłaś jej tam zawieźć albo... że nie poleciała samolotem rejsowym na pobliskie lotnisko, na przykład w Medford? Edie nie zwolniła kroku. - Widocznie takie mają procedury. Ten budynek należy do szkoły. - Żartujesz! - Julia stanęła jak wryta. - Nie. Zdaje się, że korzysta z niego dyrektor, pastor Lynch. - Mieszka tu ksiądz? - Chyba tymczasowo. Kiedy nie jest w szkole. Julia ogarnęła wzrokiem rozległy teren z przyciętymi równo trawnikami, starannie utrzymaną roślinnością i zadbanymi 17
ścieżkami, prowadzącymi do przystani, gdzie stały hangary. Posiadłość, ogrodzoną wysokim kamiennym murem, otaczała gęstwina jodeł, sosen i brzóz. Jedyne widoczne budynki znajdowały się po drugiej stronie jeziora, oddalone co najmniej o półtora kilometra. Posiadłość wielebnego była nad wyraz okazała. Aż trudno uwierzyć, że mógł tu rezydować skromny duchowny. - Wygląda na to, że pastor nie wyznaje zasady wyrzekania się dóbr doczesnych. - Może budynek należy do szkoły, a on tu tylko mieszka, nie jestem pewna. Julia zagwizdała pod nosem. - Rozumiem, że Akademia Blue Rock nie należy do tanich. - Dostajesz to, za co płacisz, Julio. - Edie cedziła słowa. -Powinnaś o tym wiedzieć. W wypadku twojej siostry pieniądze nie grają roli. Rozmawiałam z Maksem. Zgodził się pomóc. -Max Stillman był ojcem Shaylee, a przynajmniej dawcą nasienia i dziedzicem fortuny Stillman Timber, o której Julia bez przerwy słyszała, odkąd matka poznała go blisko dziewiętnaście lat temu. Teoretycznie, Shaylee była następna w kolejce do pieniędzy, z tym że Max nigdy nie interesował się córką, a jego i tak niewielkie zaangażowanie jeszcze zmalało, gdy na świat przyszedł Max Junior, syn z drugiego małżeństwa z o wiele młodszą kobietą o imieniu Hester. Max urodził się cztery lata wcześniej, niedługo po tym jak Shaylee stała się „urwaniem głowy". Oczywiście to określenie wkrótce zmieniło się w „prawdziwy problem". Julia poprawiła czapkę, zasłaniając się przed gęstą mżawką. - To nie jest w porządku... wywozić Shay na jakieś totalne zadupie. - Robię to, co nakazał sąd. - Matka szła sprężystym krokiem po schodach do głównego budynku, gdzie po szerokiej werandzie spacerował czarny pudel. Drugi obwąchiwał mokrą azalię. - Chcę ci tylko przypomnieć, że dla Shay nie ma innej opcji. Szkoła albo poprawczak, i to tylko ze względu na wiek. W czerwcu kończy osiemnaście lat i nie będzie już mogła wymigiwać się od więzienia. - Edie zadrżała. - Zrobiłam to, co nakazał sąd: sprawdziłam 18
szkołę, złożyłam papiery i zapisałam Shay. Rozmawiałam nawet z twoją kuzynką Analise. Też tam trafiła. Była narkomanką, ale całkowicie odmieniła swoje życie i teraz jest w szkole dla pielęgniarek, więc przestań już szukać dziury w całym. Wszystko jest w porządku. - A co z Lauren Conway? - Jeśli zaginęła, no cóż, przykro mi, ale to chyba sprawa policji. - Matka skarciła ją wzrokiem. - Musisz iść do przodu, Julio. Najwyższy czas, byś przejęła kontrolę nad swoim życiem, i módl się, by twoja siostra wykorzystała tę okazję i żyła inaczej. - Dotknęła mokrego rękawa Julii, a jej spojrzenie złagodniało. - Czasami chcesz wziąć na swoje barki cały świat. Nie masz nawet dwudziestu pięciu lat, powinnaś wykorzystać najlepszy okres swojego życia, cieszyć się nim, a zachowujesz się tak, jakbyś zbliżała się do czterdziestki: zamartwiasz się o Shaylee, a to nie prowadzi do niczego dobrego. Wiatr wzmógł się, targając włosami Edie. - Wiem, że to z powodu Ripa, skarbie. Boże, naprawdę żałuję, że znalazłaś się tam tamtej nocy... - Ściszyła głos. - Że ktokolwiek z nas tam był. Cholera. - Zamrugała, by powstrzymać łzy. Szybko odwróciła się i wbiegła po schodach, zostawiając Julię na patio, zdumioną przebłyskiem zrozumienia matki. - Rany - wyszeptała, odchrząkując. Nagle zaczęła zastanawiać się, gdzie schowały się psy. Nie widziała, by wchodziły do środka, a nigdzie ich nie było. Ogród wydawał jej się opustoszały i smutny, tylko kruche gałęzie drzew trzeszczały na wietrze. Ruszyła za matką przez boczną furtkę, wzdłuż ścieżki prowadzącej do frontu budynku. Edie szukała czegoś w torebce. Pochwili wyjęła kluczyki i obejrzała Julię od stóp do głów, wymazując z twarzy wyraz matczynej troski. - Myślałam, że masz dziś rozmowę kwalifikacyjną. Julia zesztywniała. Rany, ciężko było nadążyć za zmiennym nastrojem matki. - Odwołałam. Uznałam, że to jest ważniejsze. 14
- Głupio zrobiłaś. - Edie skrzywiła się, idąc pod górę do samochodu. - Nie możesz marnować takich okazji, Julio. O tej porze roku nie ma zbyt wielu ofert dla nauczycieli. - Powiedziała to tak, jakby była ekspertem od spraw zatrudnienia, chociaż nie przepracowała w życiu ani jednego dnia. - Chyba chcieli kogoś z rejonu - powiedziała Jules, naginając nieco prawdę. - Moja znajoma pracuje w tej szkole, jest sekretarką. Mówiła, że ktoś odchodzi. - Na litość boską, Julio, zdobądź tę pracę! Chyba że zadowala cię posada kelnerki. A ta twoja znajoma nie może ci pomóc? - Wymówiła dobitnie „znajoma", aby podkreślić, iż wie, że Julia kłamie. I tak było. - „Znajoma" nie może wstawić się za tobą? - Matka nie dawała za wygraną. - Może. - Chryste, Julio, nie rozumiem cię. Jesteś wykształcona, miałaś wspaniałego męża... - Który mnie zdradzał. To nie było takie wspaniałe, mamo. Nie chcę rozmawiać o Sebastianie. Nie teraz, dobra? Mamy ważniejsze sprawy na głowie. Edie uruchomiła auto i opuściła szybę, by kontynuować rozmowę. - Wiem, że martwisz się o Shay, Julio. Ja też. Ale pora, by każda z nas zaczęła odpowiadać za swoje czyny. Nie tylko Shay, ty również. - Wrzuciła wsteczny bieg, wjechała wielkim SUV-em na podjazd i z rykiem silnika ruszyła. Julia, przemoczona do suchej nitki, zsunęła kaptur i wskoczyła do samochodu. Stary sedan zapalił za pierwszym razem. Tak jak matka, oddaliła się od okazałej budowli. Zerknęła w tylne lusterko i zauważyła widzianą już wcześniej kobietę o nienagannym wyglądzie i ze sztucznym uśmiechem; wyglądała przez okno nad masywnymi drzwiami. Julię przeszedł lodowaty dreszcz, aż zaczęła szczękać zębami. Nie ma co, zapowiadał się niezły dzień. A nie było nawet południa. 15
ROZDZIAŁ 3 Cooper Trent szybkim krokiem przemierzał kampus, zgięty wpół, zmagał się z ostrym wiatrem zapowiadającym burzę śnieżną. Poniedawnej zamieci biały całun wciąż pokrywał suche trawy i ga- łęzie drzew. Trent miał tylko piętnastominutowe okienko między kolejnymi zajęciami, ale wezwał go szef, wielebny Tobias Lynch. Wiedział, czego może się spodziewać. Mówiło się o nowym uczniu przyjętym do Akademii. Podobno zjawi się dziś, ale Trent nie znał szczegółów. Nikt nic nie wiedział. Tak właśnie działało to miejsce. Z zewnątrz wydawało się przyjazne, lecz za zamkniętymi drzwiami Lynch rządził żelazną ręką. Owszem, w grupach zawsze mówiło się o wolności osobistej, szczerych dyskusjach i wspólnym rozwiązywaniu problemów, ale tak naprawdę w Akademii Blue Rock więcej było spotkań za zamkniętymi drzwiami i sekretnych planów, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Dlatego cały czas krążyły różne plotki, a teraz mówiło się o przyjętym w połowie roku uczniu. Mijając maszt przy budynku administracyjnym, Trent domyślił się, w czym rzecz. Bez wątpienia to on miał dostać nowego ucznia. I dobrze. Był od niedawna w szkole i potrzebował zdobyć więcej zaufania. Nie mógł ryzykować, by ktokolwiek domyślił się, dlaczego zależało mu na posadzie nauczyciela w tej placówce. Chociaż miał wymagane kwalifikacje, by objąć posadę nauczyciela WF-u, tak naprawdę pracował pod przykrywką. Był prywatnym detektywem - zajmował się sprawą zniknięcia Lauren Conway. Lokalne biuro szeryfa nic nie wyjaśniło i wyczerpało już swoje możliwości, tak przynajmniej twierdzili Cheryl i Ted, rodzice zaginionej dziewczyny. Wbiegł po szerokich schodach i minął szklane drzwi budynku administracyjnego, gdzie powitało go ciepłe powietrze, przesycone zapachem jakiegoś środka czyszczącego. 21
Gdy przechodził obok biurka Charli King, mrugnął do niej, otrzymując w zamian lodowate spojrzenie. Zauważył, że była spięta. Charla, sekretarka i księgowa, bardzo poważnie podchodziła do swojej pracy. Zawsze. Przekroczyła pięćdziesiątkę, miała krótko przycięte włosy, okulary bez oprawek, zaciętą, nieco obwisłą szczękę i mocno wierzyła w swoją misję od Boga: musi co do centa rozliczać księgi, tak by akademia zawsze wychodziła na swoje. Liczykrupa do potęgi. Odwróciła się do komputera i widocznej na ekranie tabelki z cyframi. Trent przeszedł obok szklanych boksów, które zajmowali pracownicy szkoły. Otrzepał trochę buty, wciąż oblepione śniegiem, zanim wbiegł na schody prowadzące do gabinetu Lyncha, w którym ten prowadził sprawy świeckie; miał też mniejsze, przytulniejsze biuro przy kaplicy. Wypełnione książkami pomieszczenie było przeznaczone do rozmów o wierze, problemach osobistych albo duchowych, także do medytacji. Taka była przynajmniej oficjalna wersja. Trent zapukał w uchylone drzwi i wszedł do pokoju wyłożonego sosnowymi panelami. Tobias siedział przy swoim olbrzymim biurku. - Trent! - Uśmiechnął się szeroko i machnął ręką w stronę krzeseł dla gości. - Siadaj, proszę. Idąc w stronę biurka, Trent zauważył Adele Burdette - jak zwykle wyglądała na rozkojarzoną. Dyrektorka dziewcząt stała przy oknie, oparta biodrem o parapet i wpatrywała się we wzburzone wody jeziora Przeznaczenie. Miała czterdzieści parę lat, była schludną, silną i zgorzkniałą kobietą, która nigdy nie zawracała sobie głowy makijażem. Kręcone, rude włosy wiązała z tyłu w odwieczny kucyk, który powoli zaczynał siwieć. - Mamy tylko parę minut - zaczął Lynch - ale chciałbym wprowadzić cię trochę w temat; chodzi o nową uczennicę. - Lynch był wysokim, szczupłym mężczyzną, który z postawy przypominał Trentowi współczesnego Abrahama Lincolna, gdy siedział zgarbiony za swoim biurkiem. Za przyciemnianymi okularami widoczne były czarne jak onyks oczy, którym, jak przypuszczał 22
Trent, nic nigdy nie umknęło. - Wiem, że może zbyt późno, ale czasami tak bywa. - Uśmiechnął się lekko, rozciągając wąsy. Lynch pełnił w Blue Rock kilka funkcji: przywódcy duchowego, nauczyciela teologii, dyrektora chłopców i dziekana wydziału. -Dopiero dziś rano otrzymałem faksem wszystkie niezbędne dokumenty. Nazywa się Shaylee Stillman, ale nazywają ją Shay. Każdy mięsień w ciele Trenta zesztywniał. Niemożliwe. Nie siostra Jules. Musiał się przesłyszeć. - Ma długą historię konfliktów z prawem, a matka obawia się, że kiedy dziewczyna skończy osiemnaście lat, będzie jeszcze gorzej. Burdette pokiwała głową. - I ma rację. Czytałam raporty. - Skąd ona jest? - Trent rozparł się na krześle pozornie nonszalancko. Jeżeli nową uczennicą okaże się Shay Stillman, sprawy się skomplikują. I to bardzo. - Z Seattle - poinformowała Burdette. Jasna cholera! - Twoje okolice - stwierdził Lynch. - Jestem ze Spokane. - A, no tak. - Pastor potarł palcem niewielką bródkę, przyglądając się stercie papierów. Burdette, wciąż rozkojarzoną, znowu wpatrywała się w okno. Tyle jeśli chodzi o troskę o nową uczennicę, pomyślał Trent. - W każdym razie - ciągnął Lynch - dołączyłem ją do twojej grupy. - Przesunął przefaksowane dokumenty na drugą stronę szerokiego biurka. - Tu są jej akta. Zerknij na kwestionariusz. - Klasyczny przypadek - wymamrotała Burdette. - Kiedy ma się zjawić? - Niebawem. - Dzisiaj? - Trent próbował zamaskować słyszalną w głosie troskę. - Otrzymałem wiadomość, że samolot jest nad Eugene. Twarz detektywa pozostała niewzruszona, ale wewnątrz toczył prawdziwą walkę. Jeżeli to ta sama Shay Stillman, a niestety tak 18
przeczuwał, to jest przyrodnią siostrą Jules. Koszmar. Za dużo rzeczy się zgadzało. Znaczy to, że Trenta czekają kłopoty. Duże kłopoty. - Uważasz, że moja grupa to najlepsze rozwiązanie? - Czemu nie? - Dyrektor zmarszczył brwi. Mimo gadki o otwartych dyskusjach i szanowaniu opinii innych Tobias Lynch był tak giętki jak dąb. Nie znosił sprzeciwu. Trent już zdążył się o tym przekonać. Lynch wytworzył wokół siebie aurę dobrego, rozsądnego, sprawiedliwego przywódcy, który rządzi mądrze, jest stanowczy, ale też otwarty na głosy innych. Tak naprawdę uważał, że jest jedyną osobą zdolną do podejmowania trafnych decyzji. Jego słowa były jak wyryte w kamieniu. Ale Trent nie mógł się łatwo poddać. Nie mógł sobie pozwolić, żeby przebywać w pobliżu siostry Julii. To zbyt niebezpieczne. Ostrożnie dobierał słowa. - Czasami dziewczyna z problemami potrzebuje silnej kobiety lidera, kogoś, kto lepiej zrozumie, przez co ona przechodzi. Lynch zaprotestował. - Nie, ona jest zdominowana przez kobiety, brakuje jej męskiego autorytetu ojca. - Uśmiechnął się. - Idealna dla ciebie. - Grupa Rhondy i moja są pełne - uprzedziła Burdette. -Zresztą, zawsze mieliśmy grupy mieszane. To nic nadzwyczajnego. Potrzebujemy jeszcze co najmniej jednego nauczyciela i lidera; dopóki ich nie będzie, musimy sobie jakoś radzić, robić wszystko, co w naszej mocy, a nawet więcej. Jeśli zajdzie potrzeba, każda z dziewcząt może z nami porozmawiać na osobności, są też żeńskie sesje terapeutyczne. - Zerknęła na niego przez ramię i lekko zmarszczyła brwi. - Masz z tym jakiś problem? I to jaki. - Oczywiście, że nie. - Skłamał, z nadzieją, że zabrzmiało przekonująco. - Głośno myślę, zastanawiam się, co będzie dla niej najlepsze. - W porządku - powiedział z ulgą pastor. - Dobro uczniów jest dla nas najważniejsze. Twoja kolej na nowego ucznia. - Pokiwał głową, gratulując sobie w duchu dobrej decyzji. - Powinno być ciekawie. 19
Nawet bardzo. Trent zauważył, że zmarszczka na czole Burdette nie zniknęła. Sytuacja w szkole była napięta, ale nikt nie chciał się do tego przyznać. Brak nauczycieli to tylko jeden z problemów. Lynch zmusił się do uśmiechu i wstał, dając do zrozumienia, że spotkanie zakończone. Trent nie mógł się doczekać, żeby wyjść. Potrzebował czasu, musiał przemyśleć, jak poradzić sobie z Shay. Skojarzy jego nazwisko? Nigdy nie spotkali się twarzą w twarz, ale niewykluczone, że Jules o nim wspominała. I pewnie nie mówiła nic dobrego. Ich rozstanie nie należało do przyjemnych. Świetnie. Tylko tego mu brakowało! Shaylee Stillman bardzo komplikowała sprawę, mógł zostać odkryty. Wyszedł z budynku i pobiegł do sali gimnastycznej, gdzie na samym końcu szatni mieściło się jego biuro. Rzucił akta Shaylee na biurko. Otworzył je i, rzecz jasna, zobaczył na zdjęciu młodszą siostrę Jules. Zdjęcie nie było pozowane. Patrzyła na niego dziewczyna zbuntowana, zadziorna i nieufna. Zerkając na zegar, przejrzał akta; zdawał sobie sprawę, że Shaylee może go wydać i będzie spalony. Julia słuchała radia i szukała w sieci informacji o Akademii Blue Rock. Kiedy Edie postanowiła wysłać Shaylee do Oregonu, ona robiła wszystko, by dowiedzieć się jak najwięcej o szkole. Po reklamie, między piosenkami pojawił się kobiecy głos: „Nie wiedziałam już co robić... - mówiła słabym głosem przygnębiona kobieta. - Żadnego pomysłu. Moja córka miała problemy z prawem, z narkotykami, wpadła w nieodpowiednie towarzystwo i nie chciała mnie słuchać. Swoją postawą deprawowała rodzeństwo i szkodziła mojemu małżeństwu. Myślałam, że nie mam do kogo się zwrócić, ale usłyszałam o Akademii Blue Rock, nowoczesnej szkole, która wie, jak sobie radzić z trudną młodzieżą". 25
Julia przestała surfować w sieci. Głos matki wydawał się teraz silniejszy: „Zapisałam córkę do Akademii Blue Rock. Dziesięć miesięcy później wróciła do domu z zupełnie innym nastawieniem, świetnymi ocenami i świadomą potrzebą zdrowego stylu życia. Teraz jest wyróżniającą się uczennicą w drodze do college’u. - Głos kobiety przepełniała duma. - Dzięki troskliwej, inteligentnej kadrze Akademii Blue Rock odzyskałam córkę. Wtedy odezwał się młodszy, dźwięczny głos: „A ja odzyskałam swoją rodzinę. Dziękuję mamo, tato. Kocham was!" Naprawdę? Niemożliwe. Nie wierzyła własnym uszom. Potem spiker podawał informacje na temat szkoły, w tym adres strony internetowej i numer telefonu. „Jeśli masz w domu trudne dziecko, zadzwoń do Akademii Blue Rock. Ten telefon może uratować twoje małżeństwo i życie twojego dziecka". - No - mruknęła Julia, odchylając się w fotelu. Z radia znów popłynęła muzyka. W reklamie brzmiała fałszywa nuta. Julia pomyślała o siostrze, która zdążyła już pewnie wylądować na terenie akademii, ukrytej gdzieś w południowym Oregonie. Co było z tym miejscem nie tak, że nie dawało jej spokoju? Dlaczego nie mogła uwierzyć, że to po prostu raj dla trudnej młodzieży, tak jak to przedstawiano? Wróciła do klawiatury i kliknęła na link ze stroną szkoły. Na głównej stronie Akademii Blue Rock zobaczyła zdjęcia cedrowych i murowanych budynków nad brzegiem krystalicznie czystego jeziora Przeznaczenie, jak mówił napis. Fotki uśmiechniętych nastolatków w kajakach pływających po szafirowej wodzie. W zabudowie terenu dominował ogromny kościół. Okna sięgały do szczytu dachu i były wsparte na belkach w kształcie trzypiętrowego krzyża. Kampus otaczały zaśnieżone góry o lśniących blaskiem szczytach. Zdjęcia przedstawiały grupy roześmianych nastolatków sfo- tografowanych w różnych sytuacjach: jadących konno po dzikich 26
bezdrożach, podczas spływu kajakowego po rwących górskich rzekach, na spotkaniach przy ognisku. Na zdjęciach „zimowych", niektórzy uczniowie mieli narty zjazdowe, inni uprawiali narciarstwo biegowe. Blue Rock wydawało się prawdziwym rajem. Oczywiście były zdjęcia nauczycieli pochylonych nad uczniami przy komputerach. Pedagodzy towarzyszyli dzieciakom, gdy te z zainteresowaniem oglądały zawartość probówek i wpatrywały się w mikroskopy. Siedzieli też z grupą podopiecznych w dużym, wyłożonym boazerią pomieszczeniu przed ogromnym murowanym kominkiem. Uczniowie trzymali w rękach otwarte książki. Nastolatki dobrze wyglądały, schludnie ubrane, miały zadowolone miny. Na kilku zdjęciach była widoczna Biblia w różnych ujęciach, za to nigdzie nie pojawił się ani jeden tatuaż, kolczyk czy kolorowy irokez. Co to, to nie. Wszystkie osoby na zdjęciach wyglądały jak modele. Uczniowie i kadra stanowili politycznie poprawną mieszankę Azjatów, Latynosów i Afroamerykanów. Większość zdjęć mogłaby reklamować wakacyjny kurort, a nie szkołę. Budynki, nowe i czyste, dobrze utrzymany teren i kampus w sercu puszczy stanowiły atrakcyjną ofertę. Julia spodziewała się, że lada moment zza drzewa wychylą się jelonek Bambi i zajączek Thumper. Kliknęła na kwestionariusz przyjęcia do szkoły i przeczytała pytania, odpowiadając na głos. Tak, Shay była wściekła. Tak, zaburzała funkcjonowanie rodziny. Tak, do diabła, groziła członkom rodziny, i to więcej razy niż Julia mogła sobie przypomnieć. Tak, miała problemy z prawem, narkotykami i alkoholem. Sama się do tego przyznała. Czy wspominała o samobójstwie? Tylko po to, by dopiec Edie. Było trzydzieści pytań, niektóre ogólne, inne bardziej szczegółowe, na które w przypadku Shay można by odpowiedzieć: tak. 22
Może nie powinna być wybredna i podejrzliwa. Może Blue Rock to niezłe miejsce. Niewykluczone, że tamtejsi terapeuci zdołają dotrzeć do Shay. - Mam taką nadzieję - powiedziała do Diablo, gdy kot wma-szerował do pokoju i wskoczył jej na kolana. - Ale jakoś w to nie wierzę. ROZDZIAŁ 4 Trent obserwował, jak hydroplan schodzi w dół. Samolot z rykiem silników osiadł na wodzie, wzburzając taflę jeziora Przeznaczenie i podpłynął do przystani. Ciemne, stalowe chmury odbijały się w wodzie, gdy pilot, Kirk Spurrier, wyłączył silnik i wyszedł z kabiny. Przy pomocy wezwanego przez pastora Lyncha ucznia przywiązał samolot do pachołka na końcu przystani. Kiedy hydroplan był już zabezpieczony, Spurrier wskoczył do kabiny, z której wyszła nowa uczennica Akademii Blue Rock. Trent poczuł, że mu sztywnieje kark. Jak pech to pech. Miał nadzieję, że Shay go nie rozpozna. A jeśli nawet, to liczył, że będzie trzymać język za zębami, dopóki on nie znajdzie okazji, by porozmawiać z nią na osobności. Świat jest cholernie mały, pomyślał, oczekując nad jeziorem wraz z siedmioma kolegami i koleżankami na podopieczną. W identycznych wiatrówkach, ozdobionych logo Akademii Blue Rock, wyglądali efektownie. Na czele grupy stał pastor Lynch, tuż za nim doktor Burdette. Tyeesha Williams, terapeutka dziewcząt, doktor psychologii, skrzyżowała ramiona i przestępowała z nogi na nogę, mrużąc oczy na silnym wietrze. Rhonda Hammersley, dziekan nauczycieli, cicho rozmawiała z Wadem Taggertem, nauczycielem psychologii, i młodym pastorem Jacobem McAllisterem. Orszak zamykała Jordan Ayres, szkolna pielęgniarka i autorytet medyczny. 28
Shay wyszła z samolotu, a jej nastrój nie budził wątpliwości. Była niższa i szczuplejsza niż Julia, ubrana w szarą bluzę i ciasne dżinsy. Ufarbowane na czarny mat, zmierzwione włosy opadały na sowie oczy obwiedzione ciemnymi kreskami. Na ręku miała kilka plecionych bransoletek, a na nogach mimo mrozu japonki. Czarny lakier na paznokciach u stóp pasował do pościeranego lakieru na palcach rąk. Trent pomyślał, że jej image buntowniczki typu „mam to wszystko gdzieś" wymagał sporo zachodu. Zarzucając plecak na ramię, zlustrowała grupę i choć wydawało się to niemożliwe, jej blada cera zrobiła się jeszcze bledsza. Wyraz twarzy pozostał zacięty, a usta przypominały cienką, jasną kreskę. Oczywiste, że wolałaby być gdziekolwiek indziej niż tu. Trent wcale jej się nie dziwił. Poczuł ucisk w żołądku, gdy Lynch wyszedł do przodu. Nadeszła chwila prawdy. - Witamy w Akademii Blue Rock Shaylee - powiedział, wyciągając rękę. Nie zareagowała, wpatrując się obojętnie w jego dłoń. Dyrektor pozostał niewzruszony. - To jest pan Trent. Odpowiada za uczniów w twojej grupie czy stadzie, jak to nazywamy. - Stadzie? - Jej oczy zrobiły się jeszcze bardziej okrągłe. -Serio? Jak u wielorybów? Może będę miała szczęście i wyląduję razem z orkami. Trent zignorował jej sarkazm. - Witaj, Shaylee. - Przez ułamek sekundy jakby zmrużyła oczy. A może mu się wydawało. Lynch wskazał na kobietę obok niego. - To jest doktor Burdette, dziekan dziewcząt. Będzie twoją terapeutką. - Witamy w szkole. - Burdette zdobyła się na blady uśmiech, a Shaylee przewróciła oczami. Gdy Spurrier wyładował niewielką walizkę i śpiwór, przedstawiono jej kolejne osoby, Wade'a Taggerta i Jordan Ayres. O ile Taggert był wysokim, szczupłym mężczyzną z wiecznie znękaną 24