kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Jaeger Meredith - Posag szwaczki

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
J

Jaeger Meredith - Posag szwaczki .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu J JAEGER MEREDITH
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 251 stron)

Tytuł oryginału THE DRESSMAKER’S DOWRY Copyright © 2017 by Meredith Jaeger Published by arrangement with William Morrow, an imprint of HarperCollins Publishers All rights reserved Projekt okładki Mariusz Banachowicz Zdjęcie na okładce © Malgorzata Maj/Arcangel Images Ilustracja na stronie tytułowej © a_bachelorette/Shutterstock.com Mapa © Carolyn Jaeger Redaktor prowadzący Joanna Maciuk Redakcja Joanna Habiera Korekta Katarzyna Kusojć Grażyna Nawrocka ISBN 978-83-8123-478-8 Warszawa 2017 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

Mojemu tacie Fritzowi. Jestem wdzięczna, że duch przygody sprowadził cię do Ameryki i Kalifornia stała się moim domem. Będziesz zawsze żył w moim sercu.

Rozdział 1 Sarah Havensworth, obecnie Portier skierował mnie do ogrodu urządzonego na historycznym krytym dziedzińcu hotelu Palace; cekiny na mojej krótkiej złotej sukience migotały, łapiąc światło. Mężczyźni w garniturach towarzyszyli kobietom w strojach koktajlowych. Pod wielkim kryształowym żyrandolem i łukowatym szklanym sufitem miałam wrażenie, że cofnęłam się w czasie do początku dwudziestego wieku. Hunter, mój mąż, stał przy jednej z marmurowych kolumn. Świetnie skrojona marynarka układała się ładnie na jego szerokich ramionach. Włosy miał rozdzielone bieg​nącym z boku przedziałkiem. – Szampan dla pani? – zaproponował kelner. – Poproszę. Wzięłam z tacy smukły kieliszek. Słodkie bąbelki łaskotały mnie w język, pomyślałam, że odpowiednia ilość szampana pomoże mi się odprężyć. Na imprezach dobroczynnych mojej teściowej często czułam się jak ryba wyciągnięta z wody. Przede wszystkim nie lubiłam tłumu, już w tym momencie czułam na plecach dreszcz niepokoju. Podmuch wiatru z otwartych drzwi uniósł mi grzywkę. Przygładziłam ją szybko, żeby ukryć cienką białą bliznę na czole. Czy ktoś ją zauważył? Wzięłam głęboki oddech. Znajdowałam się w bezpiecznym miejscu. Nikt nie zwracał uwagi na moją bliznę. Poza mną, rzecz jasna. Powoli wypuściłam powietrze. Przedarłszy się przez morze ludzi, położyłam dłoń na ramieniu Huntera i lekko uścisnęłam. Odpowiedział uśmiechem przeznaczonym specjalnie dla mnie, prezentując słodkie dołki w policzkach w pełnej krasie. – Cześć, dziecinko. Cieszę się, że zdążyłaś. Jak się miewa moja ulubiona młoda dama?

Zachichotałam. Sądząc po liczbie siwych czupryn, które pojawiły się na tym artystycznym benefisie, rzeczywiście mogłam uchodzić za podlotka... co stanowiło przyjemną odmianę, bo przy Jen i Nicku, moich przyjaciołach i dawnych współpracownikach z czasopisma „Puls Miasta”, czułam się jak staruszka. W swoje trzydzieste urodziny przed miesiącem uświadomiłam sobie, że lubię kłaść się spać o dziesiątej, a w weekendy chodzić wcześnie rano na targ warzywny bez kaca. Czułam się coraz bardziej wyobcowana ze świata dwudziestoparoletnich hipsterek. Nie do końca rozumiałam, o co chodzi z Tinderem, i trudno mi było przekonać młodszych znajomych, że naprawdę można dostać bólu głowy już po dwóch kieliszkach wina. Gwyneth z uśmiechem przeciskała się przez ciżbę w stronę Huntera. Miała na sobie długą jasnoniebieską sukienkę i brylantową bransoletkę w kształcie luźnego, wąskiego paska. Schowałam ręce za siebie, żałowałam, że nie pomalowałam na tę okazję paznokci. Żelowy manikiur mojej teściowej był jak zwykle nienaganny. Cmoknęła Huntera w policzek, a następnie podeszła, by mnie uścisnąć. – Witaj, Sarah. Ślicznie dziś wyglądasz. Bardzo się cieszę, że mogłaś przyjść. – Dziękuję – odparłam, otoczona delikatnym ciepłem jej ramion. Hunter nachylił się. – Wyglądasz cudownie w tej sukience – szepnął mi do ucha. – Chyba jestem tu największym szczęściarzem. Przyjemne ciepło rozlało się po moim ciele od miejsca, gdzie jego oddech owiał mi skórę. – Sarah, pamiętasz o gali Canova by Moonlight? – spytała Gwyneth. – Przyda mi się twoja pomoc przed otwarciem. O nie... Na śmierć zapomniałam. – Oczywiście, że pomogę – obiecałam, choć zostało mi tylko parę tygodni na dokończenie pracy magisterskiej i miałam zamiar poświęcić się wyłącznie pisaniu. Ściskało mnie w żołądku na myśl o niekompletnej powieści zalegającej w komputerze, bolesnym przypomnieniu o mojej niemocy twórczej. – Trzydziestego maja. Zapisz sobie w kalendarzu. Przylatuje dyrektor irlandzkiej Galerii Narodowej, będzie naszym gościem. – Uśmiechnęła się z dumą. – Walter też jest zaangażowany. Minister kultury wybrał go na

pięcioletnią kadencję. Walter i Colin przed laty studiowali razem w London School of Economics. Rozumiesz, stara przyjaźń. Skinęłam głową; talenty mojego teścia nigdy nie przestawały mnie zadziwiać. Choć mocno się starałam, nie udawało mi się sprostać jego standardom. Ale komu by się udało? Wykształcony na Harvardzie, był prezesem własnej firmy inwestycyjnej Havensworth & Associates i dyrektorem założonej przez jego przodków Akademii Sztuk Pięknych. Hunter odchrząknął. – Mamo, Sarah pisze pracę magisterską. Powinna ją oddać na początku przyszłego miesiąca, więc jest w tej chwili bardzo zajęta. – Och, cicho bądź – skarciła go Gwyneth, mrugając do mnie porozumiewawczo. – Na pewno wykroi trochę czasu. Podamy stary rocznik rosé i ktoś musi mi pomóc je wcześniej wypróbować. Zgodzisz się, prawda, moja droga? Parsknęłam śmiechem. – Oczywiście. – Przypomnij mi, nad czym konkretnie pracujesz? – poprosiła Gwyneth, udając, że poprawia nieskazitelną fryzurę. – Chodzi o powieść, tak? Opuściłam wzrok na swoje dłonie. Prostokątny szmaragd oprawiony w różowe złoto zabłysnął odbitym światłem obok złotej obrączki ślubnej. Ważył ponad trzy karaty, był otoczony dwunastoma drobnymi brylantami, stanowił rodowy klejnot Havensworthów i zbierał pochwały nawet od obcych ludzi. Jednak choć lubiłam opowiadać o tym, że ma ponad sto lat, wielki, cenny kamień otaczała aura tajemnicy. Nikt z rodziny Huntera nie potrafił mi powiedzieć, do kogo kiedyś należał. Odwróciłam ciężki pierścionek oczkiem do góry. Dzięki finansowemu wsparciu męża mogłam się skupić na pisaniu, nie wiedzieć czemu nie potrafiłam wykorzystać tej możliwości. – Owszem – potwierdziłam z wymuszonym uśmiechem. – To powieść historyczna, która rozgrywa się pod koniec dziewiętnastego wieku w Barbary Coast, rozrywkowej dzielnicy San Francisco. Piszę o owdowiałej właścicielce gospody i różnych dziwnych indywiduach, które u niej mieszkały. Zrobiłam pauzę. Poczułam żar rumieńca na policzkach, wiedziałam, że to głupi pomysł. Tak naprawdę od tygodni gapiłam się w pusty ekran komputera, wyzuta z natchnienia. Moi bohaterowie już do mnie nie przemawiali. Byłam zwykłą oszustką – dawną dziennikarką, niespełnioną powieściopisarką,

marnującą czas w pogoni za mrzonką. Nie mogłam uwierzyć, że Hunter pozwolił mi zrezygnować z posady, abym się mogła temu w pełni poświęcić. – W ramach przygotowania materiału czytam artykuły prasowe ukazujące się od tysiąc osiemset siedemdziesiątego roku – paplałam. – Trudno uwierzyć, jaka wówczas panowała przestępczość. W takim North Beach musiało być strasznie, skoro wszyscy policjanci i politycy byli skorumpowani. Pomyśleć, że kupiłam moją śliczną suknię ślubną Very Wang w tym samym miejscu, gdzie ludzi mordowano na ulicy! – Nasze miasto bez wątpienia ma malowniczą przeszłość – przyznała Gwyneth i z promiennym uśmiechem poklepała mnie po ręce. – Z przykrością ci przerwę, moja droga, ale przybył dyrektor muzeum De Young i muszę go przywitać. – Pomachała do natapirowanej kobiety i się oddaliła. – Uważam, że to brzmi nieźle – odezwał się Hunter, dodając mi otuchy spojrzeniem. – Znam cię, Sar. Każda historia, jaką napiszesz, będzie dobra. Masz talent, a do tego ciężko pracujesz. Mam nadzieję, że kiedyś wydasz swoją powieść, a ja pochwalę się światu, że moja żona jest sławną pisarką. – Dzięki, skarbie – wymamrotałam, kiedy całował mnie w czoło. Nie miałam serca mówić Hunterowi, że nie jestem prawdziwą pisarką i w przyszłości nie będzie autorskich tras promocyjnych. Wszystko, co napisałam, po pięciu minutach kasowałam. Popołudniami wędrowałam wokół Jackson Square, siedziby mojego dawnego miejsca pracy, w nadziei, że spłynie na mnie natchnienie. Spoglądałam w górę na fasady ceglanych budynków, które przed wiekiem mieściły tancbudy, saloony i burdele, i czułam się zagubiona jak jeszcze nigdy wcześniej. Uświadomiłam sobie, jak wielu ludzi zapełnia ogród na hotelowym dziedzińcu. Miałam wrażenie, że przestrzeń się zacieśnia, było mi za gorąco. Dlaczego wszyscy na mnie patrzyli? Na wszelki wypadek poprawiłam grzywkę, by mieć pewność, że nie widać blizny. Nadal słyszałam szepty, które towarzyszyły mi na ulicach rodzinnego miasta i korytarzach liceum. Czułam na sobie mroczne, oskarżycielskie spojrzenia, jak sztylety wbijane w plecy. Zakręciło mi się w głowie, jakbym była pijana, mimo iż nie dopiłam pierwszego kieliszka szampana. „Nie myśl o tym”. – Hej – odezwałam się, spoglądając w oczy Huntera, o ciepłym brązowym kolorze z zielonymi punkcikami. – Pójdę poszukać łazienki. Zaraz wrócę. – Nigdzie się stąd nie ruszę.

Czułam, że Hunter mnie obserwuje, kiedy obciągając brzeg sukienki, szybko przedzierałam się przez tłum. Wiedziałam, że jeśli będę głęboko oddychać i patrzeć w podłogę, opuszczą mnie natrętne myśli o pisku hamulców i uderzeniu. Weszłam do damskiej toalety; w głównym pomieszczeniu stały kanapy z drewna różanego wyściełane aksamitem. Światło kryształowych żyrandoli ze złoconymi elementami odbijało się w lśniących marmurowych posadzkach. Podeszłam do umywalki i odkręciłam kurek, żeby ochlapać sobie wodą policzki. Zobaczyłam w lustrze swoje odbicie: bladą twarz z wielkimi brązowymi oczyma, włosami w odcieniu szarego blondu i trochę za dużym nosem, który szybko przypiekał się na słońcu. Na Wisconsin wystarczało mi urody, ale z pewnością brakowało mi wielkomiejskiego szyku mieszkanki San Francisco. Wychowałam się na kanapkach z masłem orzechowym i dżemem i zapiekance z tuńczyka. Podczas letnich wakacji wyjeżdżałam z rodzicami na kemping, mieszkaliśmy w śmierdzącym starym namiocie, a spanie na dmuchanym materacu uchodziło za luksus. Hunter wprowadził mnie do swojego świata jachtów, letnich domów i country clubów. Czasami pytał, czy chciałabym go zabrać do Eagle River, żeby mógł zobaczyć miejsce, gdzie spędziłam dzieciństwo. „Moi rodzice nie żyją”, odpowiadałam mu wtedy. „Nie mam tam czego szukać”. Tak naprawdę tęskniłam za widokiem rozgwieżdżonego nieba nad jeziorami, marzyłam o spędzeniu nocy z mężem w myśliwskiej chacie. Ale nie mogłam wrócić. Hunterowi podobała się osoba, którą byłam obecnie, ponieważ nie znał dawnej mnie. Tamtą zachowałam przed nim w tajemnicy. Kiedy nasze dwa światy zderzyły się przed czterema laty na „najlepszym party w San Francisco” wydanym przez moje czasopismo, stałam przy barze z owocami morza i udawałam, że wcale nie zjadłam co najmniej pięciu surowych ostryg. – Hej! Masz na sobie mój T-shirt. – Hunter zwrócił się do mnie z szerokim uśmiechem. – Słucham? – Wzdrygnęłam się, a potem skuliłam w sobie, przygotowana na jakiś okropny dowcip o seksualnym podłożu. Wskazał na mój szary podkoszulek z trójkątnym dekoltem. – Z Have-Clothing, tak?

Ujęłam w dwa palce miękki materiał. Kupiłam ten podkoszulek przez internet, bo wiedziałam, że firma Have-Clothing przekazuje pewną sumę z każdej transakcji na organizacje pomagające bezdomnym, a poza tym podobała mi się uczciwie uprawiana organiczna bawełna. Przyjemna faktura tkaniny i ładny wzór w piórka sprawiały, że często nosiłam ten T-shirt. – No... tak – przyznałam. – Skąd wiedziałeś? – Jestem współzałożycielem tej firmy – wyjaśnił z uśmiechem Hunter, prezentując swoje urocze dołeczki. – Niemożliwe! – zaśmiałam się. – To niesamowite. Bardzo mi się podoba to, co robicie. Czułam ożywienie w całym ciele od herbacianych cocktaili. W blasku okrągłych światełek rozwieszonych na ceglanych ścianach widać było, jak mu błyszczą oczy. – Czym się zajmujesz? – spytał. – Jestem redaktorką czasopisma „Puls Miasta”. – Nie potrafiłam ukryć entuzjazmu, tak wielką dumą napawał mnie mój nowy tytuł. Uniósł kieliszek w geście toastu. – Na zdrowie! Lubię czytać wasze artykuły. Fantastyczna praca. Przyjrzałam się dyskretnie jego dopasowanej flanelowej koszuli, obcisłym dżinsom i ładnym skórzanym butom. W istocie wyglądał na założyciela innowacyjnego start-upu. Brakowało mu jednak arogancji powszechnej u bogatych, młodych specjalistów IT. – Wiesz, najlepsze ostrygi naprawdę wcale nie są łowione w San Francisco – powiedział Hunter, ściszając głos. Ogarnęła mnie fala gorąca. Na sali roiło się od przystojnych facetów, ale Hunter miał w sobie coś szczególnego. – Nie mów tak – odpowiedziałam szeptem. – To bluźnierstwo. Znów się uśmiechnął. – Byłaś kiedyś na Hog Island w Tomales Bay? Poczęstowałam się kolejną ostrygą, jedwabiście gładkim mięsem z morską solą. Miałam pełne usta, więc zaprzeczyłam ruchem głowy. – To niedaleko, kilka minut samochodem wzdłuż wybrzeża przez Marin. Możesz tam sama wyłowić swoje ostrygi i zjeść je na miejscu, przy piknikowym stoliku nad wodą. – Zamilkł na moment, po czym odchrząknął i spytał: – Pojedziesz ze mną? – Oczywiście – zgodziłam się bez namysłu i odstawiłam drinka. – Dlaczego

nie? Hunter wziął ode mnie numer telefonu, po czym ruszył zabawiać pozostałych gości. Po jego odejściu dołączyła do mnie moja współpracownica Jen. Chwyciła mnie mocno za ramię. – Auć! Co z tobą? – żachnęłam się. Jen zmrużyła oczy. – Wiesz, kto to jest? Równocześnie spojrzałyśmy na Huntera. Uśmiechnęłam się do niej szeroko. – Współzałożyciel Have-Clothing, producent T-shirtu, który mam dziś na sobie. Jest uroczy i zależy mu na zwalczaniu bezdomności. Naprawdę fajny facet. Jen przyłożyła otwartą dłoń do czoła. – Sarah. Ten fajny facet to Hunter Havensworth, z tych Havensworthów od Akademii Sztuk Pięknych i firmy inwestycyjnej Havensworth & Associates. Oczywiście, że ma własnego start-upa. Jest nieprzyzwoicie bogaty! Zaczynasz kumać? Parę razy mijałam budynki akademii, gdy wybierałam trasę joggingu przez Financial District, ale nazwisko nie zapadło mi w pamięć. – Chcesz powiedzieć, że należy do jego rodziny? Jen przeczesała palcami lśniące czarne włosy. – Owszem, należy. Hej, wiesz, ile budynków ma na swoim kampusie ta uczelnia? Są właścicielami całego tego miasta. A on jest członkiem tutejszej rodziny królewskiej. Hunter posłał mi uśmiech z drugiego końca sali. – Nie dlatego jestem nim zainteresowana – powiedziałam, czując dziwne napięcie w całym ciele. – No to powodzenia. Każda inna dziewczyna w tym mieście próbuje go usidlić. Uważaj, bo może być totalnym podrywaczem. Bogaty, przystojny facet, który nie musiał zarabiać na życie, rzeczywiście mógł stanowić zagrożenie. Tylko że on pracował na siebie i do tego pomagał ludziom, którzy mieli mniej szczęścia. W ogóle nie zachowywał się jak playboy, tylko jak normalny miły człowiek. I taki był. Na naszej pierwszej randce na Hog Island w Tomales Bay łowiliśmy ostrygi i rozmawialiśmy o wszystkim: o domowych zwierzakach z dzieciństwa, ulubionych książkach i restauracjach sushi. Hunter był ujmujący, śmiał się, kiedy nóż do ostryg wyskoczył mi z ręki i łukiem poleciał do wody,

potem ucałował czubek mojego palca, kiedy się skaleczyłam ostrym brzegiem muszli. Czułam się w jego towarzystwie swobodnie i naturalnie. Po raz pierwszy od dawna miałam poczucie, że znów mogę komuś ufać. Po powrocie z toalety rozglądałam się po morzu garniturów i błyszczących sukni, wypatrując Huntera. Czekał dokładnie tam, gdzie go zostawiłam. Uśmiechnął się na mój widok, co od razu dodało mi otuchy. – Cześć, skarbie – powiedziałam, dotykając jego ręki. – Czy twoja mama byłaby urażona, gdybym wyszła wcześniej? Hunter oplótł palcami moją dłoń. – Dobrze się czujesz, kochanie? Dopiero co przyszłaś. – Chyba coś mi zaszkodziło. Mam mdłości. Popatrzyłam mu w oczy z niewypowiedzianym błaganiem, żeby mnie zrozumiał. Hunter wiedział, że miewam ataki paniki, ale nie znał ich przyczyny. Moja blizna na czole pulsowała, żołądek się kurczył. Miałam w torebce butelkę klonazepamu na wypadek, gdyby mój lęk wymknął się spod kontroli. To była moja wina. Moja wina. Uśmiech na ustach Huntera zgasł. – Zostań jeszcze godzinkę. Nie chcę być tu sam. Przyniosę ci wody mineralnej na uspokojenie żołądka. – Nie. – Zagryzłam wargę. – Przepraszam. Naprawdę kiepsko się czuję. Ogarnęło mnie poczucie winy, ale nie mogłam znieść tych wszystkich zwróconych na mnie spojrzeń. Jak wtedy. Istniały grupy wsparcia dla ludzi z uzależnieniem od alkoholu czy zakupów, dla zażywających nałogowo heroinę czy kokainę. Ale tacy jak ja nie mieli gdzie się zwrócić. – Chcesz, żebym poszedł z tobą? – spytał, przyciągając mnie do siebie. Uścisk Huntera był jak lina ratunkowa, trzymał mnie na stałym gruncie. A gdybym go po prostu objęła? Albo wyznała mu prawdę? – Nie. – Pokręciłam głową. – Ty zostań. Hunter opuścił rękę i dostrzegłam w jego oczach rozczarowanie. To ja stanowiłam problem, powód, dla którego oddalaliśmy się od siebie. – Powiedz mamie, że mi przykro – poprosiłam. – Zobaczymy się w domu. Odchodząc, zastanawiałam się, jakim jestem człowiekiem, skoro zostawiam męża samego, kiedy wyciąga do mnie dłoń i obiecuje się mną zaopiekować, tak jak zawsze to robił. Uczucie paniki straciło na sile, mogłam bez trudu zawrócić. Ale brakowało mi ochoty. Już dokonałam wyboru.

Już w naszym apartamencie w dzielnicy Marina, z kubkiem rumiankowej herbaty w dłoni wsłuchiwałam się w spokojny chlupot fal. Na granitowej wyspie pośrodku kuchni stał chromowany włoski ekspres do kawy, ale nie piłam niczego z kofeiną po południu, nawet jeśli musiałam pracować do późna. Jak magazyn „San Francisco Style” nazwał nasze mieszkanie? Nowoczesny szyk? W niczym nie przypominało mojego domu z dzieciństwa, z blatami z laminatu i pstrokatą brązową wykładziną. Redford wdrapał mi się na kolana. Pogłaskałam rude futro. Zaczął ugniatać moje udo, mrucząc jak mały silniczek. Pazury strzępiły materiał ulubionych obcisłych dżinsów, ale wyglądał na szczęśliwego i nie miałam serca go przegonić. Za wysokimi aż po sufit oknami wisiała gęsta mgła, na najwyższych punktach mostu Golden Gate migały czerwone światełka. Po drugiej stronie zatoki odcinały się wyraźnie na tle fioletowoszarego nieba wzniesienia Marin Headlands. Rozległo się przeciągłe, niskie buczenie syreny przeciwmgielnej. W ciszy swojego bezpiecznego domu znów mogłam swobodnie oddychać. Otwarłam na laptopie dokument Worda i skupiłam wzrok na pulsującym kursorze. Moja promotorka wyznaczyła mi spotkanie w następnym tygodniu, żeby porozmawiać o „postępach”. A ja miałam do pokazania jedynie pięćdziesiąt beznadziejnych stron powieści, do której straciłam serce. Moja główna bohaterka, pani McGeary, owdowiała właścicielka gospody po czterdziestce, wydawała mi się postacią niepełną, wręcz papierową. Kim była i czego chciała? Z westchnieniem włączyłam przeglądarkę, wolałam tę formę aktywności od pisania. Zawsze pociągały mnie obrazy San Francisco w dziewiętnastym wieku, piękno i surowość Dzikiego Zachodu. Dziennikarska dusza kazała mi szperać w cyfrowych archiwach „Daily Alta California” oraz „Sacramento Daily Union”, najstarszych gazetach wydawanych w San Francisco, w poszukiwaniu wiadomości, które mogłabym wykorzystać w swojej książce. Rozparta w fotelu przy biurku popatrzyłam na nasze ślubne zdjęcie. Oboje uśmiechaliśmy się jak idioci. Przebiegł mnie zimny dreszcz. Mój mąż wiedział o mnie tylko tyle, ile mu powiedziałam. Byłam sierotą. Studiowałam na UCLA dzięki stypendium. Nie utrzymywałam kontaktów ze znajomymi z liceum, ponieważ z Eagle River wiązało się zbyt wiele smutnych wspomnień. Kiedy na dokumencie ślubnym wpisałam swoje nowe nazwisko, wielki kamień spadł mi z serca. Nie byłam już Sarah Schmidt, dziewczyną

wzbudzającą znaczące szepty. Byłam Sarah Havensworth. Hunter czekał na mnie przy ołtarzu, obiecując mi nowe życie. Kiedyś myślałam, że powiem mu prawdę. Lęk przed utratą wszystkiego kazał mi milczeć. Odetchnąwszy głęboko, wpisałam w Google „Barbary Coast”, ponieważ oglądanie widoków San Francisco z końca dziewiętnastego wieku często pomagało mi pisać. Ekran zapełnił się linkami. Dawna dzielnica czerwonych latarni obejmowała dziewięć kwartałów wokół Montgomery Street, Washington Street, Stockton Street i Broadway. Obecnie pośród smukłych wieżowców nie dało się już znaleźć brukowanych ulic z przeszłości. Klikałam w kolejne linki, odrzucając strony przeznaczone dla turystów, w poszukiwaniu natchnienia. Rozważałam romans pomiędzy panią McGeary i Herr Blumbergiem, kupcem pochodzenia niemiecko-żydowskiego, który miał sklep jubilerski naprzeciwko jej gospody. Umieściłabym tę historię na tle wydarzeń związanych z „gorączką srebra”, okresem, gdy biznesmeni zarabiali fortuny na srebrze wydobywanym w kopalni Comstock Lode w Nevadzie. Podobnie jak w przypadku kontrowersji otaczających współczesny boom technologiczny, oceny sytuacji w San Francisco pod koniec dziewiętnastego wieku również znacząco się różniły. Przypływ bogactwa po gorączce srebra zwiększył przepaść pomiędzy zamożnymi i ubogimi mieszkańcami miasta. Miałam zamiar wpleść ten wątek w moją powieść, skupiając się na losie przedstawicieli klasy robotniczej. Znów spojrzałam na ślubne zdjęcie i zagryzłam wargę. Pragnęłam kameralnej, prostej ceremonii na jakiejś farmie albo w winnicy, ale Gwyneth i Walter uparli się na Flood Mansion, wytworną posiadłość w Pacific Heights należącą kiedyś do Jamesa Clair Flooda, jednego z „królów bonanzy” i spekulantów giełdowych. Wielkodusznie zaproponowali, że pokryją koszty ślubu, a ja się zgodziłam, ponieważ moi rodzice już nie żyli. Wystawna uroczystość i przyjęcie na dwieście osób były piękne, choć zupełnie nie w moim stylu. Wiktoriańska siedziba moich teściów w snobistycznym Pacific Heights niemal dorównywała posiadłości Flooda rozmiarem i wytwornością. Jednak Gwyneth i Walter mieszkali tam sami, nie licząc ich gospodyni Rosy. Potarłam skronie i pomyślałam o przeciętnych ludziach żyjących w latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku: dokerach, Chińczykach budujących kolej, rodzinach imigrantów. Właśnie tacy ludzie mnie interesowali. A jednak nie udało mi się o nich opowiedzieć. Może wprowadzenie nowej postaci

ożywiłoby moją wyobraźnię? Otworzyłam kolejnego linka: „Wydarzenia na Zachodzie, 1876” na publicznej stronie informacyjnej. Jeszcze parę kliknięć i znalazłam kilka ciekawych wiadomości z San Francisco. 8 czerwca. Tom Williams utonął w zatoce. Mężczyzna o nazwisku Jones umarł nagle w saloonie. 3 czerwca. John Miller aresztowany jako fałszerz. 7 sierpnia. Jim McGreevy, blacharz, spadł z rusztowania i się zabił. 15 września. Tramwaj obciął stopę dziecku pani Wilson. Wstrzymałam oddech. Jakie to straszne. 10 października. Fabryki tytoniowe Harris & Co. oraz Moore & Co. zniszczone przez ogień. Chiński chłopiec śmiertelnie poparzony. 17 listopada. Przechwycono ogromną ilość szmuglowanego opium. 6 grudnia. Dotarła do nas wiadomość, że Francja wypowiedziała wojnę Prusom. 10 stycznia. Uważa się, że zaginiona szwaczka została zamordowana. Dostałam gęsiej skórki. Pracujące kobiety epoki wiktoriańskiej nie miały łatwego życia. Kliknęłam na cytat z „Daily Alta California” z dziesiątego stycznia tysiąc osiemset siedemdziesiątego szóstego roku, żeby przeczytać więcej o tej szwaczce. Hunter często żartował z moich feministycznych zapędów, ale niedola kobiet w historii zawsze interesowała mnie bardziej niż niezliczone rzesze mężczyzn, którzy przypisywali sobie prawo do gwałtu i grabieży, odbierając ziemię zamieszkującym ją od wieków plemionom. Świetnie. „Daily Alta California” stanowił część cyfrowego zbioru kalifornijskich gazet. Na ekranie ukazał się zeskanowany egzemplarz gazety. Powiększyłam

wyblakły tekst i przeglądałam kolumny, dopóki nie trafiłam na właściwy artykuł. Mrużąc oczy z wysiłku, próbowałam rozszyfrować niewyraźną czcionkę. Zaginiona szwaczka uznana za zmarłą Dziś od rana krążą plotki, że w południowej części miasta popełniono przerażającą zbrodnię. Fakty są następujące: panna Margaret O’Brien, młoda Irlandka, oraz panna Hannelore Schaeffer, dziewczyna z Niemiec, były zatrudnione jako szwaczki w zakładzie krawieckim Waltona przy Montgomery Street 42. Wymienione młode kobiety nie stawiły się na swojej zmianie wczoraj o ósmej rano. Zarządzająca zakładem pani Jane Cunningham twierdzi, że widziała z okna pannę O’Brien w towarzystwie mężczyzny, idącą w kierunku saloonów na Kearny Street. W okręgu San Francisco popełniono ostatnio kilka odrażających morderstw na wyróżniających się urodą młodych kobietach. Przed czterema miesiącami na skrzyżowaniu Hinkley Alley i Dupont Street znaleziono martwą prostytutkę. Zwłoki leżały przed lokalem o złej reputacji, mieszczącym się nad Tawerną. Krew ciekła ofierze z uszu, jakby otrzymała potężny cios w głowę, miała też ślady na szyi i ustach, które nasuwały przypuszczenie, że została zamordowana. Czy dwie szwaczki spotkał ten sam los? Hannelore Schaeffer ma około dwudziestu lat, ciemne włosy, jasne oczy i kształtną figurę. Zachowuje się dość śmiało i dobrze mówi po angielsku z niemieckim akcentem. Margaret O’Brien ma dziewiętnaście lat, rude włosy i niebieskie oczy, jest bardzo ładna i zgrabna i mówi płynnie po angielsku z irlandzkim akcentem. Wprawdzie ciał Schaeffer i O’Brien nie znaleziono, ale mieszkańcy boją się, że znów usłyszą krzyki: „Morderstwo, morderstwo, pomocy, na litość boską, pomocy!”, dopóki sprawca tych potwornych zbrodni przebywa na wolności. Gęsia skórka pokrywała mi już całe ramiona. Dwie młode szwaczki zniknęły, kiedy zabójca był na wolności? Obraz na ekranie nabrał ostrości, cała reszta jakby zaszła mgłą. Przepełniała mnie energia, jakiej nie czułam od czasów, gdy pracowałam w redakcji czasopisma – wiedziałam, że znalazłam niesamowity temat. Zamknęłam folder z moją powieścią i otworzyłam nowy. Pani McGeary mogła zaczekać. Palce same zaczęły mi biegać po klawiaturze. W tej historii – prawdziwej historii – było coś, czego nie potrafiłam

zignorować. Kim były tamte kobiety? Co się z nimi stało? Dreszcz przebiegł mi po plecach, kiedy napisałam nagłówek: „Zaginione szwaczki z Barbary Coast”.

Rozdział 2 Hannelore Schaeffer San Francisco, styczeń 1876 Ból policzka, który wymierzył jej ojciec, rozszedł się po całej twarzy Hannelore jak oparzenie gorącym węglem. Nachylał się nad nią, jego oddech cuchnął przetrawioną whisky. Z nosa Hanny ciekła krew, czuła jej metaliczny smak na języku. Z usmoloną, żylastą ręką uniesioną do następnego ciosu ojciec przypominał ryczącego niedźwiedzia pokrytego smarem. Hanna pomyślała, że być może tym razem ją zabije, tak jak zabił jej matkę. Serce tłukło jej o żebra jak oszalałe. Osłoniła się przed drugim uderzeniem, wypuściwszy z rąk miskę ugotowanych drobnych ziemniaków. Naczynie upadło z brzękiem, zawartość rozsypała się po podłodze. Hans i Katja pochlipywali skuleni pod stołem. Ojciec ich przerażał. – Ty tępa krowo! – warknął po niemiecku. Lata pracy w zawodzie kowala sprawiły, że mięśnie miał jak ze stali, i Hanna w ostatniej chwili umknęła przed jego puszczonymi w ruch rękami. Martin wybiegł z kryjówki i zaczął walić w twardą pierś ojca zaciśniętymi pięściami. Jak na dwanaście lat był chudy, ale silny. Dzielny, niemądry chłopak. Ojciec pchnął Martina na ziemię. Chłopiec dyszał ciężko, głośno wciągał powietrze przez rozszerzone nozdrza. – Przestań! – krzyknął. – Nie rób jej krzywdy. Ojciec zaśmiał się i oparł ręce na wydatnym brzuszysku. Nie tylko za dużo pił, ale też napychał się do syta w szulerniach, gdzie muzykom podawano ciepłe posiłki. Nie dawał jednak nic swoim dzieciom, więc Hanna i jej rodzeństwo byli ciągle głodni. Teraz śmiał się coraz głoś​niej.

– Brzmisz jak Amerykanin! – ryknął, ocierając łzę z czerwonej twarzy. Następna zostawiła ślad na policzku, zanim wsiąkła w czarną brodę. Młodszy brat Hanny Martin mówił bez akcentu i słabo pamiętał statek, którym przybyli do tego zapomnianego przez Boga miejsca. Pozbierał się z ziemi i stał cały drżący z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała. Ojciec cmoknął pogardliwie i z przechyloną głową patrzył na Hannę przekrwionymi oczami. Wstrzymując oddech, czekała, aż w końcu zachwiał się i zwalił na swój fotel. – Gdzie moje pieniądze? – Wycelował w nią gruby palec. Był tak pijany, że nie mógł utrzymać się na nogach. – Wszystko ci oddaliśmy – odezwał się Martin, wchodząc pomiędzy ojca i siostrę. – Ona już nic nie ma. Powiedz mu, Hanno. Powiedz mu, że nic nie mamy. – Nie mam pieniędzy – powiedziała Hanna drżącym głosem. – Dałam ci cały mój zarobek, do ostatniego centa, a ty wszystko przepuściłeś. Ojciec poderwał się gwałtownie i zdołał ją mocno trafić w szczękę. Powinna była przewidzieć jego ruch, nigdy nie przyjmował jej oskarżeń bez walki. Tak czy inaczej, nie zamierzała ustąpić. Widziała, że ojcu opadają powieki. Znów osunął się na fotel, a z jego gardła dobywały się odgłosy przypominające pomruki niedźwiedzia. Chrapał, pijany, z otwartymi ustami, okrutnymi rękami zwisającymi po bokach. – Chodźcie – szepnęła Hanna, przytulając do siebie Katję i Hansa. – Nałożę wam ziemniaków. Postawiła miskę na stole, wytarła krew z twarzy i zmusiła się do uśmiechu. Katja, Hans i Martin brudnymi palcami sięgali po ziemniaki i połykali je jak wygłodniałe wilki. Zaburczało jej w brzuchu. Jakże tęskniła za tłustym smakiem mięsa... Już od dawna go nie jadali. Pogłaskała ciemne loki Katji i ucałowała ją w wilgotne czółko. – Najedz się, złotko – powiedziała czule. Dziewczynka raz po raz zerkała wielkimi smutnymi oczyma na chrapiącego ojca. – Już dobrze – uspokoiła ją szeptem Hanna. Miała nadzieję, że mała nie dostanie gorączki. Któregoś dnia po takiej pijackiej awanturze znalazła ją na łące za domem, leżała skulona w trawie jak mały jelonek. Po śmierci matki nie mogli w żaden sposób liczyć na ojca, więc Hanna samotnie ponosiła ciężar ubrania i wyżywienia rodzeństwa. Część wypłaty z zakładu krawieckiego oddawała starszej sąsiadce Frau Kruger, która w ciągu

dnia pilnowała Katji i Hansa. Wdowa karmiła maluchy ciemnym chlebem i jajkami. Dzięki Bogu, bo często nie mieli w domu nic poza nędznymi resztkami. Ojciec wszystko przepuszczał w saloonach. Bił Hannę, kiedy podejrzewał, że nie oddaje mu całego zarobku. A w istocie nie oddawała mu wszystkiego. Udało jej się odłożyć prawie osiem dolarów do słoika, który trzymała w ukryciu. Już niedługo pieniądze przydadzą się na ucieczkę. Hanna zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. Pomyślała o górskim powietrzu. I polnych kwiatach. Zachowała we wspomnieniach zielone pola otaczające ich chatę w Mittenwald i zręczne ręce matki, ugniatające ciasto na schnecken. Wystarczyło jednak otworzyć oczy, by ten obraz zniknął. Lodowaty wiatr wdzierał się przez szpary w ich podobnym do szopy domu. Drżąc z zimna, uniosła obluzowaną deskę w podłodze sypialni i podczas gdy dzieci jadły, wrzuciła do słoika kolejne monety. Obok spoczywał delikatny talerz pomalowany przez matkę. Hanna żałowała, że przedstawiona na nim idylliczna sceneria jest nieprawdziwa i nie otaczają jej płaczące wierzby. Wodząc palcem po smugach farby, wyobrażała sobie, że matka opiekuje się nimi z nieba. Pociągnęła nosem i owinęła się szczelniej szalem. Wilgotne powietrze przenikało przez cienką tkaninę. Umieszczając deskę na starym miejscu, starała się nie słyszeć bulgotania we własnym brzuchu; miała nadzieję, że przynajmniej dzieci się najadły. Wzdrygnęła się, kiedy ojciec stęknął przez sen. Matka postąpiła głupio, że się zakochała. Pozwalanie sobie na takie uczucia stanowiło oznakę słabości. Ona, Hanna, nie mogła być słaba, jeśli chciała pozostać przy życiu. Chytrość ojca była powodem, dla którego ich rodzina opuściła Bawarię i przybyła do tego występnego, grzesznego miejsca. Hanna postanowiła, że żaden mężczyzna nie będzie decydował o jej losie, ani ojciec, ani mąż, nikt. Stanęła w progu kuchni i spojrzała na twarz Martina, oświetloną częściowo blaskiem naftowej lampy. Zauważyła, że bratu drżą usta. – Martin – odezwała się cicho. – Co teraz czujesz? Kiedy się ku niej odwrócił, oczy mu błyszczały od łez. Nie musiał niczego wyjaśniać. Hanna miała świadomość, że brak matki boli jak jątrząca się rana. – Pamiętasz statek? – spytał Martin. – I pociąg z Hamburga, do którego załadowali nas jak świnie? – Pokręcił głową. – Mama była chora na zapalenie płuc, a ojciec mimo to się uparł, żebyśmy płynęli do Ameryki. Nie

powinniśmy byli tu przyjeżdżać. Martin miał zaledwie siedem lat, kiedy podróżowali pod pokładem parowca, w smrodzie odchodów i zgnilizny. Hanna nie spodziewała się, by pamiętał uporczywy kaszel matki czy jej wytężony oddech. Ale może ludzie najlepiej zapamiętują te najbardziej bolesne wydarzenia w życiu. – Wiem – powiedziała do brata z rezygnacją. – Ale nic na to nie poradzimy. San Francisco jest teraz naszym domem. Zabierz dzieci. Czas położyć je spać. Hanna odruchowo zacisnęła pięści, kiedy ojciec chrząknął przez sen. Mogłaby kupić jakąś truciznę w jednym z tanich sklepików i wsypać mu do drinka. Tylko że nie była zdolna do morderstwa. Można by go też oszołomić jakimś środkiem, a potem walnąć mocno w głowę i wsadzić na statek kupiecki płynący do obcych krajów. Nikt by za nim nie tęsknił. – Hanno, dalej jestem głodny – poskarżył się Hans, skubiąc rąbek jej sukienki. Niebieskie oczy patrzyły błagalnie. Uklękła na podłodze i przytuliła chłopca mocno. Katja chowała się za nią, nie odrywając wzroku od ojca. – Ana, boję się. – Nie bójcie się – poprosiła Hanna. – Zaśpiewać wam kołysankę? Maluchy ochoczo przytaknęły. Hanna wzięła Hansa i Katję za ręce, zaprowadziła do niewielkiego pokoju, który wspólnie zajmowali, i położyła do łóżka. Martin stał w kuchni i gapił się w ciemność za oknem. Jakie marzenia snuł, patrząc w gwiazdy? Hanna swoich też by się nie wyrzekła. Ojciec nie mógł wiecznie jej kontrolować. – Martin – odezwała się szeptem. – Nie idziesz spać? – Za chwilkę – odpowiedział. – Dobranoc. – Śpij dobrze. Hanna poprawiła główkę Hansa na kołdrze uszytej kiedyś przez matkę. Pogładziła gruby, bawełniany materiał. Kolory wyblakły, ale nadal ptaki i kwiaty tworzyły zawiły wzór. Codziennie Hanna dziękowała w duchu matce, że siedziała przy niej i uczyła ją posługiwać się igłą. Jako dziecko Hanna nienawidziła szycia, ale obecnie stanowiło jej najcenniejszą umiejętność. Zamykając oczy, próbowała sobie przypomnieć głos matki. Pogładziła Katję po policzku i zaczęła śpiewać. Śpij, śpij, dziecino. Obłoczki jak baranki po niebie płyną.

Zdmuchnęła płomień lampy naftowej i postawiła ją koło łóżka. Wciągając powietrze, dotknęła zimnymi palcami obolałego miejsca na szczęce. Z oddali dobiegał odgłos dzwonów okrętowych. Przytuliła się do rozgrzanych ciałek Hansa i Katji. Wkrótce powieki zaczęły jej ciążyć i zapadła w sen na nierównym sienniku. Hanna otwarła drzwi zakładu krawieckiego Waltona, minęła ladę i przeszła na zaplecze. Sterty sukien z jedwabiu i tafty czekały na reperację. Nawet jej się nie śniło, że kiedyś mogłaby nosić tak wytworne, eleganckie tkaniny. – Uważaj na te swoje niechlujne łapska – powiedziała pani Cunningham, spoglądając na Hannę znad połówkowych okularów. – Perły, które trzeba z powrotem przyszyć do kołnierza sukni pani Jameson, są warte więcej, niż potrafisz sobie wyobrazić. – Tak, proszę pani – odpowiedziała Hanna, skubiąc skórki przy paznokciach, zaczerwienione i wrażliwe do bólu od mocnego szorowania mydłem. Kąciki ust pani Cunningham opadły, kiedy dostrzegła zasinienie na podbródku Hanny. – Nie wychodź z zaplecza. Hanna odruchowo dotknęła twarzy. – Dobrze, proszę pani. Po wyjściu pani Cunningham Hanna rozłożyła pierwszą suknię, z pasiastego jedwabiu, płasko na stole. Co ta kobieta robiła, że rozdarła plisowany dół? Może tańczyła na prywatnym przyjęciu wydanym dla eleganckiego towarzystwa, jakiego Hanna nigdy nawet nie zobaczy. Czarne guziczki wzdłuż stanika się obluzowały, jak gdyby osoba nosząca suknię niedbale je rozpinała. Hanna nawlekła igłę, pochyliła się nad turniurą i zaczęła zszywać uszkodzony materiał. Chwilę później zadźwięczał dzwonek zawieszony nad drzwiami. – Przepraszam za spóźnienie, madam – powiedziała Margaret od progu, zaczerwieniona z zimna. Patrząc na panią Cunningham, dodała: – Moja siostra ma gorączkę. Jest jeszcze mała, nie mogłam wyjść, dopóki temperatura trochę nie spadła. – Nie obchodzą mnie wasze osobiste sprawy – odparła pani Cunningham. – Jest mnóstwo innych dziewcząt, które chętnie zajmą wasze miejsce. Margaret zagryzła wargę, jej urodziwa twarz była ściąg​nięta troską. Szybko

przeszła na zaplecze i usiadła obok Hanny. – Chodzi o Finnę? – spytała Hanna ze współczuciem. Margaret chwyciła jej dłoń. – Och, Hanno, strasznie się martwię. Hanna pokiwała głową ze zrozumieniem. – Popracuję dłużej. Kiedy pani Cunningham już sobie pójdzie, ty też powinnaś iść do domu. Margaret pokręciła głową, rude loki zafalowały jej nad ramionami. – Jesteś kochana. Ale pracy jest za dużo na jedną osobę. – Na moment zacisnęła wargi. – Och, boli cię? Hanna wzruszyła ramionami. – Wytrzymam. Margaret nawlekła igłę. Wzięła ze stosu żółtą balową suknię z krótkim rękawem i wielkimi kokardami. – Picie to przekleństwo. Tak samo jak hazard. Osiem gąb do wyżywienia, a mój tata trwoni pieniądze na ruletkę, jakby był Rockefellerem. Potrzebuję każdego centa na lekarstwo dla Finny. Margaret miała podobne problemy i do tego liczną gromadkę młodszego rodzeństwa pod opieką. Czasami Hanna widywała u niej fioletowe cienie pod oczami. Podobnie jak wielu imigrantów z Irlandii ojciec Margaret pracował przy budowie dróg. I podobnie jak ojciec Hanny nadużywał whisky. – Ile kosztuje? – spytała Hanna. – Dwadzieścia centów – odparła Margaret z ponurą miną. Hanna sięgnęła do portmonetki. – Proszę. – Podała Margaret dwie srebrne dziesięciocentówki. – Weź. Margaret wytrzeszczyła oczy. – Och, Hanno. Bardzo ci dziękuję. W drzwiach stanęła pani Cunningham, koronkowy kołnierzyk sukni, spięty wielką broszką z opalami, ciasno opinał jej szyję. – Przestańcie gadać i bierzcie się do pracy, bo obie wylecicie z posady. Hanna pracowała szybko i sprawnie, przyszywała guziki i mocowała zakładki, dopóki palce nie zaczęły jej krwawić. Jak ktoś może nosić tyle falbanek? Krynoliny, gorsety, płaszcze, spódnice i kapelusze były wymyślne niczym operowe kostiumy. Kobiety na ulicy czasami podśmiewały się z bawełnianej sukienki Hanny. Prosty fason i kwiatowy wzór uchodziły za całkiem stosowne w niemieckim miasteczku, ale tu, w Ameryce, wyglądały jak

łachmany. Sukienka Margaret miała modniejszy krój, choć została uszyta z taniej bawełny w pospolitym brązowym kolorze. Widząc, jak przyjaciółka tęsknie spogląda na atłasowe wstążki, perły, brokat, rzeźbione guziczki i koronkowe wstawki w sukniach, które naprawiały, Hanna domyślała się, że również chciałaby chociaż raz włożyć coś ładnego. Dzwonek przy drzwiach znów zabrzęczał i do środka weszli dwaj mężczyźni. Po cylindrach, złotych zegarkach z dewizkami i dopasowanych kamizelkach Hanna poznała, że są poważanymi obywatelami. Z kopalni Comstock Lode w Nevadzie płynęło do miasta srebro, ludzie tacy jak oni zostawali milionerami, a imigranckie rodziny przymierały głodem. Starszy z mężczyzn spojrzał na Hannę i natychmiast krew stężała jej w żyłach. Verdammt! Zapomniała zamknąć drzwi na zaplecze. Choć miał urodziwą twarz, wyraz jego ciemnych oczu zmroził ją do szpiku kości. Długie palce ozdobione złotymi sygnetami, zaciśnięte na główce laski, emanowały władzą... i mroczną mocą. – Halo, przynieśliśmy kilka sztuk garderoby do naprawy – oznajmił młodszy, wręczając pani Cunningham surduty i spodnie. Niebieskie oczy błyszczały mu w świetle. Kiedy ściągnął kapelusz, gęste złote pukle rozsypały się miękko, mimo wtartej w nie pomady. – To kobieca robota, Lucas – powiedział starszy, uderzając końcem laski o podłogę. – Rzuć trochę pieniędzy tej starej wronie i zbierajmy się stąd. – Okaż trochę szacunku, Robert – napomniał go Lucas. Margaret, siadając, trąciła kolanem nogę od stołu i przewróciła słoik z perłami. Hanna zakryła usta dłonią, gdy zobaczyła, jak toczą się po blacie i spadają na ziemię. Margaret wstrzymała oddech i patrzyła na Hannę szeroko otwartymi oczyma. – O Chryste! Ona mnie wyrzuci. Hanna przykucnęła, żeby uniknąć spojrzeń obu mężczyzn, i szybko zbierała perłowe koraliki z podłogi, jeden po drugim. Pani Cunningham spiorunowała ją wzrokiem, ale jej głos ociekał fałszywą słodyczą. – Ojej! Przepraszam, panowie. Wygląda, że trzymam tu okropną niezdarę. – Proszę mi wybaczyć – bąknęła Hanna. – To moja wina. Margaret opadła na kolana obok Hanny i przyłączyła się do zbierania. – Dzięki – szepnęła.