tych wszystkich jakże różnych elementów stanowi podstawę właściwego funkcjonowania
Pogotowia. Jest to oczywiście działalność ratownicza, ale dotykająca wielu dziedzin życia: od
turystyki do taternictwa i narciarstwa wyczynowego, od codziennego, rutynowego kontaktu
ze służbą zdrowia po lotnictwo sanitarne, od współpracy z personelem schronisk, kolejarzami
Polskich Kolei Linowych i tymi, którzy utrzymują trasy narciarskie, po leśników i strażników
przyrody z Tatrzańskiego Parku Narodowego. Pogotowie jest systemem bardzo czułym,
natychmiast reagującym na wszelkie, nawet niewielkie, zaburzenia występujące w polu jego
działania. Nie miejsce tu jednak, by kusić się o analizę systemu organizacyjnego Pogotowia i
badanie jego funkcjonalności. Wymieniam hasłowo główne problemy po to, by wykazać, że
Pogotowie nie jest samotną wyspą. Wręcz przeciwnie, prowadząc działalność na oczach
opinii społecznej, jest poddane znacznemu (i dodajmy: potęgującemu się) ciśnieniu
okoliczności zewnętrznych. I właśnie tu okazuje swą przydatność swoisty konserwatyzm
ludzi Pogotowia, może precyzyjniej będzie powiedzieć: kadry zawodowej. Żywość tradycji,
szacunek dla poprzedników, poczucie ciągłości wykonywanej pracy (często w obrębie jednej
rodziny), ulokowanie w ratownictwie swych życiowych ambicji - wszystko to powoduje, że
każdą nowość najpierw krytycznie się obserwuje, a następnie albo zdecydowanie się ją
odrzuca, albo też przyjmuje, ale już przystosowaną do potrzeb Pogotowia. Cecha ta
powoduje, że Pogotowie uniknęło, jak dotychczas, poważniejszych wstrząsów. Jest to
niewątpliwie zasługa tych, którzy trwają. I nieważne, czy należą oni do szacownych rodów
góralskich, czy są li tylko zakopianami, czy mieszkają tu od pokoleń, czy od niedawna.
Istotne jest, że związali życie z ratownictwem, przyjmując za swoje zasady obowiązujące w
tym środowisku. Związać się na stałe z Pogotowiem to uznać, że indywidualne cele i ambicje
nie powinny być sprzeczne z nadrzędnym interesem ratownictwa tatrzańskiego.
Przyznam, że dopiero dziś, mając za sobą różne fazy kontaktu z Pogotowiem i pewien
bagaż doświadczeń życiowych, zaczynam w pełni doceniać ten „zmysł równowagi” chroniący
Pogotowie przed niepożądanym rozchybotaniem.
Zaryzykuję twierdzenie, że Pogotowie - widziane w całej jego historii - jest
najpełniejszą znaną mi praktyczną realizacją idei personalistycznej, która godzi poszanowanie
jednostki, osoby, z koniecznością poddania się rygorom ograniczającym. Jest to więc
indywidualizm w służbie zbiorowości. Jest to wolność świadoma, skierowana ku jasno
sprecyzowanym wartościom. W tym, jak sądzę, znajduje się klucz do rozumienia fenomenu
Pogotowia. Ludzie, którzy tworzą jego trzon, są hardzi, niepokorni, ambitni, chronią swą
godność i wewnętrzną autonomię przed każdym, kto chciałby ją ograniczyć, a jednocześnie
potrafią złożyć część swej wolności w ręce jednego z nich, którego uznają za swego
zwierzchnika. Indywidualiści - a potrafią spełniać anonimową rolę jako części składowe
sprawnie funkcjonującego mechanizmu zwanego patrolem ratowniczym, akcją, wyprawą.
Dysponując wiedzą górską popartą latami praktyki - potrafią bez sprzeciwu podporządkować
się koledze, który jest kierownikiem wyprawy czy naczelnikiem TOPR. Pod jednym wszak
warunkiem - między kierownikiem akcji a jej uczestnikami musi istnieć zaufanie, dające tak
konieczne w tej pracy poczucie wzajemnego bezpieczeństwa. Bezpieczeństwo ratowników
oznacza zaś bezpieczeństwo ratowanego. Zachwianie poczucia stabilizacji kadry zawodowej,
wprowadzanie nie do końca przemyślanych zmian, odrywanie się od tradycji mogłoby
niekorzystnie rzutować na jakość czynności ratowniczych. Nie mam wątpliwości, że jeśli
chcemy, by Pogotowie pozostało tym, czym było i czym jest nadal - powinniśmy pozostawić
je w rękach samych ratowników.
„Wołanie w górach” nie mówi o tych sprawach wprost, ale to właśnie one są
faktyczną tkanką mej opowieści opartej z jednej strony na faktografii „Ksiąg wypraw”, z
drugiej zaś na mych osobistych refleksjach. Zrezygnowałem z fabularyzowania na rzecz
chłodnej i suchej relacji, wierząc, że przez układ książki i dobór materiału uda mi się
przekazać przynajmniej część prawdy o Pogotowiu. Jest to więc przede wszystkim próba
oddania sprawiedliwości tym wszystkim, którzy mozolną, codzienną pracą nieustannie
potwierdzają piękną historię polskiego ratownictwa i którzy potrafią czasem wznieść się tak
wysoko, że tworzą rzeczy - bez przesady - wielkie. Świadomie używam określenia „tworzą” -
jest to konsekwencja przyjętego przeze mnie założenia, że góry są żywiołem i że ratowanie
ludzkiego życia, któremu ten żywioł zagraża, jest autentyczną twórczością. Góry są
żywiołem. Człowiek wchodzący w góry rozpoczyna z nimi grę. Ratownicy wkraczają wtedy,
gdy gra toczy się na serio, gdy staje się walką o życie. Czasem jest to już tylko walka o ciało.
Podstawowym więc wyróżnikiem w ratowniczym widzeniu gór, tym, co ludzi Błękitnego
Krzyża charakteryzuje - jest poczucie życia na serio. Wyprawa ratunkowa to skondensowany
czas życia prawdziwego, kiedy ważne są tylko sprawy naprawdę ważne! O tym nie mówi się
nigdy. To jest doznanie tak głębokie i tak osobiste, że każdy zachowuje je dla siebie.
Decydując się na nieśmiałą próbę powierzchownego choćby tylko wniknięcia w psychikę
ratownika, czynię to na własne ryzyko i własną odpowiedzialność. Konwencja tej książki daje
mi możliwość mówienia o niektórych kwestiach z mojego tylko punktu widzenia. Będę
czasem z niego korzystał w osobistych uwagach rozsianych na marginesie opisu
poszczególnych wypadków i wypraw. Chcę jednak uprzedzić Czytelników, że są to tylko
moje wynurzenia, nie można więc na ich podstawie formułować sądów uogólniających. Skala
reakcji na przeżycie tak silne, jak wypadek górski i udział w wyprawie ratunkowej, jest
zapewne bardzo zróżnicowana. Biorę więc odpowiedzialność tylko za siebie. Jeśli piszę o
lęku, proszę łaskawie pamiętać - jest to mój lęk; jeśli ujawniam wątpliwości - są to moje
wątpliwości. Uznałem za stosowne podzielić się i tymi doznaniami, wychodząc z założenia,
że mogą one być pomocne Czytelnikowi, przybliżając problematykę ratowniczą w warstwie,
która albo jest pomijana milczeniem, albo całkowicie zmitologizowana.
Jednym z bohaterów tej książki są piloci śmigłowców działający w Tatrach. To dzięki
ich codziennej pracy w powietrzu ratownicy mogą szybko dotrzeć do oczekującego pomocy,
a szybkość w akcji ma częstokroć wymiar po prostu ludzkiego życia. Zdarzyło się jednak, że
w górach, właśnie podczas akcji ratunkowej, zginęli i ratownicy, i piloci śmigłowca.
W słoneczne popołudnie 11 sierpnia 1994 r. żołnierze Straży Granicznej z
Kasprowego Wierchu zawiadomili centralę TOPR, że w Kotle Gąsienicowym znajdują się
dwie kontuzjowane turystki. Konieczna jest szybka pomoc. Do akcji wyrusza ekipa pod
kierunkiem Janusza Kubicy. Do śmigłowca „Sokół”, będącego dumą ratowników, wsiadają:
Robert Janik, Roman Kubin, Janusz Kubica, Stanisław Mateja, Rafał Mikiewicz i Mieczysław
Ziach. Za sterami piloci Bogusław Arendarczyk i Janusz Rybicki.
Lot przebiega spokojnie. Maszyna zatrzymuje się w niewysokim zawisie kilkadziesiąt
metrów powyżej rannych turystek. Ratownicy wyskakują na usłany skałami stok. Robert tak
opisał ten moment: R. Janik zbiegł natychmiast w kierunku miejsca wypadku, a pozostali
ratownicy odebrali w tym czasie dwie pary noszy podawanych z pokładu śmigłowca. Nagle
dostrzegli leżącego tuż obok Janusza Kubicą z raną głowy w okolicy ciemieniowopotylicznej.
Koledzy wciągnęli go na pokład śmigłowca, który natychmiast odleciał...
Ratownicy są już przy turystkach. Okazuje się, że to Szwedki i każda ma złamaną
nogę. Podczas udzielania pierwszej pomocy w ratowniczych radiotelefonach odezwał się
jeden z pilotów: Lądujemy za trzy minuty. Powiedział też, że potrzebna jest karetka
reanimacyjna. Był to wyraźny sygnał, że stan Janusza jest poważny i wymaga
natychmiastowej specjalistycznej opieki lekarskiej.
Ratownicy w Kotle Gąsienicowym zajmowali się jeszcze rannymi turystkami, gdy
drogą radiową zaczęły dochodzić pierwsze meldunki o katastrofie. Było to trudne do
uwierzenia, ale rychło nie pozostawało nic innego niż przyjąć do wiadomości ten brutalny
fakt. „Sokół” spadł do Doliny Olczyskiej. Stało się to o godzinie 13.17.
Robert i jego koledzy znoszą ranne turystki tradycyjnym sposobem, a tymczasem
Piotr Malinowski organizuje wyprawę ratunkową do szczątków śmigłowca. Wnet obiega całe
Tatry wiadomość, że nikt nie ocalał.
W „Księdze wypraw” sucha notatka Janika: Dwie szwedzkie turystki uratowane.
Zginęli dwaj piloci i dwaj ratownicy TOPR. A oto ich nazwiska: Bogusław Arendarczyk i
Janusz Rybicki oraz Janusz Kubica i Stanisław Mateja. Zginęli podczas pełnienia czynności
służbowych, na ratowniczym posterunku.
Być może fatalny ciąg wydarzeń rozpoczął się od muśnięcia karku Janusza Kubicy
przez końcówkę łopaty głównego wirnika śmigłowca. Uderzenie to mogło spowodować
rozregulowanie mechanizmu stabilizującego wirnik, co doprowadziło do drgań łopat, a to z
kolei zagroziło całości śmigłowca. Z chwilą gdy łopaty zaczęły uderzać w dolną część
kadłuba, „Sokół” zaczął niejako niszczyć sam siebie, aż po odcięcie ogona z tak ważnym dla
śmigłowca małym wirnikiem.
A wtedy nie było już ratunku.
Pełnia letniego sezonu to wzmożony ruch na ścieżkach turystycznych. A gdzie są
ludzie, tam bywają nieszczęśliwe zdarzenia. W niespełna tydzień po katastrofie śmigłowca
ratownicy znosili rannego turystę, który poślizgnął się na twardym zalodzonym śniegu
zalegającym stromy Zawratowy Żleb.
W dwa dni później - 19 sierpnia - znów dał znać o sobie ten sam żleb. Akcją
ratunkową kieruje Piotr Malinowski. Za sterami śmigłowca Mi-2, ściągniętego z Krakowa,
doświadczony pilot Henryk Serda. Ratownicy desantują się możliwie blisko miejsca
wypadku. Jest wśród nich także wybitny lekarz i zarazem wszechstronny ratownik górski
Robert Janik. Dojście do rannego, próba reanimacji - i lekarz oficjalnie potwierdza zgon
turysty.
Upłynęły zaledwie dwa dni i znów nad Zawratowym Żlebem zawisa śmigłowiec,
pilotowany tym razem przez Wojciecha Wiejaka. W „Księdze wypraw” krótka adnotacja:
Turysta uratowany. Podobnie jak turysta, który 23 sierpnia doznał kontuzji nogi w
Czerwonym Żlebie w rejonie Doliny Tomanowej. Został przewieziony do zakopiańskiego
szpitala na pokładzie Mi-2 pilotowanego przez Wiejaka.
Minął miesiąc. I oto 24 września 1994 r. nad Tatrami znów zaklekotał „Sokół”. Z
Koziej Przełęczy spadła turystka. Potoczyła się po skałach około 40 m. Ratownicy kierowani
przez Mieczysława Kołodziejczyka zjeżdżają na linach z pokładu śmigłowca utrzymywanego
w zawisie przez pilotów wojskowych. Na nic zdały się wysiłki kilku ludzi: R. Janik mógł
tylko stwierdzić zgon.
I tak toczy się koło życia i walec śmierci.
26 maja 1995 r. w wyniku dramatycznych powikłań po operacji kolana zmarł Piotr
Malinowski - jedna z ważniejszych postaci polskiego ratownictwa górskiego. Niechaj ożyje
choć na kartach tej książki.
Na początku lutego 2001 r. na zakopiańskim cmentarzu grzebaliśmy prochy
Arkadiusza Gąsienicy Józkowego. Taternik, alpinista i himalaista, przewodnik tatrzański i
instruktor narciarski, ratownik zawodowy, który uczestniczył w wielu trudnych akcjach.
Spieszył na pomoc potrzebującym, ryzykował młode życie. Jego nazwisko wielokrotnie
pojawia się na kartach tej książki, zawsze w aurze rzetelnej posługi ratowniczej. Niestety
Arek przegrał z ciężką chorobą, a może z ciemnymi myślami, że choroba pozbawi go
wysokiej sprawności fizycznej i odporności psychicznej - tak nieodzownymi w ratownictwie i
wspinaczce. Utracił widocznie nadzieję, bo zdecydował się - w jakim stopniu świadomie? -
przerwać swoją dramatyczną wspinaczkę życiową w wieku 33 lat. Wielka szkoda,
niepowetowana strata. Jak to się stało, że aż tak się zapętlił w beznadziei? Dlaczego nie
krzyknął: Potrzebuję pomocy! Pomóżcie mi. A może wołał, ale nie został usłyszany.
Był ze mną na swoich pierwszych wspinaczkach i akcjach ratunkowych. Potem
cieszyłem się jego osiągnięciami jako alpinisty i ratownika. Z oddali obserwowałem jego
szamotanie się z prozą życia. Nie chciałem wpychać się do jego domu i do jego wnętrza, bo to
przecież nie był już ten Arek, z którym poszedłem na Pośredni Mięguszowiecki Szczyt, gdy
miał lat 16; to był dojrzały mężczyzna, który dawno temu przerósł w górach swego
nauczyciela. Uznałem więc, że to on powinien decydować o częstotliwości naszych spotkań i
jakości rozmów: czy tylko o górach, czy także o życiu. Nie chciałem się narzucać. A dziś sam
siebie pytam z niepokojem o granicę między poszanowaniem prywatności drugiego
człowieka a jakimś rodzajem obojętności na jego los. Czy może jeszcze inaczej: w którym
momencie postawa życzliwego obserwatora przeradza się w postawę obserwatora
„wychłodzonego”?
Wołanie w górach i wołanie w lesie życia, słuch wyczulony na wzywanie pomocy
dochodzące ze skalnych ścian i głucha ściana pochłaniająca niemy krzyk kogoś obok ciebie...
Wszystko, o czym piszę w tej książce, jest podporządkowane - chcę to wyznać na
samym wstępie - głównemu i jedynemu celowi, a jest nim zapobieganie wypadkom.
Chciałbym, aby „Wołanie w górach” było książką dydaktyczną z samej istoty, bez
konieczności uciekania się do surowych ocen i wszystkowiedzących pouczeń. Byłbym
usatysfakcjonowany, gdybym potrafił wzbudzić u części Czytelników szacunek dla żywiołu
zwanego górami. Tylko tyle. A raczej - aż tyle. Moja niechęć do pouczania i mentorskiego
tonu ma źródło w przekonaniu, że świadome przebywanie w górach jest zewnętrzną formą
czegoś znacznie głębszego i znacznie ważniejszego niż tjlko chęć aktywnego wypoczynku
czy doznawania wrażeń estetycznych. Świadomie przeżywane góry wyzwalają w człowieku
jego lepszą stronę. Bezinteresowność wysiłku już sama w sobie jest wartościowa. A
bezinteresowność ponawiana konsekwentnie jest właśnie silną potrzebą poszukiwania
wartości przez doświadczanie siebie w niecodziennych warunkach. Jest jednak coś
niezmiernie brutalnego i nieludzkiego, jeśli typowo ludzkie próbowanie siebie kończy się
śmiercią. Otóż ja chciałbym swą skromną książką zachęcić Czytelników do świadomego
doznawania gór i świadomego poznawania siebie w górach, przestrzegając zarazem przed
niebezpieczeństwem wejścia na ścieżkę, która prowadzi na tamtą stronę grani.
„Wołanie w górach” to książka faktograficzna i w pewnym sensie dydaktyczna, co
potwierdza wielu Czytelników, z którymi mam okazję rozmawiać czy to w Tatrach, czy poza
górami. Jest to jednak chwilami moja osobista wypowiedź o tej szczególnej formie kultury,
jaką jest potrzeba bywania w górach. I właśnie realizacja tej wewnętrznej, duchowej, w
niektórych przypadkach egzystencjalnej wręcz potrzeby jest dla mnie swoistą formą kultury, a
nawet jakiegoś rodzaju działalności twórczej. Każda postać aktywności górskiej: dolinki i
wysokie granie, sielskość Grzesia i groza Mięguszowieckich, turystyka i taternictwo
wyczynowe, pokonywanie jaskiń i narciarstwo, nawet „pasienie” oczu panoramą z Rusinowej
Polany, nawet leniuchowanie w wiosennym słońcu na drewnianych ławach na Przysłopie
Miętusim - to chwile, w których fizyczne stapia się z metafizycznym, biologia łączy się z
duchowością, to jakieś świeckie nabożeństwo najbardziej prywatnej religii. Oczywiście te
zdania mogą kogoś śmieszyć, ale nie wątpię, że znajdą też ciepłe przyjęcie: mówię wszak
teraz do „wyznawców”, do ludzi, tak jak autor niniejszego, „siekniętych” potrzebą bywania w
górach, a może raczej w obliczu gór.
Góry, wspinaczka, wątki ratownicze są często obecne w mojej pracy literackiej, a
szczególnie w tomach: „Obsesja” (Kraków 1978) oraz „Obsesja i inne góry” (Warszawa
1994). Czerpałem i wciąż czerpię pełnymi garściami z tego mojego zanurzenia się w świat
gór, z Tatrami na pierwszym miejscu, i z kontaktów z ludźmi, dla których góry są już to
warsztatem pracy zawodowej, już to polem intelektualnej uprawy. Jestem dłużnikiem setek
osób: ratowników zawodowych i ochotników, górali i taterników, a także „klientów”
Pogotowia, bo to ich przygody i dramaty staram się rzetelnie przedstawiać w tej książce. W
warstwie intelektualnej wiele skorzystałem z tekstów Jacka Kolbuszewskiego, Andrzeja
Matuszyka, Jana Strzeleckiego, Jana Józefa Szczepańskiego, Józefa Nyki, Jacka
Woźniakowskiego i Andrzeja Ziemilskiego; uczyłem się od nich wiązania natury z kulturą,
indywidualizmu ze wspólnotowością, a także pokory wobec majestatu i tajemnicy związków
człowieka z górami jako miejscem także etycznych wyborów.
Jestem obecny w górach i góry są zadomowione we mnie już blisko pięćdziesiąt lat, z
czego czterdzieści - to bliski kontakt z Pogotowiem Górskim. To zrozumiałe, że myślę
czasem: moje góry.
Te moje Tatry, te hale i przełęcze, te doliny i szczyty realnie istniejące i zarazem
owinięte w prywatną mitologię starałem się ostatnio przedstawić w tryptyku prozy
artystycznej, na który złożyły się: „Trójkątna Turnia” (Warszawa 1996), „Za granią grań”
(Warszawa 1998) oraz,Jawnie i skrycie” (Warszawa 2000). Moje wymyślone Tatry i
wydumane przygody, którymi obarczyłem swoich bohaterów (bohatera?) są mocno
zakorzenione w moich doświadczeniach górskich, problematyki ratowniczej nie wyłączając.
Tu nie ma prostej zależności między moim górskim, dość długim już życiem a kreacją
artystyczną, ale nie znaczy to, że między niniejszą książką faktograficzną a wspomnianym
tryptykiem nie ma żadnych związków. Także tu, w tym opracowaniu, próbuję napomykać o
sprawach wykraczających poza surowy zapis faktograficzny, wkraczam czasem w rejony
filozofii, etyki, psychologii, estetyki. Za całą książkę biorę pełną odpowiedzialność, ale w
sposób szczególny odpowiadam osobiście za te wzmianki i napomknienia, w których
pobrzmiewa refleksja o górach jako bardzo specjalnej scenie życia. Jeszcze raz chcę jednak
powiedzieć, że są to moje osobiste refleksje, przeświadczenia czy intuicje, których wcale nie
muszą podzielać faktyczni bohaterowie mej książki. Ratownicy TOPR, a szczególnie kadra
zawodowa tej elitarnej formacji, mówią o sobie przede wszystkim czynami opisanymi
w,.Księgach wypraw”. Staram się być ich rzetelnym kronikarzem, ukazywać ich w działaniu
za pomocą możliwie prostych słów. Wszystko, co wykracza poza ten obiektywizujący i
dokumentarny opis, dotyczy mojego wyobrażenia przeżywania gór przez ratowników, jest
więc subiektywnym komentarzem autorskim do lakoniczności i surowości zapisów w
dokumentacji wypraw ratunkowych. „Wołanie w górach” to literatura obiektywnego faktu i
subiektywnych komentarzy; mam nadzieję, że potrafiłem zachować właściwe proporcje
między tymi dwoma składnikami.
„Wołanie w górach” ukazało się w 1979 r. nakładem Wydawnictwa „Sport i
Turystyka”, a następnie, w zmienionej i rozszerzonej wersji, w 1987 r. Wydanie trzecie
uzupełnione opracowałem dla Oficyny Przeglądu Powszechnego w 1991 r. Nowością tamtej
edycji był bogaty zestaw fotografii autorstwa jednego z ważniejszych bohaterów książki -
Macieja Gąsienicy, z talentem łączącego pracę zawodową w Pogotowiu z aktywnością
fotografika specjalizującego się w tematyce tatrzańskiej, ze szczególnym uwzględnieniem
ratownictwa. Wydanie trzecie w partiach dotyczących lat osiemdziesiątych wiele
zawdzięczało kadrze zawodowej Pogotowia, a szczególnie Piotrowi Malinowskiemu,
ówczesnemu naczelnikowi Grupy Tatrzańskiej GOPR, oraz Władysławowi (Włodkowi)
Cywińskiemu autorytetowi w topografii Tatr.
Czwartą edycję pt. „Wołanie w górach. Wypadki i akcje ratunkowe w Tatrach” wzięło
na siebie Wydawnictwo „Iskry” w 1996 r. Podobnie jak piątą trzy lata później. Wydanie piąte
zostało wzbogacone fotografiami oraz dwiema mapkami schematycznymi polskiej części Tatr
autorstwa Igora Marcina Józefowicza, zawodowego ratownika TOPR. Dużą pomoc w
przygotowaniu wydań z 1996 i 1999 r. uzyskałem od Roberta Janika, pełniącego w tamtych
latach zaszczytną funkcję naczelnika Pogotowia w Tatrach. Opracowując kolejne
zaktualizowane wydania mej książki, korzystam z wiedzy i życzliwości Adama Maraska,
zastępcy naczelnika TOPR, który od paru lat publikuje wartościową kronikę ratowniczą w
„Tygodniku Podhalańskim” i roczniku „Wierchy”. Dotyczy to również obecnej wersji
„Wołania w górach”, którą mogłem przygotować dzięki wsparciu Adama oraz Jana
Krzysztofa - młodego i prężnego naczelnika Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia
Ratunkowego.
Niniejsze wydanie w swym zasadniczym zrębie powtarza edycje poprzednie,
oczywiście z dodaniem opisów ważniejszych akcji ratowniczych ostatnich lat, aż po sezon
zimowy 2000/2001. Utrzymano też przyjętą w pierwszym wydaniu zasadę i nie podano
nazwisk ofiar wypadków tatrzańskich, które rozegrały się po 1939 r., stosując wyjątek tylko
dla tragedii ogólnie znanych i utrwalonych już w literaturze.
Największe zmiany nastąpiły we wstępnych partiach książki. W miejsce rozdziałów:
„Z tatrzańskich kronik”, „Straż Ratunkowa” oraz „Dawne problemy wciąż aktualne” - mamy
teraz obszerne opracowanie eseistyczne pt. „Gałązka kosodrzewiny. Najdawniejsze wypadki
tatrzańskie w piśmiennictwie polskim”, które zostało przedrukowane za książeczką pod tym
tytułem wydaną przez Bibliotekę Narodową (wyd. El poszerzone, Warszawa 2001). Dawny
rozdział,3uczynowe” nosi teraz tytuł zgodny z zawartością: „Granaty i Buczynowe”, a
rozdział „Rysy” został wzbogacony o krótkie opisy ważniejszych wypraw w rejony
Rumanowego Szczytu i Galerii Gankowej.
Gałązka kosodrzewiny
Najdawniejsze wypadki tatrzańskie w piśmiennictwie polskim
Nieszczęśliwe wypadki zdarzały się w Tatrach od dawna, ale wiemy o nich niewiele.
Pierwszą znaną z nazwiska ofiarą tych gór był Adam Kaltstein, poszukiwacz skarbów, który
około połowy XVII w. zginął w Tatrach Bielskich. Podejrzewa się jednak, że było to
zabójstwo, być może porachunki „zawodowe”. Zwykło się więc przyjmować, że dzieje
tatrzańskich wypadków trzeba datować od 1771 r., kiedy to niejaki Papirus, również
poszukiwacz skarbów, spadł prawdopodobnie z Czarnego Szczytu. Jego zwłoki odnaleziono
po jakimś czasie i zniesiono z gór.
Po północnej stronie Tatr, a ta część właśnie nas zajmuje, początkowo zapewne, jak
pisał Walery Eljasz Radzikowski: Pasterze wypełniają tę nieszczęsną kronikę śmierci, ale
giną również myśliwi, hawiarze - tatrzańscy górnicy, korzeniarze - zbieracze ziół, potem
turyści. Ks. Michał Głowacki, odwiedzający w 1830 r. Morskie Oko, wspomniał o krzyżu
postawionym nad jeziorem: Nad grobem nieznajomego, którego tu zmarłego znaleziono -
czaszka jego pod krzakiem jałowcal.
Z rozrzuconych tu i ówdzie wzmianek można odtworzyć niektóre zapomniane
tragedie. Ich ślady pozostały w tatrzańskim nazewnictwie: Budzowa Igła, Pościel Jasińskiego,
Juhaska Grota... Ratuje przed dziesiątkami lat zaginioną owcę juhas Budź i spada ze skał
Koziego Wierchu do Dolinki Buczynowej, gdzie mu - jak niesie podanie - towarzysze
1 Cyt. za: J. Zborowski, Świętopełk i jego podróż do Tatr, „Wierchy”, 1955, s. 80.
grób grzebią - pisze Józef Nyka2. Nazwa Pościel Jasińskiego ma genezę podobno w
dramacie, który się tam rozegrał: Kłusownik, Jasiński z Poronina, podczas polowania na
kozice dostał się na tę przełęcz i spędził na niej kilka nocy, nadaremnie szukając zejścia, aż
wreszcie spadł w przepaść od strony Buczynowej Dolinki i roztrzaskał się o skaty - mówi
Witold H. Paryski3. Mariusz Zaruski zanotował, że w 1886 r. u wejścia do groty w północnej
ścianie Długiego Giewontu zabił się juhas.
Zaruski wraz ze swoimi towarzyszami zastał tam krzyż grubo ciosany, złamany u
spodu, ramię odpadło, leży obok. Był zatem tu trup.
To juhas, juhas - objaśnia Staszek - co przepadł w Giewoncie, stryk go tu nalaz. Starzy
prawili, a nie wiedzieli, ka to jest. Kajś nad Suchym Wierchem.
To tu, nika indziej nie może być!
Pytałem później górali, żaden nie wiedział, gdzie właśnie juhas się zabił, ale wiedzieli,
że gdzieś tam na upłazkach (...). Tak oto staliśmy w miejscu zapomnianej tragedii górskiej
(...).
Na pamiątkę zdarzenia i zabitego w tym miejscu człowieka nazwaliśmy grotę
Juhaską4.
Był to ponoć niespełna dziesięcioletni Józef Chadowski, który wdrapał się nad
przepaść pod Giewontem i spadł między skaty, gdzie dopiero po trzech latach pasterz
przypadkowo znalazł jego kości jeszcze w odzieniu5.
W księgach zgonów gmin Zakopane i Kościelisko - prowadzonych w latach
1842-1892 przez ks. Józefa Stolarczyka - były odnotowywane
2 J. Nyka, Dolina Roztoki i Pięciu Stawów, Warszawa 1954, s. 108.
3 W. H. Paryski, Tatry Wysokie, t. 3, Warszawa 1951, s. 22.
4 M. Zaruski, Nowa grota w Giewoncie. Cyt. za: tegoż, Na bezdrożach tatrzańskich.
Wycieczki, wrażenia i opisy. Opracował, przypisami i notą edytorską zaopatrzył W. H.
Paryski, Warszawa 1958, s. 51. Jest to najpełniejsze wydanie pism tatrzańskich M.
Zaruskiego. Na tom składają się Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, Warszawa
1922; Na bezdrożach tatrzańskich. Warszawa 1923 (wyd. II poszerzone Lwów 1934); a także
inne ważniejsze teksty publikowane w czasopismach. Por. także: Dr Chełchowski,
Świadectwo księdza Stolarczyka o spółczesnych mu ofiarach Tatr,.Zakopane”, 1912, nr 22;
M. Zaruski, WiadomoSci o wypadkach w Tatrach, w: Na bezdrożach tatrzańskich... dz. cyt, s.
338-341.
5 Dr Chełchowski, dz. cyt.
także nagłe zgony w górach. Wiemy więc, że w 1850 r. pięćdziesięcioletniego Macieja
Bachledę znaleziono martwego gdzieś w górach, w rok później zabiła się w Tatrach
sześcioletnia Katarzyna Dropa.
Dają o sobie znać również lawiny śnieżne. W 1855 r. zginął w rejonie Kopy Magury
Łukasz Bukowski, a w rok później, na stokach Ornaku, zwały śniegu pogrzebały pięciu
hawiarzy: Józefa Gawełka oraz dwóch Janów i dwóch Wojciechów Gąsieniców. Ks.
Stolarczyk zanotował: Dnia 28 lutego 1856 zasypał pięciu górników śnieg. Ci nieszczęśliwi
powracali z Bani Ornak w Dolinie Kościeliskiej, i idąc zapewne żlebem, trafili na moment,
kiedy właśnie uwiózł się śnieg z szczytów Dziewiątej i Ornackich6.
Posłuchajmy teraz Marii Steczkowskiej, która zwiedzała rejon Ornaku w dwa lata po
tej tragedii: Było to w zimie, w pierwszych tygodniach wielkiego postu; ogromna masa
śniegu zsunęła się z góry Ornaku, i z niesłychaną szybkością pędząc na dolinę, przywaliła
pięciu górników, którzy po skończonej robocie wyszli z bani i byli już w drodze ku domowi.
Aby dać wyobrażenie o gwałtownym pędzie lawiny, dość powiedzieć, że las okrywający
pochyłość Ornaku, który zagarnęła ta ogromna łacha śniegu, nie tylko powaliła, ale - że tak
powiem - skosiła (...). Rodziny nieszczęśliwych górników, nie wiedząc o okropnym ich losie,
w największej zostawały niepewności i obawie, smutnymi dręczone przeczuciami.
W parę dni dopiero, gdy ustały zawieruchy i śnieżne zamieci i robotnicy pojechali po
rudę, straszny widok stwierdził prawdę tych przeczuć. W bliskości Ornaku znajdowano
odzienie biednych górników, które pozrywał z nich gwałtowny pęd powietrza, a na dolinie
ujrzano ogromną zaspę śniegu, grobem ich będącą. Wzięto się zaraz do rozkopywania śniegu,
ale tak był stwardniały, że dwóch tylko z tych nieszczęśliwych odszukano, trzej ostatni głębiej
zasypani do wiosny w zimnym spoczywali grobie. Dopiero gdy śniegi topnieć zaczęły,
znaleziono trupy najokropniej pokaleczone, podruzgotane; jeden obejmował jeszcze pień
świerka, którego się uchwycił chcąc w nim szukać ratunku7.
6 Ks. J. Stolarczyk, Kronika parafii zakopiańskiej (1848-1890). Wydał i wstępem
zaopatrzył A. Wrzosek, Kraków 1915, s. 9.
7 M. Steczkowska, Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin, Kraków 1858, s. 98-99.
Michał Bałucki wykorzystał ten wstrząsający i głośny w owym czasie wypadek w
noweli pt. „Ojcowska wola” z 1865 r. Oto odpowiedni fragment: Jędrzej Gąsienica pracował
pod Ornakiem z kilku innymi w dołach rudy. W sobotę kobieta jego wybrała się z córką
zanieść mu kilka placków owsianych i parę oszczypków sera. Już w drodze około Pisanej
przyparła je straszna zawieja i zadymka, że ledwie się dobrały do szałasu przeznaczonego na
schronienie robotników. W nocy burza się wzmogła, tumany śniegu tak wysoko obsiadły
szałas, że drzwi otworzyć nie można było, a dym, nie mogący uchodzić przez dach
przywalony śniegiem, napełnił izbę i gęstniał tak bardzo, że ogień zgasić musiano. Robotnicy
jednak, przyzwyczajeni do podobnych przygód, niewiele na to zważali i spokojnie pokładli
się spać; tylko Hanka z matką, drżąc z zimna i obawy, usnąć nie mogły. Wtem po północy
dach pod ciężarem śniegu załamał się; trzask krokwi i krzyk kobiet obudził wszystkich; ale
h> tejże chwili poczuli na piersiach gniotące ich zaspy śniegowe, które niespodzianie stały się
im mogiłą. Hanka znajdowała się wtedy w kącie szałasu; zapadające się belki utworzyły
około niej rodzaj trójkątnego nakrycia, które zasłoniło ją przed śniegiem, i to ją ocaliło. Dzień
i noc następną przebyła, siląc się wydobyć z tego zimnego więzienia; rękami rozpocznie
poruszała belki, nie przeczuwając, że usunąwszy je, usunęłaby ostatnią ochronę od
niebezpieczeństwa. Czekała niecierpliwie pomocy, przekonana, że tylko ona uległa takiemu
nieszczęściu, a reszta ludzi będących w szałasie zdołała się uratować.
W tym oczekiwaniu skostniała i usnęła. W takim stanie znaleźli ją ludzie, którzy
przewożąc na saniach siano z szałasów, spostrzegli miejsce strasznego wypadku i rzucili się
na pomoc. Odgrzebano kilka trupów tylko, których powykręcane członki świadczyły o
strasznej męce przed zgonem. Już mieli odejść pobrawszy nieszczęśliwe ofiary na sanie,
kiedy spostrzeżono między belkami różową opaskę dziewczyny. Wydobyto ją stamtąd, a
widząc, że nie była przygnieciona, tylko skostniała od zimna, usiłowano ją otrzeźwić, i Hanka
wróciła do życia... sierotą8.
8 M. Bałucki, Ojcowska wola. Pierwodruk w: „Tygodnik Ilustrowany”, 1865. Cyt. za:
tenże, Nowelle i obrazki, L 2, Warszawa 1885, s. 6-7.
Bałucki tkał materię fabularną na kanwie rzeczywistych wydarzeń, które zresztą
szybko obrosły legendą żywą wśród górali i przekazywaną w szałasach chętnym do słuchania
gościom. Nasz pisarz był widocznie pojętnym słuchaczem, jego opisy odznaczają się dużym
ładunkiem realizmu, którego podglebiem były realnie istniejące Tatry i opowieści górali.
W „Obrazach i obrazkach z tatrzańskiej wycieczki”, będących literackim
przetworzeniem podróży w Tatry podjętej przez pisarza w 1859 r., Bałucki jeszcze raz sięga
po motyw niszczącego działania lawiny śnieżnej. Oto właśnie las się przerzedza, za chwilę
ujrzymy miejsce katastrofy. Tam, na stoku tej góry, gdzie teraz szare, suche pniaki sterczą jak
nagrobki żydowskiego cmentarza, zielenił się niegdyś piękny las. Poniżej lasu nurtowały górę
wąskie korytarze, którymi wywożono wykopaną rudę. Obok kopalni stał szałas wystawiony
dla robotników, którzy tutaj i zimą pracowali. Rodziny na saniach dowoziły im żywność i
odwiedzały ich. Jednego razu parę takich sań wybrało się z Zakopanego do kopalni. Pojechały
i nie wróciły. Pozostałe w domu sieroty płaczem swoim rozdzwoniły na trwogę we wsi i
zaniepokoiły sąsiadów; wysłano zwiady do kopalni. Wysłani nie znaleźli ani kopalń, ani
szałasu - straszliwa lawina (rzecz niesłychana w Tatrach) stoczyła się z góry Ornaku,
zdruzgotała las i mogiłą ze śniegu i drzew przysypała nieszczęśliwych. Wieść ta
zaalarmowała wieś, ruszono z pomocą.
Z trudnością dokopano się po kilku dniach do szałasu, w którego ciemnych
wnętrznościach leżały bez życia ofiary tej katastrofy. Dwie z nich zaledwo zdołano
przywrócić do życia i od nich dowiedziano się o okropnych mękach, w jakich reszta skonała9.
Cytuję tak obficie Michała Bałuckiego, ponieważ jest on pierwszym
9 Tenże, Obrazy i obrazki z tatrzańskiej wycieczki. Pierwodruk w: „Kalina” 1867-
1868. Cyt za: Nowelle i obrazki, dz. cyt., t. 4, s. 78-79. Motyw tej lawiny pojawia się w
Zaklętych pieniądzach tego autora, w opowieści o młodym góralu, który był sierotą, „bo ojca
jego lawina przysypała pod Ornakiem. Była to jedyna lawina, jaka od niepamiętnych czasów
spadła w tychże górach. Zniszczyła ona część lasu i zasypała ludzi pracujących w kopalniach
rudy” (Zaklęte pieniądze. Opowiadanie z życia ludu góralskiego, Kraków 1875, s. 39). Jest to
rozszerzona i przeredagowana wersja Podróży w Tatry („Opiekun Domowy”, 1865).
polskim pisarzem przetwarzającym autentyczne dramatyczne zdarzenia w Tatrach na
obraz literacki. Widzimy więc, jak wcześnie wypadki górskie stały się tworzywem literackim
i tym samym weszły do obiegu społecznego jako część powstającej wtedy kultury masowej,
bo wolno przecież tak nazwać bujnie rozwijające się czasopisma, w których publikowano -
częstokroć z ilustracjami - opisy wędrówek tatrzańskich.
Powróćmy jednak do zdarzeń rzeczywistych, a nie tylko (lub częściowo) literackich...
Wiadomo więc, że w 1860 r. gdzieś w rejonie Hali Pysznej zabił się Filip Szczepanek,
a w 1871 r. Marcin Macieszek, jak mówią, wracając z Węgier, na górze Pyszna wyczerpany z
sił wyzionął ducha10.
Kazimierz Łapczyński usłyszał od pasterzy o podobnym wypadku. Wypytywałem o
nazwy otaczających nas wierchów. Przyszła kolej na najbliższą Pysznej sąsiadkę.
- To Siwa, mówił dzisiejszy baca - a w tym białym żlebie ponad kosodrzewiną, tośmy
znaleźli tak rok bardzo już popsuty trup jednego pana.
- Czy z góry zleciał?
- Zleciał i zabił się.
- I nie dowiedzieliście się, kto to był taki?
- I owszem - mówił baca - becyrk wywiedział się zaraz, że to był pan z węgierskiej
strony, z Liptowa. Nazwania nie pomnę, ale był górnik.
- Sam poszedł na wierchy - prowadził dalej niezadowolony ze świata eksbaca - pewnie
chciał ze Starej Roboty przejść do Kościelisk, musiała go psota zaskoczyć, poślizgnął się,
stoczył do żlebu i... amenn.
Michał Bałucki w swej „Podróży w Tatry” z 1865 r. przytacza słowa górala właśnie z
okolic górnych części Doliny Kościeliskiej.
Łońskiego roku znaleźli juhasy pod tą górą gnijącego trupa. Z ubrania poznaliśmy, że
ten pan kilka dni przedtem wstępował do naszego szałasu, ale nikt nie wiedział, skąd był i co
za jeden. Widać poślizgnęła mu się noga, gdy się piął na górę, spadł i zabił się12.
10 Dr Chełchowski, dz. cyt.
11 K. Łapczyński, Lato pod Pieninami i w Tatrach. Pierwodruk w: „Tygodnik
Ilustrowany”, 1862. Cyt. za: tenże, Lato pod Pieninami i w Tatrach, Warszawa 1866, s. 90-91.
12 Bałucki, Podróż w Tatry, „Opiekun Domowy”, 1865, nr 8, s. 60-61.
Wrócił do tego przypadku w innym utworze, co prawda zbeletryzowanym, ale
opartym na własnych przeżyciach:...juhasy koło pyszniańskiego szałasu opowiadali mi o
jednym podróżnym, który sam bez przewodnika zwiedzał te miejsca, drapiąc się na strome
turnie. Nikt jednak potem nie widział go wracającego, aż w kilka dni znaleziono w załomie
gór ciało z roztrzaskaną głową i to tak okropnie, że rysów twarzy niepodobna było rozpoznać.
Pomimo śledztwa sądowego nie można było wykryć ani nazwiska, ani pochodzenia tego
człowieka, nikt potem o niego się nie zgłasza13.
Maria Steczkowska przestrzegała:...na Pyszną jednak nie radzę się puszczać bez
przewodnika znającego miejscowość. Patrząc z Ornaku na tę piękną górę, której grzbiet z
ostrą krawędzią wydaje się jakby naturalną drogą na sam szczyt wiodącą, zdaje się, że
niepodobna pobłądzić i że każdy trafi bez przewodnika. A jednak podobną nieroztropność
przed kilku laty przypłacił życiem pewien górnik z Liptowa, który tutaj właśnie zmyliwszy
drogę, natrafił na urwiska i zginął w przepaściach. Trupa jego znaleźli pasterze następnej
wiosnyI4.
Ale pasterze też nie byli bezpieczni. Kazimierz Łapczyński zanotował taką oto swoją
rozmowę z góralem:
Na lewo mamy Giewont, na prawo turnie podpierające Czerwony Wierch. Wielka
Turnia odznacza się śród towarzyszek.
- Widzą oni ten źleb zielony na prawo przy Wielkiej Turni? - pyta Jędrek.
- Widzę.
- Stamtąd nam pięć wołów spadło i na śmierć się pobiło. A widzą oni ten biały gronik
na lewo przy Wielkiej Turni?
- Widzę.
- Stamtąd pastuszek zleciał i wszystkie kosteczki w sobie zgruchotał.
- Po cóż właził na takie niedostępne miejsce?
- Kozy pasł15.
Sięgnijmy jeszcze raz po „Obrazy i obrazki z tatrzańskiej wycieczki”,
13 Tenże, Obrazy i obrazki... s. 129.
14 M. Steczkowska, Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin, wyd. 2, Kraków 1872, s.
132, przyp. 1.
15 K. Łapczyński, dz. cyt., s. 75.
aby przeczytać opowieść o juhasie, który poszedł w urwiska Czerwonych Wierchów
po ziele, po lekarstwo dla swej ukochanej. Ona - oczywiście - była córką bogatego gazdy, on -
oczywiście - nie miał majątku, jej rodzice - oczywiście - nie chcieli go, ale dziewczyna
strzelała za nim oczami. A śliczna to była dziewczyna, choć blada i wymokła; jedno tylko ją
trapiło: wielka chorość (choroba), co owego górala mocno martwiło. Wtem dowiedział się od
kogoś, że na owych ławach zielonych Czerwonego Wierchu rośnie ziele, które leczy tę
chorość. Wywiedział się pilnie o kształt, kwiat i liście tego ziela i rychło zapędził owce w
polanę, wnet zaczął szukać lekarstwa. Znalazł je, wydrapawszy się z trudem na jedną ławkę
taką. Stanął plecami do przepaści i chciał wyrwać roślinę; ale korzeń głęboko wszedł w skałę
i trzymał się silnie; góral oparł się mocno nogami o ziemię, pociągnął z całych sił - i runął w
przepaść wraz z zielem. Drugiego dnia znaleziono trupa jego w potoku, z rozkrwawioną
głową. Zresztą żadnego znaku śmierci nie było, wyjąwszy pasa skórzanego, który od silnego
uderzenia roztrzasł się na dwoje16.
Michał Bałucki, jak rasowy pisarz literatury popularnej, nie stronił od mocnych
efektów. Być może zresztą takich ludowych, plebejskich opowieści nasłuchał się od swoich
góralskich znajomych: pasterzy, gazdów, przewodników i tragarzy. Nawet jeśli były to
opowiastki wysnute przez juhasów z mgły włóczącej się po upłazach, nawet jeśli scena
przytoczona wyżej powstała li tylko w wyobraźni pisarza, warto przypominać te fragmenty
prozy, bo jest w nich rzetelność wobec górskiego świata - wyniesiona z uważnego słuchania
tego, co mówili górale, i z doświadczeń wędrowca, poznającego Tatry w słońcu i deszczu, we
mgle i siąpawicy. To się po prostu czuje.
Przyjrzyjmy się teraz, jak sprawy nieszczęśliwych wypadków widział Walery Eljasz
Radzikowski:
Z ludzi pochłonęły już Tatry pewną liczbę; z podróżnych wiadomo mi o jednym
wypadku, bo ci zwykle ostrożnością się odznaczają w przeciwieństwie do górali
lekceważących sobie niebezpieczeństwa, zatem pasterze wypełniają tę nieszczęsną kronikę
śmierci. Łażąc ciągle z owcami dla paszy po urwiskach, nabierają wielkiej śmiałości, której
nadużycie przyprawia ich
16 M. Bałucki, Obrazy i obrazki... s. 48.
O utratę życia lub zdrowia. Przy zwiedzaniu gór wdając się w rozgowory z
szataśnikami, wszędzie napotykałem wspomnienia smutnych wydarzeń, a nawet zdarzało mi
się pokaleczonych świeżo oglądać. W Czerwonych Wierchach koło skały zwanej Ratuszem
zginęła dziewczyna, a dopiero pies leśnego odnalazł już z niej kości.
W Dolinie Pięciu Stawów śnieg spadły w lecie przeciął powrót kilku jagniętom, które
się zbłąkały w turniach Buczynowych. Poszedł po nie juhas, ale przy sprowadzaniu spadł tak
gwałtownie, że go pas gruby skórzany szeroki, który się o skałę zaczepił, od śmierci nie
ochronił. Potargane straszliwie zwłoki odnalazł drugi juhas i tam nanosiwszy żwiru -
zagrzebał11. Można przyjąć, że tym nieszczęśnikiem był juhas Budź, o którym była mowa na
początku tej opowieści o śladach dawnych tragedii w polskim nazewnictwie Tatr.
Ludwik Zejszner tak pisał w 1851 r.: Przypatrując się nieraz juhasom
1 owcom rozrzuconym na stromej skale, nie można pojąć, jak się dostali na tak
niedostępne miejsca; najmniejsze poślizgnięcie grozi tam śmiercią. Młode chłopaki wchodzą
jednakże na najniedostępniejsze turnie, ale niekiedy zuchwałą śmiałość srogo opłacają.
Wybitny geolog, podróżnik i wnikliwy obserwator życia w Tatrach taki nam zostawił
obrazek: I nieraz zginęła koza na stromej turni z głodu, wydając żałosne głosy, a nikt nie
śmiał jej sprowadzić. Taki przypadek wydarzył się raz w Dolinie Kondratowej: koza wyszła
na skałę wapienną i nie mogła zleźć; śmiały juhas wylazł do niej, i za pomocą sznurów
spuścił widocznie osłabioną przez strach i niedostatek pokarmu18.
Pierwszy to w naszym piśmiennictwie opis wydobywania zwierzęcia domowego ze
skalnej pułapki. Dramatyczne przygody przeżywali w trudnym skalnym terenie nie tylko
pasterze i górnicy, ale także polowace - myśliwi, a raczej kłusownicy, którzy zresztą niemal
doszczętnie wytępili wtedy dziką zwierzynę. Maksymilian Nowicki usłyszał o takiej
przygodzie od Jędrzeja Wali, który przecież długie lata parał się kłusowniczym zajęciem. Ten
- jak wyraziście pisze Nowicki -
17 W. Eljasz Radzikowski, Szkice z podróży w Tatry, Poznań 1874, s. 58-59.
18 L. Zejszner, Podhale i północna pochyłość Tatrów czyli Tatry polskie,,3iblioteka
Warszawska”, 1851, Ł 4, s. 525.
namiętny niegdyś skrytostrzelec i nieubłagany prześladowca świstaków stał się
później wybitnym przewodnikiem górskim i służył swą wiedzą także przyrodnikom.
Sięgnijmy więc do dziełka „O świstaku” i przeczytajmy, co zanotował Nowicki: Wala i Jafur
wybrawszy się za pogody na świstaki, zaskoczeni zostali w halach śniegawicą. Zasypane
śniegiem Tatry uniemożebniają im powrót do domu, bo za każdym krokiem grożą przepaści
złamaniem karku. Zawierucha nie ustaje, skromny zasób żywności na trzy dni obrany
spotrzebowany, głód dzień po dniu okropniej dokucza, więcej jeszcze zimno, bo nie można
rozpalić ognia, by ogrzać kostniejące ciało. Dopiero jedenastego dnia wraca do domu z
towarzyszem Wala, już za nieboszczyka w Zakopanem ogłoszony, za którego duszę
odprawiono nawet nabożeństwo żałobne19.
Brzmi to mało prawdopodobnie - choć nie należy wykluczać uwięzienia
skrytostrzelców gdzieś wysoko w turniach, może w kolebie, której otwór został zasypany
przez śnieżycę... W każdym razie coś się musiało wydarzyć - ponoć w Rohaczach - bo
wspomina o tej przygodzie także Walery Eljasz Radzikowski: Przecież raz Wala z wyprawy
na kozice wrócił ledwie po 11 dniach, opłakany przez rodzinę, bo zasypany śniegiem
wydobyć się nie mógł i nacierpiał się głodu20.
Jędrzej Wala zabawiał swoich „panów” pobudzającymi wyobraźnię opowieściami i -
szczęśliwie - niektórzy z nich zapamiętali je tak dobrze, że pomieścili we wspomnieniach z
tatrzańskich wędrówek. Sięgnijmy więc po „Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin” Marii
Steczkowskiej. W nyży pod Hrubym Wierchem zwykł chronić się Wala polować na noc i
podczas słoty. Po latach, przy rozpalonej watrze, na biwaku w drodze na Krywań, sławny
przewodnik snuł opowieść, ku podziwieniu towarzystwa. Opowiadał nam - pisze Maria
Steczkowska - że raz, nocując tam z towarzyszem, usłyszeli huk straszliwy, do grzmotu
podobny, a zarazem zatrzęsła się cała góra. Strwożeni pewni byli, że już nadeszła ostatnia ich
godzina, że zamknięci w pieczarze jakim odłamem skały, okropną śmiercią zakończą życie.
Nie dowiemy się, jak wyglądały fakty. Czy to zresztą takie ważne? Najważniejsze, że
po opowieściach starego polowaca pozostały pisane
19 M. Nowicki, O świstaku, Kraków 1865, s. 54.
20 W. Eljasz Radzikowski, Szkice z podróży... s. 141.
ślady. Pani Maria, jakby uprzedzając powątpiewania sceptyków pochylających się nad
tym fragmentem jej książki, dodała znamiennie: W opowiadaniu Wali nie było żadnej
przesady, nie przechwalał się on z odwagi i zręczności według zwyczaju myśliwych, którzy
swą próżną chełpliwością ciężko prawdę obrażać zwykli.
Czołówka zakopiańskich przewodników odznaczała się nie tylko znajomością gór i
sprawnością fizyczną, ale także inteligencją. Byli to ludzie bystrzy, znający się na gościach
oddanych ich opiece, potrafiący dostosować się do sytuacji i okoliczności. Przewodnik w
tamtych czasach to opiekun. A dobry opiekun w górach - musi być po trosze psychologiem i
po trosze aktorem. Jest czas grania roli mężczyzny nieznającego lęku, przychodzi jednak czas
odegrania sceny, kiedy to życie opiekuna - Waszego opiekuna - było zagrożone. Na pewno
Jędrzej Wala był świetnym aktorem.
Widzę go odgrywającego scenę polowania na kozice. Spłoszone przez naganiaczy
kozy z nieopisaną szybkością pędzące na strome turnie, wpadają na strzelców, czatujących w
zasadzce, i wtedy niejedna z nich ginie pod ich strzałami, ale też czasem i strzelec śmiercią
przypłaca swoją odwagą, gdyż kozy wylęknione w szalonym pędzie strącają wszystko w
przepaść, co im stanie na zawadzie21.
Niebezpieczeństwo strącenia myśliwca w przepaść przez kozicę nie jest zresztą
wytworem fantazji. Jest to nie tylko prawdopodobne, ale zdarzało się co jakiś czas. Mówiło
się o tym na postojach podczas tatrzańskich wycieczek, tym bardziej że przewodnikami
bywali również „nawróceni” polowace. Bronisław Rajchman nasłuchał się tego rodzaju
opowieści i przekazał je czytelnikom. Gdy kozica znajdzie się na wąskim gzymsie, na którym
jednak może się obrócić, przezwycięża swój strach przed człowiekiem i biegnie ku niemu.
Jeśli strzelec nie zajmuje wtedy dość pewnego miejsca, to pozostaje mu tylko albo położyć się
na gzymsie, albo przysunąć się do ściany skalistej, aby kozica przezeń lub obok niego
przeskoczyć mogła. W przeciwnym razie może być strącony w przepaść.
Gadano też, że orły potrafią atakować człowieka. Nie słyszeliśmy nic o przypadku, w
którym by się orłu powiodło: może dlatego, że umarli nie mówią - a orzeł tylko na samotnych
napada. O zamierzonych jednak
21 M. Steczkowska, dz. cyt., s. 144-145, 143.
napadach opowiadają dość liczne przykłady. I tak np. nad Maciejem Rojem, stryjem
dzisiejszego przewodnika, zaczął raz kołować orzeł w miejscu niebezpiecznym, coraz
bardziej zbliżając się. Góral jednak spostrzegł go dość wcześnie i przestrzelił mu skrzydło22.
Że strzelił - to pewne. Że nie ubił - także. Że orzeł atakował - było tak, a może inaczej.
Że gościom podobała się opowiastka przewodnika, jak to mojego stryka, panowie, oreł
atakował! - któż śmiałby powątpiewać.
Powoli, krok po kroku wchodzą w Tatry przybysze: uczeni, przyrodnicy, zwyczajni
lubownicy krajowidoków - jak czasem wtedy mawiano. Ks. Eugeniusz Janota podaje w 1866
r.:
Tak przed kilku laty jakiś botanik tak zgrabnie wlazł w turnie pod Krzesanicą w
Tatrach nowotarskich, iż nie mógł więcej wyleźć, aż go juhasi sprowadzili.
W Młynarzu niedaleko Morskiego Oka, jak mi tego lata opowiadano, miał się ktoś
nawet zabić, a zakopianin Jan Jarząbek, idąc tamtędy za dzikimi kozami, rozumie się nie
swoimi, a więc także nie najprostszą drogą, znaleźć miał resztki zwłok.
I dalej: Tego lata trzech młodych podróżnych bardzo gorąco kąpanych, a znudzonych
niepogodą i odradzaniem wycieczki przez górali dla niepogody, wyrwało się wreszcie
samotrzeć na Małą Świnicę (...) tuż pod Giewontem, i tak się kierowali szczęśliwie, że się
gdzieś zaplątali i potracili i dopiero o północku przy pomocy juhasów do domu wrócili”23.
Tenże autor informuje, że na początku sierpnia 1867 r. kilka pań wybrało się na Małą
Koszystą, a faktycznie na Żółtą Turnię. Wyszedłszy od Czarnego Stawu Gąsienicowego na
pomieniony szczyt już dość późno, bo o godzinie piątej z południa, przywitane na nim
tumanami mgły, owiane i przewiane do kości silnym mroźnym wiatrem północnym (...) w
nocy przy latarniach górali wysłanych naprzeciwko wróciły do domu24.
W Tatry wchodzono wtedy zasadniczo tylko z przewodnikiem, a ci, którzy odważali
się na samodzielność, byli nieliczni i traktowano ich jak
22 B. Rajchman, Wycieczka na Łomnicą odbyta pod wodzą prof. dra T.
Chałubińskiego, Warszawa 1879, s. 114-115, 31.
23 E. Janota, Przewodnicy zakopiańscy, „Kłosy”, 1866, nr 74.
24 Tenże, Przyczynki do znajomości Tatr, „Tydzień Literacki, Artystyczny, Naukowy
i Społeczny”, 1875, nr 5. W formie osobnej nadbitki tekst ten znajduje się w bibliotece
Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem.
nierozważnych i ryzykantów. Walery Eljasz Radzikowski w swym Ilustrowanym
przewodniku do Tatr, Pienin i Szczawnic przestrzegał: Zdaje się może niejednemu, że chcąc
zwiedzić Tatry dość mieć po temu sity i zmysł rozpoznawczy, a co najwyżej dobrą mapę;
tymczasem to wszystko nie wystarcza, aby się tam bez przewodnika obejść było można. Były
zdarzenia, że nieświadomi gór, po przybyciu do Zakopanego, puszczali się sami do
upatrzonego którego wierchu, a wracali do chaty jeżeli nie smutno, to przecie z niemiłymi
przygodami1!5.
Miał podobno takie niemiłe przygody Michał Bałucki, który prowadząc grupkę
znajomych w rejon Czerwonych Wierchów, nie najlepiej wywiązał się z roli przewodnika -
zabłądził i dopiero juhasi wskazali mu właściwą drogę. Rola juhasów była w tamtych czasach
niebagatelna. Wypasem trudnili się zazwyczaj energiczni, odważni, wyjątkowo sprawni
fizycznie młodzieńcy, przy tym dobrze znający teren. Nic więc dziwnego, że wielu turystów
korzystało z ich pomocy.
Nawet tak wytrawnemu turyście jak ks. Stolarczyk pasterze musieli przyjść z pomocą.
Cytowany tu już Eljasz Radzikowski zanotował i takie zdarzenie: Wędrówki na wschodni
szczyt Giewontu o mało nie przypłacił życiem ksiądz J. Stolarczyk, proboszcz z Zakopanego.
Siedząc jak na siodle po grzbiecie turni posuwał się granią od wschodu naprzód, napotykając
szczeliny. Przebywszy taką jedną, którą ze wsi widać w kształcie małej szczerbinki, znalazł
się w miejscu, skąd naprzód ani w tył ruszyć dalej nie mógł, wisząc nad przepaścią z dwóch
stron. Z potarganą odzieżą, pokrwawiony na ciele, zawisł ksiądz Stolarczyk (...) z małą
nadzieją ocalenia życia. Nie pozostało mu już nic innego, jak krzyczeć co sił starczy. (...)
Juhasi posłyszeli głos, pobiegli na ratunek i z pomocą liny wydobyli z matni swego
proboszcza26. Niestety, nie znamy szczegółów tego wydobywania z matni, a byłyby
bezsprzecznie bardzo interesujące, zważywszy, że - używając dzisiejszego języka - akcję
ratunkową w terenie skalnym przeprowadzali nieprzeszkoleni,.ratownicy”, jako
podstawowego sprzętu ratowniczego używając zwykłego powroza!
25 W. Eljasz Radzikowski, Ilustrowany przewodnik do Tatr, Pienin i Szczawnic,
Poznań 1870, s. 35-36.
26 Tenże, Szkice z podróży... s. 64-65.
Ks. Stolarczyk, pomny własnego przeżycia, energicznie zajmował się poturbowanymi
w górach, organizując nawet wyprawy poszukiwawcze po zbłąkanych turystów. Maria
Steczkowska, pierwsza bodaj Polka, która zachęcała damy do wędrówek po Tatrach, opisała
jedną z takich wypraw. Autorka, dość dobrze znająca już góry, zdecydowała się zostać
przewodnikiem kilkunastoosobowego grona udającego się na Czerwone Wierchy. Piękna
pogoda nie zmuszała do pośpiechu, popasano więc często, popijając zapewne także koniak,
flaszka tego trunku należała bowiem do rzeczy zabieranych w góry przez ówczesnych
turystów w pierwszej kolejności. Zmierzch przyszedł nieoczekiwanie. W zapadającym szybko
zmroku zgubiono ścieżkę i błąkano się gdzieś chyba po Małołączniaku, a tymczasem...
Oddajmy zresztą głos Steczkowskiej: Nasi znajomi w Zakopanem bardzo byli niespokojni,
gdyśmy nie przyszli na noc, a tym więcej jeszcze, gdy parę godzin z rana upłynęło, a nas
widać nie było. Wszyscy wiedzieli, że znamy doskonale góry, nie przypuszczali więc,
abyśmy pobłądzili, obawiali się tylko, czy które z nas nie zasłabło i czy bez ratunku nie
siedzimy gdzie w lesie lub szałasie, nie umiejąc sobie radzić. Nasza gaździna pobiegła z
płaczem na plebanię poradzić się X. Proboszcza, co robić w takiej przygodzie. On jak
najspieszniej wysłał górala na polanę Kondratową, a gdyby nas tam nie zastał, miał się
przeprawić do MałoŁąki. Inny posłaniec miał iść w przeciwną stronę i wypytywać o nas w
Miętusiej i na Upłazie. Nie zdążyliśmy na czas, aby uprzedzić pierwszego posłańca,
szczęście, że się na tym jednym skończyło i że więcej ludzi nie poszło szukać zguby. O jakże
się ucieszyli wszyscy, gdy nas zobaczyli zdrowo powracających. - Co by to było - mówiła ze
łzami nasza gaździna - żeby tacy ludzie, co to już jakby nasi, zginęli w górach21.
Przyznajmy, że zakopiański proboszcz zachował się jak zawodowy kierownik akcji
poszukiwawczej, planując sprawdzenie trzech dolin, w które mogli zejść zmęczeni wędrowcy.
Z reguły najmowano przewodników, których zadaniem było nieść tobołek z rzeczami
gościa, objaśniać mu drogę, pomagać w trudniejszych miejscach, już to podając pomocną
dłoń, już to zezwalając, by „pan” stawał na ramionach swego opiekuna.
27 M. Steczkowska, dz. cyt., s. 171-172.
Wybierzmy się teraz pod Zawrat. Jest łato, ale w Zawratowym Żlebie zalega
stwardniały śnieg. Posuwamy się - niewidoczni - za młodymi ludźmi, wśród których jest
Michał Bałucki. Góraleprzewodnicy rąbią ciupagami stopnie w zlodowaciałym śniegu, aby
młodzieńcy mogli pokonać tę trasę. Nie używano wtedy lin, więc „stupąje” wycinano
głębokie, chcąc zapewnić maksimum bezpieczeństwa w danej sytuacji. Nie było to jednak
bezpieczeństwo stuprocentowe; gość szedł sam i jeśli popełnił jakiś błąd - mogło się to
skończyć wypadkiem.
O, właśnie. Jeden z turystów poślizgnął się i spada po stoku! Krzyki, góral rzuca się za
swym „panem”... i mgła otula całą grupę tajemniczym welonem. Co to było? Niezawodny
Pan Michał zaspokoi naszą ciekawość. Otwórzmy więc „Obrazy i obrazki z tatrzańskiej
wycieczki” i odnąjdźmy interesującą nas scenę: Te schodki były najwygodniejszym ustępem
w naszym spinaniu się na Zawrat, wyjąwszy Ksawerka, który czy wskutek pośpiechu, czy
zbyt powiększonego obuwia zsunął się z jednego schodka na gładki śnieg i zjechał
kilkanaście kroków na dół jak na saniach, krzycząc wniebogłosy. Już miał wpadać w
kamienie, po których stokroć gorsza jazda go czekała, gdy jeden z przewodników idących w
tyle uchwycił go za klapę surduta. Klapa się wprawdzie urwała, ale Ksawercio został
ocalony™.
Słyszymy tu Bałuckiego, przyszłego komediopisarza, ale taka jazda po stromym
zaśnieżonym stoku, przetykanym wyspami skał, dla niejednego kończyła się w szpitalu, a
nawet...
Oprócz stromych śniegów utrapieniem dla turystów, i dbających o nich
przewodników, były piargi, kruszyzna i ruchome bloki. Posłuchajmy teraz dra Tytusa
Chałubińskiego:...zaledwie ktoś z idących naprzód stąpił na taki głaz ruchomy, poczuł, że ten
wysuwa mu się spod nogi; lekko zeskoczył na bok, ale głaz z wolna wysunął się dalej.
Szczęściem przewodnicy zdołali zmienić tor staczania się skalnego ułomka. Przy większych
odstępach w łańcuchu, po kilku sekundach już żadna siła ludzka nie byłaby w stanie
zatrzymać skały, która by wymiotła ze żlebu nieoględnych śmiałków - zauważa Pan
Doktor29.
28 M. Bałucki, Obrazy i obrazki... s. 187.
29 T. Chałubiński, Sześć dni w Tatrach. Wycieczka bez programu, „Niwa”, 1879, z.
108, s. 925.
Tytus Chałubiński organizował tatrzańskie wyprawy w taki sposób, aby dostarczyć
swoim gościom - bo w Tatrach czuł się chyba prawdziwym gospodarzem - nie tylko
niezwykłych przeżyć, ale także poczucia bezpieczeństwa. O ile, oczywiście, jest to możliwe
w terenie skalistym i miejscami przepaścistym. Bronisław Rajchman tak opisuje podejście
stromym stokiem usianym luźnymi skałami: Profesor uszykował nas w ten sposób, że
najprzód szedł góral, za nim pan Ludwik, potem znowu góral, Profesor, dalej góral, ja i reszta
górali z ciężkimi ładunkami. Środek ten ostrożności był koniecznym, gdyż górale umieją
zręcznie zatrzymywać spadające kamienie; w razie upadku jednego z nas, mogą swą bez
porównania większą od naszej siłą wstrzymać nie tylko spadającego, ale nadto idącą pod nim
resztę towarzystwa.
I dalej: Naturalnie nie obyło się bez kilku obsunięć. Pewnego razu chwyciłem się za
wystający jakby koniec cegły i kamień ujęty wysunął się. Zacząłem spadać. Ale góral
przyparł ręką moje golenie do skały i utrzymał mnie. Innym razem ześlizgnąłem się znowu na
ciupagę przewodnika wbitą w szczelinę. Wiedzą oni, gdzie łatwo się obruszyć, i dlatego pod
nogą turysty kładą, lub jeśli można wbijają, rękojeść siekierki
To jasne, że między panem z miasta, który w górach czuł się obco, a czołówką
zakopiańskich przewodników była różnica paru klas, jeśli idzie o znajomość terenu i
sprawność fizyczną. Nie znaczy to jednak, że górale byli herosami wyrywającymi dęby i
łapiącymi w dłonie furkoczące kamienie. Walery Eljasz Radzikowski zanotował: Jeden z
naszych przewodników, Szymon Tatar, dawniej w wycieczce na Szczyt Lodowy, od takiego
kamienia, spod nóg osuniętego, o mało że nie zginął; skończyło się tylko na silnym zranieniu
głowy, tak iż się krwią oblał11.
Tenże autor w innym miejscu wspomina:...wstąpiliśmy na wysypisko, po którym, jak
zwykle, z wielką ostrożnością, by na niżej dążących nie zepchnąć głazu, wdarliśmy się na
siodło...32
Ambitni wędrowcy - a należał do nich Pan Doktor - projektowali czasem trasy
terenem nieznanym nawet przewodnikom i wtedy wszyst-
30 B. Rajchman, dz. cyt., s. 26-27.
31 W. Eljasz Radzikowski, Wycieczka na Gierlach. Szczyt najwyższy w
Tatrach,.Kłosy”, 1876, nr 582, s. 119.
32 Tenże, Wycieczka na Łomnicę w Tatrach, „Kłosy”, 1883, nr 946, s. 102.
ko zależało od umiejętności górali. Szczególnie tych, którzy prowadzili całe
towarzystwo. W innej sytuacji byli tragarze; oni dźwigali prowiant i pledy do otulania nimi
panów na noclegu, oni mieli za zadanie iść dźwigajęcy - za swymi sławnymi ziomkami.
Posłuchajmy jeszcze raz Bronisława Rajchmana: Stawiam krok - czuję, że pomimo
dłoni Roja jest niepewny - stawiam drugi z nadzwyczajną szybkością - chwytam się za
podaną ciupagę - obślizguję się - chwieję - padam - ale całą siłą nadaję pochyleniu taki
kierunek, że się chwytam ręką za brzeg komina.
Być może sprawozdawca przesadził nieco w opisie zejścia kominem, ale nie
sprzeczajmy się o faktyczny stopień trudności na tej drodze. Była ona dosłownie karkołomna,
bo w górach tak niewiele potrzeba, aby spaść. Wypada więc uwierzyć reporterowi,
szczególnie gdy stwierdza: Górale przyznawali się jawnie, że drżeli na całym ciele, gdy się
już na miejsce jako tako bezpieczne dostali.
To jasne: ich błąd mógłby być wyrokiem śmierci na „panów”, których wodzili po
wertepach.
O upadek, uderzenie kamieniem, poślizgnięcie się na śniegu jest łatwiej niż o trzy dni
bezchmurnej pogody w Tatrach. Tytus Chałubiński powiada, że w sierpniu 1875 r. w zejściu,
już po ciemku, z Polskiego Grzebienia pan Br. D. pośliznąwszy się, wybił sobie „godną”
dziurę w łokciu, a przeto został wysortowanym nazajutrz z liczby idących na szczyt i musiał
się pocieszać kąpielą w Szmeksie34, jak wtedy nazywano Smokowiec.
Zabłądzenie to też przypadłość, która może przydarzyć się każdemu, także
zawodowcowi. Walery Eljasz Radzikowski powiada o przygodzie w rejonie Lodowego:...tu
najsłynniejszego znawcę Tatr prof. dra Chałubińskiego, z licznym gronem innych
znamienitych taterników, spotkała taka bieda, że ją ledwo z niezmiernym wysileniem
przetrzymali. Wśród najgęstszej mgły napadł ich tu śnieg z gradem; po marznącej
powierzchni głazów, przedzierając się od Pięciu Stawów ku Przełęczy Lodowej, aby wrócić
przez Jaworową Dolinę do Zakopanego, zabłądzili w tej oto pustyni, pomiędzy turniami,
które właśnie zagradzają wstęp do kotliny, wiodącej na przełęcz.
33 B. Rajchman, dz. cyt., s. 42, 44.
34 T. Chałubiński, dz. cyt., „Niwa”, 1879, z. 105 s. 692-693.
Przewodnicy, w kilka stron wysiani, po pewnym przeciągu czasu wracali w to samo
miejsce, skąd. wyszli. Maciej Sieczka, Wojciech Roj, najpierwsi przewodnicy, potracili już
prawie zmysły. Ratować się przecie musieli, i po niesłychanych trudach wydostali się z tego
labiryntu35.
Jakże ich rozumiem. Zabłądzić w obecności tych, których się prowadzi - to wpadka,
która śni się po nocach. Ludzie gór to istoty ambitne, może nawet za bardzo, to osoby
przeczulone na swoim punkcie, a raczej na punkcie tego, co o nich sądzą i mówią inni. Znając
trochę siebie i swoje górskie środowisko, zaryzykuję twierdzenie, że ludzie gór, czyli tacy,
którzy lokują w działalności górskiej część swoich ambicji, bardzo boją się ośmieszenia.
Pobłądzić samemu - ludzka rzecz. Ale zagubić się we mgle, prowadząc turystów - to klęska,
to chwilowe zawalenie się świata. Ja, ja, ja popełniłem błąd, zabłądziłem, skompromitowałem
się. I jak tu żyć. Trzeba mieć zbawienny dystans do siebie, trzeba potrafić uznać swoją
omylność, trzeba dać sobie prawo do błędu i słabości, aby nie ugrzęznąć po kolana w
urażonej przez siebie samego ambicji. Umieć żyć z przegraną, mieć zdolność podnoszenia się
- to znaczy być dojrzałym. Nie pytajcie mnie, Szanowni Czytelnicy, co to faktycznie znaczy.
Niech każdy odpowie na to pytanie sam sobie; niech każdy szuka swojej prywatnej perci
między przerośniętą ambicją a zbyt szybkim wycofywaniem się „z wysokości” swoich o
sobie wyobrażeń.
Zakopiańscy przewodnicy byli ludźmi ambitnymi, ale nie popadali w ambicjonerstwo.
Bali się ośmieszenia na oczach „panów”, rywalizowali między sobą, ale trzymali swoje
janosikowe ambicje na wodzy. Dzięki temu turyści czuli się pod ich opieką bezpieczni i
właśnie „zaopiekunowani” - mówiąc z góralska. Góry są górami i najlepszy nawet
przewodnik nie był w stanie uchronić „klienta” przed zmęczeniem, przemoczeniem,
skręceniem nogi. Zresztą, coraz częściej goście wypuszczali się w Tatry sami, bez góralskich
opiekunów. Niektórzy z nich popadali w tarapaty: rzeczywiste lub wyimaginowane. Dla
człowieka miastowego tatrzańskie ostępy były najeżone przeszkodami, a jeśli wspomnimy o
zmiennej pogodzie, o plusze, siąpawicy, mżawce, o burzach i ulewach, to przybliżymy się
nieco do tego, co odczuwali wędrowcy w czasach, gdy w naszych Tatrach nie było utartych
szlaków
Jagiello Michal Wolanie w gorach
Opracowanie graficzne Krystyna Topfer Redakcja Maria Magdalena Matusiak Korekta Jolanta Rososiriska Zdjęcia na obwolucie i wkładkach oraz mapy na wyklejkach Igor Marcin Józefowicz Fotografia autora na skrzydełku Erazm Ciołek Copyright © by Michał Jagiełło, 2002 Copyright © by Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2002 Wydanie VI poprawione i uzupełnione ISBN 83-207-1689-6 www.iskry.com.pl email: iskry@iskry.com.pl Od autora Książka, którą oddaję w ręce Czytelników, jest tyleż pracą dokumentalną, ile osobistym zapisem. Miałem bowiem wyjątkową możliwość zapoznania się i z historią ratownictwa, i z dniem dzisiejszym GOPR i TOPR. Mogłem zagłębić się w teorię, a równocześnie praktycznie weryfikować ją na wielu wyprawach. Wertowałem dokumenty i rozmawiałem z tymi, którzy byli przy narodzinach Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Gdy na samym początku lat sześćdziesiątych związałem się z Pogotowiem, żyli jeszcze seniorzy: Stanisław Gąsienica Byrcyn, Stanisław Gąsienica Szymków z Lasa, Józef Gąsienica Wawrytko. Zawodowym ratownikiem był wciąż Jan Gąsienica Tomków - niczym żywe wiązanie między dawnymi i nowymi laty. Nie odmawiał mi informacji o ratownictwie Tadeusz Pawłowski, Krzysztof Berbeka zaszczycił mnie, studenta chłonącego górskie sprawy, uwagami o trudnościach psychicznych łączenia zawodowej pracy w Pogotowiu z alpinizmem wyczynowym, Jerzy Hajdukiewicz związał się ze mną liną, Józef Uznański osobiście trącał mnie kijkiem, starając się, bez większego powodzenia, poprawić moją sylwetkę na nartach... Można więc było usiąść gdzieś „do słonka” i słuchać niespiesznych opowieści o Mariuszu Zaruskim, Mieczysławie Karłowiczu, Klimku Bachledzie czy Józefie Oppenheimie. Przeszłość była obecna we wspomnieniu, w anegdocie, a nade wszystko w żywości tradycji zobowiązującej każdego ratownika do godnego kontynuowania dzieła poprzedników. Pogotowie! Ileż treści kryje to słowo. Pogotowie - nieporównywalne z niczym innym sploty pozornych sprzeczności: tradycji i nowoczesności, ochotniczości i zawodowstwa, tego, co miejscowe, z tym, co przychodzi z zewnątrz, indywidualizmu z działaniem zespołowym, gwiazdorstwa i anonimowości, hardości i posłuszeństwa, głęboko zakorzenionej potrzeby wolności z dobrowolnym uznaniem hierarchicznej struktury. Dopiero organiczne scalenie
tych wszystkich jakże różnych elementów stanowi podstawę właściwego funkcjonowania Pogotowia. Jest to oczywiście działalność ratownicza, ale dotykająca wielu dziedzin życia: od turystyki do taternictwa i narciarstwa wyczynowego, od codziennego, rutynowego kontaktu ze służbą zdrowia po lotnictwo sanitarne, od współpracy z personelem schronisk, kolejarzami Polskich Kolei Linowych i tymi, którzy utrzymują trasy narciarskie, po leśników i strażników przyrody z Tatrzańskiego Parku Narodowego. Pogotowie jest systemem bardzo czułym, natychmiast reagującym na wszelkie, nawet niewielkie, zaburzenia występujące w polu jego działania. Nie miejsce tu jednak, by kusić się o analizę systemu organizacyjnego Pogotowia i badanie jego funkcjonalności. Wymieniam hasłowo główne problemy po to, by wykazać, że Pogotowie nie jest samotną wyspą. Wręcz przeciwnie, prowadząc działalność na oczach opinii społecznej, jest poddane znacznemu (i dodajmy: potęgującemu się) ciśnieniu okoliczności zewnętrznych. I właśnie tu okazuje swą przydatność swoisty konserwatyzm ludzi Pogotowia, może precyzyjniej będzie powiedzieć: kadry zawodowej. Żywość tradycji, szacunek dla poprzedników, poczucie ciągłości wykonywanej pracy (często w obrębie jednej rodziny), ulokowanie w ratownictwie swych życiowych ambicji - wszystko to powoduje, że każdą nowość najpierw krytycznie się obserwuje, a następnie albo zdecydowanie się ją odrzuca, albo też przyjmuje, ale już przystosowaną do potrzeb Pogotowia. Cecha ta powoduje, że Pogotowie uniknęło, jak dotychczas, poważniejszych wstrząsów. Jest to niewątpliwie zasługa tych, którzy trwają. I nieważne, czy należą oni do szacownych rodów góralskich, czy są li tylko zakopianami, czy mieszkają tu od pokoleń, czy od niedawna. Istotne jest, że związali życie z ratownictwem, przyjmując za swoje zasady obowiązujące w tym środowisku. Związać się na stałe z Pogotowiem to uznać, że indywidualne cele i ambicje nie powinny być sprzeczne z nadrzędnym interesem ratownictwa tatrzańskiego. Przyznam, że dopiero dziś, mając za sobą różne fazy kontaktu z Pogotowiem i pewien bagaż doświadczeń życiowych, zaczynam w pełni doceniać ten „zmysł równowagi” chroniący Pogotowie przed niepożądanym rozchybotaniem. Zaryzykuję twierdzenie, że Pogotowie - widziane w całej jego historii - jest najpełniejszą znaną mi praktyczną realizacją idei personalistycznej, która godzi poszanowanie jednostki, osoby, z koniecznością poddania się rygorom ograniczającym. Jest to więc indywidualizm w służbie zbiorowości. Jest to wolność świadoma, skierowana ku jasno sprecyzowanym wartościom. W tym, jak sądzę, znajduje się klucz do rozumienia fenomenu Pogotowia. Ludzie, którzy tworzą jego trzon, są hardzi, niepokorni, ambitni, chronią swą godność i wewnętrzną autonomię przed każdym, kto chciałby ją ograniczyć, a jednocześnie potrafią złożyć część swej wolności w ręce jednego z nich, którego uznają za swego
zwierzchnika. Indywidualiści - a potrafią spełniać anonimową rolę jako części składowe sprawnie funkcjonującego mechanizmu zwanego patrolem ratowniczym, akcją, wyprawą. Dysponując wiedzą górską popartą latami praktyki - potrafią bez sprzeciwu podporządkować się koledze, który jest kierownikiem wyprawy czy naczelnikiem TOPR. Pod jednym wszak warunkiem - między kierownikiem akcji a jej uczestnikami musi istnieć zaufanie, dające tak konieczne w tej pracy poczucie wzajemnego bezpieczeństwa. Bezpieczeństwo ratowników oznacza zaś bezpieczeństwo ratowanego. Zachwianie poczucia stabilizacji kadry zawodowej, wprowadzanie nie do końca przemyślanych zmian, odrywanie się od tradycji mogłoby niekorzystnie rzutować na jakość czynności ratowniczych. Nie mam wątpliwości, że jeśli chcemy, by Pogotowie pozostało tym, czym było i czym jest nadal - powinniśmy pozostawić je w rękach samych ratowników. „Wołanie w górach” nie mówi o tych sprawach wprost, ale to właśnie one są faktyczną tkanką mej opowieści opartej z jednej strony na faktografii „Ksiąg wypraw”, z drugiej zaś na mych osobistych refleksjach. Zrezygnowałem z fabularyzowania na rzecz chłodnej i suchej relacji, wierząc, że przez układ książki i dobór materiału uda mi się przekazać przynajmniej część prawdy o Pogotowiu. Jest to więc przede wszystkim próba oddania sprawiedliwości tym wszystkim, którzy mozolną, codzienną pracą nieustannie potwierdzają piękną historię polskiego ratownictwa i którzy potrafią czasem wznieść się tak wysoko, że tworzą rzeczy - bez przesady - wielkie. Świadomie używam określenia „tworzą” - jest to konsekwencja przyjętego przeze mnie założenia, że góry są żywiołem i że ratowanie ludzkiego życia, któremu ten żywioł zagraża, jest autentyczną twórczością. Góry są żywiołem. Człowiek wchodzący w góry rozpoczyna z nimi grę. Ratownicy wkraczają wtedy, gdy gra toczy się na serio, gdy staje się walką o życie. Czasem jest to już tylko walka o ciało. Podstawowym więc wyróżnikiem w ratowniczym widzeniu gór, tym, co ludzi Błękitnego Krzyża charakteryzuje - jest poczucie życia na serio. Wyprawa ratunkowa to skondensowany czas życia prawdziwego, kiedy ważne są tylko sprawy naprawdę ważne! O tym nie mówi się nigdy. To jest doznanie tak głębokie i tak osobiste, że każdy zachowuje je dla siebie. Decydując się na nieśmiałą próbę powierzchownego choćby tylko wniknięcia w psychikę ratownika, czynię to na własne ryzyko i własną odpowiedzialność. Konwencja tej książki daje mi możliwość mówienia o niektórych kwestiach z mojego tylko punktu widzenia. Będę czasem z niego korzystał w osobistych uwagach rozsianych na marginesie opisu poszczególnych wypadków i wypraw. Chcę jednak uprzedzić Czytelników, że są to tylko moje wynurzenia, nie można więc na ich podstawie formułować sądów uogólniających. Skala reakcji na przeżycie tak silne, jak wypadek górski i udział w wyprawie ratunkowej, jest
zapewne bardzo zróżnicowana. Biorę więc odpowiedzialność tylko za siebie. Jeśli piszę o lęku, proszę łaskawie pamiętać - jest to mój lęk; jeśli ujawniam wątpliwości - są to moje wątpliwości. Uznałem za stosowne podzielić się i tymi doznaniami, wychodząc z założenia, że mogą one być pomocne Czytelnikowi, przybliżając problematykę ratowniczą w warstwie, która albo jest pomijana milczeniem, albo całkowicie zmitologizowana. Jednym z bohaterów tej książki są piloci śmigłowców działający w Tatrach. To dzięki ich codziennej pracy w powietrzu ratownicy mogą szybko dotrzeć do oczekującego pomocy, a szybkość w akcji ma częstokroć wymiar po prostu ludzkiego życia. Zdarzyło się jednak, że w górach, właśnie podczas akcji ratunkowej, zginęli i ratownicy, i piloci śmigłowca. W słoneczne popołudnie 11 sierpnia 1994 r. żołnierze Straży Granicznej z Kasprowego Wierchu zawiadomili centralę TOPR, że w Kotle Gąsienicowym znajdują się dwie kontuzjowane turystki. Konieczna jest szybka pomoc. Do akcji wyrusza ekipa pod kierunkiem Janusza Kubicy. Do śmigłowca „Sokół”, będącego dumą ratowników, wsiadają: Robert Janik, Roman Kubin, Janusz Kubica, Stanisław Mateja, Rafał Mikiewicz i Mieczysław Ziach. Za sterami piloci Bogusław Arendarczyk i Janusz Rybicki. Lot przebiega spokojnie. Maszyna zatrzymuje się w niewysokim zawisie kilkadziesiąt metrów powyżej rannych turystek. Ratownicy wyskakują na usłany skałami stok. Robert tak opisał ten moment: R. Janik zbiegł natychmiast w kierunku miejsca wypadku, a pozostali ratownicy odebrali w tym czasie dwie pary noszy podawanych z pokładu śmigłowca. Nagle dostrzegli leżącego tuż obok Janusza Kubicą z raną głowy w okolicy ciemieniowopotylicznej. Koledzy wciągnęli go na pokład śmigłowca, który natychmiast odleciał... Ratownicy są już przy turystkach. Okazuje się, że to Szwedki i każda ma złamaną nogę. Podczas udzielania pierwszej pomocy w ratowniczych radiotelefonach odezwał się jeden z pilotów: Lądujemy za trzy minuty. Powiedział też, że potrzebna jest karetka reanimacyjna. Był to wyraźny sygnał, że stan Janusza jest poważny i wymaga natychmiastowej specjalistycznej opieki lekarskiej. Ratownicy w Kotle Gąsienicowym zajmowali się jeszcze rannymi turystkami, gdy drogą radiową zaczęły dochodzić pierwsze meldunki o katastrofie. Było to trudne do uwierzenia, ale rychło nie pozostawało nic innego niż przyjąć do wiadomości ten brutalny fakt. „Sokół” spadł do Doliny Olczyskiej. Stało się to o godzinie 13.17. Robert i jego koledzy znoszą ranne turystki tradycyjnym sposobem, a tymczasem Piotr Malinowski organizuje wyprawę ratunkową do szczątków śmigłowca. Wnet obiega całe Tatry wiadomość, że nikt nie ocalał. W „Księdze wypraw” sucha notatka Janika: Dwie szwedzkie turystki uratowane.
Zginęli dwaj piloci i dwaj ratownicy TOPR. A oto ich nazwiska: Bogusław Arendarczyk i Janusz Rybicki oraz Janusz Kubica i Stanisław Mateja. Zginęli podczas pełnienia czynności służbowych, na ratowniczym posterunku. Być może fatalny ciąg wydarzeń rozpoczął się od muśnięcia karku Janusza Kubicy przez końcówkę łopaty głównego wirnika śmigłowca. Uderzenie to mogło spowodować rozregulowanie mechanizmu stabilizującego wirnik, co doprowadziło do drgań łopat, a to z kolei zagroziło całości śmigłowca. Z chwilą gdy łopaty zaczęły uderzać w dolną część kadłuba, „Sokół” zaczął niejako niszczyć sam siebie, aż po odcięcie ogona z tak ważnym dla śmigłowca małym wirnikiem. A wtedy nie było już ratunku. Pełnia letniego sezonu to wzmożony ruch na ścieżkach turystycznych. A gdzie są ludzie, tam bywają nieszczęśliwe zdarzenia. W niespełna tydzień po katastrofie śmigłowca ratownicy znosili rannego turystę, który poślizgnął się na twardym zalodzonym śniegu zalegającym stromy Zawratowy Żleb. W dwa dni później - 19 sierpnia - znów dał znać o sobie ten sam żleb. Akcją ratunkową kieruje Piotr Malinowski. Za sterami śmigłowca Mi-2, ściągniętego z Krakowa, doświadczony pilot Henryk Serda. Ratownicy desantują się możliwie blisko miejsca wypadku. Jest wśród nich także wybitny lekarz i zarazem wszechstronny ratownik górski Robert Janik. Dojście do rannego, próba reanimacji - i lekarz oficjalnie potwierdza zgon turysty. Upłynęły zaledwie dwa dni i znów nad Zawratowym Żlebem zawisa śmigłowiec, pilotowany tym razem przez Wojciecha Wiejaka. W „Księdze wypraw” krótka adnotacja: Turysta uratowany. Podobnie jak turysta, który 23 sierpnia doznał kontuzji nogi w Czerwonym Żlebie w rejonie Doliny Tomanowej. Został przewieziony do zakopiańskiego szpitala na pokładzie Mi-2 pilotowanego przez Wiejaka. Minął miesiąc. I oto 24 września 1994 r. nad Tatrami znów zaklekotał „Sokół”. Z Koziej Przełęczy spadła turystka. Potoczyła się po skałach około 40 m. Ratownicy kierowani przez Mieczysława Kołodziejczyka zjeżdżają na linach z pokładu śmigłowca utrzymywanego w zawisie przez pilotów wojskowych. Na nic zdały się wysiłki kilku ludzi: R. Janik mógł tylko stwierdzić zgon. I tak toczy się koło życia i walec śmierci. 26 maja 1995 r. w wyniku dramatycznych powikłań po operacji kolana zmarł Piotr Malinowski - jedna z ważniejszych postaci polskiego ratownictwa górskiego. Niechaj ożyje choć na kartach tej książki.
Na początku lutego 2001 r. na zakopiańskim cmentarzu grzebaliśmy prochy Arkadiusza Gąsienicy Józkowego. Taternik, alpinista i himalaista, przewodnik tatrzański i instruktor narciarski, ratownik zawodowy, który uczestniczył w wielu trudnych akcjach. Spieszył na pomoc potrzebującym, ryzykował młode życie. Jego nazwisko wielokrotnie pojawia się na kartach tej książki, zawsze w aurze rzetelnej posługi ratowniczej. Niestety Arek przegrał z ciężką chorobą, a może z ciemnymi myślami, że choroba pozbawi go wysokiej sprawności fizycznej i odporności psychicznej - tak nieodzownymi w ratownictwie i wspinaczce. Utracił widocznie nadzieję, bo zdecydował się - w jakim stopniu świadomie? - przerwać swoją dramatyczną wspinaczkę życiową w wieku 33 lat. Wielka szkoda, niepowetowana strata. Jak to się stało, że aż tak się zapętlił w beznadziei? Dlaczego nie krzyknął: Potrzebuję pomocy! Pomóżcie mi. A może wołał, ale nie został usłyszany. Był ze mną na swoich pierwszych wspinaczkach i akcjach ratunkowych. Potem cieszyłem się jego osiągnięciami jako alpinisty i ratownika. Z oddali obserwowałem jego szamotanie się z prozą życia. Nie chciałem wpychać się do jego domu i do jego wnętrza, bo to przecież nie był już ten Arek, z którym poszedłem na Pośredni Mięguszowiecki Szczyt, gdy miał lat 16; to był dojrzały mężczyzna, który dawno temu przerósł w górach swego nauczyciela. Uznałem więc, że to on powinien decydować o częstotliwości naszych spotkań i jakości rozmów: czy tylko o górach, czy także o życiu. Nie chciałem się narzucać. A dziś sam siebie pytam z niepokojem o granicę między poszanowaniem prywatności drugiego człowieka a jakimś rodzajem obojętności na jego los. Czy może jeszcze inaczej: w którym momencie postawa życzliwego obserwatora przeradza się w postawę obserwatora „wychłodzonego”? Wołanie w górach i wołanie w lesie życia, słuch wyczulony na wzywanie pomocy dochodzące ze skalnych ścian i głucha ściana pochłaniająca niemy krzyk kogoś obok ciebie... Wszystko, o czym piszę w tej książce, jest podporządkowane - chcę to wyznać na samym wstępie - głównemu i jedynemu celowi, a jest nim zapobieganie wypadkom. Chciałbym, aby „Wołanie w górach” było książką dydaktyczną z samej istoty, bez konieczności uciekania się do surowych ocen i wszystkowiedzących pouczeń. Byłbym usatysfakcjonowany, gdybym potrafił wzbudzić u części Czytelników szacunek dla żywiołu zwanego górami. Tylko tyle. A raczej - aż tyle. Moja niechęć do pouczania i mentorskiego tonu ma źródło w przekonaniu, że świadome przebywanie w górach jest zewnętrzną formą czegoś znacznie głębszego i znacznie ważniejszego niż tjlko chęć aktywnego wypoczynku czy doznawania wrażeń estetycznych. Świadomie przeżywane góry wyzwalają w człowieku jego lepszą stronę. Bezinteresowność wysiłku już sama w sobie jest wartościowa. A
bezinteresowność ponawiana konsekwentnie jest właśnie silną potrzebą poszukiwania wartości przez doświadczanie siebie w niecodziennych warunkach. Jest jednak coś niezmiernie brutalnego i nieludzkiego, jeśli typowo ludzkie próbowanie siebie kończy się śmiercią. Otóż ja chciałbym swą skromną książką zachęcić Czytelników do świadomego doznawania gór i świadomego poznawania siebie w górach, przestrzegając zarazem przed niebezpieczeństwem wejścia na ścieżkę, która prowadzi na tamtą stronę grani. „Wołanie w górach” to książka faktograficzna i w pewnym sensie dydaktyczna, co potwierdza wielu Czytelników, z którymi mam okazję rozmawiać czy to w Tatrach, czy poza górami. Jest to jednak chwilami moja osobista wypowiedź o tej szczególnej formie kultury, jaką jest potrzeba bywania w górach. I właśnie realizacja tej wewnętrznej, duchowej, w niektórych przypadkach egzystencjalnej wręcz potrzeby jest dla mnie swoistą formą kultury, a nawet jakiegoś rodzaju działalności twórczej. Każda postać aktywności górskiej: dolinki i wysokie granie, sielskość Grzesia i groza Mięguszowieckich, turystyka i taternictwo wyczynowe, pokonywanie jaskiń i narciarstwo, nawet „pasienie” oczu panoramą z Rusinowej Polany, nawet leniuchowanie w wiosennym słońcu na drewnianych ławach na Przysłopie Miętusim - to chwile, w których fizyczne stapia się z metafizycznym, biologia łączy się z duchowością, to jakieś świeckie nabożeństwo najbardziej prywatnej religii. Oczywiście te zdania mogą kogoś śmieszyć, ale nie wątpię, że znajdą też ciepłe przyjęcie: mówię wszak teraz do „wyznawców”, do ludzi, tak jak autor niniejszego, „siekniętych” potrzebą bywania w górach, a może raczej w obliczu gór. Góry, wspinaczka, wątki ratownicze są często obecne w mojej pracy literackiej, a szczególnie w tomach: „Obsesja” (Kraków 1978) oraz „Obsesja i inne góry” (Warszawa 1994). Czerpałem i wciąż czerpię pełnymi garściami z tego mojego zanurzenia się w świat gór, z Tatrami na pierwszym miejscu, i z kontaktów z ludźmi, dla których góry są już to warsztatem pracy zawodowej, już to polem intelektualnej uprawy. Jestem dłużnikiem setek osób: ratowników zawodowych i ochotników, górali i taterników, a także „klientów” Pogotowia, bo to ich przygody i dramaty staram się rzetelnie przedstawiać w tej książce. W warstwie intelektualnej wiele skorzystałem z tekstów Jacka Kolbuszewskiego, Andrzeja Matuszyka, Jana Strzeleckiego, Jana Józefa Szczepańskiego, Józefa Nyki, Jacka Woźniakowskiego i Andrzeja Ziemilskiego; uczyłem się od nich wiązania natury z kulturą, indywidualizmu ze wspólnotowością, a także pokory wobec majestatu i tajemnicy związków człowieka z górami jako miejscem także etycznych wyborów. Jestem obecny w górach i góry są zadomowione we mnie już blisko pięćdziesiąt lat, z czego czterdzieści - to bliski kontakt z Pogotowiem Górskim. To zrozumiałe, że myślę
czasem: moje góry. Te moje Tatry, te hale i przełęcze, te doliny i szczyty realnie istniejące i zarazem owinięte w prywatną mitologię starałem się ostatnio przedstawić w tryptyku prozy artystycznej, na który złożyły się: „Trójkątna Turnia” (Warszawa 1996), „Za granią grań” (Warszawa 1998) oraz,Jawnie i skrycie” (Warszawa 2000). Moje wymyślone Tatry i wydumane przygody, którymi obarczyłem swoich bohaterów (bohatera?) są mocno zakorzenione w moich doświadczeniach górskich, problematyki ratowniczej nie wyłączając. Tu nie ma prostej zależności między moim górskim, dość długim już życiem a kreacją artystyczną, ale nie znaczy to, że między niniejszą książką faktograficzną a wspomnianym tryptykiem nie ma żadnych związków. Także tu, w tym opracowaniu, próbuję napomykać o sprawach wykraczających poza surowy zapis faktograficzny, wkraczam czasem w rejony filozofii, etyki, psychologii, estetyki. Za całą książkę biorę pełną odpowiedzialność, ale w sposób szczególny odpowiadam osobiście za te wzmianki i napomknienia, w których pobrzmiewa refleksja o górach jako bardzo specjalnej scenie życia. Jeszcze raz chcę jednak powiedzieć, że są to moje osobiste refleksje, przeświadczenia czy intuicje, których wcale nie muszą podzielać faktyczni bohaterowie mej książki. Ratownicy TOPR, a szczególnie kadra zawodowa tej elitarnej formacji, mówią o sobie przede wszystkim czynami opisanymi w,.Księgach wypraw”. Staram się być ich rzetelnym kronikarzem, ukazywać ich w działaniu za pomocą możliwie prostych słów. Wszystko, co wykracza poza ten obiektywizujący i dokumentarny opis, dotyczy mojego wyobrażenia przeżywania gór przez ratowników, jest więc subiektywnym komentarzem autorskim do lakoniczności i surowości zapisów w dokumentacji wypraw ratunkowych. „Wołanie w górach” to literatura obiektywnego faktu i subiektywnych komentarzy; mam nadzieję, że potrafiłem zachować właściwe proporcje między tymi dwoma składnikami. „Wołanie w górach” ukazało się w 1979 r. nakładem Wydawnictwa „Sport i Turystyka”, a następnie, w zmienionej i rozszerzonej wersji, w 1987 r. Wydanie trzecie uzupełnione opracowałem dla Oficyny Przeglądu Powszechnego w 1991 r. Nowością tamtej edycji był bogaty zestaw fotografii autorstwa jednego z ważniejszych bohaterów książki - Macieja Gąsienicy, z talentem łączącego pracę zawodową w Pogotowiu z aktywnością fotografika specjalizującego się w tematyce tatrzańskiej, ze szczególnym uwzględnieniem ratownictwa. Wydanie trzecie w partiach dotyczących lat osiemdziesiątych wiele zawdzięczało kadrze zawodowej Pogotowia, a szczególnie Piotrowi Malinowskiemu, ówczesnemu naczelnikowi Grupy Tatrzańskiej GOPR, oraz Władysławowi (Włodkowi) Cywińskiemu autorytetowi w topografii Tatr.
Czwartą edycję pt. „Wołanie w górach. Wypadki i akcje ratunkowe w Tatrach” wzięło na siebie Wydawnictwo „Iskry” w 1996 r. Podobnie jak piątą trzy lata później. Wydanie piąte zostało wzbogacone fotografiami oraz dwiema mapkami schematycznymi polskiej części Tatr autorstwa Igora Marcina Józefowicza, zawodowego ratownika TOPR. Dużą pomoc w przygotowaniu wydań z 1996 i 1999 r. uzyskałem od Roberta Janika, pełniącego w tamtych latach zaszczytną funkcję naczelnika Pogotowia w Tatrach. Opracowując kolejne zaktualizowane wydania mej książki, korzystam z wiedzy i życzliwości Adama Maraska, zastępcy naczelnika TOPR, który od paru lat publikuje wartościową kronikę ratowniczą w „Tygodniku Podhalańskim” i roczniku „Wierchy”. Dotyczy to również obecnej wersji „Wołania w górach”, którą mogłem przygotować dzięki wsparciu Adama oraz Jana Krzysztofa - młodego i prężnego naczelnika Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Niniejsze wydanie w swym zasadniczym zrębie powtarza edycje poprzednie, oczywiście z dodaniem opisów ważniejszych akcji ratowniczych ostatnich lat, aż po sezon zimowy 2000/2001. Utrzymano też przyjętą w pierwszym wydaniu zasadę i nie podano nazwisk ofiar wypadków tatrzańskich, które rozegrały się po 1939 r., stosując wyjątek tylko dla tragedii ogólnie znanych i utrwalonych już w literaturze. Największe zmiany nastąpiły we wstępnych partiach książki. W miejsce rozdziałów: „Z tatrzańskich kronik”, „Straż Ratunkowa” oraz „Dawne problemy wciąż aktualne” - mamy teraz obszerne opracowanie eseistyczne pt. „Gałązka kosodrzewiny. Najdawniejsze wypadki tatrzańskie w piśmiennictwie polskim”, które zostało przedrukowane za książeczką pod tym tytułem wydaną przez Bibliotekę Narodową (wyd. El poszerzone, Warszawa 2001). Dawny rozdział,3uczynowe” nosi teraz tytuł zgodny z zawartością: „Granaty i Buczynowe”, a rozdział „Rysy” został wzbogacony o krótkie opisy ważniejszych wypraw w rejony Rumanowego Szczytu i Galerii Gankowej. Gałązka kosodrzewiny Najdawniejsze wypadki tatrzańskie w piśmiennictwie polskim Nieszczęśliwe wypadki zdarzały się w Tatrach od dawna, ale wiemy o nich niewiele. Pierwszą znaną z nazwiska ofiarą tych gór był Adam Kaltstein, poszukiwacz skarbów, który około połowy XVII w. zginął w Tatrach Bielskich. Podejrzewa się jednak, że było to zabójstwo, być może porachunki „zawodowe”. Zwykło się więc przyjmować, że dzieje tatrzańskich wypadków trzeba datować od 1771 r., kiedy to niejaki Papirus, również poszukiwacz skarbów, spadł prawdopodobnie z Czarnego Szczytu. Jego zwłoki odnaleziono po jakimś czasie i zniesiono z gór.
Po północnej stronie Tatr, a ta część właśnie nas zajmuje, początkowo zapewne, jak pisał Walery Eljasz Radzikowski: Pasterze wypełniają tę nieszczęsną kronikę śmierci, ale giną również myśliwi, hawiarze - tatrzańscy górnicy, korzeniarze - zbieracze ziół, potem turyści. Ks. Michał Głowacki, odwiedzający w 1830 r. Morskie Oko, wspomniał o krzyżu postawionym nad jeziorem: Nad grobem nieznajomego, którego tu zmarłego znaleziono - czaszka jego pod krzakiem jałowcal. Z rozrzuconych tu i ówdzie wzmianek można odtworzyć niektóre zapomniane tragedie. Ich ślady pozostały w tatrzańskim nazewnictwie: Budzowa Igła, Pościel Jasińskiego, Juhaska Grota... Ratuje przed dziesiątkami lat zaginioną owcę juhas Budź i spada ze skał Koziego Wierchu do Dolinki Buczynowej, gdzie mu - jak niesie podanie - towarzysze 1 Cyt. za: J. Zborowski, Świętopełk i jego podróż do Tatr, „Wierchy”, 1955, s. 80. grób grzebią - pisze Józef Nyka2. Nazwa Pościel Jasińskiego ma genezę podobno w dramacie, który się tam rozegrał: Kłusownik, Jasiński z Poronina, podczas polowania na kozice dostał się na tę przełęcz i spędził na niej kilka nocy, nadaremnie szukając zejścia, aż wreszcie spadł w przepaść od strony Buczynowej Dolinki i roztrzaskał się o skaty - mówi Witold H. Paryski3. Mariusz Zaruski zanotował, że w 1886 r. u wejścia do groty w północnej ścianie Długiego Giewontu zabił się juhas. Zaruski wraz ze swoimi towarzyszami zastał tam krzyż grubo ciosany, złamany u spodu, ramię odpadło, leży obok. Był zatem tu trup. To juhas, juhas - objaśnia Staszek - co przepadł w Giewoncie, stryk go tu nalaz. Starzy prawili, a nie wiedzieli, ka to jest. Kajś nad Suchym Wierchem. To tu, nika indziej nie może być! Pytałem później górali, żaden nie wiedział, gdzie właśnie juhas się zabił, ale wiedzieli, że gdzieś tam na upłazkach (...). Tak oto staliśmy w miejscu zapomnianej tragedii górskiej (...). Na pamiątkę zdarzenia i zabitego w tym miejscu człowieka nazwaliśmy grotę Juhaską4. Był to ponoć niespełna dziesięcioletni Józef Chadowski, który wdrapał się nad przepaść pod Giewontem i spadł między skaty, gdzie dopiero po trzech latach pasterz przypadkowo znalazł jego kości jeszcze w odzieniu5. W księgach zgonów gmin Zakopane i Kościelisko - prowadzonych w latach 1842-1892 przez ks. Józefa Stolarczyka - były odnotowywane 2 J. Nyka, Dolina Roztoki i Pięciu Stawów, Warszawa 1954, s. 108. 3 W. H. Paryski, Tatry Wysokie, t. 3, Warszawa 1951, s. 22.
4 M. Zaruski, Nowa grota w Giewoncie. Cyt. za: tegoż, Na bezdrożach tatrzańskich. Wycieczki, wrażenia i opisy. Opracował, przypisami i notą edytorską zaopatrzył W. H. Paryski, Warszawa 1958, s. 51. Jest to najpełniejsze wydanie pism tatrzańskich M. Zaruskiego. Na tom składają się Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, Warszawa 1922; Na bezdrożach tatrzańskich. Warszawa 1923 (wyd. II poszerzone Lwów 1934); a także inne ważniejsze teksty publikowane w czasopismach. Por. także: Dr Chełchowski, Świadectwo księdza Stolarczyka o spółczesnych mu ofiarach Tatr,.Zakopane”, 1912, nr 22; M. Zaruski, WiadomoSci o wypadkach w Tatrach, w: Na bezdrożach tatrzańskich... dz. cyt, s. 338-341. 5 Dr Chełchowski, dz. cyt. także nagłe zgony w górach. Wiemy więc, że w 1850 r. pięćdziesięcioletniego Macieja Bachledę znaleziono martwego gdzieś w górach, w rok później zabiła się w Tatrach sześcioletnia Katarzyna Dropa. Dają o sobie znać również lawiny śnieżne. W 1855 r. zginął w rejonie Kopy Magury Łukasz Bukowski, a w rok później, na stokach Ornaku, zwały śniegu pogrzebały pięciu hawiarzy: Józefa Gawełka oraz dwóch Janów i dwóch Wojciechów Gąsieniców. Ks. Stolarczyk zanotował: Dnia 28 lutego 1856 zasypał pięciu górników śnieg. Ci nieszczęśliwi powracali z Bani Ornak w Dolinie Kościeliskiej, i idąc zapewne żlebem, trafili na moment, kiedy właśnie uwiózł się śnieg z szczytów Dziewiątej i Ornackich6. Posłuchajmy teraz Marii Steczkowskiej, która zwiedzała rejon Ornaku w dwa lata po tej tragedii: Było to w zimie, w pierwszych tygodniach wielkiego postu; ogromna masa śniegu zsunęła się z góry Ornaku, i z niesłychaną szybkością pędząc na dolinę, przywaliła pięciu górników, którzy po skończonej robocie wyszli z bani i byli już w drodze ku domowi. Aby dać wyobrażenie o gwałtownym pędzie lawiny, dość powiedzieć, że las okrywający pochyłość Ornaku, który zagarnęła ta ogromna łacha śniegu, nie tylko powaliła, ale - że tak powiem - skosiła (...). Rodziny nieszczęśliwych górników, nie wiedząc o okropnym ich losie, w największej zostawały niepewności i obawie, smutnymi dręczone przeczuciami. W parę dni dopiero, gdy ustały zawieruchy i śnieżne zamieci i robotnicy pojechali po rudę, straszny widok stwierdził prawdę tych przeczuć. W bliskości Ornaku znajdowano odzienie biednych górników, które pozrywał z nich gwałtowny pęd powietrza, a na dolinie ujrzano ogromną zaspę śniegu, grobem ich będącą. Wzięto się zaraz do rozkopywania śniegu, ale tak był stwardniały, że dwóch tylko z tych nieszczęśliwych odszukano, trzej ostatni głębiej zasypani do wiosny w zimnym spoczywali grobie. Dopiero gdy śniegi topnieć zaczęły, znaleziono trupy najokropniej pokaleczone, podruzgotane; jeden obejmował jeszcze pień
świerka, którego się uchwycił chcąc w nim szukać ratunku7. 6 Ks. J. Stolarczyk, Kronika parafii zakopiańskiej (1848-1890). Wydał i wstępem zaopatrzył A. Wrzosek, Kraków 1915, s. 9. 7 M. Steczkowska, Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin, Kraków 1858, s. 98-99. Michał Bałucki wykorzystał ten wstrząsający i głośny w owym czasie wypadek w noweli pt. „Ojcowska wola” z 1865 r. Oto odpowiedni fragment: Jędrzej Gąsienica pracował pod Ornakiem z kilku innymi w dołach rudy. W sobotę kobieta jego wybrała się z córką zanieść mu kilka placków owsianych i parę oszczypków sera. Już w drodze około Pisanej przyparła je straszna zawieja i zadymka, że ledwie się dobrały do szałasu przeznaczonego na schronienie robotników. W nocy burza się wzmogła, tumany śniegu tak wysoko obsiadły szałas, że drzwi otworzyć nie można było, a dym, nie mogący uchodzić przez dach przywalony śniegiem, napełnił izbę i gęstniał tak bardzo, że ogień zgasić musiano. Robotnicy jednak, przyzwyczajeni do podobnych przygód, niewiele na to zważali i spokojnie pokładli się spać; tylko Hanka z matką, drżąc z zimna i obawy, usnąć nie mogły. Wtem po północy dach pod ciężarem śniegu załamał się; trzask krokwi i krzyk kobiet obudził wszystkich; ale h> tejże chwili poczuli na piersiach gniotące ich zaspy śniegowe, które niespodzianie stały się im mogiłą. Hanka znajdowała się wtedy w kącie szałasu; zapadające się belki utworzyły około niej rodzaj trójkątnego nakrycia, które zasłoniło ją przed śniegiem, i to ją ocaliło. Dzień i noc następną przebyła, siląc się wydobyć z tego zimnego więzienia; rękami rozpocznie poruszała belki, nie przeczuwając, że usunąwszy je, usunęłaby ostatnią ochronę od niebezpieczeństwa. Czekała niecierpliwie pomocy, przekonana, że tylko ona uległa takiemu nieszczęściu, a reszta ludzi będących w szałasie zdołała się uratować. W tym oczekiwaniu skostniała i usnęła. W takim stanie znaleźli ją ludzie, którzy przewożąc na saniach siano z szałasów, spostrzegli miejsce strasznego wypadku i rzucili się na pomoc. Odgrzebano kilka trupów tylko, których powykręcane członki świadczyły o strasznej męce przed zgonem. Już mieli odejść pobrawszy nieszczęśliwe ofiary na sanie, kiedy spostrzeżono między belkami różową opaskę dziewczyny. Wydobyto ją stamtąd, a widząc, że nie była przygnieciona, tylko skostniała od zimna, usiłowano ją otrzeźwić, i Hanka wróciła do życia... sierotą8. 8 M. Bałucki, Ojcowska wola. Pierwodruk w: „Tygodnik Ilustrowany”, 1865. Cyt. za: tenże, Nowelle i obrazki, L 2, Warszawa 1885, s. 6-7. Bałucki tkał materię fabularną na kanwie rzeczywistych wydarzeń, które zresztą szybko obrosły legendą żywą wśród górali i przekazywaną w szałasach chętnym do słuchania gościom. Nasz pisarz był widocznie pojętnym słuchaczem, jego opisy odznaczają się dużym
ładunkiem realizmu, którego podglebiem były realnie istniejące Tatry i opowieści górali. W „Obrazach i obrazkach z tatrzańskiej wycieczki”, będących literackim przetworzeniem podróży w Tatry podjętej przez pisarza w 1859 r., Bałucki jeszcze raz sięga po motyw niszczącego działania lawiny śnieżnej. Oto właśnie las się przerzedza, za chwilę ujrzymy miejsce katastrofy. Tam, na stoku tej góry, gdzie teraz szare, suche pniaki sterczą jak nagrobki żydowskiego cmentarza, zielenił się niegdyś piękny las. Poniżej lasu nurtowały górę wąskie korytarze, którymi wywożono wykopaną rudę. Obok kopalni stał szałas wystawiony dla robotników, którzy tutaj i zimą pracowali. Rodziny na saniach dowoziły im żywność i odwiedzały ich. Jednego razu parę takich sań wybrało się z Zakopanego do kopalni. Pojechały i nie wróciły. Pozostałe w domu sieroty płaczem swoim rozdzwoniły na trwogę we wsi i zaniepokoiły sąsiadów; wysłano zwiady do kopalni. Wysłani nie znaleźli ani kopalń, ani szałasu - straszliwa lawina (rzecz niesłychana w Tatrach) stoczyła się z góry Ornaku, zdruzgotała las i mogiłą ze śniegu i drzew przysypała nieszczęśliwych. Wieść ta zaalarmowała wieś, ruszono z pomocą. Z trudnością dokopano się po kilku dniach do szałasu, w którego ciemnych wnętrznościach leżały bez życia ofiary tej katastrofy. Dwie z nich zaledwo zdołano przywrócić do życia i od nich dowiedziano się o okropnych mękach, w jakich reszta skonała9. Cytuję tak obficie Michała Bałuckiego, ponieważ jest on pierwszym 9 Tenże, Obrazy i obrazki z tatrzańskiej wycieczki. Pierwodruk w: „Kalina” 1867- 1868. Cyt za: Nowelle i obrazki, dz. cyt., t. 4, s. 78-79. Motyw tej lawiny pojawia się w Zaklętych pieniądzach tego autora, w opowieści o młodym góralu, który był sierotą, „bo ojca jego lawina przysypała pod Ornakiem. Była to jedyna lawina, jaka od niepamiętnych czasów spadła w tychże górach. Zniszczyła ona część lasu i zasypała ludzi pracujących w kopalniach rudy” (Zaklęte pieniądze. Opowiadanie z życia ludu góralskiego, Kraków 1875, s. 39). Jest to rozszerzona i przeredagowana wersja Podróży w Tatry („Opiekun Domowy”, 1865). polskim pisarzem przetwarzającym autentyczne dramatyczne zdarzenia w Tatrach na obraz literacki. Widzimy więc, jak wcześnie wypadki górskie stały się tworzywem literackim i tym samym weszły do obiegu społecznego jako część powstającej wtedy kultury masowej, bo wolno przecież tak nazwać bujnie rozwijające się czasopisma, w których publikowano - częstokroć z ilustracjami - opisy wędrówek tatrzańskich. Powróćmy jednak do zdarzeń rzeczywistych, a nie tylko (lub częściowo) literackich... Wiadomo więc, że w 1860 r. gdzieś w rejonie Hali Pysznej zabił się Filip Szczepanek, a w 1871 r. Marcin Macieszek, jak mówią, wracając z Węgier, na górze Pyszna wyczerpany z sił wyzionął ducha10.
Kazimierz Łapczyński usłyszał od pasterzy o podobnym wypadku. Wypytywałem o nazwy otaczających nas wierchów. Przyszła kolej na najbliższą Pysznej sąsiadkę. - To Siwa, mówił dzisiejszy baca - a w tym białym żlebie ponad kosodrzewiną, tośmy znaleźli tak rok bardzo już popsuty trup jednego pana. - Czy z góry zleciał? - Zleciał i zabił się. - I nie dowiedzieliście się, kto to był taki? - I owszem - mówił baca - becyrk wywiedział się zaraz, że to był pan z węgierskiej strony, z Liptowa. Nazwania nie pomnę, ale był górnik. - Sam poszedł na wierchy - prowadził dalej niezadowolony ze świata eksbaca - pewnie chciał ze Starej Roboty przejść do Kościelisk, musiała go psota zaskoczyć, poślizgnął się, stoczył do żlebu i... amenn. Michał Bałucki w swej „Podróży w Tatry” z 1865 r. przytacza słowa górala właśnie z okolic górnych części Doliny Kościeliskiej. Łońskiego roku znaleźli juhasy pod tą górą gnijącego trupa. Z ubrania poznaliśmy, że ten pan kilka dni przedtem wstępował do naszego szałasu, ale nikt nie wiedział, skąd był i co za jeden. Widać poślizgnęła mu się noga, gdy się piął na górę, spadł i zabił się12. 10 Dr Chełchowski, dz. cyt. 11 K. Łapczyński, Lato pod Pieninami i w Tatrach. Pierwodruk w: „Tygodnik Ilustrowany”, 1862. Cyt. za: tenże, Lato pod Pieninami i w Tatrach, Warszawa 1866, s. 90-91. 12 Bałucki, Podróż w Tatry, „Opiekun Domowy”, 1865, nr 8, s. 60-61. Wrócił do tego przypadku w innym utworze, co prawda zbeletryzowanym, ale opartym na własnych przeżyciach:...juhasy koło pyszniańskiego szałasu opowiadali mi o jednym podróżnym, który sam bez przewodnika zwiedzał te miejsca, drapiąc się na strome turnie. Nikt jednak potem nie widział go wracającego, aż w kilka dni znaleziono w załomie gór ciało z roztrzaskaną głową i to tak okropnie, że rysów twarzy niepodobna było rozpoznać. Pomimo śledztwa sądowego nie można było wykryć ani nazwiska, ani pochodzenia tego człowieka, nikt potem o niego się nie zgłasza13. Maria Steczkowska przestrzegała:...na Pyszną jednak nie radzę się puszczać bez przewodnika znającego miejscowość. Patrząc z Ornaku na tę piękną górę, której grzbiet z ostrą krawędzią wydaje się jakby naturalną drogą na sam szczyt wiodącą, zdaje się, że niepodobna pobłądzić i że każdy trafi bez przewodnika. A jednak podobną nieroztropność przed kilku laty przypłacił życiem pewien górnik z Liptowa, który tutaj właśnie zmyliwszy drogę, natrafił na urwiska i zginął w przepaściach. Trupa jego znaleźli pasterze następnej
wiosnyI4. Ale pasterze też nie byli bezpieczni. Kazimierz Łapczyński zanotował taką oto swoją rozmowę z góralem: Na lewo mamy Giewont, na prawo turnie podpierające Czerwony Wierch. Wielka Turnia odznacza się śród towarzyszek. - Widzą oni ten źleb zielony na prawo przy Wielkiej Turni? - pyta Jędrek. - Widzę. - Stamtąd nam pięć wołów spadło i na śmierć się pobiło. A widzą oni ten biały gronik na lewo przy Wielkiej Turni? - Widzę. - Stamtąd pastuszek zleciał i wszystkie kosteczki w sobie zgruchotał. - Po cóż właził na takie niedostępne miejsce? - Kozy pasł15. Sięgnijmy jeszcze raz po „Obrazy i obrazki z tatrzańskiej wycieczki”, 13 Tenże, Obrazy i obrazki... s. 129. 14 M. Steczkowska, Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin, wyd. 2, Kraków 1872, s. 132, przyp. 1. 15 K. Łapczyński, dz. cyt., s. 75. aby przeczytać opowieść o juhasie, który poszedł w urwiska Czerwonych Wierchów po ziele, po lekarstwo dla swej ukochanej. Ona - oczywiście - była córką bogatego gazdy, on - oczywiście - nie miał majątku, jej rodzice - oczywiście - nie chcieli go, ale dziewczyna strzelała za nim oczami. A śliczna to była dziewczyna, choć blada i wymokła; jedno tylko ją trapiło: wielka chorość (choroba), co owego górala mocno martwiło. Wtem dowiedział się od kogoś, że na owych ławach zielonych Czerwonego Wierchu rośnie ziele, które leczy tę chorość. Wywiedział się pilnie o kształt, kwiat i liście tego ziela i rychło zapędził owce w polanę, wnet zaczął szukać lekarstwa. Znalazł je, wydrapawszy się z trudem na jedną ławkę taką. Stanął plecami do przepaści i chciał wyrwać roślinę; ale korzeń głęboko wszedł w skałę i trzymał się silnie; góral oparł się mocno nogami o ziemię, pociągnął z całych sił - i runął w przepaść wraz z zielem. Drugiego dnia znaleziono trupa jego w potoku, z rozkrwawioną głową. Zresztą żadnego znaku śmierci nie było, wyjąwszy pasa skórzanego, który od silnego uderzenia roztrzasł się na dwoje16. Michał Bałucki, jak rasowy pisarz literatury popularnej, nie stronił od mocnych efektów. Być może zresztą takich ludowych, plebejskich opowieści nasłuchał się od swoich góralskich znajomych: pasterzy, gazdów, przewodników i tragarzy. Nawet jeśli były to
opowiastki wysnute przez juhasów z mgły włóczącej się po upłazach, nawet jeśli scena przytoczona wyżej powstała li tylko w wyobraźni pisarza, warto przypominać te fragmenty prozy, bo jest w nich rzetelność wobec górskiego świata - wyniesiona z uważnego słuchania tego, co mówili górale, i z doświadczeń wędrowca, poznającego Tatry w słońcu i deszczu, we mgle i siąpawicy. To się po prostu czuje. Przyjrzyjmy się teraz, jak sprawy nieszczęśliwych wypadków widział Walery Eljasz Radzikowski: Z ludzi pochłonęły już Tatry pewną liczbę; z podróżnych wiadomo mi o jednym wypadku, bo ci zwykle ostrożnością się odznaczają w przeciwieństwie do górali lekceważących sobie niebezpieczeństwa, zatem pasterze wypełniają tę nieszczęsną kronikę śmierci. Łażąc ciągle z owcami dla paszy po urwiskach, nabierają wielkiej śmiałości, której nadużycie przyprawia ich 16 M. Bałucki, Obrazy i obrazki... s. 48. O utratę życia lub zdrowia. Przy zwiedzaniu gór wdając się w rozgowory z szataśnikami, wszędzie napotykałem wspomnienia smutnych wydarzeń, a nawet zdarzało mi się pokaleczonych świeżo oglądać. W Czerwonych Wierchach koło skały zwanej Ratuszem zginęła dziewczyna, a dopiero pies leśnego odnalazł już z niej kości. W Dolinie Pięciu Stawów śnieg spadły w lecie przeciął powrót kilku jagniętom, które się zbłąkały w turniach Buczynowych. Poszedł po nie juhas, ale przy sprowadzaniu spadł tak gwałtownie, że go pas gruby skórzany szeroki, który się o skałę zaczepił, od śmierci nie ochronił. Potargane straszliwie zwłoki odnalazł drugi juhas i tam nanosiwszy żwiru - zagrzebał11. Można przyjąć, że tym nieszczęśnikiem był juhas Budź, o którym była mowa na początku tej opowieści o śladach dawnych tragedii w polskim nazewnictwie Tatr. Ludwik Zejszner tak pisał w 1851 r.: Przypatrując się nieraz juhasom 1 owcom rozrzuconym na stromej skale, nie można pojąć, jak się dostali na tak niedostępne miejsca; najmniejsze poślizgnięcie grozi tam śmiercią. Młode chłopaki wchodzą jednakże na najniedostępniejsze turnie, ale niekiedy zuchwałą śmiałość srogo opłacają. Wybitny geolog, podróżnik i wnikliwy obserwator życia w Tatrach taki nam zostawił obrazek: I nieraz zginęła koza na stromej turni z głodu, wydając żałosne głosy, a nikt nie śmiał jej sprowadzić. Taki przypadek wydarzył się raz w Dolinie Kondratowej: koza wyszła na skałę wapienną i nie mogła zleźć; śmiały juhas wylazł do niej, i za pomocą sznurów spuścił widocznie osłabioną przez strach i niedostatek pokarmu18. Pierwszy to w naszym piśmiennictwie opis wydobywania zwierzęcia domowego ze skalnej pułapki. Dramatyczne przygody przeżywali w trudnym skalnym terenie nie tylko
pasterze i górnicy, ale także polowace - myśliwi, a raczej kłusownicy, którzy zresztą niemal doszczętnie wytępili wtedy dziką zwierzynę. Maksymilian Nowicki usłyszał o takiej przygodzie od Jędrzeja Wali, który przecież długie lata parał się kłusowniczym zajęciem. Ten - jak wyraziście pisze Nowicki - 17 W. Eljasz Radzikowski, Szkice z podróży w Tatry, Poznań 1874, s. 58-59. 18 L. Zejszner, Podhale i północna pochyłość Tatrów czyli Tatry polskie,,3iblioteka Warszawska”, 1851, Ł 4, s. 525. namiętny niegdyś skrytostrzelec i nieubłagany prześladowca świstaków stał się później wybitnym przewodnikiem górskim i służył swą wiedzą także przyrodnikom. Sięgnijmy więc do dziełka „O świstaku” i przeczytajmy, co zanotował Nowicki: Wala i Jafur wybrawszy się za pogody na świstaki, zaskoczeni zostali w halach śniegawicą. Zasypane śniegiem Tatry uniemożebniają im powrót do domu, bo za każdym krokiem grożą przepaści złamaniem karku. Zawierucha nie ustaje, skromny zasób żywności na trzy dni obrany spotrzebowany, głód dzień po dniu okropniej dokucza, więcej jeszcze zimno, bo nie można rozpalić ognia, by ogrzać kostniejące ciało. Dopiero jedenastego dnia wraca do domu z towarzyszem Wala, już za nieboszczyka w Zakopanem ogłoszony, za którego duszę odprawiono nawet nabożeństwo żałobne19. Brzmi to mało prawdopodobnie - choć nie należy wykluczać uwięzienia skrytostrzelców gdzieś wysoko w turniach, może w kolebie, której otwór został zasypany przez śnieżycę... W każdym razie coś się musiało wydarzyć - ponoć w Rohaczach - bo wspomina o tej przygodzie także Walery Eljasz Radzikowski: Przecież raz Wala z wyprawy na kozice wrócił ledwie po 11 dniach, opłakany przez rodzinę, bo zasypany śniegiem wydobyć się nie mógł i nacierpiał się głodu20. Jędrzej Wala zabawiał swoich „panów” pobudzającymi wyobraźnię opowieściami i - szczęśliwie - niektórzy z nich zapamiętali je tak dobrze, że pomieścili we wspomnieniach z tatrzańskich wędrówek. Sięgnijmy więc po „Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin” Marii Steczkowskiej. W nyży pod Hrubym Wierchem zwykł chronić się Wala polować na noc i podczas słoty. Po latach, przy rozpalonej watrze, na biwaku w drodze na Krywań, sławny przewodnik snuł opowieść, ku podziwieniu towarzystwa. Opowiadał nam - pisze Maria Steczkowska - że raz, nocując tam z towarzyszem, usłyszeli huk straszliwy, do grzmotu podobny, a zarazem zatrzęsła się cała góra. Strwożeni pewni byli, że już nadeszła ostatnia ich godzina, że zamknięci w pieczarze jakim odłamem skały, okropną śmiercią zakończą życie. Nie dowiemy się, jak wyglądały fakty. Czy to zresztą takie ważne? Najważniejsze, że po opowieściach starego polowaca pozostały pisane
19 M. Nowicki, O świstaku, Kraków 1865, s. 54. 20 W. Eljasz Radzikowski, Szkice z podróży... s. 141. ślady. Pani Maria, jakby uprzedzając powątpiewania sceptyków pochylających się nad tym fragmentem jej książki, dodała znamiennie: W opowiadaniu Wali nie było żadnej przesady, nie przechwalał się on z odwagi i zręczności według zwyczaju myśliwych, którzy swą próżną chełpliwością ciężko prawdę obrażać zwykli. Czołówka zakopiańskich przewodników odznaczała się nie tylko znajomością gór i sprawnością fizyczną, ale także inteligencją. Byli to ludzie bystrzy, znający się na gościach oddanych ich opiece, potrafiący dostosować się do sytuacji i okoliczności. Przewodnik w tamtych czasach to opiekun. A dobry opiekun w górach - musi być po trosze psychologiem i po trosze aktorem. Jest czas grania roli mężczyzny nieznającego lęku, przychodzi jednak czas odegrania sceny, kiedy to życie opiekuna - Waszego opiekuna - było zagrożone. Na pewno Jędrzej Wala był świetnym aktorem. Widzę go odgrywającego scenę polowania na kozice. Spłoszone przez naganiaczy kozy z nieopisaną szybkością pędzące na strome turnie, wpadają na strzelców, czatujących w zasadzce, i wtedy niejedna z nich ginie pod ich strzałami, ale też czasem i strzelec śmiercią przypłaca swoją odwagą, gdyż kozy wylęknione w szalonym pędzie strącają wszystko w przepaść, co im stanie na zawadzie21. Niebezpieczeństwo strącenia myśliwca w przepaść przez kozicę nie jest zresztą wytworem fantazji. Jest to nie tylko prawdopodobne, ale zdarzało się co jakiś czas. Mówiło się o tym na postojach podczas tatrzańskich wycieczek, tym bardziej że przewodnikami bywali również „nawróceni” polowace. Bronisław Rajchman nasłuchał się tego rodzaju opowieści i przekazał je czytelnikom. Gdy kozica znajdzie się na wąskim gzymsie, na którym jednak może się obrócić, przezwycięża swój strach przed człowiekiem i biegnie ku niemu. Jeśli strzelec nie zajmuje wtedy dość pewnego miejsca, to pozostaje mu tylko albo położyć się na gzymsie, albo przysunąć się do ściany skalistej, aby kozica przezeń lub obok niego przeskoczyć mogła. W przeciwnym razie może być strącony w przepaść. Gadano też, że orły potrafią atakować człowieka. Nie słyszeliśmy nic o przypadku, w którym by się orłu powiodło: może dlatego, że umarli nie mówią - a orzeł tylko na samotnych napada. O zamierzonych jednak 21 M. Steczkowska, dz. cyt., s. 144-145, 143. napadach opowiadają dość liczne przykłady. I tak np. nad Maciejem Rojem, stryjem dzisiejszego przewodnika, zaczął raz kołować orzeł w miejscu niebezpiecznym, coraz bardziej zbliżając się. Góral jednak spostrzegł go dość wcześnie i przestrzelił mu skrzydło22.
Że strzelił - to pewne. Że nie ubił - także. Że orzeł atakował - było tak, a może inaczej. Że gościom podobała się opowiastka przewodnika, jak to mojego stryka, panowie, oreł atakował! - któż śmiałby powątpiewać. Powoli, krok po kroku wchodzą w Tatry przybysze: uczeni, przyrodnicy, zwyczajni lubownicy krajowidoków - jak czasem wtedy mawiano. Ks. Eugeniusz Janota podaje w 1866 r.: Tak przed kilku laty jakiś botanik tak zgrabnie wlazł w turnie pod Krzesanicą w Tatrach nowotarskich, iż nie mógł więcej wyleźć, aż go juhasi sprowadzili. W Młynarzu niedaleko Morskiego Oka, jak mi tego lata opowiadano, miał się ktoś nawet zabić, a zakopianin Jan Jarząbek, idąc tamtędy za dzikimi kozami, rozumie się nie swoimi, a więc także nie najprostszą drogą, znaleźć miał resztki zwłok. I dalej: Tego lata trzech młodych podróżnych bardzo gorąco kąpanych, a znudzonych niepogodą i odradzaniem wycieczki przez górali dla niepogody, wyrwało się wreszcie samotrzeć na Małą Świnicę (...) tuż pod Giewontem, i tak się kierowali szczęśliwie, że się gdzieś zaplątali i potracili i dopiero o północku przy pomocy juhasów do domu wrócili”23. Tenże autor informuje, że na początku sierpnia 1867 r. kilka pań wybrało się na Małą Koszystą, a faktycznie na Żółtą Turnię. Wyszedłszy od Czarnego Stawu Gąsienicowego na pomieniony szczyt już dość późno, bo o godzinie piątej z południa, przywitane na nim tumanami mgły, owiane i przewiane do kości silnym mroźnym wiatrem północnym (...) w nocy przy latarniach górali wysłanych naprzeciwko wróciły do domu24. W Tatry wchodzono wtedy zasadniczo tylko z przewodnikiem, a ci, którzy odważali się na samodzielność, byli nieliczni i traktowano ich jak 22 B. Rajchman, Wycieczka na Łomnicą odbyta pod wodzą prof. dra T. Chałubińskiego, Warszawa 1879, s. 114-115, 31. 23 E. Janota, Przewodnicy zakopiańscy, „Kłosy”, 1866, nr 74. 24 Tenże, Przyczynki do znajomości Tatr, „Tydzień Literacki, Artystyczny, Naukowy i Społeczny”, 1875, nr 5. W formie osobnej nadbitki tekst ten znajduje się w bibliotece Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem. nierozważnych i ryzykantów. Walery Eljasz Radzikowski w swym Ilustrowanym przewodniku do Tatr, Pienin i Szczawnic przestrzegał: Zdaje się może niejednemu, że chcąc zwiedzić Tatry dość mieć po temu sity i zmysł rozpoznawczy, a co najwyżej dobrą mapę; tymczasem to wszystko nie wystarcza, aby się tam bez przewodnika obejść było można. Były zdarzenia, że nieświadomi gór, po przybyciu do Zakopanego, puszczali się sami do upatrzonego którego wierchu, a wracali do chaty jeżeli nie smutno, to przecie z niemiłymi
przygodami1!5. Miał podobno takie niemiłe przygody Michał Bałucki, który prowadząc grupkę znajomych w rejon Czerwonych Wierchów, nie najlepiej wywiązał się z roli przewodnika - zabłądził i dopiero juhasi wskazali mu właściwą drogę. Rola juhasów była w tamtych czasach niebagatelna. Wypasem trudnili się zazwyczaj energiczni, odważni, wyjątkowo sprawni fizycznie młodzieńcy, przy tym dobrze znający teren. Nic więc dziwnego, że wielu turystów korzystało z ich pomocy. Nawet tak wytrawnemu turyście jak ks. Stolarczyk pasterze musieli przyjść z pomocą. Cytowany tu już Eljasz Radzikowski zanotował i takie zdarzenie: Wędrówki na wschodni szczyt Giewontu o mało nie przypłacił życiem ksiądz J. Stolarczyk, proboszcz z Zakopanego. Siedząc jak na siodle po grzbiecie turni posuwał się granią od wschodu naprzód, napotykając szczeliny. Przebywszy taką jedną, którą ze wsi widać w kształcie małej szczerbinki, znalazł się w miejscu, skąd naprzód ani w tył ruszyć dalej nie mógł, wisząc nad przepaścią z dwóch stron. Z potarganą odzieżą, pokrwawiony na ciele, zawisł ksiądz Stolarczyk (...) z małą nadzieją ocalenia życia. Nie pozostało mu już nic innego, jak krzyczeć co sił starczy. (...) Juhasi posłyszeli głos, pobiegli na ratunek i z pomocą liny wydobyli z matni swego proboszcza26. Niestety, nie znamy szczegółów tego wydobywania z matni, a byłyby bezsprzecznie bardzo interesujące, zważywszy, że - używając dzisiejszego języka - akcję ratunkową w terenie skalnym przeprowadzali nieprzeszkoleni,.ratownicy”, jako podstawowego sprzętu ratowniczego używając zwykłego powroza! 25 W. Eljasz Radzikowski, Ilustrowany przewodnik do Tatr, Pienin i Szczawnic, Poznań 1870, s. 35-36. 26 Tenże, Szkice z podróży... s. 64-65. Ks. Stolarczyk, pomny własnego przeżycia, energicznie zajmował się poturbowanymi w górach, organizując nawet wyprawy poszukiwawcze po zbłąkanych turystów. Maria Steczkowska, pierwsza bodaj Polka, która zachęcała damy do wędrówek po Tatrach, opisała jedną z takich wypraw. Autorka, dość dobrze znająca już góry, zdecydowała się zostać przewodnikiem kilkunastoosobowego grona udającego się na Czerwone Wierchy. Piękna pogoda nie zmuszała do pośpiechu, popasano więc często, popijając zapewne także koniak, flaszka tego trunku należała bowiem do rzeczy zabieranych w góry przez ówczesnych turystów w pierwszej kolejności. Zmierzch przyszedł nieoczekiwanie. W zapadającym szybko zmroku zgubiono ścieżkę i błąkano się gdzieś chyba po Małołączniaku, a tymczasem... Oddajmy zresztą głos Steczkowskiej: Nasi znajomi w Zakopanem bardzo byli niespokojni, gdyśmy nie przyszli na noc, a tym więcej jeszcze, gdy parę godzin z rana upłynęło, a nas
widać nie było. Wszyscy wiedzieli, że znamy doskonale góry, nie przypuszczali więc, abyśmy pobłądzili, obawiali się tylko, czy które z nas nie zasłabło i czy bez ratunku nie siedzimy gdzie w lesie lub szałasie, nie umiejąc sobie radzić. Nasza gaździna pobiegła z płaczem na plebanię poradzić się X. Proboszcza, co robić w takiej przygodzie. On jak najspieszniej wysłał górala na polanę Kondratową, a gdyby nas tam nie zastał, miał się przeprawić do MałoŁąki. Inny posłaniec miał iść w przeciwną stronę i wypytywać o nas w Miętusiej i na Upłazie. Nie zdążyliśmy na czas, aby uprzedzić pierwszego posłańca, szczęście, że się na tym jednym skończyło i że więcej ludzi nie poszło szukać zguby. O jakże się ucieszyli wszyscy, gdy nas zobaczyli zdrowo powracających. - Co by to było - mówiła ze łzami nasza gaździna - żeby tacy ludzie, co to już jakby nasi, zginęli w górach21. Przyznajmy, że zakopiański proboszcz zachował się jak zawodowy kierownik akcji poszukiwawczej, planując sprawdzenie trzech dolin, w które mogli zejść zmęczeni wędrowcy. Z reguły najmowano przewodników, których zadaniem było nieść tobołek z rzeczami gościa, objaśniać mu drogę, pomagać w trudniejszych miejscach, już to podając pomocną dłoń, już to zezwalając, by „pan” stawał na ramionach swego opiekuna. 27 M. Steczkowska, dz. cyt., s. 171-172. Wybierzmy się teraz pod Zawrat. Jest łato, ale w Zawratowym Żlebie zalega stwardniały śnieg. Posuwamy się - niewidoczni - za młodymi ludźmi, wśród których jest Michał Bałucki. Góraleprzewodnicy rąbią ciupagami stopnie w zlodowaciałym śniegu, aby młodzieńcy mogli pokonać tę trasę. Nie używano wtedy lin, więc „stupąje” wycinano głębokie, chcąc zapewnić maksimum bezpieczeństwa w danej sytuacji. Nie było to jednak bezpieczeństwo stuprocentowe; gość szedł sam i jeśli popełnił jakiś błąd - mogło się to skończyć wypadkiem. O, właśnie. Jeden z turystów poślizgnął się i spada po stoku! Krzyki, góral rzuca się za swym „panem”... i mgła otula całą grupę tajemniczym welonem. Co to było? Niezawodny Pan Michał zaspokoi naszą ciekawość. Otwórzmy więc „Obrazy i obrazki z tatrzańskiej wycieczki” i odnąjdźmy interesującą nas scenę: Te schodki były najwygodniejszym ustępem w naszym spinaniu się na Zawrat, wyjąwszy Ksawerka, który czy wskutek pośpiechu, czy zbyt powiększonego obuwia zsunął się z jednego schodka na gładki śnieg i zjechał kilkanaście kroków na dół jak na saniach, krzycząc wniebogłosy. Już miał wpadać w kamienie, po których stokroć gorsza jazda go czekała, gdy jeden z przewodników idących w tyle uchwycił go za klapę surduta. Klapa się wprawdzie urwała, ale Ksawercio został ocalony™. Słyszymy tu Bałuckiego, przyszłego komediopisarza, ale taka jazda po stromym
zaśnieżonym stoku, przetykanym wyspami skał, dla niejednego kończyła się w szpitalu, a nawet... Oprócz stromych śniegów utrapieniem dla turystów, i dbających o nich przewodników, były piargi, kruszyzna i ruchome bloki. Posłuchajmy teraz dra Tytusa Chałubińskiego:...zaledwie ktoś z idących naprzód stąpił na taki głaz ruchomy, poczuł, że ten wysuwa mu się spod nogi; lekko zeskoczył na bok, ale głaz z wolna wysunął się dalej. Szczęściem przewodnicy zdołali zmienić tor staczania się skalnego ułomka. Przy większych odstępach w łańcuchu, po kilku sekundach już żadna siła ludzka nie byłaby w stanie zatrzymać skały, która by wymiotła ze żlebu nieoględnych śmiałków - zauważa Pan Doktor29. 28 M. Bałucki, Obrazy i obrazki... s. 187. 29 T. Chałubiński, Sześć dni w Tatrach. Wycieczka bez programu, „Niwa”, 1879, z. 108, s. 925. Tytus Chałubiński organizował tatrzańskie wyprawy w taki sposób, aby dostarczyć swoim gościom - bo w Tatrach czuł się chyba prawdziwym gospodarzem - nie tylko niezwykłych przeżyć, ale także poczucia bezpieczeństwa. O ile, oczywiście, jest to możliwe w terenie skalistym i miejscami przepaścistym. Bronisław Rajchman tak opisuje podejście stromym stokiem usianym luźnymi skałami: Profesor uszykował nas w ten sposób, że najprzód szedł góral, za nim pan Ludwik, potem znowu góral, Profesor, dalej góral, ja i reszta górali z ciężkimi ładunkami. Środek ten ostrożności był koniecznym, gdyż górale umieją zręcznie zatrzymywać spadające kamienie; w razie upadku jednego z nas, mogą swą bez porównania większą od naszej siłą wstrzymać nie tylko spadającego, ale nadto idącą pod nim resztę towarzystwa. I dalej: Naturalnie nie obyło się bez kilku obsunięć. Pewnego razu chwyciłem się za wystający jakby koniec cegły i kamień ujęty wysunął się. Zacząłem spadać. Ale góral przyparł ręką moje golenie do skały i utrzymał mnie. Innym razem ześlizgnąłem się znowu na ciupagę przewodnika wbitą w szczelinę. Wiedzą oni, gdzie łatwo się obruszyć, i dlatego pod nogą turysty kładą, lub jeśli można wbijają, rękojeść siekierki To jasne, że między panem z miasta, który w górach czuł się obco, a czołówką zakopiańskich przewodników była różnica paru klas, jeśli idzie o znajomość terenu i sprawność fizyczną. Nie znaczy to jednak, że górale byli herosami wyrywającymi dęby i łapiącymi w dłonie furkoczące kamienie. Walery Eljasz Radzikowski zanotował: Jeden z naszych przewodników, Szymon Tatar, dawniej w wycieczce na Szczyt Lodowy, od takiego kamienia, spod nóg osuniętego, o mało że nie zginął; skończyło się tylko na silnym zranieniu
głowy, tak iż się krwią oblał11. Tenże autor w innym miejscu wspomina:...wstąpiliśmy na wysypisko, po którym, jak zwykle, z wielką ostrożnością, by na niżej dążących nie zepchnąć głazu, wdarliśmy się na siodło...32 Ambitni wędrowcy - a należał do nich Pan Doktor - projektowali czasem trasy terenem nieznanym nawet przewodnikom i wtedy wszyst- 30 B. Rajchman, dz. cyt., s. 26-27. 31 W. Eljasz Radzikowski, Wycieczka na Gierlach. Szczyt najwyższy w Tatrach,.Kłosy”, 1876, nr 582, s. 119. 32 Tenże, Wycieczka na Łomnicę w Tatrach, „Kłosy”, 1883, nr 946, s. 102. ko zależało od umiejętności górali. Szczególnie tych, którzy prowadzili całe towarzystwo. W innej sytuacji byli tragarze; oni dźwigali prowiant i pledy do otulania nimi panów na noclegu, oni mieli za zadanie iść dźwigajęcy - za swymi sławnymi ziomkami. Posłuchajmy jeszcze raz Bronisława Rajchmana: Stawiam krok - czuję, że pomimo dłoni Roja jest niepewny - stawiam drugi z nadzwyczajną szybkością - chwytam się za podaną ciupagę - obślizguję się - chwieję - padam - ale całą siłą nadaję pochyleniu taki kierunek, że się chwytam ręką za brzeg komina. Być może sprawozdawca przesadził nieco w opisie zejścia kominem, ale nie sprzeczajmy się o faktyczny stopień trudności na tej drodze. Była ona dosłownie karkołomna, bo w górach tak niewiele potrzeba, aby spaść. Wypada więc uwierzyć reporterowi, szczególnie gdy stwierdza: Górale przyznawali się jawnie, że drżeli na całym ciele, gdy się już na miejsce jako tako bezpieczne dostali. To jasne: ich błąd mógłby być wyrokiem śmierci na „panów”, których wodzili po wertepach. O upadek, uderzenie kamieniem, poślizgnięcie się na śniegu jest łatwiej niż o trzy dni bezchmurnej pogody w Tatrach. Tytus Chałubiński powiada, że w sierpniu 1875 r. w zejściu, już po ciemku, z Polskiego Grzebienia pan Br. D. pośliznąwszy się, wybił sobie „godną” dziurę w łokciu, a przeto został wysortowanym nazajutrz z liczby idących na szczyt i musiał się pocieszać kąpielą w Szmeksie34, jak wtedy nazywano Smokowiec. Zabłądzenie to też przypadłość, która może przydarzyć się każdemu, także zawodowcowi. Walery Eljasz Radzikowski powiada o przygodzie w rejonie Lodowego:...tu najsłynniejszego znawcę Tatr prof. dra Chałubińskiego, z licznym gronem innych znamienitych taterników, spotkała taka bieda, że ją ledwo z niezmiernym wysileniem przetrzymali. Wśród najgęstszej mgły napadł ich tu śnieg z gradem; po marznącej
powierzchni głazów, przedzierając się od Pięciu Stawów ku Przełęczy Lodowej, aby wrócić przez Jaworową Dolinę do Zakopanego, zabłądzili w tej oto pustyni, pomiędzy turniami, które właśnie zagradzają wstęp do kotliny, wiodącej na przełęcz. 33 B. Rajchman, dz. cyt., s. 42, 44. 34 T. Chałubiński, dz. cyt., „Niwa”, 1879, z. 105 s. 692-693. Przewodnicy, w kilka stron wysiani, po pewnym przeciągu czasu wracali w to samo miejsce, skąd. wyszli. Maciej Sieczka, Wojciech Roj, najpierwsi przewodnicy, potracili już prawie zmysły. Ratować się przecie musieli, i po niesłychanych trudach wydostali się z tego labiryntu35. Jakże ich rozumiem. Zabłądzić w obecności tych, których się prowadzi - to wpadka, która śni się po nocach. Ludzie gór to istoty ambitne, może nawet za bardzo, to osoby przeczulone na swoim punkcie, a raczej na punkcie tego, co o nich sądzą i mówią inni. Znając trochę siebie i swoje górskie środowisko, zaryzykuję twierdzenie, że ludzie gór, czyli tacy, którzy lokują w działalności górskiej część swoich ambicji, bardzo boją się ośmieszenia. Pobłądzić samemu - ludzka rzecz. Ale zagubić się we mgle, prowadząc turystów - to klęska, to chwilowe zawalenie się świata. Ja, ja, ja popełniłem błąd, zabłądziłem, skompromitowałem się. I jak tu żyć. Trzeba mieć zbawienny dystans do siebie, trzeba potrafić uznać swoją omylność, trzeba dać sobie prawo do błędu i słabości, aby nie ugrzęznąć po kolana w urażonej przez siebie samego ambicji. Umieć żyć z przegraną, mieć zdolność podnoszenia się - to znaczy być dojrzałym. Nie pytajcie mnie, Szanowni Czytelnicy, co to faktycznie znaczy. Niech każdy odpowie na to pytanie sam sobie; niech każdy szuka swojej prywatnej perci między przerośniętą ambicją a zbyt szybkim wycofywaniem się „z wysokości” swoich o sobie wyobrażeń. Zakopiańscy przewodnicy byli ludźmi ambitnymi, ale nie popadali w ambicjonerstwo. Bali się ośmieszenia na oczach „panów”, rywalizowali między sobą, ale trzymali swoje janosikowe ambicje na wodzy. Dzięki temu turyści czuli się pod ich opieką bezpieczni i właśnie „zaopiekunowani” - mówiąc z góralska. Góry są górami i najlepszy nawet przewodnik nie był w stanie uchronić „klienta” przed zmęczeniem, przemoczeniem, skręceniem nogi. Zresztą, coraz częściej goście wypuszczali się w Tatry sami, bez góralskich opiekunów. Niektórzy z nich popadali w tarapaty: rzeczywiste lub wyimaginowane. Dla człowieka miastowego tatrzańskie ostępy były najeżone przeszkodami, a jeśli wspomnimy o zmiennej pogodzie, o plusze, siąpawicy, mżawce, o burzach i ulewach, to przybliżymy się nieco do tego, co odczuwali wędrowcy w czasach, gdy w naszych Tatrach nie było utartych szlaków