PETER JANEES
FACET
Z BEAUTY FALLS
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA
BIAŁYSTOK 1989
Projekt okładki
MAREK PŁOZA-DALIŃSKI
Redaktor
BARBARA PIECHOWSKA-SZCZEBIOT
Redaktor techniczny
BOGDAN RAJEWSKI
Korekta
MAŁGORZATA WAŚ
(c) Copyright by Peter Janees, Białystok 1989
ISBN 83-03-02919-3
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA BIAŁYSTOK 1989
Wydanie pierwsze
Nakład 99650 + 350 egz. Ark, wyd. 8,7. Ark, druk. 6,5
Skład: ZG. Dom Słowa Polskiego, Warszawa
Druk i oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne, Ciechanów
Zam. 082339, E-2
1.
Ledwie zobaczyłem ją tego dnia, a już wiedziałem, że będą kłopoty.
Taka kobieta zawsze wywołuje dokoła siebie dużo zamieszania samym
swoim istnieniem i roztaczaniem tego czaru, przed którym nie potrafią
bronić się mężczyźni.
Siedziała na twardym krześle w poczekalni mojego biura i przeszuki-
wała torebkę. Trwało to chwilę i mogłem się jej przypatrzeć. Miała około
dwudziestu pięciu lat, a jej twarz przywodziła na myśl fotografie znanych
aktorek filmowych, zamieszczane na plakatach; twarz doskonale regularna
i doskonale piękna. Sztuka retuszowania potrafi dzisiaj zdziałać niejedno,
ale tej kobiecie nie było to nigdy potrzebne i nie będzie przez najbliższe
pięćdziesiąt lat. To sama natura wyretuszowała jej rysy. Była ciemną
blondynką w nienagannie dopasowanym szarym kostiumie, z jakimiś
drobiazgami na przegubach rąk, starannie dobranymi do karnacji i ubrania.
Podszedłem i podałem jej ogień. Zaciągnęła się głęboko dymem i po-
dziękowała machinalnie, a potem dopiero na mnie spojrzała. Nie wygląda-
łem najlepiej, było to bowiem akurat po tej nocy, kiedy poturbowały mnie
trochę chłopaki od Vincente'a. Dwudniowy zarost, podkrążone oczy i
wymięte ubranie. I jeszcze ten wspaniały siniak na prawym policzku. Nie
było chyba jednak najgorzej, skoro kobieta nie dała poznać po sobie prze-
strachu. Spokojnie przeniosła wzrok na barwną reprodukcję Ingresa na
ścianie i może tylko palce jej dłoni drgały lekko od wewnętrznego niepo-
koju.
Chciałem ją zagadnąć, ale wydawało mi się, że powiedzenie czegoś w
rodzaju: „co panią do mnie sprowadza?” jest tutaj bardzo niestosowne.
5
Schowałem zapalniczkę do kieszeni i stałem obok bez słowa. Skończyła
oglądać obraz i popatrzyła na mnie. Miała niebieskie, bardzo niebieskie
oczy i pomyślałem, że mógłbym w nie patrzeć bardzo długo i ciągle jesz-
cze nie mieć tego dosyć. Wreszcie udało mi się przełknąć ślinę i otwiera-
łem już usta, żeby zadać sakramentalne urzędowe pytanie, kiedy mnie
wyręczyła.
‒ Pan także do pana Shermana? ‒ zapytała. ‒ Na wywieszce napisane
jest...
‒ Tak ‒ odpowiedziałem odzyskując głos i spoglądając na zegarek. ‒
Pan Sherman spóźnił się dzisiaj siedemnaście minut. Dzień dobry pani.
Spojrzała zaskoczona. Byłem bardzo ciekaw, kto jej dał mój adres, ale
nie zapytałem o to. Wyglądała na osobę z tych sfer, z którymi mam raczej
luźny kontakt. Może zresztą wzięła adres z książki telefonicznej.
Otworzyłem drzwi do gabinetu wyjętym z kieszeni kluczem i powie-
działem najuprzejmiej, jak umiałem:
‒ Proszę wejść, panno...
‒ Marsh ‒ wyjaśniła podnosząc się z krzesła. ‒ Pani.
Nie nosiła obrączki. Weszła z pewnym wahaniem, jak gdyby zastana-
wiała się, czy jednak nie powinna się wycofać. Usiadła na wskazanym
krześle przy biurku i obrzuciła pokój dość obojętnym spojrzeniem. Zresztą
nie było tutaj nic interesującego. Poczułem wstyd, że musi oglądać to, co
jest. Poza biurkiem, szafa z zamykanymi na klucz szufladami kartoteki,
obok podrabiana ikona ze świętym Jerzym, wieszak w kącie i niski stolik-
szafka z przedpotopową maszyną do pisania. Ta ostatnia była mi przydat-
na dość rzadko, a szafki używałem raczej do przechowywania alkoholu,
ale klientom o tym nie mówiłem.
Dłuższą chwilę przyglądaliśmy się sobie.
‒ Nie zawsze tak dobrze wyglądam ‒ wybąkałem wreszcie. ‒ Mówię
o tym na wypadek, gdyby pani rozmyśliła się powiedzieć, co ją tutaj
sprowadza.
Uśmiechnęła się ledwie dostrzegalnie, a ja pomyślałem, że bardzo
chciałbym zobaczyć jej prawdziwy uśmiech. Tylko że takie kobiety nie
6
śmieją się w taki sposób do prywatnych detektywów.
‒ Zastanawiałam się właśnie ‒ powiedziała miękkim niskim głosem
‒ jak często zdarzają się panu takie... przygody.
Wyglądało na to, że zdecydowała się zdradzić mi cel swojej wizyty.
Uśmiechnąłem się i zażartowałem:
‒ Wszystko przez to, że urodziłem się pod niewłaściwym znakiem.
Ojciec zobowiązał matkę, żebym urodził się jako Skorpion, ale matka była
kobietką wyjątkowej samodzielności i zostałem Strzelcem.
Liczyłem, że sprowokuję ją do powiedzenia czegoś o sobie, ale wi-
docznie nie miała na to ochoty. Wobec tego stwierdziłem:
‒ Skoro już poznaliśmy się, możemy przejść do sprawy. Pani przy-
szła do mnie z jakąś sprawą, prawda? Słucham bardzo uważnie.
‒ To trochę skomplikowane ‒ powiedziała wreszcie. ‒ I długo waha-
łam się, czy powinnam przyjść z tym do pana... czy też do kogokolwiek.
Nie wiem, czy pan... Ale radzono mi, żebym zwróciła się właśnie tutaj...
‒ A któż był dla mnie taki łaskawy? ‒ zapytałem życzliwie.
‒ Przyjechałam do Nowego Jorku niedawno i nie mam tu zbyt wielu
znajomych. Mówił mi o panu Roger Wallace, którego znam jeszcze z
kalifornijskich czasów.
‒ Wallace z „Harper's Magazine”? Ma skłonności do przesady, jak to
mówią. Jak każdy pismak.
Nagle coś zaświtało mi w głowie.
‒ Czy pani jest z tych Marshów?
Skinęła głową i powiedziała z westchnieniem:
‒ Niestety. Jestem Martha Marsh.
Spojrzałem na nią z dodatkowym zainteresowaniem. Martha Marsh.
Dziewczyna z południowej Kalifornii, która przed kilkoma miesiącami
wyszła za mąż za Johna Edgara Marsha Trzeciego, jedynego syna najpo-
ważniejszego z potentatów amerykańskiej branży obuwniczej. Przypo-
mniałem sobie te zdjęcia w gazetach.
‒ Proszę się nie obawiać ‒ powiedziałem, aby ją zachęcić. ‒ Jesteśmy
tu sami, a mnie obowiązuje tajemnica zawodowa, podobnie, jak na
7
przykład lekarzy. Niczego nie wyniosę na zewnątrz o ile oczywiście to, co
pani powie, nie jest ewidentnie sprzeczne z prawem. Proszę mi zaufać.
Przecież inaczej nie miałbym klientów i nie utrzymałbym się w tej branży
nawet dwa tygodnie.
Wyciągnęła dłoń po papierosa. Poczęstowałem ją z nowej paczki, wy-
jętej z kieszeni, a pustą zmiąłem w kulkę i cisnąłem do kosza. Strzał był
celny. Kobieta znalazła w torebce kosztowną zapalniczkę i obsłużyła się
samą. Potem wydobyła małe zawiniątko, paczuszkę ze zwyczajnej papie-
rowej serwetki.
‒ Chciałabym, żeby pan to dla mnie przechował ‒ powiedziała.
‒ Tylko tyle? ‒ zdziwiłem się. ‒ A co to jest?
‒ Moja własność ‒ odpowiedziała i gestem ręki dała znak, że mogę
zobaczyć.
Wziąłem paczuszkę między palce. Obserwowała mnie bez słowa i
chyba widziała moje rozczarowanie, a potem głupią minę, kiedy odwiną-
łem papier. Zagwizdałem. Na biurku leżało przede mną siedem kamieni,
siedem brylantów wielkich jak gołębie jaja.
‒ Ładny kawałek grosza ‒ stwierdziłem z uznaniem. ‒ Ile to jest war-
te?
‒ Około siedemdziesięciu tysięcy za każdy ‒ powiedziała nie spusz-
czając wzroku z mojej twarzy. ‒ Pół miliona za wszystkie razem.
Wypowiedziała to obojętnie i pomyślałem, że mnie nigdy nie będzie
stać na taki ton. Zawinąłem kamyki w serwetkę i położyłem na blacie
biurka od strony kobiety. Przestała palić i zamarła z ręką odsuniętą od
tułowia. Popiół z papierosa spadł na podłogę. Wydawała się zdezoriento-
wana i chciałem to wszystko wyjaśnić.
‒ Nie wiem, co powiedział o mnie Wallace ‒ oświadczyłem. ‒ Ale
widać nie wszystko. Ja miałbym to przechować? A niby gdzie? W moim
biurze? Nie, proszę pani, nie jestem samobójcą. Żałuję, ale to zupełnie
niemożliwe.
8
‒ Proszę tylko o parę dni. Najpóźniej w poniedziałek zgłoszę się po
odbiór. Ja albo mój adwokat. Dobrze panu zapłacę.
Pokręciłem głową
‒ Proszę to oddać do banku ‒ poradziłem. Znacznie mniej kłopotów i
więcej pewności.
‒ Nie mogę ‒ oświadczyła i energicznym ruchem zgasiła papierosa w
popielniczce. Ręka jej trzęsła się trochę i palec wskazujący ubrudził się
popiołem, ale nie zauważyła tego. Wydłubałem papierosa z paczki, zapali-
łem, a potem powiedziałem wolno i wyraźnie:
‒ Proszę pani. Jasno widzę, że Wallace zapomniał jednak uprzedzić
panią o pewnej dość istotnej sprawie związanej z moją osobą. Otóż nie
jestem szaleńcem. To raz. A po drugie ‒ nie gram tak wysoko. Niech pani
myśli o tym, co chce, ale na swój sposób chcę być uczciwy. Czy wyrażam
się jasno?
Wstałem, dając do zrozumienia, że rozmowę uważam za zakończoną i
gotów jestem odprowadzić klientkę do drzwi. Ale Martha Marsh nie poru-
szyła się. Siedziała z lekko zaciśniętymi ustami. Po chwili zaczęła podno-
sić się z krzesła. Ale czyniła to jakoś bardzo niezdarnie. Łzy, które zoba-
czyłem na jej twarzy, poruszyły mnie. Nie były udawane ‒ były to łzy
najprawdziwsze na świecie, ogromne i wstrząsająco podobne do tamtych,
jakie dwa razy widziałem u Key. A potem już nie dane było mi oglądać
ani jej łez, ani jej uśmiechu.
Ostrożnie usadowiłem panią Marsh na krześle. Była tak krucha, że są-
dziłem, iż jest z cieniutkiego szkła i wystarczy lekkie uderzenie, aby roz-
prysła się i przestała istnieć.
Podszedłem do szafki, trzęsącymi się rękami wydobyłem butelkę whi-
sky i dwie małe szklanki. Napełniłem je dość dużymi porcjami alkoholu i
jedną dawkę wypiłem natychmiast. Drugą podałem Marcie Marsh,
‒ Proszę to wypić ‒ powiedziałem szorstko, ponieważ znowu miałem
przed oczami coś, o czym chciałem zapomnieć. Wypiła posłusznie jeden
mały łyczek. Nie odstawiła szklanki na biurko, a oddała mi ją do rąk.
‒ Może jeszcze? ‒ zapytałem troskliwie.
9
Byłem zły na siebie, bo poczułem, że zawojowała mnie całkowicie i
nie dam już rady się wyplątać. Nawet mój głos nie był taki, jak tego chcia-
łem.
Podziękowała cicho, a potem przeprosiła za swoje zachowanie. Odpo-
wiedziałem, że nie ma o czym mówić i patrzyłem, jak wyjmuje z torebki
chusteczkę i ociera oczy.
Usiadłem znowu za biurkiem, wyjąłem z górnej szuflady kawałek czy-
stego papieru i napisałem, że kwituję odbiór danych mi na przechowanie
brylantów wartości pół miliona dolarów. Nie wiem, czy patrzyła na mnie,
kiedy pisałem.
‒ Pani Marsh ‒ powiedziałem po chwili. ‒ Przyjmuję na przechowa-
nie te kamyki. Na parę dni. Oto pokwitowanie. Ale dam je pani pod wa-
runkiem, że dowiem się dokładniej, o co w tej sprawie chodzi.
Uspokoiła się i zaczęła opowiadać. Mówiła dokładnie przez dwanaście
minut, a ja nie przerywałem obawiając się, że to mogłoby ją speszyć. Kie-
dy skończyła podniosłem się i schowałem butelkę i szklanki do szafki pod
maszyną. Potem stanąłem w kącie pod wieszakiem, żeby nie być zbyt
blisko mojej nowej klientki i zapytałem:
‒ Czego pani oczekuje ode mnie w tej sprawie poza przechowaniem
klejnotów?
Poruszyła się niespokojnie.
‒ Nie wiem na pewno ‒ powiedziała z namysłem. ‒ Kiedy szłam tu-
taj, właściwie miałam zamiar prosić pana tylko o przyjęcie brylantów.
Chciałam jeszcze wysondować, co pan myślałby w mojej sytuacji. Może
mógłby pan...
‒ Sądzi pani, że mógłbym coś wskórać? Samotnie? To jest robota dla
całego zespołu ludzi. Albo... ‒ zawahałem się. ‒ Albo może rzeczywiście
dla jednego człowieka... Dobrze, spróbuję, czy uda mi się coś zdziałać.
Uprzedzam jednak z góry, że sprawa nie jest łatwa, zresztą sama pani wie.
Pani mąż to, zdaje się, szczwany lis, a poza tym, ktoś mu chyba w tym
wszystkim pomaga. To jasne. Nie rozumiem, jak mogła pani... Mniejsza o
10
to. Proszę jechać teraz do domu i raczej nikomu nie mówić o naszym
spotkaniu.
Skinęła potakująco głową i podziękowała prawie szeptem. Wziąłem
paczuszkę z klejnotami i włożyłem ją do małego sejfu za obrazem święte-
go Jerzego. Potem odprowadziłem klientkę do drzwi. Podała mi rękę na
pożegnanie i włożyła w dłoń plik banknotów.
‒ Pomyślałam, że będzie lepiej, jeśli nie wystawię czeku. Ludzie z
banku natychmiast donieśliby Johnowi.
Wyprowadziłem ją na, korytarz i patrzyłem, jak idzie w kierunku win-
dy trochę niepewnym, lekko kołyszącym się krokiem. Prawie zupełnie tak,
jak na początku naszego spotkania.
2.
Wróciłem do biura i pokrzepiłem się jeszcze jedną szklaneczką whi-
sky. Nie było później niż siódma trzydzieści, ale wiedziałem, że mogą
przyjść jeszcze tego samego wieczoru. To by mi pasowało do historii
opowiedzianej przez panią Marsh. No i jej samochód stał pod moim biu-
rem dostatecznie długo na to, by ktoś go nie zauważył.
Rzuciłem okiem dookoła, sprawdzając, czy nie zostało nic, co mogło-
by wskazywać na ślady bytności Marthy Marsh w moim biurze. Niczego
takiego nie dostrzegłem. Rozważałem zasadność kolejnego drinka, kiedy
zadzwonił telefon. Jakiś facet z charakterystycznym południowym akcen-
tem zapytał wesoło:
‒ Jesteś tam, Sherman?
A kiedy nie odpowiedziałem, dodał tym samym tonem:
‒ Posłuchaj uważnie, kolego. Ktoś uważa, że niepotrzebnie pakujesz
się nie w swoje sprawy. I dlatego prosi, żebyś się odczepił.
‒ Od czego? ‒ odezwałem się łagodnym głosem.
‒ Pytania nie są tu konieczne ‒ powiedział wesołek. ‒ Wystarczy, że-
byś zapamiętał. To wszystko.
‒ A jeśli nie?
‒ Mogą być malutkie, kłujące kłopoty ‒ zachichotał.
‒ Muszę z czegoś żyć ‒ zauważyłem.
‒ Chodzi o to, że mógłbyś przestać.
Stuknęła odkładana słuchawka i włączył się sygnał centralki. Usiłowa-
łem sobie przypomnieć, gdzie i w jakich okolicznościach słyszałem już ten
12
pogodny, zadowolony głos. Ale nie zawracałem sobie tym dłużej głowy ‒
przypuszczałem bowiem, że za chwilę będę mógł to sobie dokładnie przy-
pomnieć.
Sprawdziłem, czy rewolwer w górnej szufladzie biurka jest załadowa-
ny. Resztę czasu spędziłem na czytaniu ogłoszeń w gazecie sprzed dwóch
dni.
Nie omyliłem się. Przyszli dokładnie o ósmej. Głos Prędkiego
Johnny'ego przypomniał mi się w tym samym momencie, w którym on
sam pojawił się w drzwiach gabinetu. Tego drugiego nie znałem. Był
mniej więcej w moim wieku, miał tylko dużo lepszy od mojego garnitur i
kilkanaście funtów nadwagi.
‒ Cześć, Sherman ‒ powiedział Prędki Johnny siadając na brzegu
biurka i pochylając w moją stronę swoją długą, zwalistą postać. ‒ Ktoś
chciałby ci się przyjrzeć.
Spojrzałem na jego towarzysza bez specjalnego zainteresowania. Nie
lubię takich wymuskanych bubków o białych dłoniach. Chciałem też
sprawdzić, co nosi w prawej kieszeni marynarki, dlatego spytałem:
‒ Ten goguś? A cóż to za ważniak? I skąd ty, Johnny, w takim dzi-
wacznym towarzystwie?
Goguś sapnął, poczerwieniał na twarzy. Wyciągnął z kieszeni colta .38
z krótką lufą i wymierzył broń we mnie. Ale nie zdążył wystrzelić ani też
nic powiedzieć, bo Prędki Johnny podniósł się z biurka i wyprostowawszy
swoje sześć i pół stopy zasłonił mnie skutecznie.
‒ To niepotrzebne, panie Marsh ‒ wyjaśnił. Sherman już taki jest py-
skaty i nie warto go zmieniać. Załatwiajmy swoje i koniec. Naprawdę nie
warto słuchać tego, co on mówi.
Miał widocznie duży wpływ na Johna Edgara Marsha Trzeciego, po-
nieważ ten nie powiedział nic, burknąwszy tylko pod nosem coś niezro-
zumiałego.
‒ Przyszedłeś do mojego biura z zamiarem wywołania awantury? ‒
umyślnie skierowałem pytanie wyłącznie do Johnny'ego.
‒ Nie zalewaj ‒ odpowiedział łagodnie. ‒ Wiemy, że pani Marsh tutaj
13
była. Widzieliśmy jej samochód na parkingu. Posłuchaj mojej rady i nie
pchaj paluchów między drzwi.
‒ Jestem za stary, żeby mnie ktoś utrzymywał ‒ powiedziałem. ‒
Sam muszę sobie radzić. Uważasz, że powinienem zlikwidować biuro i
sprzedawać na ulicy orzeszki? Poza tym to jest wolny kraj i każdy ma
prawo korzystać z usług prywatnego detektywa.
‒ Pan Marsh prosił, żebym go tutaj przyprowadził ‒ tłumaczył Prędki
Johnny cierpliwie. ‒ Przejął się twoją materialną sytuacją i postanowił coś
zrobić. Masz tutaj czek na pięćset i jest po sprawie, nie?
Wziąłem czek, złożyłem go kilkakrotnie w małą kosteczkę i wsunąłem
do górnej kieszonki marynarki gangstera.
‒ Masz mało wdzięczną robotę ‒ powiedziałem. ‒ Dobra, pokazałeś
mnie temu pięknisiowi. Jeśli już skończył oglądanie, niech idzie do diabła,
bo mogę zechcieć zobaczyć jego pozwolenie na broń.
Prędki Johnny strzepnął niewidoczny pyłek z klapy marynarki.
‒ Sam tego chciałeś, Sherman ‒ rzekł, obnażając swoje wspaniałe
zęby. ‒ Sam tego chciałeś. Ale będę dla ciebie dobry. Bóg mi świadkiem,
że nie zasługujesz, ale jeszcze raz będę twoim prawdziwym przyjacielem i
poproszę, żebyś usunął się z tej rodzinnej sprawy.
‒ Też należysz do rodziny? ‒ zdziwiłem się. ‒ I w ogóle nic mi nie
jest wiadomo o żadnej sprawie. Pani Marsh nie może ruszyć się z domu,
bo on zaraz leci za nią jak gończy pies? Jakie to dziś dziwne małżeństwa!
Po raz drugi Johnny nie dopuścił, żeby Marsh zrobił cokolwiek. Po-
wiedział:
‒ Nie znam się na tym. Sam nigdy nie byłem żonaty. Myślę jednak,
że pan Marsh wie, co robi. No dobra, człowieku. Mam nadzieję, żeśmy się
zrozumieli i rzeczywiście zapomnisz o wszystkim, jeśli nawet coś wiesz.
Wychodzimy. Ale pamiętaj, gdyby co, dawałem ci szansę.
‒ Gdyby co? ‒ zapytałem bezczelnie.
‒ Gdybyś dokładnie o wszystkim zapomniał.
14
‒ OK ‒ skinąłem głową. ‒ Przekonałeś mnie.
Ucieszył się i przyjacielsko poklepał mnie po ramieniu.
‒ No widzisz. Od razu mówiłem panu Marsh, że z ciebie gość do rze-
czy. To znaczy, wycofasz się?
‒ Właśnie mnie przekonałeś, że powinienem postąpić akurat odwrot-
nie.
Syknął ze złością, ale nic nie powiedział. Skinął mi niedbale głową i
wyszedł, przepuściwszy przed sobą swojego chlebodawcę.
Wszystko to dało mi wiele do myślenia, szczególnie obecność kogoś
tak niebezpiecznego jak Prędki Johnny przy boku Marsha. Mogło to bo-
wiem znaczyć o wiele więcej niż to, czego dowiedziałem się od swojej
klientki.
Zamknąłem biuro i wybrałem się do baru po drugiej stronie ulicy, żeby
coś przekąsić i spokojnie pomyśleć. W biurze ostatnio zrobiło się zbyt
tłoczno.
3.
Kiedy podchodziłem do drzwi mojego mieszkania wydawało mi się, że
słyszę za nimi jakieś głosy. Przystanąłem. Umilkły, zanim włożyłem klucz
w zamek. Zastanawiałem się chwilę, czy nie powinienem się ulotnić, ale
doszedłem do wniosku, że nie ma to sensu. A poza tym musiałem przecież
gdzieś mieszkać.
Wszedłem do środka. Było ich dwóch. Ogromnego sierżanta-
detektywa O'Malleya znałem z nie najlepszej strony od dobrych paru lat;
ten drugi też parę razy mignął mi przelotnie w którymś komisariacie poli-
cji. Siedzieli w fotelach przy stoliku i oglądali jakieś papiery. Domyśliłem
się, że moje. Ten drugi bawił się przy tym srebrną monetą, podrzucając ją
na wysokość kilku cali i chwytając na przemian prawą i lewą ręką. Sier-
żant O'Malley trzymał w ręce swój wielki rewolwer kaliber 45 i celował w
mój brzuch. Inna, mniejsza broń zupełnie by do niego nie pasowała, po-
dobnie, jak nie pasowałby wysoki głos czy lotny umysł.
‒ Gdzie to łazisz, Sherman, co? ‒ zadał mi inteligentne pytanie ocię-
żale podnosząc się z fotela.
Prychnąłem, ponieważ nigdy nie przepadałem za sierżantem
O'Malleyem, a to głównie z powodu jego denerwującej pewności siebie i
skłonności do poprawiania uzębienia różnym twardym facetom.
‒ Guzik cię to obchodzi, O'Malley ‒ powiedziałem głośno. ‒ Chciał-
bym się natomiast dowiedzieć, co wy tutaj robicie.
Sierżant zerknął na swojego towarzysza, ale ten wydawał się być mało
zainteresowany całą sprawą. Bawił się monetą nie podnosząc głowy.
16
‒ Może mamy nakaz ‒ powiedział O'Malley.
‒ Może ‒ zgodziłem się. ‒ Choć byłoby to dziwne. O co chodzi?
‒ To już nasza sprawa ‒ wygłosił sierżant z wyższością. ‒ A tymcza-
sem...
‒ Aha ‒ powiedziałem, ponieważ wydawało mi się, że zupełnie do-
kładnie wiem, co za chwilę wykrztusi. ‒ To znaczy, że wszystko jak zwy-
kle.
Ruszyłem z miejsca i szybko, zanim zdecydował się mnie zatrzymać,
przeszedłem korytarzem. Zamknąłem się w łazience. Słyszałem, jak
O'Malley zaklął ze złości, a jego kolega roześmiał się półgłosem. W ogóle
był zdaje się dość pogodnego usposobienia. Przypomniałem sobie, że ktoś
mi o nim wspomniał jako o twardym poruczniku z Queens.
Sierżant przyskoczył do drzwi łazienki i zastukał w nie kolbą rewolwe-
ru. Drzwi jednak wytrzymały.
‒ Wyłaź, Sherman! Mamy z tobą do pogadania.
‒ Powoli ‒ odparłem zabierając się do golenia. Czekacie tutaj, zatem
macie czas. Jestem za bardzo zmęczony na to, żebym mógł wam służyć
natychmiast. A poza tym spodziewam się, że mi powiesz co jest grane tym
razem.
‒ Chcemy zapytać cię o parę rzeczy.
‒ Nie siedzę na trójnogu w oparach wyziewów ‒ warknąłem i prze-
stałem zwracać uwagę na jego kołatanie. Sądząc po odgłosie, oparł o
drzwi swoją ogromną osobę.
‒ Tak to już jest, że czasami policja zadaje niedyskretne pytania ‒
wygłosił filozoficznie. ‒ Gdzie byłeś od szóstej do ósmej?
Milczałem, przyglądając się swojej twarzy w lustrze. Siniak zmienił
barwę na ciemniejszą i wyglądał coraz gorzej,
‒ Hej, Sherman! ‒ zastukał znowu O'Malley. ‒ Pytałem cię o coś!
‒ Pytałeś ‒ przyznałem łagodnie. ‒ Ale zapomniałeś mnie poinfor-
mować, jak mam odpowiadać.
17
Znowu usłyszałem śmiech tamtego policjanta. Natarłem sobie twarz
kremem po goleniu, a potem dopiero otworzyłem drzwi i, zostawiając
sierżanta w korytarzu, poszedłem do pokoju. Usiadłem na krześle i zapali-
łem papierosa. O'Malley przy człapał za mną z rewolwerem w opuszczo-
nej ręce.
‒ Posłuchaj, Sherman ‒ powiedział, a po jego głosie poznałem, że
wzbiera w nim irytacja. ‒ Prowadzimy dochodzenie w ważnej sprawie, a
ty utrudniasz.
‒ Tego też nie powiedziałeś ‒ zauważyłem.
‒ Dlatego, że to ważna sprawa, chcemy zadać ci kilka pytań. Właśnie
postawiłem już pierwsze.
‒ Powinieneś mnie uprzedzić, jeśli o cokolwiek mnie podejrzewasz ‒
dodałem. ‒ Powiedzieć na przykład, że wszystko, co powiem od tej chwili,
może być użyte przeciwko mnie.
‒ Właśnie ‒ potraktował tę zaczepkę zupełnie poważnie. ‒ Wygląda
na to, że faktycznie tym razem trochę się zaplątałeś. Uprzedzam, że
wszystko, co powiesz lub zrobisz od tej chwili, może być użyte przeciwko
tobie.
Roześmiałem się i spytałem bezczelnie:
‒ Masz mnie za idiotę? Sądzisz, że po czymś takim powiem ci co-
kolwiek? Ani myślę. Nawet jeśli się wreszcie dowiem, na jakiej podstawie
weszliście do mojego mieszkania i grzebiecie w moich rzeczach.
O'Malley był wściekły. Zdawał sobie sprawę, że postąpił niezbyt roz-
sądnie, a nie miał pomysłu, w jaki sposób wybrnąć z sytuacji. Dopomógł
mu jego kolega. Odłożył monetę i powiedział do sierżanta.
‒ No dobra. Na razie wystarczy. Siadaj, Dick. Pogadamy.
A do mnie:
‒ Jestem Cedrus. Nazwisko takie ‒ dodał niepotrzebnie.
Miał około czterdziestki i był prawie tak ogromny jak O'Malley. Ale
nie miał w sobie tej zwalistości i tej ociężałości, która cechuje ludzi oty-
łych. Czynił wrażenie człowieka bardzo opanowanego. I był zwinny. Cho-
lernie zwinny, co łatwo dało się zauważyć nawet po drobnych ruchach
18
poszczególnych mięśni rąk. Widać, nie marnował czasu w szkole policyj-
nej, a potem jeszcze to i owo rozwinął. Miał rangę porucznika i słyszałem,
że w pewnych dziedzinach osiągnął dość dużo.
Przyglądał mi się chwilę skupionym wzrokiem, angażując w to spoj-
rzenie całość subtelnej, choć zmęczonej, twarzy. Jego wyblakłe oczy
wzbudzały jednak zaufanie, ale tylko wtedy, gdy patrzyło się w nie, kiedy
się uśmiechał.
‒ Siadaj, Dick ‒ powtórzył. ‒ Bo inaczej Sherman gotów upierać się,
żebyśmy pokazali mu nakaz. I musiałbyś dokładnie opowiedzieć, w jaki
sposób otworzyliśmy drzwi. A wtedy może odebralibyśmy mu szansę
rzetelnej współpracy z policją.
O'Malley był nieprzyjemnie zaskoczony.
‒ Przecież sam mi kazałeś... ‒ zaczął.
Cedrus wzruszył ramionami.
‒ Tak czy inaczej było to nielegalne ‒ oświadczył ‒ I on o tym wie.
Spojrzałem na Cedrusa z zainteresowaniem. Widocznie on także za
bardzo nie przepadał za sierżantem. Ale na razie nie mogłem jeszcze od-
powiedzieć na pewno, czy chodzi mu tylko o zdobycie mojego zaufania,
czy też zawsze jest taki sprytny i ostrożny.
‒ Właśnie ‒ stwierdziłem. ‒ Taka rozmowa mogłaby być ciekawa.
‒ Dobra, dajmy spokój ‒ powiedział Cedrus łagodnie, ale z naci-
skiem. ‒ Nie ma się o co sprzeczać. To duży dom i nie chcieliśmy minąć
się z tobą. Nie mówmy o tym. Ale powiem ci, Sherman, na co ma naj-
większą ochotę O'Malley. Na twoją licencję.
‒ Próbuje tego od dawna ‒ wyjaśniłem.
‒ Chciałem rzucić na nią okiem, dla porządku. Chyba nie masz nic
przeciwko temu?
Nie miałem. Podałem mu kartonik z fotokopią, wyjęty z portfela. Ob-
racał go uważnie, a potem położył na stoliku w zasięgu swojej ręki.
‒ Tak naprawdę, to O'Malley wcale nie myśli, że masz w tej sprawie
coś do ukrywania. Prawda, Dick? On po prostu nie lubi prywaciarzy.
19
‒ Aha ‒ zgodziłem się. ‒ Wal bez wstępów. Nigdy nie uchylałem się
od współpracy z policją.
‒ Jeśli ci to dogadzało ‒ O'Malley ciągle jeszcze był nieusatysfakcjo-
nowany.
Wzruszyłem ramionami.
‒ Pytaj ‒ powiedziałem do Cedrusa. ‒ Jest dość późno i chciałbym
się zdrzemnąć.
‒ Dobrze. Nie owijajmy w bawełnę. Ale jeśli masz przy sobie re-
wolwer, to może na wszelki wypadek połóż go na stole.
‒ Nie mam ‒ odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
‒ Obszukać? ‒ zaofiarował się O'Malley ochoczo.
Cedrus nie był zadowolony. Zmarszczył brwi i rzucił koledze pogar-
dliwe spojrzenie.
‒ Przecież mówi, że nie ma. Po co miałby kłamać? Pierwsze pytanie,
Sherman ‒ zwrócił się do mnie. ‒ Czy znana jest ci Martha Marsh?
Tego było za wiele jak na jeden wieczór. Ale spróbowałem udawać, że
nie jestem zaskoczony.
‒ Owszem ‒ powiedziałem. ‒ Spotkałem ją.
‒ Dzisiaj?
‒ Możliwe.
‒ W twoim biurze?
‒ Prawdopodobnie. W domu nie przyjmuję nikogo, choć czasem by-
wają tu goście nieproszeni.
Nie przejął się przytykiem.
‒ A w jakiej sprawie? ‒ zapytał.
Wzruszyłem ramionami. Nie zamierzałem odpowiadać na tak szczegó-
łowe pytania dotyczące moich klientów. I on o tym wiedział. Dlatego
szybko zadał inne pytanie:
‒ Czy dała ci coś na przechowanie?
Poczułem, że robi mi się gorąco. Przecież przewidywałem, że to
wszystko źle się skończy. Przewidywałem, że ta kobieta sprowadzi na
mnie poważne kłopoty. A to był ich początek.
20
‒ Na przechowanie? ‒ powtórzyłem chcąc zyskać na czasie.
‒ A co mogłaby mi dać?
‒ Na przykład takie kamyki warte pół miliona.
Zagwizdałem niby ze zdumieniem, choć nie jestem pewien, czy mi to
wyszło właściwie. Wyszło mi natomiast co innego. Poczułem się zapląta-
ny. O'Malley zmarszczył się nieżyczliwie.
‒ Po co się z nim cackać? ‒ zadał praktyczne pytanie. ‒ Przecież to
jasne, że nie ma ochoty nam pomóc.
‒ Rzeczywiście? ‒ zapytał mnie Cedrus, patrząc tym swoim uważ-
nym, chłodnym spojrzeniem.
‒ Całe życie pomagam policji ‒ pochwaliłem się. ‒ W tej sprawie
jeszcze nie zdecydowałem, czy coś wiem. Bo wiem za mało.
‒ Właśnie się dowiadujesz. Znaleźliśmy przy pani Marsh pokwito-
wanie na te kamyki. Podpisane przez ciebie.
‒ To już lepiej. Ale skoro wszystko wiecie, to po co te pytania? ‒
wzruszyłem ramionami. ‒ Nie zamierzam przeczyć oczywistym faktom.
‒ To ładnie ‒ zauważył Cedrus. ‒ Kiedy pani Marsh była u ciebie?
‒ Około piątej.
‒ A dokładnie?
‒ Nie pamiętam.
‒ Przed czy po?
‒ Nie pamiętam ‒ powtórzyłem.
Spodziewałem się, że mi uwierzy. Nie mogłem podać dokładnego cza-
su, nie znając sprawy. Może właśnie minuty miały tu znaczenie dla mojej
klientki.
‒ Nie o to pytałem ‒ Cedrus przełożył monetę do lewej ręki i znowu
zaczął ją podrzucać. ‒ Przed tym ‒ czy po tym?
‒ Przed czym lub po czym? ‒ wyszczerzyłem zęby w uśmiechu.
O'Malley palnął się w udo.
‒ Cholera jasna, szefie! ‒ wykrzyknął. ‒ Aniołek!
‒ Sama wyszła? ‒ zainteresował się Cedrus po minucie.
21
‒ Owszem. Odprowadziłem ją tylko do drzwi.
‒ Tak ‒ skwitował Cedrus. ‒ Tak. Musimy cię zatem prosić o zwrot
brylantów.
Roześmiałem się. Zapaliłem papierosa i dmuchnąłem dym w kierunku
sufitu.
‒ Policja ma czasem dziwne wymagania ‒ powiedziałem. ‒ Chcecie,
żebym wydał wam coś, co złożyła u mnie w depozyt moja klientka. Na
jakiej podstawie? Skoro wiecie, że ta rzecz była u mnie, to powinniście
także wiedzieć, że nie mogę tego wydać ot tak sobie, dla waszych ładnych
oczu, nie?
‒ Była? ‒ podchwycił sierżant O'Malley. ‒ I co się z nią stało?
‒ Chyba nie myślisz, że trzymam w biurku pół miliona? Wolałem się
zabezpieczyć.
‒ Dojdziemy, dojdziemy ‒ uspokoił mnie Cedrus. ‒ Na razie mamy
zamiar oskarżyć cię tylko o coś drobnego. Na przykład o pomoc w kra-
dzieży brylantów i przechowywanie skradzionych przedmiotów. To może
narazić na szwank twoją opinię detektywa, nic? I raczej nie zobaczysz już
tego ‒ stuknął palcem w fotokopię mojej licencji leżącą na stoliku, a po-
tem schował ją do kieszeni marynarki. ‒ W każdym razie, chwilowo, u
mnie będzie bezpieczniejsza.
‒ Wolnego ‒ powiedziałem. ‒ Nie masz prawa.
‒ Jasne ‒ zgodził się. ‒ Ale wiem, komu i co trzeba szepnąć. Na jed-
no wychodzi, a ty będziesz miał mniej roboty z wynoszeniem śmieci.
‒ Dobra ‒ zaproponowałem. ‒ Pogadajmy. Ta pani przyniosła mi
klejnoty na przechowanie i twierdziła, że stanowią jej własność. Tak to też
zostało zapisane na pokwitowaniu, jakie wystawiłem. Prosiła o przecho-
wanie i to wszystko. Teraz wychodzi na to, że to nie były jej kamienie.
Nie wiedziałem o tym i nie będę się martwił, że jest inaczej. To wasz
ogródek.
‒ Pracujemy nad sprawą ‒ powiedział cierpliwie Cedrus. ‒ Nawet
troszeczkę wierzę w twoją historię. Choć wydaje mi się dziwne, że przy-
szła z kamykami do ciebie, a nie na przykład do banku. I że zgodziłeś się
22
na coś takiego. Ale załóżmy, że wierzę w twoje wyjaśnienia. W końcu
ludzie miewają najdziwniejsze pomysły, a tacy różni nadziani dolcami ‒
szczególnie dziwne. Tylko widzisz, kolego, sęk w tym, że ta kobieta pro-
ściuteńko od ciebie pojechała do domu i tam wpakowała dwie kule w
brzuch swojego męża.
4.
Cedrus miał poważną, skupioną twarz i cały był zatroskany. Toteż
podskoczył z wrażenia, kiedy nagle roześmiałem się głośno. Potem się-
gnąłem po kolejnego papierosa i jeszcze kiedy go zapalałem ręce trzęsły
mi się z wesołości. Tamci spoglądali na mnie zdezorientowani. Wreszcie
Cedrus zapytał cierpko:
‒ Co cię tak bawi, do diabła? Mówię, że twoja klientka natychmiast
po wyjściu z twojego biura zastrzeliła męża, a ty zachowujesz się tak,
jakbyś oglądał Flipa i Flapa. To jest sprawa o zabójstwo, Sherman, a nie
zabawa w klocki.
Zamiast odpowiedzieć poszedłem do przedpokoju i przyniosłem oba
kapelusze. Położyłem je na stoliku i powiedziałem:
‒ Dobra, chłopcy. Pobawiliśmy się trochę wspólnie, a teraz każdy
powinien zająć się sobą. Nie wiem, kto was na mnie zasadził, chociaż się
domyślam. Ale takie sztuczki już gdzieś czytałem i nie zamierzam robić z
siebie idioty.
Nie wydawali się jednak skorzy do żartów.
‒ Ten Marsh ‒ wyjaśniłem wciąż się śmiejąc ‒ mąż mojej klientki,
był w moim biurze około ósmej, wcale nie mniej żywy ode mnie. Macie
pecha, podstęp się nie udał.
Ręce Cedrusa, znowu bawiące się monetą, znieruchomiały. Podniósł
się zwinnie jak kot i stanął naprzeciw mnie.
‒ Co ty wygadujesz, Sherman? ‒ zapytał podejrzliwie.
‒ Jaki Marsh? Nie chcesz chyba powiedzieć, że przyszedł do ciebie
nieboszczyk! Oświadczam ci bowiem, że zwłoki Johna Edgara Marsha
Trzeciego koroner oglądał kwadrans po ósmej.
24
Od razu zrobiłem się mądrzejszy. Ilość przewidywanych kłopotów
wydała mi się trzykrotnie większa niż przed minutą.
‒ Nie bujasz? ‒ zapytałem czując, że przestaję cokolwiek rozumieć. ‒
Przecież to jest zupełnie nieprawdopodobne. Przyszli do biura o ósmej.
Marsh i jeszcze jeden. Zabawili parę minut. Mowy nie ma, żeby Marsh
mógł wrócić do Richmond przed dziewiątą, dziewiątą dziesięć. Kto w
takim razie był u mnie? ‒ zadałem wreszcie rozsądne pytanie.
‒ Kiedy oglądał go koroner, Marsh nie żył co najmniej od dwóch go-
dzin. Kto był ten drugi?
‒ Prędki Johnny. Zdaje się, że on ostatnio robi... robił u Marsha.
‒ John Cassola? ‒ zaciekawił się Cedrus. ‒ Ciekawe rzeczy opowia-
dasz, Sherman. Wrócimy do tego, nic się nie bój ‒ było to skierowane do
O'Malleya, który już otwierał usta, żeby z czymś wyskoczyć.
Opowiedziałem wizytę pani Marsh, a potem zrelacjonowałem telefon
Cassoli i odwiedziny dwóch facetów, z których jeden podawał się za męża
mojej klientki. Pominąłem tylko to, czego dowiedziałem się od Marthy
Marsh. Obaj słuchali z pewną rezerwą, którą sierżant okazywał dość
ostentacyjnie.
‒ To się mało trzyma kupy ‒ podsumował, kiedy skończyłem. ‒ Nie
mógł przyjść do ciebie facet, który nie żył. Zeznania świadków pozwalają
dość dokładnie ustalić czas zgonu. Natrudziłeś się nad wymyślaniem tej
bajeczki, ale jakoś mało sprytnie ci wyszła.
Cedrus milczał. Dopiero po chwili ponownie zapytał mnie o mój re-
wolwer, a kiedy odparłem, że jest w biurze, wstał.
‒ Tak czy inaczej przyszliśmy tutaj po klejnoty ‒ powiedział. ‒ Tobą
zajmiemy się później. Kamienie trzeba zwrócić.
‒ Komu? ‒ zapytałem zaczepnie.
‒ Rodzinie ‒ zbagatelizował zaczepkę. ‒ Ale na razie, póki śledztwo
nie jest zakończone, powinny być w policyjnym depozycie. Gdzie je masz?
Nie odpowiedziałem. Cedrus skulił ramiona.
‒ Cholera wie, co robić ‒ przyznał się. ‒ Powinienem cię zamknąć,
25
ale nie chce mi się wierzyć, że wymyśliłbyś na swoją obronę coś tak ab-
surdalnie głupiego. Myślę jednak, że byłoby lepiej, gdybyś przekazał
brylanty. Jeśli dojdzie do procesu, sąd z pewnością uwzględni fakt, że nie
wiedziałeś, czy przynajmniej mogłeś nie wiedzieć o ich pochodzeniu.
Więc jak? Jest parę elementów w twojej opowieści, które będziemy mu-
sieli sprawdzić i jest parę, za które nie dałbym złamanego centa. Ale chwi-
lowo nie mam nakazu i nie będę go miał wcześniej niż za parę godzin.
Jeśli była to propozycja, uznałem, że do mnie dotarła.
‒ Nie mogę nic zrobić przed skontaktowaniem się z moją klientką ‒
powiedziałem ostrożnie.
‒ Nie bądź naiwny, Sherman ‒ włączył się sierżant O'Malley, po-
szturchując mnie w pierś swoim wielkim, grubym paluchem. ‒ To jest
sprawa o morderstwo. I nie ma mowy, żebyś mógł się skontaktować z
główną podejrzaną.
‒ No więc z jej adwokatem.
Cedrus zawahał się i jakiś szczególny wyraz pojawił się na jego twa-
rzy. Wydawał się lekko zakłopotany. W końcu powiedział:
‒ To może być trudne. Ale dobra, powiemy ci wszystko, pewnie i tak
rano dowiedziałbyś się z gazet. Otóż twoja sytuacja jest chyba gorsza, niż
mógłbyś przypuszczać. Martha Marsh jest podejrzana o zabójstwo męża,
zabójstwo dokonane z premedytacją, w parę minut po wyjściu z twojego
biura. Została zatrzymana natychmiast po wydarzeniu. Była w szoku i nic
specjalnego nie powiedziała, choć dysponujemy zeznaniami służby. W
torebce pani Marsh znaleźliśmy pokwitowanie, które jej dałeś. To może
sugerować różne rzeczy. Nakłanianie do zbrodni na przykład, a nawet
współudział. A już na pewno ukrywanie domniemania, czego u prywatnego
detektywa nie lubi ani policja, ani sąd. To jest chyba dla ciebie jasne. Cze-
kaj, jeszcze nie wszystko. Dwaj funkcjonariusze wsadzili ją do samochodu i
pojechali do sto siódmego komisariatu. Ale po drodze... ulotniła się.
‒ Nie może być! ‒ wykrzyknąłem. ‒ Uciekła? A tamci dwaj co? .
Cedrus skrzywił się z niezadowoleniem. Opowiadanie tej historii nie
przychodziło mu łatwo.
26
PETER JANEES FACET Z BEAUTY FALLS KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA BIAŁYSTOK 1989
Projekt okładki MAREK PŁOZA-DALIŃSKI Redaktor BARBARA PIECHOWSKA-SZCZEBIOT Redaktor techniczny BOGDAN RAJEWSKI Korekta MAŁGORZATA WAŚ (c) Copyright by Peter Janees, Białystok 1989 ISBN 83-03-02919-3 KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA BIAŁYSTOK 1989 Wydanie pierwsze Nakład 99650 + 350 egz. Ark, wyd. 8,7. Ark, druk. 6,5 Skład: ZG. Dom Słowa Polskiego, Warszawa Druk i oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne, Ciechanów Zam. 082339, E-2
1. Ledwie zobaczyłem ją tego dnia, a już wiedziałem, że będą kłopoty. Taka kobieta zawsze wywołuje dokoła siebie dużo zamieszania samym swoim istnieniem i roztaczaniem tego czaru, przed którym nie potrafią bronić się mężczyźni. Siedziała na twardym krześle w poczekalni mojego biura i przeszuki- wała torebkę. Trwało to chwilę i mogłem się jej przypatrzeć. Miała około dwudziestu pięciu lat, a jej twarz przywodziła na myśl fotografie znanych aktorek filmowych, zamieszczane na plakatach; twarz doskonale regularna i doskonale piękna. Sztuka retuszowania potrafi dzisiaj zdziałać niejedno, ale tej kobiecie nie było to nigdy potrzebne i nie będzie przez najbliższe pięćdziesiąt lat. To sama natura wyretuszowała jej rysy. Była ciemną blondynką w nienagannie dopasowanym szarym kostiumie, z jakimiś drobiazgami na przegubach rąk, starannie dobranymi do karnacji i ubrania. Podszedłem i podałem jej ogień. Zaciągnęła się głęboko dymem i po- dziękowała machinalnie, a potem dopiero na mnie spojrzała. Nie wygląda- łem najlepiej, było to bowiem akurat po tej nocy, kiedy poturbowały mnie trochę chłopaki od Vincente'a. Dwudniowy zarost, podkrążone oczy i wymięte ubranie. I jeszcze ten wspaniały siniak na prawym policzku. Nie było chyba jednak najgorzej, skoro kobieta nie dała poznać po sobie prze- strachu. Spokojnie przeniosła wzrok na barwną reprodukcję Ingresa na ścianie i może tylko palce jej dłoni drgały lekko od wewnętrznego niepo- koju. Chciałem ją zagadnąć, ale wydawało mi się, że powiedzenie czegoś w rodzaju: „co panią do mnie sprowadza?” jest tutaj bardzo niestosowne. 5
Schowałem zapalniczkę do kieszeni i stałem obok bez słowa. Skończyła oglądać obraz i popatrzyła na mnie. Miała niebieskie, bardzo niebieskie oczy i pomyślałem, że mógłbym w nie patrzeć bardzo długo i ciągle jesz- cze nie mieć tego dosyć. Wreszcie udało mi się przełknąć ślinę i otwiera- łem już usta, żeby zadać sakramentalne urzędowe pytanie, kiedy mnie wyręczyła. ‒ Pan także do pana Shermana? ‒ zapytała. ‒ Na wywieszce napisane jest... ‒ Tak ‒ odpowiedziałem odzyskując głos i spoglądając na zegarek. ‒ Pan Sherman spóźnił się dzisiaj siedemnaście minut. Dzień dobry pani. Spojrzała zaskoczona. Byłem bardzo ciekaw, kto jej dał mój adres, ale nie zapytałem o to. Wyglądała na osobę z tych sfer, z którymi mam raczej luźny kontakt. Może zresztą wzięła adres z książki telefonicznej. Otworzyłem drzwi do gabinetu wyjętym z kieszeni kluczem i powie- działem najuprzejmiej, jak umiałem: ‒ Proszę wejść, panno... ‒ Marsh ‒ wyjaśniła podnosząc się z krzesła. ‒ Pani. Nie nosiła obrączki. Weszła z pewnym wahaniem, jak gdyby zastana- wiała się, czy jednak nie powinna się wycofać. Usiadła na wskazanym krześle przy biurku i obrzuciła pokój dość obojętnym spojrzeniem. Zresztą nie było tutaj nic interesującego. Poczułem wstyd, że musi oglądać to, co jest. Poza biurkiem, szafa z zamykanymi na klucz szufladami kartoteki, obok podrabiana ikona ze świętym Jerzym, wieszak w kącie i niski stolik- szafka z przedpotopową maszyną do pisania. Ta ostatnia była mi przydat- na dość rzadko, a szafki używałem raczej do przechowywania alkoholu, ale klientom o tym nie mówiłem. Dłuższą chwilę przyglądaliśmy się sobie. ‒ Nie zawsze tak dobrze wyglądam ‒ wybąkałem wreszcie. ‒ Mówię o tym na wypadek, gdyby pani rozmyśliła się powiedzieć, co ją tutaj sprowadza. Uśmiechnęła się ledwie dostrzegalnie, a ja pomyślałem, że bardzo chciałbym zobaczyć jej prawdziwy uśmiech. Tylko że takie kobiety nie 6
śmieją się w taki sposób do prywatnych detektywów. ‒ Zastanawiałam się właśnie ‒ powiedziała miękkim niskim głosem ‒ jak często zdarzają się panu takie... przygody. Wyglądało na to, że zdecydowała się zdradzić mi cel swojej wizyty. Uśmiechnąłem się i zażartowałem: ‒ Wszystko przez to, że urodziłem się pod niewłaściwym znakiem. Ojciec zobowiązał matkę, żebym urodził się jako Skorpion, ale matka była kobietką wyjątkowej samodzielności i zostałem Strzelcem. Liczyłem, że sprowokuję ją do powiedzenia czegoś o sobie, ale wi- docznie nie miała na to ochoty. Wobec tego stwierdziłem: ‒ Skoro już poznaliśmy się, możemy przejść do sprawy. Pani przy- szła do mnie z jakąś sprawą, prawda? Słucham bardzo uważnie. ‒ To trochę skomplikowane ‒ powiedziała wreszcie. ‒ I długo waha- łam się, czy powinnam przyjść z tym do pana... czy też do kogokolwiek. Nie wiem, czy pan... Ale radzono mi, żebym zwróciła się właśnie tutaj... ‒ A któż był dla mnie taki łaskawy? ‒ zapytałem życzliwie. ‒ Przyjechałam do Nowego Jorku niedawno i nie mam tu zbyt wielu znajomych. Mówił mi o panu Roger Wallace, którego znam jeszcze z kalifornijskich czasów. ‒ Wallace z „Harper's Magazine”? Ma skłonności do przesady, jak to mówią. Jak każdy pismak. Nagle coś zaświtało mi w głowie. ‒ Czy pani jest z tych Marshów? Skinęła głową i powiedziała z westchnieniem: ‒ Niestety. Jestem Martha Marsh. Spojrzałem na nią z dodatkowym zainteresowaniem. Martha Marsh. Dziewczyna z południowej Kalifornii, która przed kilkoma miesiącami wyszła za mąż za Johna Edgara Marsha Trzeciego, jedynego syna najpo- ważniejszego z potentatów amerykańskiej branży obuwniczej. Przypo- mniałem sobie te zdjęcia w gazetach. ‒ Proszę się nie obawiać ‒ powiedziałem, aby ją zachęcić. ‒ Jesteśmy tu sami, a mnie obowiązuje tajemnica zawodowa, podobnie, jak na 7
przykład lekarzy. Niczego nie wyniosę na zewnątrz o ile oczywiście to, co pani powie, nie jest ewidentnie sprzeczne z prawem. Proszę mi zaufać. Przecież inaczej nie miałbym klientów i nie utrzymałbym się w tej branży nawet dwa tygodnie. Wyciągnęła dłoń po papierosa. Poczęstowałem ją z nowej paczki, wy- jętej z kieszeni, a pustą zmiąłem w kulkę i cisnąłem do kosza. Strzał był celny. Kobieta znalazła w torebce kosztowną zapalniczkę i obsłużyła się samą. Potem wydobyła małe zawiniątko, paczuszkę ze zwyczajnej papie- rowej serwetki. ‒ Chciałabym, żeby pan to dla mnie przechował ‒ powiedziała. ‒ Tylko tyle? ‒ zdziwiłem się. ‒ A co to jest? ‒ Moja własność ‒ odpowiedziała i gestem ręki dała znak, że mogę zobaczyć. Wziąłem paczuszkę między palce. Obserwowała mnie bez słowa i chyba widziała moje rozczarowanie, a potem głupią minę, kiedy odwiną- łem papier. Zagwizdałem. Na biurku leżało przede mną siedem kamieni, siedem brylantów wielkich jak gołębie jaja. ‒ Ładny kawałek grosza ‒ stwierdziłem z uznaniem. ‒ Ile to jest war- te? ‒ Około siedemdziesięciu tysięcy za każdy ‒ powiedziała nie spusz- czając wzroku z mojej twarzy. ‒ Pół miliona za wszystkie razem. Wypowiedziała to obojętnie i pomyślałem, że mnie nigdy nie będzie stać na taki ton. Zawinąłem kamyki w serwetkę i położyłem na blacie biurka od strony kobiety. Przestała palić i zamarła z ręką odsuniętą od tułowia. Popiół z papierosa spadł na podłogę. Wydawała się zdezoriento- wana i chciałem to wszystko wyjaśnić. ‒ Nie wiem, co powiedział o mnie Wallace ‒ oświadczyłem. ‒ Ale widać nie wszystko. Ja miałbym to przechować? A niby gdzie? W moim biurze? Nie, proszę pani, nie jestem samobójcą. Żałuję, ale to zupełnie niemożliwe. 8
‒ Proszę tylko o parę dni. Najpóźniej w poniedziałek zgłoszę się po odbiór. Ja albo mój adwokat. Dobrze panu zapłacę. Pokręciłem głową ‒ Proszę to oddać do banku ‒ poradziłem. Znacznie mniej kłopotów i więcej pewności. ‒ Nie mogę ‒ oświadczyła i energicznym ruchem zgasiła papierosa w popielniczce. Ręka jej trzęsła się trochę i palec wskazujący ubrudził się popiołem, ale nie zauważyła tego. Wydłubałem papierosa z paczki, zapali- łem, a potem powiedziałem wolno i wyraźnie: ‒ Proszę pani. Jasno widzę, że Wallace zapomniał jednak uprzedzić panią o pewnej dość istotnej sprawie związanej z moją osobą. Otóż nie jestem szaleńcem. To raz. A po drugie ‒ nie gram tak wysoko. Niech pani myśli o tym, co chce, ale na swój sposób chcę być uczciwy. Czy wyrażam się jasno? Wstałem, dając do zrozumienia, że rozmowę uważam za zakończoną i gotów jestem odprowadzić klientkę do drzwi. Ale Martha Marsh nie poru- szyła się. Siedziała z lekko zaciśniętymi ustami. Po chwili zaczęła podno- sić się z krzesła. Ale czyniła to jakoś bardzo niezdarnie. Łzy, które zoba- czyłem na jej twarzy, poruszyły mnie. Nie były udawane ‒ były to łzy najprawdziwsze na świecie, ogromne i wstrząsająco podobne do tamtych, jakie dwa razy widziałem u Key. A potem już nie dane było mi oglądać ani jej łez, ani jej uśmiechu. Ostrożnie usadowiłem panią Marsh na krześle. Była tak krucha, że są- dziłem, iż jest z cieniutkiego szkła i wystarczy lekkie uderzenie, aby roz- prysła się i przestała istnieć. Podszedłem do szafki, trzęsącymi się rękami wydobyłem butelkę whi- sky i dwie małe szklanki. Napełniłem je dość dużymi porcjami alkoholu i jedną dawkę wypiłem natychmiast. Drugą podałem Marcie Marsh, ‒ Proszę to wypić ‒ powiedziałem szorstko, ponieważ znowu miałem przed oczami coś, o czym chciałem zapomnieć. Wypiła posłusznie jeden mały łyczek. Nie odstawiła szklanki na biurko, a oddała mi ją do rąk. ‒ Może jeszcze? ‒ zapytałem troskliwie. 9
Byłem zły na siebie, bo poczułem, że zawojowała mnie całkowicie i nie dam już rady się wyplątać. Nawet mój głos nie był taki, jak tego chcia- łem. Podziękowała cicho, a potem przeprosiła za swoje zachowanie. Odpo- wiedziałem, że nie ma o czym mówić i patrzyłem, jak wyjmuje z torebki chusteczkę i ociera oczy. Usiadłem znowu za biurkiem, wyjąłem z górnej szuflady kawałek czy- stego papieru i napisałem, że kwituję odbiór danych mi na przechowanie brylantów wartości pół miliona dolarów. Nie wiem, czy patrzyła na mnie, kiedy pisałem. ‒ Pani Marsh ‒ powiedziałem po chwili. ‒ Przyjmuję na przechowa- nie te kamyki. Na parę dni. Oto pokwitowanie. Ale dam je pani pod wa- runkiem, że dowiem się dokładniej, o co w tej sprawie chodzi. Uspokoiła się i zaczęła opowiadać. Mówiła dokładnie przez dwanaście minut, a ja nie przerywałem obawiając się, że to mogłoby ją speszyć. Kie- dy skończyła podniosłem się i schowałem butelkę i szklanki do szafki pod maszyną. Potem stanąłem w kącie pod wieszakiem, żeby nie być zbyt blisko mojej nowej klientki i zapytałem: ‒ Czego pani oczekuje ode mnie w tej sprawie poza przechowaniem klejnotów? Poruszyła się niespokojnie. ‒ Nie wiem na pewno ‒ powiedziała z namysłem. ‒ Kiedy szłam tu- taj, właściwie miałam zamiar prosić pana tylko o przyjęcie brylantów. Chciałam jeszcze wysondować, co pan myślałby w mojej sytuacji. Może mógłby pan... ‒ Sądzi pani, że mógłbym coś wskórać? Samotnie? To jest robota dla całego zespołu ludzi. Albo... ‒ zawahałem się. ‒ Albo może rzeczywiście dla jednego człowieka... Dobrze, spróbuję, czy uda mi się coś zdziałać. Uprzedzam jednak z góry, że sprawa nie jest łatwa, zresztą sama pani wie. Pani mąż to, zdaje się, szczwany lis, a poza tym, ktoś mu chyba w tym wszystkim pomaga. To jasne. Nie rozumiem, jak mogła pani... Mniejsza o 10
to. Proszę jechać teraz do domu i raczej nikomu nie mówić o naszym spotkaniu. Skinęła potakująco głową i podziękowała prawie szeptem. Wziąłem paczuszkę z klejnotami i włożyłem ją do małego sejfu za obrazem święte- go Jerzego. Potem odprowadziłem klientkę do drzwi. Podała mi rękę na pożegnanie i włożyła w dłoń plik banknotów. ‒ Pomyślałam, że będzie lepiej, jeśli nie wystawię czeku. Ludzie z banku natychmiast donieśliby Johnowi. Wyprowadziłem ją na, korytarz i patrzyłem, jak idzie w kierunku win- dy trochę niepewnym, lekko kołyszącym się krokiem. Prawie zupełnie tak, jak na początku naszego spotkania.
2. Wróciłem do biura i pokrzepiłem się jeszcze jedną szklaneczką whi- sky. Nie było później niż siódma trzydzieści, ale wiedziałem, że mogą przyjść jeszcze tego samego wieczoru. To by mi pasowało do historii opowiedzianej przez panią Marsh. No i jej samochód stał pod moim biu- rem dostatecznie długo na to, by ktoś go nie zauważył. Rzuciłem okiem dookoła, sprawdzając, czy nie zostało nic, co mogło- by wskazywać na ślady bytności Marthy Marsh w moim biurze. Niczego takiego nie dostrzegłem. Rozważałem zasadność kolejnego drinka, kiedy zadzwonił telefon. Jakiś facet z charakterystycznym południowym akcen- tem zapytał wesoło: ‒ Jesteś tam, Sherman? A kiedy nie odpowiedziałem, dodał tym samym tonem: ‒ Posłuchaj uważnie, kolego. Ktoś uważa, że niepotrzebnie pakujesz się nie w swoje sprawy. I dlatego prosi, żebyś się odczepił. ‒ Od czego? ‒ odezwałem się łagodnym głosem. ‒ Pytania nie są tu konieczne ‒ powiedział wesołek. ‒ Wystarczy, że- byś zapamiętał. To wszystko. ‒ A jeśli nie? ‒ Mogą być malutkie, kłujące kłopoty ‒ zachichotał. ‒ Muszę z czegoś żyć ‒ zauważyłem. ‒ Chodzi o to, że mógłbyś przestać. Stuknęła odkładana słuchawka i włączył się sygnał centralki. Usiłowa- łem sobie przypomnieć, gdzie i w jakich okolicznościach słyszałem już ten 12
pogodny, zadowolony głos. Ale nie zawracałem sobie tym dłużej głowy ‒ przypuszczałem bowiem, że za chwilę będę mógł to sobie dokładnie przy- pomnieć. Sprawdziłem, czy rewolwer w górnej szufladzie biurka jest załadowa- ny. Resztę czasu spędziłem na czytaniu ogłoszeń w gazecie sprzed dwóch dni. Nie omyliłem się. Przyszli dokładnie o ósmej. Głos Prędkiego Johnny'ego przypomniał mi się w tym samym momencie, w którym on sam pojawił się w drzwiach gabinetu. Tego drugiego nie znałem. Był mniej więcej w moim wieku, miał tylko dużo lepszy od mojego garnitur i kilkanaście funtów nadwagi. ‒ Cześć, Sherman ‒ powiedział Prędki Johnny siadając na brzegu biurka i pochylając w moją stronę swoją długą, zwalistą postać. ‒ Ktoś chciałby ci się przyjrzeć. Spojrzałem na jego towarzysza bez specjalnego zainteresowania. Nie lubię takich wymuskanych bubków o białych dłoniach. Chciałem też sprawdzić, co nosi w prawej kieszeni marynarki, dlatego spytałem: ‒ Ten goguś? A cóż to za ważniak? I skąd ty, Johnny, w takim dzi- wacznym towarzystwie? Goguś sapnął, poczerwieniał na twarzy. Wyciągnął z kieszeni colta .38 z krótką lufą i wymierzył broń we mnie. Ale nie zdążył wystrzelić ani też nic powiedzieć, bo Prędki Johnny podniósł się z biurka i wyprostowawszy swoje sześć i pół stopy zasłonił mnie skutecznie. ‒ To niepotrzebne, panie Marsh ‒ wyjaśnił. Sherman już taki jest py- skaty i nie warto go zmieniać. Załatwiajmy swoje i koniec. Naprawdę nie warto słuchać tego, co on mówi. Miał widocznie duży wpływ na Johna Edgara Marsha Trzeciego, po- nieważ ten nie powiedział nic, burknąwszy tylko pod nosem coś niezro- zumiałego. ‒ Przyszedłeś do mojego biura z zamiarem wywołania awantury? ‒ umyślnie skierowałem pytanie wyłącznie do Johnny'ego. ‒ Nie zalewaj ‒ odpowiedział łagodnie. ‒ Wiemy, że pani Marsh tutaj 13
była. Widzieliśmy jej samochód na parkingu. Posłuchaj mojej rady i nie pchaj paluchów między drzwi. ‒ Jestem za stary, żeby mnie ktoś utrzymywał ‒ powiedziałem. ‒ Sam muszę sobie radzić. Uważasz, że powinienem zlikwidować biuro i sprzedawać na ulicy orzeszki? Poza tym to jest wolny kraj i każdy ma prawo korzystać z usług prywatnego detektywa. ‒ Pan Marsh prosił, żebym go tutaj przyprowadził ‒ tłumaczył Prędki Johnny cierpliwie. ‒ Przejął się twoją materialną sytuacją i postanowił coś zrobić. Masz tutaj czek na pięćset i jest po sprawie, nie? Wziąłem czek, złożyłem go kilkakrotnie w małą kosteczkę i wsunąłem do górnej kieszonki marynarki gangstera. ‒ Masz mało wdzięczną robotę ‒ powiedziałem. ‒ Dobra, pokazałeś mnie temu pięknisiowi. Jeśli już skończył oglądanie, niech idzie do diabła, bo mogę zechcieć zobaczyć jego pozwolenie na broń. Prędki Johnny strzepnął niewidoczny pyłek z klapy marynarki. ‒ Sam tego chciałeś, Sherman ‒ rzekł, obnażając swoje wspaniałe zęby. ‒ Sam tego chciałeś. Ale będę dla ciebie dobry. Bóg mi świadkiem, że nie zasługujesz, ale jeszcze raz będę twoim prawdziwym przyjacielem i poproszę, żebyś usunął się z tej rodzinnej sprawy. ‒ Też należysz do rodziny? ‒ zdziwiłem się. ‒ I w ogóle nic mi nie jest wiadomo o żadnej sprawie. Pani Marsh nie może ruszyć się z domu, bo on zaraz leci za nią jak gończy pies? Jakie to dziś dziwne małżeństwa! Po raz drugi Johnny nie dopuścił, żeby Marsh zrobił cokolwiek. Po- wiedział: ‒ Nie znam się na tym. Sam nigdy nie byłem żonaty. Myślę jednak, że pan Marsh wie, co robi. No dobra, człowieku. Mam nadzieję, żeśmy się zrozumieli i rzeczywiście zapomnisz o wszystkim, jeśli nawet coś wiesz. Wychodzimy. Ale pamiętaj, gdyby co, dawałem ci szansę. ‒ Gdyby co? ‒ zapytałem bezczelnie. ‒ Gdybyś dokładnie o wszystkim zapomniał. 14
‒ OK ‒ skinąłem głową. ‒ Przekonałeś mnie. Ucieszył się i przyjacielsko poklepał mnie po ramieniu. ‒ No widzisz. Od razu mówiłem panu Marsh, że z ciebie gość do rze- czy. To znaczy, wycofasz się? ‒ Właśnie mnie przekonałeś, że powinienem postąpić akurat odwrot- nie. Syknął ze złością, ale nic nie powiedział. Skinął mi niedbale głową i wyszedł, przepuściwszy przed sobą swojego chlebodawcę. Wszystko to dało mi wiele do myślenia, szczególnie obecność kogoś tak niebezpiecznego jak Prędki Johnny przy boku Marsha. Mogło to bo- wiem znaczyć o wiele więcej niż to, czego dowiedziałem się od swojej klientki. Zamknąłem biuro i wybrałem się do baru po drugiej stronie ulicy, żeby coś przekąsić i spokojnie pomyśleć. W biurze ostatnio zrobiło się zbyt tłoczno.
3. Kiedy podchodziłem do drzwi mojego mieszkania wydawało mi się, że słyszę za nimi jakieś głosy. Przystanąłem. Umilkły, zanim włożyłem klucz w zamek. Zastanawiałem się chwilę, czy nie powinienem się ulotnić, ale doszedłem do wniosku, że nie ma to sensu. A poza tym musiałem przecież gdzieś mieszkać. Wszedłem do środka. Było ich dwóch. Ogromnego sierżanta- detektywa O'Malleya znałem z nie najlepszej strony od dobrych paru lat; ten drugi też parę razy mignął mi przelotnie w którymś komisariacie poli- cji. Siedzieli w fotelach przy stoliku i oglądali jakieś papiery. Domyśliłem się, że moje. Ten drugi bawił się przy tym srebrną monetą, podrzucając ją na wysokość kilku cali i chwytając na przemian prawą i lewą ręką. Sier- żant O'Malley trzymał w ręce swój wielki rewolwer kaliber 45 i celował w mój brzuch. Inna, mniejsza broń zupełnie by do niego nie pasowała, po- dobnie, jak nie pasowałby wysoki głos czy lotny umysł. ‒ Gdzie to łazisz, Sherman, co? ‒ zadał mi inteligentne pytanie ocię- żale podnosząc się z fotela. Prychnąłem, ponieważ nigdy nie przepadałem za sierżantem O'Malleyem, a to głównie z powodu jego denerwującej pewności siebie i skłonności do poprawiania uzębienia różnym twardym facetom. ‒ Guzik cię to obchodzi, O'Malley ‒ powiedziałem głośno. ‒ Chciał- bym się natomiast dowiedzieć, co wy tutaj robicie. Sierżant zerknął na swojego towarzysza, ale ten wydawał się być mało zainteresowany całą sprawą. Bawił się monetą nie podnosząc głowy. 16
‒ Może mamy nakaz ‒ powiedział O'Malley. ‒ Może ‒ zgodziłem się. ‒ Choć byłoby to dziwne. O co chodzi? ‒ To już nasza sprawa ‒ wygłosił sierżant z wyższością. ‒ A tymcza- sem... ‒ Aha ‒ powiedziałem, ponieważ wydawało mi się, że zupełnie do- kładnie wiem, co za chwilę wykrztusi. ‒ To znaczy, że wszystko jak zwy- kle. Ruszyłem z miejsca i szybko, zanim zdecydował się mnie zatrzymać, przeszedłem korytarzem. Zamknąłem się w łazience. Słyszałem, jak O'Malley zaklął ze złości, a jego kolega roześmiał się półgłosem. W ogóle był zdaje się dość pogodnego usposobienia. Przypomniałem sobie, że ktoś mi o nim wspomniał jako o twardym poruczniku z Queens. Sierżant przyskoczył do drzwi łazienki i zastukał w nie kolbą rewolwe- ru. Drzwi jednak wytrzymały. ‒ Wyłaź, Sherman! Mamy z tobą do pogadania. ‒ Powoli ‒ odparłem zabierając się do golenia. Czekacie tutaj, zatem macie czas. Jestem za bardzo zmęczony na to, żebym mógł wam służyć natychmiast. A poza tym spodziewam się, że mi powiesz co jest grane tym razem. ‒ Chcemy zapytać cię o parę rzeczy. ‒ Nie siedzę na trójnogu w oparach wyziewów ‒ warknąłem i prze- stałem zwracać uwagę na jego kołatanie. Sądząc po odgłosie, oparł o drzwi swoją ogromną osobę. ‒ Tak to już jest, że czasami policja zadaje niedyskretne pytania ‒ wygłosił filozoficznie. ‒ Gdzie byłeś od szóstej do ósmej? Milczałem, przyglądając się swojej twarzy w lustrze. Siniak zmienił barwę na ciemniejszą i wyglądał coraz gorzej, ‒ Hej, Sherman! ‒ zastukał znowu O'Malley. ‒ Pytałem cię o coś! ‒ Pytałeś ‒ przyznałem łagodnie. ‒ Ale zapomniałeś mnie poinfor- mować, jak mam odpowiadać. 17
Znowu usłyszałem śmiech tamtego policjanta. Natarłem sobie twarz kremem po goleniu, a potem dopiero otworzyłem drzwi i, zostawiając sierżanta w korytarzu, poszedłem do pokoju. Usiadłem na krześle i zapali- łem papierosa. O'Malley przy człapał za mną z rewolwerem w opuszczo- nej ręce. ‒ Posłuchaj, Sherman ‒ powiedział, a po jego głosie poznałem, że wzbiera w nim irytacja. ‒ Prowadzimy dochodzenie w ważnej sprawie, a ty utrudniasz. ‒ Tego też nie powiedziałeś ‒ zauważyłem. ‒ Dlatego, że to ważna sprawa, chcemy zadać ci kilka pytań. Właśnie postawiłem już pierwsze. ‒ Powinieneś mnie uprzedzić, jeśli o cokolwiek mnie podejrzewasz ‒ dodałem. ‒ Powiedzieć na przykład, że wszystko, co powiem od tej chwili, może być użyte przeciwko mnie. ‒ Właśnie ‒ potraktował tę zaczepkę zupełnie poważnie. ‒ Wygląda na to, że faktycznie tym razem trochę się zaplątałeś. Uprzedzam, że wszystko, co powiesz lub zrobisz od tej chwili, może być użyte przeciwko tobie. Roześmiałem się i spytałem bezczelnie: ‒ Masz mnie za idiotę? Sądzisz, że po czymś takim powiem ci co- kolwiek? Ani myślę. Nawet jeśli się wreszcie dowiem, na jakiej podstawie weszliście do mojego mieszkania i grzebiecie w moich rzeczach. O'Malley był wściekły. Zdawał sobie sprawę, że postąpił niezbyt roz- sądnie, a nie miał pomysłu, w jaki sposób wybrnąć z sytuacji. Dopomógł mu jego kolega. Odłożył monetę i powiedział do sierżanta. ‒ No dobra. Na razie wystarczy. Siadaj, Dick. Pogadamy. A do mnie: ‒ Jestem Cedrus. Nazwisko takie ‒ dodał niepotrzebnie. Miał około czterdziestki i był prawie tak ogromny jak O'Malley. Ale nie miał w sobie tej zwalistości i tej ociężałości, która cechuje ludzi oty- łych. Czynił wrażenie człowieka bardzo opanowanego. I był zwinny. Cho- lernie zwinny, co łatwo dało się zauważyć nawet po drobnych ruchach 18
poszczególnych mięśni rąk. Widać, nie marnował czasu w szkole policyj- nej, a potem jeszcze to i owo rozwinął. Miał rangę porucznika i słyszałem, że w pewnych dziedzinach osiągnął dość dużo. Przyglądał mi się chwilę skupionym wzrokiem, angażując w to spoj- rzenie całość subtelnej, choć zmęczonej, twarzy. Jego wyblakłe oczy wzbudzały jednak zaufanie, ale tylko wtedy, gdy patrzyło się w nie, kiedy się uśmiechał. ‒ Siadaj, Dick ‒ powtórzył. ‒ Bo inaczej Sherman gotów upierać się, żebyśmy pokazali mu nakaz. I musiałbyś dokładnie opowiedzieć, w jaki sposób otworzyliśmy drzwi. A wtedy może odebralibyśmy mu szansę rzetelnej współpracy z policją. O'Malley był nieprzyjemnie zaskoczony. ‒ Przecież sam mi kazałeś... ‒ zaczął. Cedrus wzruszył ramionami. ‒ Tak czy inaczej było to nielegalne ‒ oświadczył ‒ I on o tym wie. Spojrzałem na Cedrusa z zainteresowaniem. Widocznie on także za bardzo nie przepadał za sierżantem. Ale na razie nie mogłem jeszcze od- powiedzieć na pewno, czy chodzi mu tylko o zdobycie mojego zaufania, czy też zawsze jest taki sprytny i ostrożny. ‒ Właśnie ‒ stwierdziłem. ‒ Taka rozmowa mogłaby być ciekawa. ‒ Dobra, dajmy spokój ‒ powiedział Cedrus łagodnie, ale z naci- skiem. ‒ Nie ma się o co sprzeczać. To duży dom i nie chcieliśmy minąć się z tobą. Nie mówmy o tym. Ale powiem ci, Sherman, na co ma naj- większą ochotę O'Malley. Na twoją licencję. ‒ Próbuje tego od dawna ‒ wyjaśniłem. ‒ Chciałem rzucić na nią okiem, dla porządku. Chyba nie masz nic przeciwko temu? Nie miałem. Podałem mu kartonik z fotokopią, wyjęty z portfela. Ob- racał go uważnie, a potem położył na stoliku w zasięgu swojej ręki. ‒ Tak naprawdę, to O'Malley wcale nie myśli, że masz w tej sprawie coś do ukrywania. Prawda, Dick? On po prostu nie lubi prywaciarzy. 19
‒ Aha ‒ zgodziłem się. ‒ Wal bez wstępów. Nigdy nie uchylałem się od współpracy z policją. ‒ Jeśli ci to dogadzało ‒ O'Malley ciągle jeszcze był nieusatysfakcjo- nowany. Wzruszyłem ramionami. ‒ Pytaj ‒ powiedziałem do Cedrusa. ‒ Jest dość późno i chciałbym się zdrzemnąć. ‒ Dobrze. Nie owijajmy w bawełnę. Ale jeśli masz przy sobie re- wolwer, to może na wszelki wypadek połóż go na stole. ‒ Nie mam ‒ odpowiedziałem zgodnie z prawdą. ‒ Obszukać? ‒ zaofiarował się O'Malley ochoczo. Cedrus nie był zadowolony. Zmarszczył brwi i rzucił koledze pogar- dliwe spojrzenie. ‒ Przecież mówi, że nie ma. Po co miałby kłamać? Pierwsze pytanie, Sherman ‒ zwrócił się do mnie. ‒ Czy znana jest ci Martha Marsh? Tego było za wiele jak na jeden wieczór. Ale spróbowałem udawać, że nie jestem zaskoczony. ‒ Owszem ‒ powiedziałem. ‒ Spotkałem ją. ‒ Dzisiaj? ‒ Możliwe. ‒ W twoim biurze? ‒ Prawdopodobnie. W domu nie przyjmuję nikogo, choć czasem by- wają tu goście nieproszeni. Nie przejął się przytykiem. ‒ A w jakiej sprawie? ‒ zapytał. Wzruszyłem ramionami. Nie zamierzałem odpowiadać na tak szczegó- łowe pytania dotyczące moich klientów. I on o tym wiedział. Dlatego szybko zadał inne pytanie: ‒ Czy dała ci coś na przechowanie? Poczułem, że robi mi się gorąco. Przecież przewidywałem, że to wszystko źle się skończy. Przewidywałem, że ta kobieta sprowadzi na mnie poważne kłopoty. A to był ich początek. 20
‒ Na przechowanie? ‒ powtórzyłem chcąc zyskać na czasie. ‒ A co mogłaby mi dać? ‒ Na przykład takie kamyki warte pół miliona. Zagwizdałem niby ze zdumieniem, choć nie jestem pewien, czy mi to wyszło właściwie. Wyszło mi natomiast co innego. Poczułem się zapląta- ny. O'Malley zmarszczył się nieżyczliwie. ‒ Po co się z nim cackać? ‒ zadał praktyczne pytanie. ‒ Przecież to jasne, że nie ma ochoty nam pomóc. ‒ Rzeczywiście? ‒ zapytał mnie Cedrus, patrząc tym swoim uważ- nym, chłodnym spojrzeniem. ‒ Całe życie pomagam policji ‒ pochwaliłem się. ‒ W tej sprawie jeszcze nie zdecydowałem, czy coś wiem. Bo wiem za mało. ‒ Właśnie się dowiadujesz. Znaleźliśmy przy pani Marsh pokwito- wanie na te kamyki. Podpisane przez ciebie. ‒ To już lepiej. Ale skoro wszystko wiecie, to po co te pytania? ‒ wzruszyłem ramionami. ‒ Nie zamierzam przeczyć oczywistym faktom. ‒ To ładnie ‒ zauważył Cedrus. ‒ Kiedy pani Marsh była u ciebie? ‒ Około piątej. ‒ A dokładnie? ‒ Nie pamiętam. ‒ Przed czy po? ‒ Nie pamiętam ‒ powtórzyłem. Spodziewałem się, że mi uwierzy. Nie mogłem podać dokładnego cza- su, nie znając sprawy. Może właśnie minuty miały tu znaczenie dla mojej klientki. ‒ Nie o to pytałem ‒ Cedrus przełożył monetę do lewej ręki i znowu zaczął ją podrzucać. ‒ Przed tym ‒ czy po tym? ‒ Przed czym lub po czym? ‒ wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. O'Malley palnął się w udo. ‒ Cholera jasna, szefie! ‒ wykrzyknął. ‒ Aniołek! ‒ Sama wyszła? ‒ zainteresował się Cedrus po minucie. 21
‒ Owszem. Odprowadziłem ją tylko do drzwi. ‒ Tak ‒ skwitował Cedrus. ‒ Tak. Musimy cię zatem prosić o zwrot brylantów. Roześmiałem się. Zapaliłem papierosa i dmuchnąłem dym w kierunku sufitu. ‒ Policja ma czasem dziwne wymagania ‒ powiedziałem. ‒ Chcecie, żebym wydał wam coś, co złożyła u mnie w depozyt moja klientka. Na jakiej podstawie? Skoro wiecie, że ta rzecz była u mnie, to powinniście także wiedzieć, że nie mogę tego wydać ot tak sobie, dla waszych ładnych oczu, nie? ‒ Była? ‒ podchwycił sierżant O'Malley. ‒ I co się z nią stało? ‒ Chyba nie myślisz, że trzymam w biurku pół miliona? Wolałem się zabezpieczyć. ‒ Dojdziemy, dojdziemy ‒ uspokoił mnie Cedrus. ‒ Na razie mamy zamiar oskarżyć cię tylko o coś drobnego. Na przykład o pomoc w kra- dzieży brylantów i przechowywanie skradzionych przedmiotów. To może narazić na szwank twoją opinię detektywa, nic? I raczej nie zobaczysz już tego ‒ stuknął palcem w fotokopię mojej licencji leżącą na stoliku, a po- tem schował ją do kieszeni marynarki. ‒ W każdym razie, chwilowo, u mnie będzie bezpieczniejsza. ‒ Wolnego ‒ powiedziałem. ‒ Nie masz prawa. ‒ Jasne ‒ zgodził się. ‒ Ale wiem, komu i co trzeba szepnąć. Na jed- no wychodzi, a ty będziesz miał mniej roboty z wynoszeniem śmieci. ‒ Dobra ‒ zaproponowałem. ‒ Pogadajmy. Ta pani przyniosła mi klejnoty na przechowanie i twierdziła, że stanowią jej własność. Tak to też zostało zapisane na pokwitowaniu, jakie wystawiłem. Prosiła o przecho- wanie i to wszystko. Teraz wychodzi na to, że to nie były jej kamienie. Nie wiedziałem o tym i nie będę się martwił, że jest inaczej. To wasz ogródek. ‒ Pracujemy nad sprawą ‒ powiedział cierpliwie Cedrus. ‒ Nawet troszeczkę wierzę w twoją historię. Choć wydaje mi się dziwne, że przy- szła z kamykami do ciebie, a nie na przykład do banku. I że zgodziłeś się 22
na coś takiego. Ale załóżmy, że wierzę w twoje wyjaśnienia. W końcu ludzie miewają najdziwniejsze pomysły, a tacy różni nadziani dolcami ‒ szczególnie dziwne. Tylko widzisz, kolego, sęk w tym, że ta kobieta pro- ściuteńko od ciebie pojechała do domu i tam wpakowała dwie kule w brzuch swojego męża.
4. Cedrus miał poważną, skupioną twarz i cały był zatroskany. Toteż podskoczył z wrażenia, kiedy nagle roześmiałem się głośno. Potem się- gnąłem po kolejnego papierosa i jeszcze kiedy go zapalałem ręce trzęsły mi się z wesołości. Tamci spoglądali na mnie zdezorientowani. Wreszcie Cedrus zapytał cierpko: ‒ Co cię tak bawi, do diabła? Mówię, że twoja klientka natychmiast po wyjściu z twojego biura zastrzeliła męża, a ty zachowujesz się tak, jakbyś oglądał Flipa i Flapa. To jest sprawa o zabójstwo, Sherman, a nie zabawa w klocki. Zamiast odpowiedzieć poszedłem do przedpokoju i przyniosłem oba kapelusze. Położyłem je na stoliku i powiedziałem: ‒ Dobra, chłopcy. Pobawiliśmy się trochę wspólnie, a teraz każdy powinien zająć się sobą. Nie wiem, kto was na mnie zasadził, chociaż się domyślam. Ale takie sztuczki już gdzieś czytałem i nie zamierzam robić z siebie idioty. Nie wydawali się jednak skorzy do żartów. ‒ Ten Marsh ‒ wyjaśniłem wciąż się śmiejąc ‒ mąż mojej klientki, był w moim biurze około ósmej, wcale nie mniej żywy ode mnie. Macie pecha, podstęp się nie udał. Ręce Cedrusa, znowu bawiące się monetą, znieruchomiały. Podniósł się zwinnie jak kot i stanął naprzeciw mnie. ‒ Co ty wygadujesz, Sherman? ‒ zapytał podejrzliwie. ‒ Jaki Marsh? Nie chcesz chyba powiedzieć, że przyszedł do ciebie nieboszczyk! Oświadczam ci bowiem, że zwłoki Johna Edgara Marsha Trzeciego koroner oglądał kwadrans po ósmej. 24
Od razu zrobiłem się mądrzejszy. Ilość przewidywanych kłopotów wydała mi się trzykrotnie większa niż przed minutą. ‒ Nie bujasz? ‒ zapytałem czując, że przestaję cokolwiek rozumieć. ‒ Przecież to jest zupełnie nieprawdopodobne. Przyszli do biura o ósmej. Marsh i jeszcze jeden. Zabawili parę minut. Mowy nie ma, żeby Marsh mógł wrócić do Richmond przed dziewiątą, dziewiątą dziesięć. Kto w takim razie był u mnie? ‒ zadałem wreszcie rozsądne pytanie. ‒ Kiedy oglądał go koroner, Marsh nie żył co najmniej od dwóch go- dzin. Kto był ten drugi? ‒ Prędki Johnny. Zdaje się, że on ostatnio robi... robił u Marsha. ‒ John Cassola? ‒ zaciekawił się Cedrus. ‒ Ciekawe rzeczy opowia- dasz, Sherman. Wrócimy do tego, nic się nie bój ‒ było to skierowane do O'Malleya, który już otwierał usta, żeby z czymś wyskoczyć. Opowiedziałem wizytę pani Marsh, a potem zrelacjonowałem telefon Cassoli i odwiedziny dwóch facetów, z których jeden podawał się za męża mojej klientki. Pominąłem tylko to, czego dowiedziałem się od Marthy Marsh. Obaj słuchali z pewną rezerwą, którą sierżant okazywał dość ostentacyjnie. ‒ To się mało trzyma kupy ‒ podsumował, kiedy skończyłem. ‒ Nie mógł przyjść do ciebie facet, który nie żył. Zeznania świadków pozwalają dość dokładnie ustalić czas zgonu. Natrudziłeś się nad wymyślaniem tej bajeczki, ale jakoś mało sprytnie ci wyszła. Cedrus milczał. Dopiero po chwili ponownie zapytał mnie o mój re- wolwer, a kiedy odparłem, że jest w biurze, wstał. ‒ Tak czy inaczej przyszliśmy tutaj po klejnoty ‒ powiedział. ‒ Tobą zajmiemy się później. Kamienie trzeba zwrócić. ‒ Komu? ‒ zapytałem zaczepnie. ‒ Rodzinie ‒ zbagatelizował zaczepkę. ‒ Ale na razie, póki śledztwo nie jest zakończone, powinny być w policyjnym depozycie. Gdzie je masz? Nie odpowiedziałem. Cedrus skulił ramiona. ‒ Cholera wie, co robić ‒ przyznał się. ‒ Powinienem cię zamknąć, 25
ale nie chce mi się wierzyć, że wymyśliłbyś na swoją obronę coś tak ab- surdalnie głupiego. Myślę jednak, że byłoby lepiej, gdybyś przekazał brylanty. Jeśli dojdzie do procesu, sąd z pewnością uwzględni fakt, że nie wiedziałeś, czy przynajmniej mogłeś nie wiedzieć o ich pochodzeniu. Więc jak? Jest parę elementów w twojej opowieści, które będziemy mu- sieli sprawdzić i jest parę, za które nie dałbym złamanego centa. Ale chwi- lowo nie mam nakazu i nie będę go miał wcześniej niż za parę godzin. Jeśli była to propozycja, uznałem, że do mnie dotarła. ‒ Nie mogę nic zrobić przed skontaktowaniem się z moją klientką ‒ powiedziałem ostrożnie. ‒ Nie bądź naiwny, Sherman ‒ włączył się sierżant O'Malley, po- szturchując mnie w pierś swoim wielkim, grubym paluchem. ‒ To jest sprawa o morderstwo. I nie ma mowy, żebyś mógł się skontaktować z główną podejrzaną. ‒ No więc z jej adwokatem. Cedrus zawahał się i jakiś szczególny wyraz pojawił się na jego twa- rzy. Wydawał się lekko zakłopotany. W końcu powiedział: ‒ To może być trudne. Ale dobra, powiemy ci wszystko, pewnie i tak rano dowiedziałbyś się z gazet. Otóż twoja sytuacja jest chyba gorsza, niż mógłbyś przypuszczać. Martha Marsh jest podejrzana o zabójstwo męża, zabójstwo dokonane z premedytacją, w parę minut po wyjściu z twojego biura. Została zatrzymana natychmiast po wydarzeniu. Była w szoku i nic specjalnego nie powiedziała, choć dysponujemy zeznaniami służby. W torebce pani Marsh znaleźliśmy pokwitowanie, które jej dałeś. To może sugerować różne rzeczy. Nakłanianie do zbrodni na przykład, a nawet współudział. A już na pewno ukrywanie domniemania, czego u prywatnego detektywa nie lubi ani policja, ani sąd. To jest chyba dla ciebie jasne. Cze- kaj, jeszcze nie wszystko. Dwaj funkcjonariusze wsadzili ją do samochodu i pojechali do sto siódmego komisariatu. Ale po drodze... ulotniła się. ‒ Nie może być! ‒ wykrzyknąłem. ‒ Uciekła? A tamci dwaj co? . Cedrus skrzywił się z niezadowoleniem. Opowiadanie tej historii nie przychodziło mu łatwo. 26