kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 857 473
  • Obserwuję1 379
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 671 037

Jackson Lisa - Śmierć na raty - (02. San Francisco)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
J

Jackson Lisa - Śmierć na raty - (02. San Francisco).pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu J JACKSON LISA Cykl : San Francisco
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 306 stron)

LISA JACKSON Śmierć na raty

Dla siostry, Nan - miałaś rację. Najlepiej krok po kroku...

Prolog Szpital Bayside San Francisco, Kalifornia Pokój 316 piątek, 13 lutego Oni myślą, że umrę. Wiem to z ich szeptów. Myślą, że nie słyszę, aleja rozumiem każdą sylabę, jaką wypowiadają. Nie! - chcę krzyczeć. Ja żyję. Nie poddaję się. Będę walczyć. Ale nie mogę mówić. Nie mogę wypowiedzieć nawet jednego cholernego słowa. Mój głos jest jak zamrożony, a moje oczy się nie otwierają. Choć próbuję z całych sił, nie mogę unieść powiek. Wiem tylko, że leżę w szpitalnym łóżku i że mogę umrzeć. Słyszę szepty, rozmowy, kroki miękkich butów na podłodze. Wszyscy myślą, że jestem w śpiączce, że nie mogę ich usłyszeć, odpowiedzieć, aleja wiem, co się dzieje. Nie mogę się tylko poruszyć, nawiązać kontaktu. Jakimś cudem muszę dać im znak. Twierdzą, że mój stan jest zły. Rozumiem terminy: „pęknięta śle­ dziona", „złamana miednica", „wstrząśnienie mózgu", „uraz głowy", ale, do diabła, słyszę ich! Czuję napiętą skórę na grzbiecie dłoni, gdzie podłączona jest kroplówka, czuję zapach perfum, leków i rezygnacji. Stetoskop jest lodowato zimny, mankiet ciśnieniomierza za ciasny; pró­ buję z całych sił dać jakiś znak, że jestem przytomna, że czuję. Chcę się poruszyć, choćby unieść palec lub jęknąć, ale nie mogę. To mnie śmiertelnie przeraża. Jestem podłączona do maszyn - monitorują moje tętno, oddech i Bóg wie co jeszcze. I co z tego? Cała technologia, która śledzi moje funkcje 7

życiowe, nie daje personelowi szpitala żadnej nadziei, ani choćby wska­ zówki, że wiem, co się dzieje. Zostałam uwięziona we własnym ciele i to jest piekło za życia. Znów wytężam siły... Koncentruję się na palcu prawej dłoni, chcę go unieść, wycelować w osobę, która wchodzi do sali. Do góry, myślę, unieś choćby koniuszek nad prześcieradło. Wysiłek jest bolesny... tak ogromny. Czy nikt nie obserwuje tego cholernego monitora? Przecież musiał mi przyspieszyć puls, cokolwiek, do diabła! Ale nie. Cały ten wysiłek... na marne. Co gorsza, słyszałam plotki; niektóre pielęgniarki uważają, że lepiej by dla mnie było, gdybym umarła... Ale one nie znają prawdy! Słyszę kroki. Cięższe niż zazwyczaj. I czuję słaby ślad zapachu cy­ gara. Doktor! Przychodził już wcześniej. - No to popatrzmy - mówi do osoby, która mu towarzyszy, praw­ dopodobnie pielęgniarki z zimnymi dłońmi i zbyt wesołym, irytującym głosem. - Wciąż nie reaguje - mówi świergotka. - Nie dostrzegłam żadnej pozytywnej zmiany w parametrach. Prawdę mówiąc... Cóż, niech pan doktor sam zobaczy. Co ma na myśli? I dlaczego w jej głosie słyszę rezygnację? Gdzie podział się fałszywy, pełen wigoru entuzjazm? - Hmm - mruknął doktor barytonem. Nagle czuję na sobie jego dło­ nie. Delikatnie dotyka i naciska, unosi mojąpowiekę i celuje ostrym pro­ mieniem światła wprost w źrenicę. Światło jest oślepiające. Moje ciało na pewno jakoś zareaguje. Mrugnięciem, skrzywieniem albo... - Chyba ma pani rację. - Doktor gasi latarkę i odsuwa się od łóż­ ka. - Stan szybko się pogarsza. Nie! To pomyłka! Jestem tutaj. Żyję. Wyzdrowieję! Nie mogę uwierzyć w to, co słyszę. Powinnam zachłysnąć się powie­ trzem, dostać zapaści na sam dźwięk tych słów. Nie widzicie, że jestem przerażona? Czy te cholerne monitory nie pokazują, że jestem świadoma i że chcę żyć? Boże, jak ja chcę żyć! - Rodzina pytała, ile czasu jej zostało - odzywa się pielęgniarka. Moja rodzina? Już złożyli mnie do grobu? To niemożliwe! Nie wie­ rzę. Ja ciągle żyję, na litość boską. Jak do tego doszło? Ale wiem. Aż 8

nazbyt wyraźnie pamiętam każdy moment swojego życia i wydarzenia, które doprowadziły do tej chwili. - Doktorze? - ponagla szeptem pielęgniarka. - Proszę im powiedzieć, że dwadzieścia cztery godziny - odpowia- • da poważnie doktor. - Może mniej.

Rozdział 1 Cztery tygodnie wcześniej Trzask! Cichy dźwięk wystarczył, by obudzić Eugenię Cahill. Zamrugała i otworzyła oczy. Przypomniała sobie, że siedzi w ulubionym fotelu, w salonie, na piętrze rezydencji. Zaskoczona, że się zdrzemnęła, zawo­ łała wnuczkę. - Cissy? - Poprawiła okulary i spojrzała na zabytkowy zegar nad kominkiem, w którym cicho syczał gazowy płomień liżący poczerniałe ceramiczne polana. - Cissy, to ty? Oczywiście, że to Cissy. Dzwoniła wcześniej i powiedziała, że przy­ jedzie z wizytą, jak co tydzień. Miała przywieźć ze sobą chłopca... Ale dzwoniła kilka godzin temu. Obiecała, że będzie o siódmej, a teraz... te­ raz w holu rozlegały się łagodne, uspokajające tony wysokiego zegara. Wybijał ósmą. - Coco! - Eugenia spojrzała na koszyk, gdzie drzemała mała, bia­ ła suczka z poczochraną sierścią. Pupilka nawet nie uniosła głowy. Biedaczka też się starzała, traciła już zęby i cierpiała na artretyzm. - Starość nie radość. - Eugenia uśmiechnęła się ze zrozumieniem. Dlaczego Cissy nie weszła do salonu, w którym Eugenia spędzała większość czasu? - Jestem na górze - powiedziała głośno, a kiedy nie było odpowie­ dzi, poczuła pierwsze ukłucie niepokoju, który jednak szybko się rozwiał. Głupie lęki starej kobiety, nic więcej. A jednak nie usłyszała pospiesznych kroków na schodach ani hurgotu starej windy, mozolnie wędrującej w górę z garażu. Eugenia chwyciła laskę i wstała z wygodnego fotela. Poczuła lek­ ki zawrót głowy. Dziwne. Sztywnym krokiem podeszła do okna, z którego, przez zalaną deszczem szybę, widziała ulicę i miasto w dole. Mimo zbitej 11

fali mgły, powoli płynącej nad centrum, widok zapierał dech. Był niesa­ mowity, i to ze wszystkich okien starego domu, zbudowanego na stokach Mount Sutro w San Francisco na początku zeszłego wieku. Utrzymana w wiejskim stylu rezydencja z ceglanymi ścianami, kryta gontem, wzno­ siła się całe cztery piętra nad garażem wsuniętym w zbocze wzgórza. Od tyłu osłaniały ją tereny szkoły medycznej. Z tego pokoju na pierwszym piętrze w pogodny dzień Eugenia widziała zatokę, i o wiele za dużo czasu spędzała tu, obserwując łodzie tnące szarozielone wody. Ale czasami ten dom na Parnassus Heights zionął pustką. Wiekowa twierdza z elektrycznąbramąi zarośniętym ogrodem pełnym rododendro­ nów i paproci. Mimo sąsiedztwa rozległych terenów Uniwersyteckiego Centrum Medycznego dom wydawał się czasami całkowicie odizolowa­ ny od reszty świata. Oczywiście tak naprawdę nie była sama. Miała służbę, ale wygląda­ ło na to, że rodzina ją opuściła. Na litość boską, Eugenio, weź się w garść. Nie jesteś żałosną sta­ ruszką. Postanowiłaś mieszkać tu dalej, jako pani Cahill, jak przez całe dorosłe życie. Czy usłyszała szczęk zamka na dole? A może jej się przyśniło? Ostatnio, choć przyznawała to z bólem serca, sny często przenikały jawę; czuła głęboki, skryty lęk, że mogą to być wczesne fazy demencji. Boże drogi, miała nadzieję, że nie! W rodzinie nikt nie miał alzheimera; jej matka zmarła w wieku dziewięćdziesięciu sześciu lat, w wyniku rozle­ głego udaru, do końca „bystra jak woda w strumieniu". Ale dziś Eugenia czuła się trochę bardziej skołowana niż zwykle. Spojrzała ku ulicy przed elektryczną bramą, w miejsce, gdzie niemal całą dobę stał nieoznakowany policyjny samochód. Ale teraz chevroleta nie było tam, gdzie wcześniej parkował, tuż za zasięgiem niebieskawej plamy światła ulicznej latarni. Dziwne. Dlaczego odjechali tak szybko, skoro ją oskarżyli, że pomogła syno­ wej uciec z więzienia? Po całym tym zamieszaniu! Po tym, jak ci aro­ ganccy detektywi zjawili się na jej progu, wmawiając jakieś bzdury, że ukrywa przestępczynię. Też coś. Koczowali pod bramą, obserwowali dom, i, jak podejrzewała, dyskretnie śledzili, gdy Lars zawiózł ją do fry­ zjera, na brydża i do Ośrodka Cahillów, domu dla panienek i młodych kobiet w ciąży, potrzebujących schronienia. Od lat pomagała w admini­ stracji tego ośrodka. 12

Oczywiście policjanci niczego nie odkryli. Bo była absolutnie niewinna. Co nie zmieniało faktu, że ta cała afera ją irytowała. Eugenia zapatrzona w noc za oknem poczuła nagły chłód. Widziała swoje odbicie - widmowy obraz drobnej kobiety, podświetlony blaskiem antycznych lamp - i zdziwiła się, jak staro wygląda. Oczy jak u sowy, po­ większone przez okulary, które nosiła od kilku lat, od operacji katarakty. Starannie uczesane włosy, dawniej ogniście rude, teraz kolorem przypomi­ nały raczej brzoskwinię niż marchewkę. Chyba skurczyła się o kilka centy­ metrów i miała teraz najwyżej metr pięćdziesiąt wzrostu. Twarz, choć zdu­ miewająco gładka, zaczynała obwisać i Eugenię niezmiernie to irytowało. Złościło ją, że się starzeje, że nie jest już „w kwiecie wieku". Zastanawiała się, czy nie „zrobić" sobie oczu albo czy nie „podciągnąć" twarzy, myślała nawet o wstrzyknięciu botoksu, ale właściwie po co? Z próżności? Po wszystkim, co przeszła, wydawało się to trywialne. No więc, była po osiemdziesiątce. Wielka rzecz. Wiedziała, że nie jest już młoda. Artretyczne kolana to najlepszy dowód, ale nie zamierzała się przenieść do domu opieki albo na osiedle dla emerytów. Jeszcze nie. Skrzyyyp! Odgłos otwieranych drzwi? Puls jej przyspieszył. Ten ostatni dźwięk nie był wytworem wyobraźni. - Cissy? - zawołała znów i zerknęła na Coco, która ledwie uniosła zaspaną główkę i nawet nie warknęła ostrzegawczo. - Kochanie, to ty? A któżby inny? W niedzielę i poniedziałek wieczorem przeważnie siedziała sama; jej „dama do towarzystwa", Debora, zwykle wyjeżdżała z miasta w od­ wiedziny do siostry, pokojówka wychodziła o piątej, a Elsa, kucharka, te dwa dni miała wolne. Lars codziennie kończył pracę o szóstej, chyba że Eugenia potrzebowała jego pomocy. Zwykle nie miała nic przeciwko sa­ motności, rozkoszowała się ciszą i spokojem. Ale dziś... Podpierając się laską, pokuśtykała do holu, który oddzielał pokoje dzienne od sypialni. - Cissy? - zawołała w dół schodów. Czuła się jak stara wariatka. Czyżby z wiekiem popadała w paranoję? Nie, zimny dreszcz wątpliwości przemknął jej po plecach. Choć piec centralnego ogrzewania mruczał jak zwykle, czuła lodowaty chłód, jakby 13

głębokie wody zatoki zaczęły wsączać się w głąb jej ciała. Wyciągnęła rękę i chwyciła gładką poręcz z drzewa różanego. Wyjrzała na parter. W słabym świetle wieczornych lamp dostrzegła podłogę holu wyłożo­ ną polerowanymi płytkami, intarsjowany stolik w stylu Ludwika XVI, a dalej, koło drzwi, pod oknem ze skośnymi szybkami, wielkie fikusy i drzewka szczęścia w donicach. Jak zawsze. Ale ani śladu Cissy. Dziwne, pomyślała znów, rozcierając ramiona. A jeszcze dziwniejsze, że pies jest taki ospały. Coco, choć stara i cierpiąca na artretyzm, wciąż miała doskonały słuch i zwykle dość energii, by warczeć i szczekać do upadłego na najcichszy szmer. Ale dziś leżała tylko apatycznie w legowi­ sku obok torby z robótką, nie podnosząc ślicznego łebka; oczy miała ot­ warte, ale wzrok otępiały. Jakby dostała środki uspokajające... Och, na litość boską! Eugenia zbeształa się w duchu. Zanadto po­ puszczała wodze bujnej wyobraźni. Tak to jest, jak człowiek pięć wie­ czorów z rzędu ogląda Hitchcocka. Więc gdzie, u licha, jest Cissy? Sięgnęła do kieszeni grubego swetra po komórkę. Pusto. Przeklęty gadżet znów zginął. Pewnie leżał na stoliku koło robótki. Zawróciła do salonu i usłyszała cichutki szmer kroków; skórzane podeszwy na drewnie. Blisko. Poczuła zapach perfum, prawie już zapomniany. Włosy zjeżyły się jej na głowie. Serce omal nie stanęło, gdy spojrzała przez ramię. Coś poruszyło się w mroku nieoświetlonego korytarza obok sypialni. - Cissy? - powtórzyła, ledwie słyszalnym szeptem. Puls przyspie­ szał coraz bardziej. - To ty, kochanie? To nie jest zabawne... Słowa zamarły jej w gardle. Z ciemności triumfalnie wynurzyła się kobieta. Eugenia zastygła w bezruchu. Jak zawieszona w czasie. - Ty! - krzyknęła. Po jej plecach przebiegł dreszcz paniki. Stojąca przed nią kobieta uśmiechnęła się lodowato. Eugenia chciała uciekać, ale nim zdążyła zrobić krok, kobieta skoczy­ ła ku niej i zacisnęła na szczupłym ciele dłonie jak szpony. Umięśnione ramiona uniosły staruszkę z podłogi. 14

- Nie! - wrzasnęła Eugenia. - Nie! - Podniosła laskę, ale przeklęty kij wypadł z rąk i z łoskotem potoczył się po schodach. Teraz, wreszcie, Coco zaczęła szczekać jak oszalała. - Nie rób tego! - zawołała Eugenia. Za późno. W mgnieniu oka została uniesiona nad balustradą i rzucona w przestrzeń, gdzie wisiał kryształowy żyrandol. Wrzeszcząc, żałośnie wymachując ręka­ mi, przy wtórze wściekłego szczekania psa, Eugenia poleciała w dół. Runęła na stolik w stylu Ludwika XVI i wypolerowane płytki pod­ łogi. Śmiertelne przerażenie zatrzymało jej serce, gdy uderzyła o podło­ gę z głuchym, mdlącym odgłosem. Trach! Ból wybuchnął w jej głowie. Przez pół sekundy patrzyła w górę na napastniczkę. Kobieta stała trium­ falnie na półpiętrze, trzymając Coco i głaszcząc szorstką sierść. - Zemsta to cholerna frajda, co? - rzuciła z zadowoleniem. Potem była już tylko ciemność... - Ćśśś! BJ, nic ci nie jest, rozumiesz? Nic ci nie jest! - Cissy Cahill wyjęła z kojca osiemnastomiesięcznego synka. Buzię miał czerwoną od płaczu, łzy płynęły po pulchnych policzkach, z nosa ciekło na całego. - Och, kochanie, spójrz na siebie. - Serce Cissy stopniało natychmiast. Pocałowała czubek blond główki, potem otarła mu nos chusteczką. - Wszystko będzie dobrze, obiecuję - uspokajała. Znalazła kurteczkę i czapkę, której nienawidził z całego serca. Jakoś zdołała go ubrać. Złapała torbę z pieluchami i wyszła ze starego wiktoriań­ skiego domu, w którym mieszkała już od niemal dwóch lat. Mały był ma­ rudny całe popołudnie, pewnie wyrzynały mu się zęby, a kiedy zjawił się chłopak z pizzą, z jakiegoś powodu BJ nagle rozryczał się na całego. Tak naprawdę nie miała pojęcia, dlaczego jest nieszczęśliwy. Ząbkuje? Jest mu za zimno, bo to cholerne centralne znowu wysiadło? Za ciepło, bo wcisnę­ ła go w dodatkowe ubranka? Tak czy inaczej, na pewno to nic poważnego. Malec jakoś to wytrzyma. Była już spóźniona, babcia znów się zezłości. - To cena, jaką wszyscy płacimy za bycie Cahillami - wyznała sy­ nowi, zamykając drzwi na klucz. Wyszła na podjazd, gdzie stała zapar­ kowana srebrna acura sedan; pizza stygła już w pudełku na podłodze pod fotelem pasażera. BJ, ciągle w fatalnym nastroju, zawodził i szarpał cza­ peczkę, gdy przypinała go w foteliku i wsiadała za kierownicę. Było już ciemno, zaczynała padać rzadka mżawka, miejskie światła rozmazywały 15

się w deszczu. Cissy spojrzała na drugą stronę ulicy, gdzie nieoznakowany policyjny samochód parkował od czasu, kiedy dowiedziała się, że jej mat­ ka uciekła z więzienia. Ale, o dziwo, nie było go tam. Zniknął też wóz reporterski, który godzinami sterczał na ulicy; re­ porter trzy razy pukał do drzwi i prosił o wywiad. Miałaby rozmawiać z dziennikarzami? Jeszcze czego. Cissy modliła się, by sobie pojechali, i dziś wieczór modlitwy zostały wysłuchane. I dobrze. Miała dość traktowania jej jak przestępcę. Nie zrobiła niczego złe­ go. Niczego! To nie jej wina, że matka była narcystyczną, żądną mordu suką- to jedne z łagodniejszych określeń, jakie przychodziły Cissy do głowy na myśl o Marli. Im dalej ta egocentryczna wariatka trzymała się odBJ-a, tym lepiej. Pozbądź się negatywnych myśli... Powoli policz do dziesięciu... Głos psychoanalityka przemknął jej przez głowę, ale go zignorowała. Nie miała dziś nastroju na okazywanie wielkoduszności; była po prostu wdzięczna, że policja nie jechała za nią do rezydencji Cahillów, gdzie babka mieszkała od niemal pięćdziesięciu lat, od chwili, gdy wyszła za mąż i stała się częścią rodziny. Życie Cissy i tak było wywrócone do góry nogami, nie potrzebowała do szczęścia użerania się z glinami. Jak na swój gust, doświadczyła już dość melodramatów i bólu, by wystar­ czyło na całe życie albo i dwa - a wszystko dzięki Marli Amhurst Cahill, swojej nienormalnej matce. - Tak, BJ, to właśnie twoja babcia - powiedziała, pokonując krę­ te uliczki otaczające plac Alamo. - Babcia Psychoza. - Zerknęła we wsteczne lusterko i dostrzegła odbicie synka; zawodzenie ustało, oczy obeschły z łez. Na chwilę przestał nawet walczyć z czapką. Odetchnęła z ulgą, że napad dziecięcej złości minął. Mrugnęła do chłopca. - Widzisz? Po prostu chciałeś jechać na randkę z mamusią porząd­ nym autem, tak? Światło zmieniło się na pomarańczowe, nacisnęła więc hamulec. Dawniej przejeżdżała nawet na „ciemnopomarańczowym", ale teraz, z BJ-em, nagle stała się przykładnym kierowcą i niemal nadopiekuńcza matką. Kto by pomyślał? Burczący żołądek i zegar na desce rozdzielczej przypomniały, że jest spóźniona. Świetnie. Pewnie czeka ją kolejne kazanie. Jakby i tak nie miała ich dość. Była dorosłą kobietą, na litość boską. 16

Znów zerknęła w lusterko. Tym razem przyjrzała się ulicy za sobą. Szukała policyjnego samochodu. Nie zauważyła go. Biorąc pod uwagę, że od czasu ucieczki matki policja sterczała pod drzwiami, dziwne, że teraz za nią nie jechali. Choć detektywi byli bardzo uprzejmi, wiedzia­ ła, że pod słowami troski i cierpliwymi uśmiechami kryje się zwyczajna podejrzliwość. Jakby naprawdę matka mogła się z nią skontaktować. Jakby Cissy chciała ukrywać kobietę, której nienawidziła. - Jeszcze czego- szepnęła. Aż zdrętwiała na tę myśl. Jako dzie­ cko, wychowywana przez Marlę, znosiła jej zimne, wyniosłe podejście. Godziła się z tym; godziła się z faktem, że cała rodzina była bandą świ­ rów pozbawionych uczuć. By przetrwać, buntowała się w każdy możli­ wy sposób, jaki jej przyszedł do głowy. Ale teraz, gdy sama została matką, nie wyobrażała sobie, że mogłaby nie czuć bliskiej więzi z dzieckiem. Od pierwszego spojrzenia na synka stała się innym człowiekiem. Jej życie odmieniło się w jednej, cudow­ nej chwili. Przez całą ciążę głaskała brzuch, mówiła do dziecka, nawet nazwała je Juanem z powodu swojej chętki na tacos i wszelkie meksy­ kańskie potrawy o każdej porze dnia i nocy. Ale tego wszystkiego nie dało się porównać z trzymaniem go na rękach i słuchaniem jego płaczu w szpitalu. Tak, stanowili drużynę. Nierozłączną. Więc gdzie była jej matka? Jak, u diabła, zdołała uciec? Czy więzienia nie powinny być dobrze strzeżone? Co zrobisz, jeśli zapuka do twoich drzwi? - Nawet o tym nie myśl - powiedziała do siebie. Nie potrzebowa­ ła więcej stresów. Czy nie wystarczyło, że była w trakcie rozwodu i że synek zbliżał się do koszmarnego wieku dwóch lat, i przez cały tydzień marudził? Na dodatek wysiadł piec centralnego ogrzewania. Właśnie te­ raz. W sumie ostatni tydzień był piekłem. Światła się zmieniły; Cissy przejechała wzdłuż półwyspu aż do Stanyan, i dalej, pod górę. Telefon zadzwonił w chwili, kiedy pięła się po serpentynie prowadzącej na szczyt Mount Sutro. Wyciągnęła komór­ kę z bocznej kieszeni torebki i zerknęła na wyświetlacz. Mogła wetknąć aparat do zestawu głośnomówiącego, ale na widok numeru tylko zmar­ szczyła brwi. - Nie dzisiaj - jęknęła. Nie zamierzała rozmawiać z Jackiem, tym kłamliwym, zdradzieckim gnojkiem. No tak, i wciąż jej mężem. Ale już 17

niedługo. Wrzuciła aparat do kieszonki i skupiła się na wąskiej drodze, pnącej się coraz wyżej między eleganckimi domami sprzed stu lat, oto­ czonymi wypielęgnowanymi ogrodami. Przed domem babki wcisnęła guzik pilota do bramy i zwolniła, czekając, aż stare, żelazne skrzydła otworzą się ze skrzypnięciem. Zaparkowała przed garażem. Znów wcis­ nęła guzik, a gdy brama się zamknęła, Cissy zaczęła się zastanawiać, jak wtaszczyć do garażu BJ-a, pudełko z pizzą, torbę pieluch i torebkę, żeby nie upuścić dziecka i nie rozmazać po wszystkim stopionego sera i sosu marinara. - Wygrałeś, BJ, idziesz pierwszy - powiedziała, wrzucając toreb­ kę do wielkiej torby z pieluchami. Przewiesiła pasek przez ramię, obe­ szła samochód i, ignorując kuszący zapach czosnku i pepperoni, rozpięła synkowi pasy. - Posiedzisz z prababcią, a ja zbiegnę po resztę rzeczy. - Podsadziła dziecko na biodro i pchnęła drzwiczki samochodu. Potarła nosem ucho dziecka i usłyszała, że mały chichocze. - Chodźmy. Czasami odwiedziny u Eugenii, kiedy cała służba miała wolne, były mocno kłopotliwe. Cissy wolałaby spędzać czas w starej rezydencji z kimś do pomocy przy dziecku. Nie musiałaby też robić kolacji i mieć poczucia winy, że jeśli się nie zjawi, staruszka będzie siedzieć sama. Niosąc BJ-a, który cmokał głośno dla zabawy, przeszła ceglanym chodnikiem między wysokimi rododendronami i paprociami, ociekający­ mi wodą po deszczu, który ustał przed chwilą. Ten stary dom, w którym się wychowała, budził wiele wspomnień. Może zbyt wiele. Niektóre były do­ bre, niektóre złe, ale ceglano-drewniane ściany, sterczące wykusze i spa­ dziste dachy przetrwały dwa trzęsienia ziemi i kilka generacji Cahillów. Od ponad stu lat dom stał na zboczu Mount Sutro, zachwycając widokami na miasto i zatokę. Cissy nie wiedziała, czy go kocha, czy nienawidzi. Och, dajże już spokój, pomyślała, wsuwając klucz w stary zamek. - Halo!- zawołała z progu. - Przepraszam za spóźnienie, ale... Święty Boże! - Zdławiła krzyk i odwróciła się, ukrywając przed synem widok babki leżącej na marmurowej posadzce z głową w kałuży krwi. - Boże, Boże, Boże! - wyszeptała. Rzuciła klucze i torbę, wciąż tuląc do siebie BJ-a. Zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu telefonu. Cała się trzęsła, palce na próżno szukały aparatu. - Już dobrze, już dobrze - powta­ rzała w kółko. W końcu znalazła komórkę i wystukała numer policji. BJ, wyczuwając jej zdenerwowanie, zaczął zawodzić. Cissy posa­ dziła go na ganku. - Posiedź tutaj chwilkę, skarbie - przykazała. 18

- Nie! - wrzasnął i zaczął złazić z ławki, ale ona wbiegła już do środka. - Babciu! - Klękając, z telefonem przyciśniętym do ucha, sięgnęła do szyi staruszki, by poszukać pulsu. Pod opuszkami palców nie znalazła najmniejszej oznaki życia. - Och, babciu, błagam, nie umieraj. - Poczuła skurcz żołądka i pomyślała, że chyba zaraz zwymiotuje. - Pogotowie policji, słucham. - Pomocy! Potrzebuję pomocy! - krzyknęła Cissy. - Chodzi o moją babcię! - Proszę podać nazwisko i powiedzieć, co się stało. - Wydarzył się... wypadek. Okropny wypadek. Moja babcia spadła ze schodów! Jest poważnie ranna. Wszędzie pełno krwi. Boże, ona chyba nie żyje! Proszę kogoś przysłać, szybko. Boże! Nie mogę wyczuć pulsu! - Adres? - Proszę kogoś natychmiast przysłać! - Muszę znać adres i nazwisko ofiary. -Adres... adres...- Cissy wyrecytowała nazwę ulicy i numer domu, cały czas szukając pulsu, starając się wychwycić choćby najsłab­ szy szmer oddechu. - Babcia nazywa się Eugenia Cahill. Och, proszę ko­ goś przysłać... Szybko! - Spojrzała przez ramię za drzwi i nie zobaczyła synka na ławce. - BJ! - krzyknęła, wpadając w panikę. - Proszę pani. Jak się pani nazywa? - Cissy Holt... Em, Cissy Cahill Holt. Przyjechałam tu na kolację, i, Jezu kochany, znalazłam babcię, a teraz mój syn... proszę się pospieszyć! - Wóz patrolowy już wysłany. Proszę zostać przy ofierze... - Muszę znaleźć syna! -Rozłączyła się i wrzasnęła: -BJ! -Alejego cienki głos nie odpowiedział. - BJ! Gdzie jesteś? - Rozgorączkowana wybiegła w ciemność. Znów rozpadał się deszcz. Dla babki nic już nie mogła zrobić. Eugenia nie żyła. Cissy to wiedziała. Ale jej dziecko... Boże, gdzie on się podział? Nie mógł odejść daleko. Spuściła go z oka ledwie na sekundę. - BJ! - Z sercem ściśniętym paniką przeszukiwała ciemny ogród. Próbowała wołać spokojnym głosem, choć odchodziła od zmysłów. - BJ? Skarbie? Gdzie ty jesteś? - Starała się, by jej głos nie drżał, by nie zdradzał przerażenia. - BJ? - Boże drogi, dokąd on mógł pójść? Brama była zamknięta... Zatrzasnęła się za samochodem. A jeśli nie? - Nie - szepnęła Cissy, biegnąc chodnikiem. Ogarnęła ją jeszcze potężniejsza fala paniki. - BJ! Bryan Jack! Gdzie jesteś? 19

W oddali zawyły syreny. - Pospieszcie się, do diabła - powiedziała Cissy. Serce jej łomota­ ło, przed oczami robiło się ciemno ze strachu. Nie panikuj. On tu jest, na pewno. Tylko się wystraszył, tak samo jak ty. Uspokój się. Zapomnij, że przed chwilą widziałaś swoją babkę martwą. Nie myśl, że mogłaś za­ pobiec wypadkowi, gdybyś przyjechała na czas... że twoja nienormalna matka uciekła z więzienia. Po prostu znajdź BJ-a! Rozdział 2 Nie mogła uwierzyć, że naprawdę uszło jej to na sucho! Adrenalina wciąż buzowała w żyłach. Omal nie spanikowała, kiedy stara wreszcie na nią spojrzała. Ale ja­ koś odnalazła wewnętrzną siłę, by wykonać plan. Teraz wycieraczki zgarniały deszcz z szyby samochodu, a serce ło­ motało milion razy na minutę. Przepełniona poczuciem triumfu ledwie się powstrzymywała, by nie cisnąć zbyt mocno pedału gazu taurusa. Nie mogła sobie pozwolić na mandat za przekroczenie prędkości ani w ogóle na ściągnięcie uwagi policji z jakiegokolwiek powodu. Nie teraz. Uspokój się. Będziesz mogła rozkoszować się tym później... Dłonie w rękawiczkach pewniej chwyciły kierownicę. Skupiła się na jeździe, ale nie potrafiła opanować podniecenia na wspomnienie wspa­ niałego momentu, tuż zanim przerzuciła starą przez balustradę; tej jed­ nej, cudownej chwili rozpoznania, kiedy Eugenia spojrzała jej w oczy. W ułamku sekundy Eugenia Haversmith Cahill zrozumiała, że za chwilę spotka się ze Stwórcą, że oto nadszedł koniec jej życia. Mimo to stara suka nie spodziewała się, że nastąpi to tak szybko. Myślała pewnie, że można będzie wykręcić się gadaniem, pogróżkami albo pie­ niędzmi. Niestety. Uśmiechając się do siebie, włączyła dmuchawę w samochodzie, żeby ciepłe powietrze osuszyło szyby z pary. Wpatrywała się w tylne światła prującego przed nią małego sportowego bmw. Samochód prze­ mykał między innymi autami z wyjącym silnikiem. Jedź, idioto, pomy­ ślała. Ty dostaniesz mandat. 20

Wspominała przerażenie starej kobiety zwisającej nad poręczą. Och, Eugenia walczyła i wrzeszczała, ale nie była w stanie ocalić życia. Drobne ciało gruchnęło na twardą, marmurową posadzkę z mdlącym, zachwycającym trzaskiem kości. Włączyła radio i zaczęła nucić do wtóru starego kawałka Sheryl Crow. Stosując się do ograniczenia prędkości, ruszyła przez most nad ciemnymi wodami zatoki, podążając za spokojnym strumieniem świateł samochodów jadących do Oakland. Wciąż trochę niespokojna, co chwilę zerkała w lusterko, by upewnić się, że nie jest śledzona. Nie mogli jej złapać. Jeszcze nie. Nie teraz, kiedy miała tyle do zro­ bienia, tyle do osiągnięcia. Mrużąc oczy oślepione odbiciem świateł w lusterku, spojrzała do tyłu, ale nie widziała nic niezwykłego, żadnych czerwono-niebieskich, pulsujących świateł policyjnego wozu. Na litość boską, nikt za tobą nie jedzie! Nikt nie wie, co zrobiłaś. Uspokój się! Udało ci się! A gliny... to kretyni. Pamiętaj o tym. Gdy znalazła się już na wschodnim brzegu zatoki, ruszyła na pół­ noc, w kierunku Berkeley. Trochę ochłonęła. Przestała z całych sił ści­ skać kierownicę i nie była już tak rozdygotana ani tak wystraszona, ani podekscytowana. Wzięła głęboki, uspokajający wdech i zapuściła się w przedmieścia, podążając w stronę Wildcat Canyon, gdzie gęsta zabu­ dowa ustępowała miejsca małym bungalowom i cichym, zadrzewionym ulicom. Po raz ostatni zerknęła w lusterka, tuż przed skrętem w ulicę, przy której stał mały dom - wynajęła go pod przybranym nazwiskiem. Dla bezpieczeństwa kilka razy skręciła znienacka w prawo, obserwując ulicę za sobą. W końcu, już bez obaw, że ktoś ją ściga, wróciła na ulicz­ kę biegnącą na tyłach trzypokojowego domu. Pamiętała, jak wręczała agentce dokument, przygryzając wargę z niepokoju. Bała się, że wyj­ dzie na jaw, iż oregońskie prawo jazdy jest fałszywe - kobieta szybko klikała myszą, sprawdzając dane niejakiej Elyse Hammersly z Gresham w Oregonie. Potem jednak przyjęła potwierdzony czek i wydała klucze. Cudownie! Teraz nawet lubiła myśleć o sobie jak o Elyse. A właściwie była Elyse. Dlaczego nie? Śmiejąc się do siebie, zaparkowała na podjeździe. Parterowy bun­ galow miał typowy rozkład powojennego domku - dwie małe sypialnie, jedna łazienka, salon z przechodniąjadalnią, maleńka kuchnia i schody, 21

które prowadziły do najważniejszej części domu: piwnicy. Ze specjalny­ mi udogodnieniami. Właśnie dzięki piwnicy ten dom, niemal identyczny z wszystkimi pozostałymi w okolicy, robił się interesujący. I idealny dla jej potrzeb. Ale teraz musiała spotkać się ze swoim nowym gościem. Marlą Amhurst Cahill. Czy raczej, jak lubiła nazywać w myślach kobietę, której pomogła uciec - Marlą Zaginioną albo Marlą Uciekinierką. Choć oczywiście nie mogła się do tego przyznać drażliwej sublokatorce. Trzy tygodnie przed ucieczką były prawdziwą próbą nerwów. Porozumiewały się za pośrednictwem kilku różnych osób. Elyse ani razu nie odwiedziła Marli w więzieniu. Ani razu nie zadzwoniła. Ludzie, prze­ kazujący wiadomości, nie wiedzieli niczego o spisku, nie znali też jej na­ zwiska. Elyse czuła, że anonimowość jest bezpieczna. Tak na wszelki wypadek, na szczęście, ścisnęła kciuki i przygotowała się na nieuniknio­ ną konfrontację. Choć planowały tę ucieczkę ponad dwa lata i wszystko poszło jak z płatka, Marla, jak zwykle, nie była zadowolona. Czasami Elyse zastanawiała się, czy warto było się tak męczyć. Oczywiście, że tak! Stawką są miliony! Nie zapominaj o tym! Przewiesiła pasek torebki przez ramię, wysiadła z samochodu i za­ mknęła drzwiczki. Czujnie rozejrzała się na wszystkie strony, omiotła wzrokiem narożniki garażu, pojemnik na śmieci i długi, głęboki ganek, prawie spodziewając się zasadzki agentów FBI wymachujących odzna­ kami i celujących z pistoletów w jej serce. Nie świruj! Udało ci się. Błyskawicznie pokonała zarośnięty cementowy chodnik, prowadzą­ cy do tylnego ganku. Belki porastał klematis. Bezlistny o tej porze roku, przypominał dziwaczny, sznurowy szkielet. Przez chwilę szamotała się z kluczami, aż w końcu znalazła właściwy i wsunęła go w zamek. Klik. Dzwoniąc kluczami ze zdenerwowania, które nagle jąogarnęło, od­ szukała kolejny klucz, do drugiego zamka; musiała poruszyć nim kilka razy w tę i z powrotem, nim stara zasuwa ustąpiła ze zgrzytem. Gdy pchnęła ramieniem spaczone drzwi, przywitał ją zapach pleśni i zasta­ łego powietrza. Przypomniała sobie, że trzeba kupić kilka odświeża- czy, bo dom stał pusty od ośmiu miesięcy. Może udałoby się namó­ wić Marlę, by ruszyła tyłek i złapała się za lizol i mopa. Oczywiście, 22

w więzieniu robiła takie XT.Q

Cudownie. Euforia po ucieczce najwyraźniej już wyparowała. - Naprawdę to oglądasz? - zapytała Elyse, rozpoznając na ekranie ściszonego telewizora popularny reality show. Marla w milczeniu posłała wymowne spojrzenie. W więzieniu na­ brała nawyku oglądania najróżniejszych dziwnych programów. - Lubię to. Taka ucieczka od rzeczywistości. - Uśmiechnęła się pół­ gębkiem; przez chwilę znów przypominała dawną, przebiegłą Marlę. - Niech ci będzie. Ale myślałam, że chciałabyś stąd wyjść. - Niby dokąd? - Na górę. - Ktoś mógłby mnie zobaczyć- odparła tonem sugerującym, że Elyse jest idiotką. - Możesz trzymać spuszczone żaluzje, ale przynajmniej nie bę­ dzie... jak... - W celi? - dokończyła Marla, ledwie poruszając wargami. - Tak. Jak w celi. Jutro przyniosę środki czystości i uporządkujemy dom. Jest już umeblowany. Marla prychnęła z pogardą; jej oczy powędrowały znów ku grupce ludzi zamkniętych razem w domu bez okien. Cóż, przynajmniej mogła się z nimi utożsamiać. - Popatrz, przyniosłam ci coś do jedzenia. - Elyse wyciągnęła bia­ łą papierową torbę. - Hamburgera. Kupiłam go, zanim pojechałam do rezydencji. Przepraszam, jest zimny, ale nie chciałam się już potem za­ trzymywać. - Do rezydencji? - spytała Marla z nagłym zainteresowaniem. Jedzenie najwyraźniej w ogóle jej nie obchodziło. - Tak. Na Mount Sutro. - Podeszła do fotela i schyliła się, by szep­ nąć do ucha Marli: - Zabiłam dziś Eugenię. Tak jak zaplanowałyśmy. Jezu... to było... genialne. I nawet mnie rozpoznała, stara suka. - Zabiłaś Eugenię? Najpierw? - Marla popatrzyła z wściekłością na Elyse. - Nie tak to zaplanowałyśmy. - Hej! Nadarzyła się okazja. Więc się pozbyłam staruchy. Nie ro­ zumiem, co za różnica, kiedy umrą czy jak umrą, byle zniknęły z tego świata na zawsze. - Ty mała... - Lepiej nie kończ - ostrzegła Elyse. - Do cholery, nadstawiałam za ciebie karku, więc mogłabyś chociaż powiedzieć „dziękuję" albo „dobra jj. 24

robota", ale nie waż się, słyszysz? ...nie waż się mnie lekceważyć. Nie będę tego znosić. - Podminowana, co? - mruknęła Marla. - Tak, jestem podminowana. Obie jesteśmy! Marla wzięła się w garść. - No dobrze - powiedziała powoli. - Nie chciałam tak wybuchnąć. Po prostu cholernie mnie męczy to zamknięcie. - To nie potrwa długo. - Dla mnie za długo. Zrezygnowana Elyse odgarnęła włosy z twarzy. Właśnie taki był problem z Marlą- zmienne nastroje. - Przepraszam. Powinnam powiedzieć ci wcześniej, ale musiałam działać szybko, kiedy się dowiedziałam, że Eugenia będzie w domu sama. Niech to szlag, to nie jest takie łatwe. - Dla mnie też. To ja siedziałam w więzieniu, a teraz... - Wiedziałaś, że będziesz musiała się ukryć. Marla zmarszczyła brwi, ale nie zaprzeczyła, dzięki Bogu. - Chyba po prostu potrzebuję trochę czasu, żeby przywyknąć. - Tak się składa, że ja też. Smacznego, jedz i oglądaj sobie... - zerk­ nęła na telewizor - cokolwiek to jest. - Areszt domowy. - Doskonale. Marla roześmiała się, rozbawiona ironią sytuacji. - Wrócę. Jutro albo pojutrze, jak tylko zdołam się wyrwać. Przywiozę ci przebranie. Spróbujesz wyjść z domu. Co ty na to? - Dobry pomysł - przyznała Marla. Na ekranie zamiast programu pojawiła się reklama jasnego piwa. -Ale następnym razem postaraj się, żeby jedzenie było przynajmniej ciepłe. - Jasne. Wychodząc, Elyse zastanawiała się, po co w ogóle szarpie się z tą suką. Dla pieniędzy, pamiętasz? Dla fortuny Cahillów. Wytrzymaj z nią jeszcze trochę. Jest twoją przepustką do świata bogaczy. Ale masz rację: to straszna suka. Pogódź się z tym. Z sercem w gardle Cissy szukała synka. Proszę, Boże, niech mu się nic nie stanie. Błagam! 25

- BJ! Skarbie? Gdzie jesteś? - Biegała po ogrodzie babki; strach pulsował jej w mózgu, a przed oczami przemykały dziesiątki koszmar­ nych scenariuszy. Wbijała wzrok w zarośla, przeszukiwała ciemność. Serce łomotało jak oszalałe. Deszcz lał już na całego. A jeśli go nie znajdzie? Jeśli jakimś cudem prześlizgnął się między sztachetami bramy? Jest taki mały... Taki niewinny. Boże, błagam, ochroń go! - BJ? Gdzie te cholerne gliny? Mogliby pomóc! Przez dwa ostatnie dni sterczeli przed domem i... Dzięki Bogu! Zobaczyła pierwszego policyjnego koguta migającego czerwienią i błę­ kitem w dole wzgórza; syreny zawyły jeszcze bliżej w chwili, gdy do­ strzegła synka skulonego pod azalią. Pobiegła przez zimne kałuże ogro­ du, porwała go w ramiona i przytuliła mocno. Był brudny. Trzymał się jej kurczowo. I płakał. Czapkę miał przekrzywioną na jedno ucho, sznu­ rek zaciskał mu się na szyi jak stryczek. Odwiązała go i zdjęła czap­ kę. BJ był bezpieczny. Wciągnęła głęboko jego niepowtarzalny zapach i przełknęła gulę strachu zapychającą gardło. - Sie bałem - wymamrotał, trzęsąc się w jej ramionach. - Ja też, kochanie. - Pocałowała główkę, która zdążyła już zmoknąć na deszczu. Łzy zapiekły ją pod powiekami na myśl, że mogła go stra­ cić. -Ale teraz już wszystko w porządku. Mamusia tu jest. Wszystko bę­ dzie dobrze! - Podeszła do słupka bramy, wstukała kod na elektronicz­ nym panelu. Gdy brama się otworzyła, pierwszy wóz policyjny - stary cadillac z kogutem zamontowanym na desce - wpadł z rykiem na wzgó­ rze i zatrzymał się, blokując wjazd. Drugi samochód, oznakowany radio­ wóz, znalazł sobie miejsce na zatłoczonej ulicy. Tuż za nim wóz straża­ cki i karetka przedzierały się przez krętą, wąską drogę. - Kawaleria - mruknęła Cissy do syna, choć ogarnęły ją złe prze­ czucia na widok pierwszego pojazdu przypominającego okręt. Budził niechciane wspomnienia innego koszmarnego czasu, strasznych wy­ darzeń sprzed dziesięciu lat, w wyniku których jej matka wylądowała w więzieniu. Kiedy zza kierownicy cadillaca wytoczył się pierwszy policjant, serce jej zamarło. Nie musiał pokazywać odznaki ani się przedstawiać. Dobrze go znała. Właśnie on, detektyw Anthony Paterno, prowadził tam­ to dochodzenie i posłał jej matkę za kraty. Na twarzy gliniarza widniało 26

trochę więcej zmarszczek, a w czarnych włosach błyskało więcej siwi­ zny, ale poza tym i on, i jego samochód niewiele się zmienili. - Pani Cissy? - zagadnął. - Tak. To mój syn, BJ... ehm, Bryan Jack. Proszę tędy. - Spojrzała za plecami Paterna na sanitariuszy. - Może jeszcze jest szansa... - Czuła przebłysk nadziei w sercu, choć była raczej pewna, że babcia nie żyje. Tuląc BJ-a, jakby bała się, że znów go zgubi, potruchtała po ceglanym chodniku do frontowych drzwi. Paterno i jego partnerka, wysoka kobie­ ta o męskiej urodzie, w prostych okularach i z krótko ściętymi włosami, deptali jej po piętach; sanitariusze i strażacy byli tuż za nimi. - Proszę tu zostać. - Paterno wskazał ławkę na ganku. Tymczasem jego partnerka, która przedstawiła się jako Janet Quinn, weszła za próg. - Jezu, jak to się stało? - Nie wiem. Nie było mnie tu, kiedy spadła... Boże. - Cissy głośno przełknęła ślinę, tuląc do siebie BJ-a i kiwając się w przód i w tył. - Mama smutna - powiedział BJ, a ona kiwnęła głową. - Bardzo. - Będziesz płakać? - Och, może. •- Uśmiechnęła się przez łzy i pocałowała go w głowę. Zasłaniając przed synkiem otwarte drzwi, nawet nie próbowała zajrzeć do holu. Już dość się napatrzyła. Dwójka sanitariuszy ze sprzętem przebiegła obok. - Uważajcie. To może być miejsce przestępstwa - ostrzegł Paterno, gdy weszli. - Jasne, detektywie - powiedziała sanitariuszka. - Odsuńcie się. Dajcie nam pracować. Och, do licha... już po niej. Wszelkie nadzieje Cissy zgasły. - Teraz już tylko wsadzić w worek i ometkować - oznajmił drugi sanitariusz tak obojętnie, że Cissy aż zatkało. To była jej babka, na litość boską! Nie jakieś bezimienne ciało! Mówili o Eugenii Cahill, drobnej, bystrej, przebojowej kobiecie, która prowadziła korporacje, ostro grała w brydża i zasiadała w radach nad­ zorczych wielu... Boże, jakie to miało znaczenie, w jakich radach nad­ zorczych zasiadała? Teraz nie żyła. - Nie ma śladów włamania - oznajmiła Quinn. - Sprawdzimy, czy motywem nie była kradzież. Cissy odwróciła się od dramatu we wnętrzu. Cała scena była sur­ realistyczna. Cissy, z synem w ramionach, wpatrzona w deszcz kapiący 27

z czarnego nieba, dopiero w tej chwili zrozumiała, że już nigdy nie zoba­ czy babki żywej. Zamrugała, odpędzając nową falę łez. Nie był to pełen miłości związek. Prawdę mówiąc, miały za sobą o wiele za dużo kar­ czemnych, prymitywnych awantur w czasach, kiedy Cissy mieszkała tu­ taj jako nastolatka. Ale kochała Eugenię, a poza tym, oprócz ciotki i wuja w Oregonie, i drugiego wuja w domu opieki, Eugenia była jedyną rodzi­ ną, jaka jej pozostała. A na pewno najbliższą krewną, poza Jamesem, jej przyrodnim bratem. I poza Marlą. Pamiętasz ją? Swoją matkę? Cholerną uciekinierkę z więzienia? Ją też musisz liczyć. A co z Jackiem? Nie chciała teraz myśleć o tej łajzie. Ważąc się na jeszcze jedno spojrzenie do wnętrza domu, zobaczyła, że sanitariuszka kręci głową. Przełknęła głośno ślinę. Od pierwszej sekundy, kiedy ujrzała Eugenię, wiedziała, że staruszka nie żyje, ale teraz, gdy podejrzenia się potwier­ dziły, dotarło to do niej z całą mocą. Paterno wyszedł na ganek. - Pani babcia... - Wiem. - Cissy była roztrzęsiona, mimo to zdołała zachować po­ zory spokoju. Jej myśli szybowały w stu kierunkach naraz, ale próbo­ wała skupić się na detektywie, na jego poważnej twarzy i ciemnych oczach. - Ale dlaczego... to znaczy, myślałam, że pan jest z wydziału zabójstw. Dlaczego przyjechał pan tak szybko? - Zanim zdążył odpo­ wiedzieć, sama znalazła odpowiedź. - Och, rozumiem. To ma coś wspól­ nego z moją matką, tak? - Chcielibyśmy ją znaleźć. Cissy zadrżała na myśl, że Marla Amhurst Cahill jest na wolności. Nie chciała wyciągać pochopnych wniosków, ale to był cholernie dziw­ ny zbieg okoliczności, że babka spadła ze schodów kilka dni po uciecz­ ce Marli. Jej matka, trzeba przyznać, była inteligentna. Przebiegła. A powrót tutaj byłby zwyczajną głupotą. Policja sterczała na ulicy przed bramą... A może nie? Babka skarżyła się na nich wczoraj, ale gdzie się podziali dziś wieczorem? Cissy poczuła lodowatą kulę w żołądku. - Więc dlaczego tyle trwało, zanim tu dotarliście? Myślałam, że ktoś obserwuje dom. Babcia mówiła, że dwóch policjantów siedzi w sa­ mochodzie na ulicy. 28

- Owszem, był samochód - przyznał Paterno. - Ale funkcjonariu­ sze zostali odwołani gdzie indziej. - Odwołani? - Zgłoszono strzelaninę na tej samej ulicy. - W tym samym czasie, kiedy moja babka spadła ze schodów? - za­ pytała z niedowierzaniem Cissy. Zbieg okoliczności? Babka ginie tuż po ucieczce Marli, a gdy to się dzieje, policjanci pilnujący domu zostają nagle odwołani? - Złapali sprawcę strzelaniny? Długa twarz Paterna nie zdradzała żadnych emocji. - Jeszcze nie. - Chce pan powiedzieć, że to się wydarzyło niedawno? - Z godzinę temu. - Godzinę. - Serce jej załomotało, gdy kolejny zbieg okoliczności potwierdził poprzednie. - Babcia dopiero co zginęła. Była... była - głos uwiązł jej w gardle. - Była jeszcze ciepła, kiedy szukałam pulsu... - Jak pani weszła do środka? - Mam własny klucz - odparła głucho Cissy. Trudno było to wszyst­ ko ogarnąć. Paterno spojrzał na BJ-a. - Może poczekacie w samochodzie? Tam będzie sucho i ciepło. Możemy mieć jeszcze kilka pytań, a tymczasem dom zostanie opieczę­ towany jako miejsce przestępstwa. - O czym pan mówi? Babcia spadła ze schodów. - Ale rozumiała już, co sugerował, i na myśl, że matka mogła być w to zamieszana, zro­ biło jej się niedobrze. Nie, to nie działo się naprawdę. A jednak stała tutaj na miękkich nogach. - Czy ktoś był z nią w domu? - zapytał Paterno, sprowadzając ją z ganku. Czując deszcz wciekający za kołnierz, Cissy ruszyła do samochodu. - Nie... To znaczy, nie sądzę. - Gdy dotarli do acury, BJ zaczął pła­ kać cicho w jej ramionach, szepnęła więc do ucha małego: - Wszystko dobrze, skarbie. Cśśś. Paterno otworzył drzwiczki kierowcy. Cissy powitał skondensowa­ ny zapach pomidorów, oregano i czosnku. Odsunęła fotel i usiadła za kierownicą z dzieckiem na kolanach, a Paterno wsiadł na fotel pasaże­ ra -jedną nogą zgniótł pokrywę pudełka z pizzą. Za późno się zorientował. - Przepraszam. 29

- Nieważne. - W tej chwili nic nie było ważne. Czuła się odrętwia­ ła. Oprócz dziecka właściwie nic jej nie obchodziło. Na szczęście BJ, zachwycony swoją pozycją, położył rączki na kie­ rownicy i zajął się „prowadzeniem" samochodu. Siedząc z nogami po obu stronach pogiętego pudełka z pizzą, Paterno wyjął z kieszeni marynarki długopis i mały notes. - Wiozła pani kolację dla babci? Cissy kiwnęła głową. - Zwykle odwiedzam ją w niedzielę, bo wtedy jest sama. Zawsze przywożę coś do jedzenia, przygotowuję kolację, a potem oglądamy te­ lewizję, wie pan, teleturnieje... razem z Coco i... - Urwała nagle wpół zdania i uniosła głowę. - Gdzie pies? - Słucham? - Babcia zwykle siedzi sama, nie licząc Coco. Taki mały biały kun­ del, którego uwielbia. Nie widziałam go w domu, a to naprawdę dziwne. Babcia zabiera tego psa wszędzie. Są nierozłączni. - Rozejrzała się po ogrodzie, jakby zwierzę mogło jakimś cudem wymknąć się za drzwi. - Znajdziemy go - powiedział Paterno i zapisał coś w notesie. Dotknął ramienia Cissy. - Mówiła pani, że oglądacie telewizję... - Dziś mieliśmy jeść pizzę, bo się spóźniłam... - Spojrzała na wgnie­ cione białe pudełko i nie mogła uwierzyć, że jeszcze niecałe pół godziny temu martwiła się, jak wyjaśni, że nie miała czasu ugotować czegoś, co bab­ ce smakowałoby bardziej niż pizza od Dino. Teraz siedziała w samocho­ dzie z gliniarzem, któremu nie ufała, a babka nie żyła. Odchrząknęła. Starała się skupić. - No więc, zwykle jest nas tylko trójka: ja, babcia i BJ. Debora ma wolne w niedziele i poniedziałki. To tak zwana dama do towarzystwa. Właściwie, opiekunka. Ale babcia nigdy by tak o niej nie powiedziała. Przynajmniej miała towarzystwo. A pokojówka Paloma wychodzi około piątej, zdaje się. Elsa, kucharka, pracuje tylko... zaraz, od poniedziałku do piątku, chyba że babcia ma gości... i... i, no tak, Lars, szofer, pracuje do... nie wiem... Piątej? Szóstej? Jakoś tak, chyba że babcia go potrzebuje i umó­ wią się inaczej. - Starała się mówić składnie, ale wiedziała, że plecie od rze­ czy. - Więc oglądamy jakiś głupi program i... i... och, do diabła. - Znów się rozpłakała i zniesmaczona własnym zachowaniem gniewnie otarła łzy. - Mamusiu? - BJ odwrócił głowę i spojrzał z niepokojem. Zdobyła się na uśmiech. - Mamusi nic nie jest. - Bezczelne kłamstwo. - Możemy już je­ chać? - zapytała detektywa. W tej samej chwili wóz ekipy kryminali- 30