kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Jackson Lisa - Kręte ścieżki - (07. New Orleans)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
J

Jackson Lisa - Kręte ścieżki - (07. New Orleans) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu J JACKSON LISA Cykl : New Orleans
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 477 stron)

Jackson Lisa New Orleans 07 Kręte ścieżki Detektyw Montoya widział niejedno, ale zbrodnia w nowoorleańskiej katedrze jest przerażająca. Ofiara to młoda zakonnica, lecz jeszcze bardziej szokujące jest to, że Montoya rozpoznaje w niej swoją miłość sprzed lat. Dlaczego wstąpiła do klasztoru? I dlaczego w chwili śmierci miała na sobie starą ślubną suknię? Valerie Hudson, siostra zamordowanej, to jedyna osoba, która może pomóc rozwiązać zagadkę. Ale morderca wie równie dobrze, że Valerie jest kluczem do tajemnicy tej zbrodni. I sięgającego w przeszłość ponurego sekretu klasztoru…

Rozdział 1 Już pora. Głos brzmiał wyraźnie. Z uśmiechem na twarzy, czując wielką ulgę, Camilla przecisnęła przez dziurkę ostatni guziczek. Spojrzała w lusterko i poprawiła welon. - W bieli wyglądasz zjawiskowo - pochwalił ojciec. Ale jego tu nie ma, prawda? Nie poprowadzi jej kościelną nawą. Nie, jasne, że nie. Przecież zmarł wiele lat temu. Przynajmniej tak sądziła. Choć z drugiej strony nie był jej prawdziwym ojcem... Tylko ojczymem. Tak? Camilła energicznie zamrugała. Oszołomiona, próbowała zebrać myśli, pozbyć się uczucia wyobcowania, które tak nagle nią owładnęło. To dzień twojego ślubu; dlatego nerwy odmawiają ci posłuszeństwa i myśli plączą się w głowie. - Narzeczony czeka. - Głos znowu ją popędzał, a ona się zastanawiała, czy naprawdę ktoś do niej mówi, czy to tylko wyobraźnia. Głuptasie, oczywiście, że to się dzieje naprawdę! Opuściła pokój, w którym się przebierała, i chwiejnym krokiem ruszyła korytarzem oświetlonym kilkoma migoczącymi kinkietami. Było ciemnawo, a jednak korytarz jakby lśnił. Schodami o stopniach wytartych tysiącami spieszących w górę i dół stóp zeszła do sieni, kierując się do mniejszej kaplicy, gdzie już na nią czekał. Serce biło jej mocno z podniecenia.

Krew tętniła w żyłach. Cóż za wspaniała, wspaniała noc! Schodząc, położyła dłoń na poręczy, czubkami palców przesuwając po gładko wypolerowanej powierzchni. - Szybciej! - krzyknął jej do ucha ostry głos, a ona o mało nie potknęłaby się o rąbek sukni. - Nie każ mu na siebie czekać! - Nie każę - zapewniła. Jej własny głos zdawał się przypływać gdzieś z oddali i brzmiał jak echo w tunelu. A może to tylko echo w jej własnym sercu? Uniosła suknię, żeby iść szybciej, ale jej bose stopy ślizgały się po posadzce. Czuła się lekka, jakby unosiła się w powietrzu. Oczekiwanie gnało ją do przodu. Światło księżyca przesączało się przez wysokie witrażowe okna, rozsiewając cienie i kolorowe plamy na posadzce. Dotarła do kaplicy trochę chwiejnie, jakby miała pantofle na wysokich obcasach. Ale jej stopy były bose, zimno kamiennej posadzki przenikało podeszwy. Ubóstwo, czystość, posłuszeństwo. Te słowa krążyły jej w myślach, gdy drzwi kaplicy się otworzyły i weszła do środka. W głowie słyszała muzykę, anielskie głosy wzlatujące w niebo po iglicach katedry St. Marguerite's w ten wyjątkowy dzień jej zaślubin. Noc... jest noc. Na ołtarzu migotały świece, rzucając blask na wielki krucyfiks, którego widok przypomniał cierpienie Chrystusa. Przyklęknęła, przeżegnała się, potem poszła dalej. Ubóstwo. Czystość. Posłuszeństwo. Ścisnęła palcami paciorki różańca; muzyka w jej głowie rozbrzmiewała coraz głośniej. Gdy dotarła do ołtarza, rozdzwoniły się kościelne dzwony. Uklękła przed majestatem Boga. Była gotowa złożyć śluby, oddać życie temu, którego kochała. - Dobrze... dobrze... doskonale.

Modląc się, spuściła głowę, lecz potem, nadal na klęczkach, spojrzała na krucyfiks i ujrzała rany na wychudłym ciele Chrystusa, który poświęcił się dla niej, grzesznicy. O tak, była grzesznicą. Wielką grzesznicą. Ale teraz otrzyma rozgrzeszenie. Będzie kochana. Już zawsze. Zamknęła oczy i spuściła głowę, która nagle zrobiła się dziwnie ciężka. Ręce też poruszały się niezdarnie. Kaplica zachwiała się w posadach, wnętrze pociemniało, a rzeźby Madonny i aniołów przy chrzcielnicy nagle zaczęły wpatrywać się w nią oskar-życielskim wzrokiem. Gdy usłyszała szuranie stóp po kamiennej posadzce, uniesienie i radość zastąpił niepokój. Nie ulegaj. Nie tej nocy... Ślubna suknia nie wydawała się już taka gładka i zwiewna; materiał stał się szorstki i sztywny, cuchnący stęchlizną. Ze strachu zaczęła ją mrowić skóra na karku, pod lepkim welonem. Nie, nie, nie... to nie tak. - A więc teraz już wiesz - skarcił ją głos, dobiegający z bliska. Ten syk sprawił, że aż cała się skurczyła. - Bo zapłatą za grzechy jest... - Śmierć - wyszeptała. Strach zmroził jej krew w żyłach. O Boże! Przerażona, chciała się poderwać na nogi. W tej samej chwili Przeznaczenie wymierzyło jej cios. Różaniec został wydarty z jej dłoni, paciorki, przelatując przez palce, rozsypały się po posadzce. Camilla znów chciała się podnieść, ale czuła słabość w kolanach, nogi miała jak z wały. Próbowała się dźwignąć, lecz było za późno. Jej szyję otoczyła gruba lina, którą ktoś mocno zaciągnął. Nie! Co to jest? Ostry drut wrzynał się jej głęboko w skórę.

Ogarnęła ją panika. Nie, nie, nie! To nie tak. Pomocy! Jej ciało przeszył straszliwy ból. Rzuciła się do przodu, by przewrócić napastnika, ale w tym momencie zabrakło jej tchu. Chciała zaczerpnąć powietrza, ale nie była w stanie. Jezu Chryste, jej płuca pękały. O Boże, co się dzieje? Dlaczego? Nawa jakby się zachwiała, wysokie sklepienie zawirowało, potwór za jej plecami coraz mocniej zaciskał linę. Przerażenie wczepiło się pazurami w jej umysł. Próbowała desperacko się uwolnić, chciała kopać i wierzgać, ale jej ciało zachowywało się nie tak, jak powinno. Ciężar na plecach był miażdżący, lina na szyi wrzynała się coraz głębiej. Krew napłynęła jej do oczu i tętniła w uszach. Łamiąc sobie paznokcie, zaczęła szarpać palcami linę owiniętą wokół szyi. Z wysiłku wygięła się w łuk. Walczyła dziko, lecz nadaremnie. Błagam, błagam, błagam! Miłościwy Ojcze, oszczędź mnie! Grzeszyłam, ale błagam... Pośliznęła się. Nadal się szarpała, ale coraz słabiej, bo już opuszczały ją siły. Camillo, walcz! Nie poddawaj się! Nie poddawaj! Ktoś cię uratuje. Znów wbiła wzrok w krucyfiks, oblicze umęczonego Chrystusa było zamazane. Przepraszam... Nagle ogarnęła ją wielka słabość. Przestała walczyć. Jej ciało zwiotczało. - Proszę... - próbowała błagać, lecz z jej gardła wydobył się tylko zniekształcony, niezrozumiały charkot. Demon, który śmiał nawiedzić tę kaplicę, potwór, który zbezcześcił poświęconą ziemię, trzymał ją mocno. I coraz bardziej zaciskał linę. Bez cienia litości. Mroczny, złowrogi cel dodawał mu sił.

Płuca Camilli płonęły, jej serce waliło tak mocno, że była pewna, iż zaraz pęknie. Jej oczy, rozszerzone przerażeniem, przesłoniła szkarłatna mgła. Och, Miłościwy Ojcze, ten ból! Ponownie próbowała nabrać choć łyk powietrza, ale był to próżny trud. Jej płuca krzyczały. Brutalna siła, napędzana zimną, mroczną nienawiścią, coraz mocniej zaciskała garotę. Camillą wstrząsnęły pierwsze drgawki agonii. - Dziwka - oskarżył ją głos. - Córka Szatana. Nie! Z szeroko otwartymi oczami znów spojrzała na Chrystusa na krzyżu, szkarłatna mgła zniekształcała twarz Jezusa, z oczu spływały łzy jak krople krwi. Kocham cię. Zalała ją lawina grzechów, które popełniła i z których składało się jej całe życie. Przed oczami migały jej twarze tych, których skrzywdziła. Ojciec i matka, siostra, najlepsza przyjaciółka... tak wielu ludzi. Niektórzy ją kochali... niewinni. Zrozumiała, że to jest jej kara, i oderwawszy dłonie od gardła, zsunęła je na brzuch. Ssss... Trzask! Przed oczami Camilli zabłysło jaskrawe światło; potem nastała ciemność. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, oczyść mą duszę... Wybacz mi, Panie, bo zgrzeszyłam... Rozdział 2 Och, na świętą Genowefę! - Valerie raz za razem wciskała klawisz ESCAPE, jakby to miało tchnąć nowe życie w zużyty laptop z przestarzałym twardym dyskiem i za małą pamięcią. - No

dalej, dalej! - pomrukiwała przez zaciśnięte zęby, ale w końcu się poddała. Nie potrafiła wyłączyć przeklętego sprzętu, nie wyjmując z niego baterii. Dosyć tego! Jutro, pomimo krytycznego stanu finansów, kupi nowy komputer. Coś tam jeszcze było na karcie kredytowej, ale po zakupie komputera zostanie pewnie tylko okrągłe zero. Taka jest cena rozwodu, stwierdziła twardo w duchu i rzuciła laptop na rozgrzebane łóżko. W piżamie, której góra nie pasowała do dołu, przeszła do kuchni urządzonej w domku przerobionym ze stajni i wsunęła głowę pod kran, żeby napić się wody. Potem wyjrzała przez zalane deszczem szyby w niespokojną nowoorleańską noc. Powietrze było duszne i gęste, skórę miała mokrą od potu. Zbliżało się lato. Otworzyła okno, wpuszczając do środka wilgotny zapach dochodzący od płynącej leniwie rzeki. Z oddali słychać było odgłosy ruchu ulicznego na autostradzie, miarowy szum rywalizujący z cykaniem świerszczy i rechotem ropuch. Dzwony katedry St. Marguerite's wybijające północ rozdzwoniły się żałośnie. Z jakiegoś niejasnego powodu Val poczuła, że ciarki przebiegły jej po skórze. Instynkt policjantki wskoczył na wyższy bieg. Kolejny raz odniosła wrażenie, że ktoś ją obserwuje, że wpatrują się w nią czyjeś niewidzialne oczy. - Za często oglądam kanał science fiction - mruknęła. -1 zbyt często miewam koszmary. Przez jedną ulotną chwilę w jej umyśle zawirowały okruchy wspomnień. Strzępy obrazów. Niewyraźne. Zamglone. Lecz wyczuwalnie złowrogie. To, co zobaczyła, zmroziło jej krew w żyłach. Złowieszcza kreatura odziana w czerń, z okrutnym spojrzeniem i cuchnącym oddechem stawała się coraz większa. Coraz groźniejsza. Z uzbrojonych w pazury rąk zwisały łańcuchy. Nikt nie mógł jej pomóc. Nikt nie mógł uratować. - Ssss... - syknął potwór, opuszczając w dół srebrzystą pętlę. -Ssss...

Camilla, pomyślała z przerażeniem Val. Ten demon chce Camilli... Przerażający obraz znikł, ukrywając się w zakamarkach myśli. Val z doświadczenia wiedziała, że będzie się tam czaił, ale znów się ujawni nieproszony. - Zostaw mnie w spokoju - mruknęła, starając się nie zwracać uwagi na zjeżone włoski na rękach. Ten potwór jest tylko wytworem wyobraźni, niczym więcej, niczym, w co uwierzyłaby normalna, zdrowa na umyśle kobieta. Dla uspokojenia wzięła głęboki oddech. Żałosne zawodzenie dzwonów katedry nadal przeszywało noc. Czując ucisk w żołądku, Val oparła się rękoma o brzeg blatu stołu, żeby odzyskać równowagę i zepchnąć obraz ohydnej zjawy tam, gdzie jej miejsce -do najciemniejszych rejonów umysłu, do rozpadlin, do których zdrowy rozsądek nie odważa się zaglądać. Nie idź tam, ostrzegła się w myślach. Nie idź tam. Pogrążanie się w zdradliwych wizjach produkowanych przez chorą wyobraźnię może tylko doprowadzić do czegoś wstrętnego. - Nic złego się nie dzieje - zapewniła się na głos, mimo że w środku cała się trzęsła. Drżała ze strachu, który próbowała tłumić. Nikt nie mógł się dowiedzieć. Val była silna. Koszmary i wizje wyczarowane przez jej bujną wyobraźnię nie mają prawa jej zastraszać. - Na rany boskie, kobieto, weź się w garść! Puściła blat, odepchnęła od siebie niedorzeczne lęki, uznając w duchu, że jest po prostu zestresowana. Ale kto by nie był? Zbliżający się rozwód, zrujnowana kariera, biznes balansujący na skraju bankructwa i siostra, jej jedyna krewna, zamierzająca złożyć śluby zakonne w klasztorze o surowej regule przypominającej zasady panujące w średniowiecznych zgromadzeniach! No i ten mejl od Camilli. Bardzo niepokojący. Val myślała o St. Marguerite's, historycznej katedrze, w której jej siostra złoży wkrótce śluby zakonne. O ile jej pozwolą. Zycie zakonne nie pasowało do Camilli, dziewczyny lubiącej chłopców i zabawę. Zawsze uciekającej przed kłopotami. Z tego,

co było jej wiadomo o St. Marguerite's, Valerie wątpiła, by grzechy siostry zostały jej łatwo odpuszczone. Klasztor St. Marguerite's z jego zamkniętymi bramami, przestarzałym systemem komunikacji i surowymi zasadami bardziej przypominał średniowieczną fortecę niż dom boży. Dwudziesty pierwszy wiek nie miał dostępu do tego odizolowanego miejsca. Mieszkańcy klasztoru żyli zgodnie z zasadami sięgającymi zamierzchłych czasów, wedle archaicznych konwencji, poddani okrutnej dyscyplinie i kierując się przedpotopowymi ideami. Prawdopodobnie ten stan rzeczy utrzymywała ksieni lub matka przełożona, lub jakkolwiek inaczej nazywała siebie ta stara sekutnica, siostra Charity. Upierająca się przy staromodnej zasadzie noszenia czarnych habitów, stosująca kary cielesne oraz groźby i zastraszanie zamiast pochwał. Siostra Charity była nie tyle przywódcą duchowym w klasztorze, co naj-zwyczajniejszym nadzorcą. Dlaczego Camilla postanowiła złożyć śluby w instytucji o tak surowej regule jak ta obowiązująca w St. Marguerite's, pozostawało tajemnicą. Nieprawda. Przecież znasz powody - po prostu boisz się o nich myśleć. Pssst! Szept zła prześliznął się przez umysł siostry Luci niczym podstępna żmija. Otworzywszy oczy, ujrzała ciemność wypełniającą pokój, jaki zajmowała w klasztorze. Siostra Lucia poczuła ciarki na całym ciele, w ustach metaliczny smak. Ojcze Niebieski, spraw, proszę, aby to były tylko echa złego snu, koszmaru, który... Pssst! Znowu to samo. Zwiastun tego, co miało nadejść. Siostra Lucia zrzuciła z siebie kołdrę i osunęła się na kolana. Koszula nocna opadła wokół niej na podłogę fałdami, gdy instynktownie sięgała po różaniec zawieszony na ramie łóżka. Szybko zrobiła znak krzyża i zaczęła w myślach odmawiać Wierzę w Boga. Jej usta poruszały się w ciemności, na karku zaczęły się zbierać krople potu.

- Wierzę w Boga, Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi... - I naprawdę wierzyła. Żarliwie. Zazwyczaj pocieszenie znajdowała w rytuale zakorzenionym jeszcze w młodości. W chwilach smutku, niepokoju lub wątpliwości szukała ukojenia w różańcu, przesuwając palcami szklane paciorki, szeptała modlitwy, które zbliżały ją do Boga. Pssst! Ten ohydny, jakby elektryczny syk sprawił, że po jej skórze przeszedł prąd, a na czole pojawiły się krople potu. Nie tutaj, och, proszę... Nie w klasztorze! Jej modlitwa została zakłócona, więc zaczęła od początku, zaciskając mocno powieki, oparta łokciami o cienki materac. W głowie jej huczało. Jeszcze raz przytknęła krzyżyk różańca do czoła i zaczęła powtarzać kolejne modlitwy, które z wielką łatwością przychodziły jej do głowy. To musi być jakaś pomyłka, myślała z przejęciem, podczas gdy znajome słowa same wypływały jej z ust. Od czasu, gdy wstąpiła do klasztoru z zamiarem złożenia ślubów, ani razu nie miała żadnego „incydentu", jak nazywała te zdarzenia matka. Sądziła, że jest tu bezpieczna. - Wierzę w... Pssst! - Tym razem głośniej. Bolesny prąd przeszył ciemność. Lucia wstrzymała oddech i upuściła różaniec. Znów przerwała modlitwę. Porzucając próby zapobieżenia temu, co nieuniknione, wstała z klęczek i ruszyła boso po drewnianej podłodze, wy- czuwając nadciągające kłopoty, tak pewne, jak huragany nawiedzające wybrzeże Luizjany. Oczyma wyobraźni ujrzała kaplicę parafialną. Zamrugała gwałtownie, broniąc się przed szturmem napływających obrazów. Niewyraźna twarz. Pożółkła suknia. Powiewający ciemny habit. Wykrzywione złowróżbnie usta. Trzask zamykających się ciężkich podwoi.

Zakrwawiony krucyfiks, szkarłat skapujący ze świętych ran Chrystusa. Śmierć, zaintonował głos, przebijając się przez szum w jej głowie. Wybiegła na korytarz słabo oświetlony nielicznymi kinkietami i weszła na kręte schody. Przesuwając palcami po wytartej poręczy, podążała ścieżką wyznaczoną jej przez los. Blade światło ledwo przenikało przez ciemne szyby witrażowych okien, upał czerwcowego dnia nadal unosił się w nocnym powietrzu. Dlaczego? - zastanawiała się z przejęciem. Dlaczego teraz? Dlaczego tutaj? Nie chodzi o nic poważnego... To tylko zły sen. To tylko twoje skrystalizowane lęki, nic więcej. Z sercem bijącym histerycznie skręciła w stronę małej kaplicy znajdującej się za wielką katedrą. Naglona do pośpiechu panującymi wokół ciemnościami, przecisnęła się przez dwuskrzydłowe drzwi, które z łatwością ustąpiły pod jej naciskiem, i wkroczyła do domu Boga. Kaplica była miejscem światła i dobroci, wybaczenia i odkupienia, ale tej nocy czuła, że czai się tu zło tali mroczne jak dusza samego Szatana. - Ojcze, błagam, nie opuszczaj mnie. - Zanurzyła palce w święconej wodzie i przeżegnała się, po czym ruszyła nawą. Wizje w jej głowie zbiły się w kulę. Czerwone wotywne świece rzucały migotliwe cienie na kamienne ściany. Z łukowatego sklepienia nad ołtarzem zwisał wielki krucyfiks. Jezus w agonii strzegł kaplicy. Lucia instynktownie jeszcze raz zrobiła znak krzyża. Szum w jej głowie zamienił się w pulsowanie. Kątem oka dostrzegła jakiś ruch - ciemna postać w powiewającym habicie znikła za drzwiami - Ojcze! - zawołała, sądząc, że osoba uciekająca z kaplicy to ksiądz. Rozległo się trzaśnięcie zamykanych drzwi. - Proszę zaczekać! Ojcze... - Rzuciła się w stronę wyjścia. - Ojcze... Och, nie... - Odebrało jej głos, bo na posadzce przy pierwszym rzędzie ławek dostrzegła zwiewną gazową tkaninę obrzeżoną koronką. Co to? Serce w niej zamarło.

Przerażające, szybko się przesuwające obrazy, które ją obudziły, znów przepłynęły przez jej umysł. Pożółkła suknia. Okrutne usta. Zamykające się drzwi i odgłos dzwonów. Tak jak wcześniej. Powiew zła znowu otarł się o jej kark. Zachwiała się, rzucając się przed siebie, jej bose stopy klapały o zimną kamienną posadzkę, a echo tego dźwięku niosło się w górę, do wysokiego, kopulastego sklepienia. To nie dzieje się naprawdę! To niemożliwe! Potykając się, przerażona tym, co może znaleźć, biegła w stronę ołtarza i wspaniałych, teraz ciemnych witrażowych okien. Krucyfiks wznosił się ku wysokiemu sklepieniu, Syn Boży pogrążony w bólu spoglądał w dół. - O Boże! - krzyknęła Lucia. - Dios! Mi Dios! Dreszcz przerażenia przeszedł jej po plecach. Przed pierwszym rzędem ławek leżała jakaś postać. - No, por favor, Jesus. No, no, no! Siostrze Lucii zmroziło krew na widok ciała rozciągniętego na wznak w pobliżu chrzcielnicy. Tłumiąc krzyk przerażenia, padła na kolana obok oblubienicy odzianej w delikatną, zniszczoną suknię ślubną. Twarz zakrywał przejrzysty welon. Lucia poczuła skurcz w żołądku, rozpoznawszy siostrę Camil-łę. Jej twarz była blada, usta zsiniałe, a przez cieniutką koronkę welonu widać było nieruchome, patrzące przed siebie, szeroko otwarte oczy. - O słodki Jezu... - westchnęła Lucia. Dotknęła jeszcze ciepłego ciała Camilli, szukając pulsu na posiniaczonej szyi. Poczuła gwałtowne mdłości. Ktoś próbował zabić Camillę. O Boże, czy ona jeszcze żyje? Czy słabe drżenie, ledwo wyczuwalne pod stygnącą skórą, to drgnienie pulsu? A może tylko jej się wydaje? -Camillo! - zawołała łamiącym się głosem. - Błagam, nie odchodź. Och, proszę... Mi Dios!

Dzwony biły, jakby chciały całemu światu obwieścić smutną wiadomość. Lucia wzniosła oczy do góry. - Pomocy! Niech mi ktoś pomoże! - Jej głos dotarł do sklepienia i wrócił wzmocniony pogłosem. - Pomocy! Do Camilli, która była bliska śmierci, szepnęła: - Camillo, jestem tu. To ja, Lucia. Trzymaj się, kochanie... Proszę, proszę... To nie twój czas... - Ktoś jednak zadecydował, że Camilla musi umrzeć, a Lucia, mimo że wcale nie chciała się nad tym zastanawiać, pomyślała, że zna tylko jedną osobę, która mogłaby pragnąć śmierci Camilli. Pospiesznie zmówiła pacierz, modląc się żarliwie, z całej duszy; potem z oczami pełnymi łez pochyliła się do ucha leżącej. - Nie odchodź. - Skrajem własnej sukni próbowała zatamować krew cieknącą z ran na szyi. Camilla jednak nawet nie drgnęła. Jej źrenice znieruchomiały. Skóra szarzała. Ciało stygło. Krew przestawała w niej krążyć. Lucia szalała z rozpaczy. Wiedziała, że powinna coś zrobić! Cokolwiek! Błagam, Boże, nie zabieraj jej. Nie teraz... jeszcze nie teraz... Och, Ojcze! - Pomocy! - krzyknęła ponownie, nie chcąc opuszczać przyjaciółki, która była jej bliska od wielu lat, którą znała przez prawie całe życie. Camilla nie mogła umrzeć... nie mogła... Umysł Lucii wypełniły obrazy siostry Camilli, pięknej i zgrabnej, o tajemniczym uśmiechu i brwiach, które wyginały się w łuk na znak rozbawienia lub niedowierzania. Kobieta z problemami, tak, zakonnica mająca zbyt wiele tajemnic, którą Lucia znała znacznie wcześniej, nim obie - zresztą niezależnie od siebie -postanowiły wstąpić do klasztoru. Przez zaciśnięte gardło Lucia wyszeptała: - To nie twoja pora, Camillo. Słyszysz? Nie odchodź... Nie wolno ci...

Ale ta nieszczęsna, udręczona kobieta już odeszła, dusza opuściła pozbawioną życia skorupę, usunięta z niej przemocą. - Nie... proszę... Ojcze... Trzask! Trzasnęły jakieś zamykające się drzwi i znów rozległo się żałosne zawodzenie dzwonów. Lucia podskoczyła. Ktoś nadchodził! Dobrze. - Tylko się trzymaj - powiedziała do zsiniałego ciała, choć intuicyjnie wyczuwała, że jest już za późno. - Nadchodzi pomoc. -Jej słowa zawisły w chłodnym nocnym powietrzu. Lucia poczuła dreszcz na plecach. Wątpliwości zasnuły jej umysł. Splotła palce z palcami przyjaciółki i zaczęła odmawiać kolejną żarliwą modlitwę. Dzwony na wieży nie przestawały wybijać pełnej godziny. Czy faktycznie nadchodzi pomoc, czy może wraca ktoś, kto zabił Camillę? Rozdział 3 Val trochę się już uspokoiła, drżenie w żołądku ustało. Do swojego ulubionego wyszczerbionego kubka nalała gorącej wody, wstawiła go do mikrofalówki i patrzyła, jak pojawiają się ukryte litery. Na dużym kubku, kupionym przez Internet na ABC.com, wyświetlały się postacie z obsady Zagubionych, jej niegdyś ulubionego telewizyjnego serialu. To był gwiazdkowy prezent od Camilli, cenna zdobycz, którą Camilla zdążyła kupić przed ostatnim odcinkiem. Jeszcze w czasach, gdy siostry nie dopuszczały do tego, by cokolwiek mogło je poróżnić. Nawet Slade Huston. - Och, Cammie - szepnęła Val i pokręciła głową, wspominając ich niedorzeczne kłótnie. W tej samej chwili odezwał się

brzęczyk mikrofalówki. Trzymając ostrożnie kubek za ucho, Val wyciągnęła z puszki ostatnią torebkę herbaty i zatopiła liście w prawie wrzącej wodzie. Choć była już północ, Val wiedziała, że jeszcze długo nie zaśnie. Może nawet w ogóle nie zmruży oka. Jak to zwykle mawiał Slade? Że departament policji trzyma ją nadal w pracy dzięki bezsenności; była pracoholiczką, która z powodu kłopotów ze snem mogła pracować szesnaście godzin bez przerwy, mimo że płacili jej za osiem. Z drugiej strony Slade znany był z tego, że lubił przesadzać. Przesada stanowiła element jego kowbojskiego poczucia humoru. Kręcąc głową, żeby pozbyć się napięcia w karku, Val przymknęła oczy i przez moment znów ujrzała w wyobraźni twarz męża: silną szczękę z cieniem zarostu; przewrotny półuśmieszek, w którym błyskał zębami, których biel odznaczała się na tle ciemnej skóry ogorzałej od wielogodzinnej pracy na ostrym teksańskim słońcu; i oczy błyszczące głębokim, lekko przydymionym błękitem. Slade Huston. Twardy jak stara skóra kowboj skłonny do bitki, cholernie seksowny. Po prostu nic dobrego. Dlaczego w takim razie w ogóle o nim myśli? Tej nocy, poprzedniej i jeszcze poprzedniej... - Idiotka - burknęła Val pod nosem, usuwając z myśli obraz męża. Zauważyła przy okazji, że dzwony nie biją już od kilku minut. Dobrze. Cisza. Spokój. Ale dziwne przeczucie, że coś jest nie tak, pozostało i Val nadal była lekko podenerwowana. Jutro. Odwiedzi Camillę jutro i nie będzie się oglądała na tę starą sekutnicę, siostrę Charity, która robiła, co mogła, żeby nie dopuścić do spotkania sióstr. „Przykro mi, ale nie może pani zobaczyć się teraz z siostrą. My tu mamy surowe zasady", oświadczyła, gdy Val próbowała odwiedzić siostrę bez zapowiedzi. „Zasady, których przestrzegamy, zasady uświęcona przez naszego Ojca". Tak, jasne. Val szczerze wątpiła, żeby siostra Charity kiedykolwiek kierowała się dobrymi intencjami. Jej zdaniem, matka

przełożona miała obsesję na punkcie władzy podsycaną manią wielkości oraz spaczonym podejściem do religii. To bardzo kiepska kombinacja. Która jednak nie powstrzyma Val. Bicie dzwonów ucichło, teraz z zewnątrz dobiegał do kaplicy odgłos czyichś kroków. Lucię, patrzącą na martwą dziewczynę, przechodziły ciarki. Próbowała się modlić, ale nie mogła przypomnieć sobie słów. Kto to zrobił? Dlaczego? I ta dziwna suknia ślubna, ten naszyjnik z kropli krwi na dekolcie - o co w tym wszystkim chodzi? Z mocno bijącym sercem Lucia zerknęła w stronę bocznych drzwi, które zamknęły się w chwili, gdy pojawiła się w kaplicy. Nie tylko ona widziała siostrę Camillę rozciągniętą na kamiennej posadzce. Lucia natknęła się w kaplicy albo na oprawcę Camilli, albo na kogoś, kto był świadkiem zbrodni. Strach jeżył jej włoski na karku, gdy się zastanawiała, czy odgłos kroków znamionuje nadchodzącą pomoc, czy raczej powrót mordercy. Robiąc znak krzyża, odwróciła się ku drzwiom i z całych sił krzyknęła: - Pomocy! Boczne drzwi otworzyły się gwałtownie, uderzając o ścianę. W stronę nawy spieszyła matka przełożona, postawna kobieta w długim czarnym habicie. Jej siwiejące włosy, które zazwyczaj chowała pod welonem, teraz były rozpuszczone i rozczochrane. - Siostro Lucio! Na Boga, co tu się dzieje? - dopytywała się. Jej suknia szurała po gładkiej posadzce, a twarz z mocno zaciśniętymi ustami wyrażała skrajne niezadowolenie. Przypomniawszy sobie nagle, gdzie się znajduje, stara zakonnica zatrzymała się, żeby przyklęknąć przed krucyfiksem i zrobić znak krzyża na wydatnym biuście. - To siostra Camilla... - Lucia wstała, nie odrywając jednak wzroku od ciała leżącego na posadzce. - Co...? Och! - Matka przełożona gwałtownie wciągnęła powietrze. - A niech to wszyscy święci. - Szeleszcząc szeroką spódnicą, podbiegła do ofiary i padła przy niej na kolana.

- Już za późno. Ona nie żyje. - Ale jak? Dlaczego? - szeptała siostra Charity, jakby się spodziewała, że ktoś, może nawet sam Pan Bóg udzieli jej odpowiedzi. Zmówiła krótką modlitwę nad ciałem martwej kobiety. -Kto mógł to zrobić? - Nie wiem. Ktoś tu był przede mną - wyjaśniła Lucia, próbując oddzielić fakty od fikcji, obrazy, które były prawdziwe, od tych, które stworzyła jej wyobraźnia. - Widziałam, jak zamykają się drzwi na korytarz. - Tak, tak właśnie było. Wskazała na drzwi prowadzące na tylny korytarz. -1... myślę, że wtedy jeszcze siostra Camilla żyła. Stara zakonnica dotknęła nadgarstka Camilli, a potem przytknęła ucho do jej nosa, nasłuchując odgłosów życia. Lucia wiedziała, że niczego nie usłyszy. - A siostra co tu robiła, siostro Lućy? - zapytała matka przełożona, zwracając się do Lucii jej formalnym imieniem, imieniem świętej, które przybrała, składając śluby. - Ja... coś usłyszałam - skłamała Lucia, podobnie jak wiele razy w przeszłości. Nikt w klasztorze nie znał jej sekretu, nawet jej spowiednik. - Co usłyszałaś? Ze swojego pokoju? - Tak. Szłam do łazienki. Matka przełożona, która chyba uzmysłowiła sobie, że ten temat może zaczekać, klęcząc przy martwej Camilli, rozkazała: - Poszukaj ojca Paula i powiedz, by tu przyszedł. - A czy nie należałoby wezwać policji? Stara zakonnica zamknęła oczy, jakby modląc się o cierpliwość. - Rób, co powiedziałam. Gdy odnajdziesz ojca Paula, idź do mojego biura i zadzwoń na policję. - Ale policja powinna być zawiadomiona pierwsza... - Nie sprzeczaj się ze mną! Najlepsze, co możemy zrobić dla siostry Camilli, to modlić się za jej duszę. A teraz idź! I jeśli któraś z sióstr jeszcze się obudzi, każ jej natychmiast wracać do łóżka! - Wyraz twarzy matki przełożonej mówił, że nie zamierza wysłuchiwać żadnych sprzeciwów, więc Lucia ruszyła do drzwi.

Tych samych, przez które ktoś wychodził, gdy ona wchodziła do kaplicy. Odesłać inne zakonnice do ich pokojów? Raczej do cel. Albo bud. Takich dla psów. O Boże, Lucia wiedziała, że nie jest dobrym materiałem na zakonnicę. Nie z nieczystymi myślami, jakie teraz krążyły w jej głowie. Z bijącym sercem zamknęła za sobą drzwi i rzuciła się szaleńczym biegiem prosto do biura matki przełożonej. Z pewnością zostanie ukarana, trudno, ale Lucia wiedziała, że teraz najważniejsza jest Camilla. Pchnęła drzwi z matowymi szybkami i wpadła do osobistego sanktuarium siostry Charity. Na półkach ustawionych wzdłuż ścian panował wzorowy porządek. Stały tam książki, lichtarze, krucyfiksy, dorodny ama-rylis z ciężkim, białym kielichem oraz fotografia papieża. Lucia obeszła duże biurko, przy którym stanowczo zbyt często siedziała na jednym z krzeseł dla gości, z zaciśniętymi ze strachu dłońmi, podczas gdy matka przełożona ponad powierzchnią lakierowanego orzechowego blatu dawała jej wykład. Wyciągnęła rękę i podniosła ciężką słuchawkę telefonu, czarnego dinozaura, pozostałości po latach sześćdziesiątych lub siedemdziesiątych, i zaczęła szybko wykręcać numer, ze zniecierpliwieniem czekając, aż okrągła tarcza wróci na miejsce, by mogła wybrać kolejną cyfrę. - Dziewięć-jeden-jeden. Jaki jest powód wezwania? - odezwał się kobiecy głos. - Siostra Camilla nie żyje! Doszło do wypadku w klasztorze St. Marguerite's... nie, w kaplicy, i ona nie żyje! Ja... ja... ja myślę, że została zamordowana. Błagam, przyślijcie tu kogoś szybko! - Drżący głos Lucii z każdym słowem stawał się coraz bardziej piskliwy. - Proszę podać adres. Lucia wyrecytowała nazwę ulicy, a potem w odpowiedzi na pytanie podała swoje imię i numer telefonu. - Proszę opisać, o jaki wypadek chodzi. - Nie wiem. Może... może ktoś ją udusił. Tak naprawdę wiem tylko, że ona nie żyje i że jest z nią teraz matka przełożona. - Morderstwo?

- Och, nie wiem! Potrzebujemy pomocy. Biagam, przyślijcie nam jakąś pomoc! - Już ją wysyłamy. Policjanci już do państwa wyjechali. Proszę się nie rozłączać. - Nie mogę... Muszę zawiadomić ojca Paula. - Panno Costa, proszę nie odkładać słuchawki. Proszę nie przerywać połączenia... Ignorując prośbę dyspozytorki, Lucia rzuciła słuchawką, która zawisła na sznurze, i pędem ruszyła ku tylnym drzwiom biura, tym, których używała wyłącznie siostra Charity. Serce jej waliło jak młotem, gdy biegła po lśniącej posadzce ciemnymi korytarzami, a potem schodami w dół i przez podwójne drzwi na dziedziniec. Pędem, jakby gonił ją sam Lucyfer, przecięła mokry od deszczu krużganek i minęła fontannę. Szalejący wiatr podrywał z ziemi zeschłe liście i szarpał jej nocną koszulą. Lucia nie mogła nikomu powiedzieć, co tak niespodziewanie obudziło ją w środku nocy. Zresztą po co miałaby mówić? Gdyby ktoś usłyszał o głosie, który wydawał polecenia, o bestii, którą w jakiś sposób uwolniła, uznałby ją za wariatkę. Za którą zresztą sama się uważała. Doszła więc do wniosku, że głos odzywający się w jej głowie to sprawa między nią a Bogiem. I nikogo więcej. Nawet nie ojca Paula ani ojca Franka. Pewnie uznaliby, że opętał ją diabeł. I może nawet tak było, ale ona nie chciała ściągać na siebie czyjejkolwiek uwagi. Tu nie chodzi o ciebie! Camilla nie żyje! Ktoś ją zabił i zostawił jej martwe ciało w kaplicy. A głos w jakiś sposób o tym wiedział. I ją obudził. Przez kolejne drzwi i pod ociekającym deszczem portykiem dobiegła do mieszkania ojca Paula i zaczęła desperacko walić w drzwi. - Ojcze! - krzyczała, drżąc w bladej poświacie rzucanej przez żarówkę na ganku. - Błagam! Ojcze! Wydarzył się... wypadek! Przez szum deszczu usłyszała odgłos kroków za plecami, szuranie skórzanych podeszew o mokre kamienie. Kątem oka dostrzegła jakiś ruch, ciemną postać przechodzącą przez ogrodową

furtkę. Potem zobaczyła wysokiego mężczyznę o bladej i spiętej twarzy, z zapadniętymi oczami ledwie widocznymi w ciemności. Wstrzymała oddech, cofnęła się o krok i omal się nie przewróciła, zaplątana w skraj własnej koszuli. - Ojciec Frank - szepnęła, rozpoznając młodszego z księży. Przycisnęła ręce do piersi, bo nagle zdała sobie sprawę, że zimny deszcz zmoczył kompletnie jej bawełnianą koszulę, która teraz przywierała do jej ciała, niczego nie ukrywając. - Wydarzył się wypadek albo... albo... - Z trudem przełknęła ślinę, pamiętając o sekretach, które powierzyła jej siostra Camilla. Sekretach o tym wysokim mężczyźnie, który stał teraz przed nią. - Chodzi o siostrę Camillę, w kaplicy... Ona... ona... - I wtedy spostrzegła na sutannie ojca Franka krew ściekającą czerwonymi strużkami na gładkie, lśniące kamienie na dróżce. - Ona nie żyje - dokończył za nią ojciec Frank ochrypłym głosem, ledwie słyszalnym przez tłukący w rynny deszcz. Jego spojrzenie wyrażało cierpienie. -1 to przeze mnie. Boże, wybacz, ale to wszystko przeze mnie. Rozdział 4 Jeszcze na nogach? - Głos Frei wyrwał Val z rozmyślań. - Jak zawsze. - Val postanowiła zapomnieć o niepokojach dotyczących Camilli i wrzuciwszy torebkę herbaty do zlewu, obejrzała się przez ramię na sklepione przejście prowadzące do głównego budynku. Po kupnie starego zajazdu spodobało się jej nieduże mieszkanie urządzone w dawnej stajni; Freya zajęła usytuowane tuż za kuchnią pokoje motelu. Teraz, z głową w poskręcanych, rudych lokach i twarzą pokrytą piegami, zjawiła się u Val w krótkich spodenkach i obszernym T-shircie. W dłoniach trzymała filiżankę pełną bitej śmietany, której było tyle, że niemal wylewała się

z brzegów. Jakimś cudem zdążyła jednak ją zlizać, zanim czapa białej piany spadła na popękane linoleum. Wysoka Freya zachowała gibką sylwetkę gimnastyczki, jaką miała w czasach licealnych. A jej metabolizm był nie gorszy od przemiany materii dziewczyn dwadzieścia lat od niej młodszych. - Wyglądasz strasznie - zauważyła. - Dzięki. - Naprawdę powinnaś spróbować się przespać. Gdyby tylko mogła. Val odwróciła się i oparła biodrem o blat. - Bezsenność to my. - Kłopoty ze snem stanowiły wspólny problem obu przyjaciółek. Freya uniosła swoją filiżankę. - Moja jest bezkofeinowa. Co wcałe nie znaczy, że uda mi się szybko zasnąć. - Ja też piję bezkofeinowy napar. Coś, co się nazywa Spokój. - Val wypiła łyk na próbę. Gorąca woda o smaku imbirowo-rumiankowym parzyła czubek języka. - Rzekomo pomaga się zrelaksować... Ale zaczekaj, sprawdzę, jak to naprawdę powinno działać. - Sięgnęła po puste opakowanie i zaczęła czytać tekst na etykiecie. - O tak, mam: „Unikalny skład Spokoju spowoduje, że wraz z każdym smakowitym łykiem opuszczać cię będą zmartwienia i troski tego świata. Ta mieszanka rumianku z dodatkiem imbiru i jaśminu pomoże ci się zrelaksować i wyciszyć". - Jasne - zakpiła Freya, marszcząc nos. - Wyciszyć? Nie ma szans. Zresztą ta herbatka to chyba wyjątkowe paskudztwo. - Nie jest zła, choć smak może wydać się nieciekawy fanom potrójnego karmelowo-czekoladowego macchiato popijanego red bullem. - Bardzo zabawne. - Freya, wspinając się na jeden z dwóch stołków ustawionych przy barowym stoliku Val, nie umiała powstrzymać uśmiechu. Przyjaciółka Val od ósmej klasy, zdołała ją przekonać, by razem zainwestowały fundusze w ośmiopokojowy motel położony w okręgu Garden, kilka przecznic od St. Charles Avenue. Noszący nazwę Briarstone House, stary dom w stylu georgiańskim nie został

zbytnio uszkodzony podczas huraganu Katrina, niemniej właściciele, wujostwo Frei, uznali, że nie chcą więcej być świadkami takich straszliwych kataklizmów. Prawdę mówiąc, starsi państwo nie chcieli oglądać żadnych wiatrów, nawet tych najsłabszych. Dlatego pragnęli wynieść się z Gulf Coast. I to jak najszybciej. Freya zaś chciała się tam przeprowadzić. Odkupiła więc dom od wuja Blaira i ciotki Susie, którzy pozostawiając większość mebli, zapakowali się w przyczepę kempingową i odjechali w stronę zachodzącego słońca w poszukiwaniu suchego klimatu, nowych przyjaciół, z którymi zamierzali spędzać długie wieczory na grze w karty i popijaniu koktajli z martini. Dla Val, której nerwy ostatnimi czasy były mocno nadszarpnięte, była to wymarzona propozycja. Jej życie osobiste znajdowało się na rozdrożu, gdy Freya zaproponowała, aby zostały wspólniczkami. Nie musiała przekonywać jej zbyt długo, że zainwestowanie w stary, trzeszczący dom - o którym chodziły słuchy, że w nim starszy - to doskonały pomysł. Tym bardziej że zajazd znajdował się dwa kilometry w linii prostej od Camilli i klasztoru St. Marguerite's. Ponieważ Freya po zerwaniu ze swoim chłopakiem uznała, że potrzebny jej wspólnik, napisała do Val, podając wszystkie szczegóły. I Val skorzystała z okazji. W ten sposób zostały wspólniczkami. A reszta, jak mówią, to już historia. Często bardzo zła historia. I teraz, słuchając chlupotu wody płynącej rynnami i wspominając dźwięk umilkłych już dzwonów, Val zastanawiała się, czy nie popełniła błędu. Kolejnego. Uczucie dziwnego niepokoju, jakie pojawiło się wcześniej, nadal jej towarzyszyło. Otrząsnąwszy się z niemiłego nastroju, spojrzała w okno, ale w panujących ciemnościach nie mogła dojrzeć kościelnej wieży. - Okej, gadaj. Coś jest nie tak, prawda? - zapytała Freya, marszcząc brwi. - Albo nie, zapomnij, że pytałam. Zawsze coś jest nie tak. Pozwól, że zgadnę... chodzi o Slade'a. - Nie, nie chodzi o Slade'a - zaprzeczyła stanowczo Val.

Freya jednak nie dała się zwieść, tylko wzruszyła ramionami, mówiąc: - Skoro tak mówisz. - Uwierz mi, to nie Slade. - Zawsze chodzi o niego. Powinnyśmy o tym pogadać. - Nie ma mowy. - Val skrzywiła się i spojrzała na przyjaciółkę groźnie, jakby chciała powiedzieć: Nie zagłębiajmy się w to. - Powinnaś wiedzieć, że... - Już poruszałyśmy ten temat i wiesz, że jeśli nie muszę, to nie chcę o nim myśleć ani rozmawiać. A w sądzie będzie to jednak konieczne. - Ale... - Mówię poważnie. Rozmowa o Siadzie jest zakazana. - Naprawdę nie miała ochoty dyskutować o swoim eks. A zwłaszcza nie teraz, gdy była wytrącona z równówagi. Freya zrobiła minę, jakby chciała coś dodać, jednak po namyśle zrezygnowała. - W porządku, tylko pamiętaj, że próbowałam ci pomóc... - Okej. - Czy on zrobił coś, o czym nie wiem? - Prawdopodobnie. - Val wzruszyła ramionami. - Kto to może wiedzieć i kogo to obchodzi? Freya otworzyła usta, lecz nim zdążyła znów wymówić imię Slade'a, Val powiedziała: - Chodzi o Cammie. Nie miałam od niej wiadomości od ponad tygodnia. - Stare belki domu zaskrzypiały nad ich głowami i przez sekundę Val miała wrażenie, że słyszy czyjeś kroki. Znowu jakiś duch. Freya uważała, że w zajeździe straszy; Val wcale tak nie myślała. - Słyszałaś? - spytała Freya. W przeciwieństwie do przyjaciółki, wierzyła we wszystkie nadnaturalne zjawiska. - Dom osiada. - Zdążył to zrobić dwieście lat temu. Val przewróciła oczami. Freya zrozumiała przesłanie.

- Okej, okej. Martwisz się, bo nie masz wieści od Cammie. I co z tego? Ja nie rozmawiam z Sarą tygodniami, a przecież to moja bliźniaczka. Jeśli wierzyć literaturze na temat bliźniąt, powinnyśmy nadawać na tych samych falach i mieć ze sobą specjalną - Freya zrobiła palcami w powietrzu znak cudzysłowu - duchową łączność. - Znów wywróciła oczami i wypiła łyk herbaty. - Podobno bliźnięta są ze sobą tak mocno związane poprzez wspólny pobyt w łonie matki. Ale Sara chyba nawet nie słyszała o tej teorii. Val przesunęła kciukiem po wyszczerbionym brzegu kubka. - Cammie jest inna. - Cammie prawdopodobnie jest bardzo zajęta. No wiesz, przecież musi robić wszystko, co należy do zakonnicy. Modli się, odprawia pokutę, spełnia dobre uczynki i wiele, wiele innych rzeczy. - Freya pomachała palcami wolnej dłoni, pokazując, że Cammie ma tysiące zajęć, z powodu których brak jej czasu na kontaktowanie się z siostrą. - A może złożyła śluby milczenia. - Cammie? - zdumiała się Val. Towarzyska, wygadana, zalotna, popularna Camilla Renard? - Ty chyba pamiętasz, jaka ona była, co? - O tak. - Freya przygryzła usta. - Zawsze miała jakieś kłopoty. - I to się nie zmieniło - oświadczyła Val, czując, że powraca uczucie niepokoju. - Wiem i w tym cały problem, prawda? Cammie po prostu nie nadaje się na zakonnicę. - Freya znów łyknęła herbaty. - Tak jak ty nie nadawałaś się na policjantkę. Val poczuła w sercu lekkie ukłucie, jak zawsze, gdy rozmyślała o swojej złamanej karierze. Miała ochotę zaprotestować i zacząć się bronić, powiedzieć, że była dobrą policjantką, ale jej wysiłki nie miałyby sensu. Silny powiew wiatru wpadł przez otwarte okno, poruszając zasłonami, jakby przypominał, że sama wszystko popsuła. - Cóż... Przecież akurat teraz nie muszę się o to martwić, prawda? - Hej, nie miałam na myśli tego, że... - Wiem, wiem. - Val machnęła ręką w powietrzu, jakby łowiąc leniwą muchę. - Nie przejmuj się. - Jednak temat był bolesny