Uśmiech
Chodziłem przy pięknej pogodzie,
gdy uśmiech w oczach młodzieńca ujrzałem,
ich widok mnie przeszył do głębi
i zaraz się cieszyć przestałem.
Bo oczy, choć jasne i piękne
– była to dla mnie rzecz pewna –
lśniły uśmiechem człowieka,
który się z życiem już żegna.
Ze zbioru Från mitt ekorrhjul Nilsa Ferlina
1
Z prochu powstałeś i do życia powrócisz. Martin Ahl przesunął bryłkę gliny
na środek koła garncarskiego, nakrył ją złożonymi w łódeczkę dłońmi i uformował z niej
wysoki stożek. Potem znów zebrał glinę w bryłę i wetknął kciuki w jej miękki środek.
Glina jakby ożyła, zmieniała kształt pod jego dotykiem. Patrząc w zachlapane lustro, które
stało na ławie naprzeciwko niego, oceniał postępy. Nad pracownią garncarską w Herrvik
zapadał zmierzch. Przez uchylone okno dobiegało ciche gruchanie gołębi, które siedziały
na dachu głównego budynku.
Elvira przyglądała się odbiciu twarzy Martina. Kobieta stała schowana za jego
lekko pochylonymi plecami. Nie chciała, żeby glina zachlapała jej białą lnianą sukienkę.
Martin złowił w lustrze spojrzenie Elviry i puścił do niej oko, a potem znów
skoncentrował się na pracy. Jego dłonie z łatwością formowały naczynie. Z uwagą
przyglądała się jego ruchom, jakby z taką samą czułością gładził jej skórę. W stanie
lekkiego upojenia po trzech kieliszkach wina śliwkowego z zeszłorocznych zbiorów nie
broniła się przed tą myślą. Martin zamoczył ręce w poobijanej blaszanej misce. Dudnienie
chodaka napędzającego koło mieszało się z mlaskaniem wilgotnej gliny i rozchodziło się
w ciele Elviry. Ciepło i miękkość, głucha, tętniąca tęsknota, ssanie, które czuła w głębi
siebie – wszystko to sprawiało, że chciała więcej. Chciała jego dłoni. Gdyby w tamtej
chwili się odwrócił, nie wahałaby się. Otworzyłaby się przed nim i pozwoliła na to, żeby
jego ramiona pobrudziły jej białą sukienkę, a pochlapana gliną broda podrapała jej szyję.
Ale tego nie zrobił. Podniósł nieco głowę. Szaroniebieskie oczy Martina niebezpiecznie
błysnęły. Na jego ustach błądził powstrzymywany uśmiech, który zdradzał, że mężczyzna
zauważył jej zainteresowanie i je doceniał. Przez chwilę Martin patrzył jej w oczy,
a potem jego twarz się rozjaśniła. Elvira widziała, jak glina przepływa przez jego palce,
które nie przestawały pieścić naczynia, nadawały mu coraz obfitszy kształt i poszerzały
jego wnętrze do granic wytrzymałości. Poczuła się, jakby przepłynął przez nią strumień
gorącej lawy. Pragnęła go. Zamknęła oczy, żeby to przerwać, i zwróciła twarz w stronę
okna. Chciała trochę ochłodzić policzki i uspokoić oddech.
Myślała o tym, co powiedział jej nieco wcześniej tego wieczoru. Siedzieli w kuchni
i pili wino. Wspomniał wtedy, że sam przyjął poród, gdy na świat przyszedł jego syn. Tak
jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. Znalazł się tak blisko życia w jego
najbardziej newralgicznym momencie, tu gdzie mężczyźni stają się zazwyczaj zupełnie
bezradni w obliczu krwi, bólu i rzeczywistości w swej najdotkliwszej postaci. Jego
kobieta tego chciała, miała do niego zaufanie. Do niego i do jego doświadczonych dłoni.
Elvira odsunęła od siebie myśl o jego żonie. Susanne pojechała na stały ląd z serią
wykładów o komunikacji w miejscu pracy. Tak się złożyło. Żony Martina nie było, jego
syn przebywał właśnie na obozie piłkarskim, a mąż Elviry wracał z Brukseli. Znaleźli się
z Martinem zupełnie sami. Nie można było nic poradzić na ten zbieg okoliczności, nawet
jeśli odpowiadał od dawna żywionym pragnieniom.
Co można robić w taki paskudny wieczór, gdy prędkość wiatru w porcie dochodzi
do osiemnastu metrów na sekundę, a deszcz i błyskawice sieką skały i pastwiska jak
pociski? Zostaje się w domu i piecze chleb. Przygotowała rozczyn. Petter siedział
zamknięty w swoim pokoju. Grał na komputerze. Zdaniem Susanne Ahl było to jak
najbardziej normalne zachowanie. Mówiła, że młodzi mężczyźni zamykają się
w pokojach, kiedy stają się nastolatkami, i wychodzą z nich po sześciu latach. Potrzebują
bezpiecznej strefy, w której mogą myśleć o życiu, śmierci i własnej seksualności, z dala
od natrętnych dociekań członków rodziny. Elvira upiekła chleb, a potem zjadła kilka
gorących, ociekających masłem kęsów. Ale nie poczuła się dzięki temu mniej
osamotniona. Wtedy wpadła na pomysł, żeby zanieść bochenek Martinowi i Susanne.
Chleb wciąż jeszcze leżał na parapecie pracowni tuż obok czarnego telefonu z bakelitu.
Z biegiem lat otwory na jego tarczy prawie wypełniły się gliną, a słuchawka zmieniła
kolor z czarnego na szarobrunatny. Za pochlapaną szybą kołysały się białe kiście jaśminu.
Jego przywodzący na myśl poziomki zapach niósł się z wiatrem. Za krzakiem widniały
wieś rybacka Herrvik i góra Grogarnsberget, nad którą wisiały gęste chmury.
Potężne dłonie Martina formowały ostatni fragment wazonu, jego górną krawędź.
Ostrożnie wydobywał jej kształt, pieszcząc palcem wskazującym i kciukiem. Nagle puścił
naczynie. Koło garncarskie stanęło w miejscu. Na dworze zawodził wiatr. Wdzierał się
do środka szparą pod drzwiami i przemykał po szerokich deskach podłogi niczym
zbłąkany kot. Wzniecał kłęby kurzu, wprawiając je w spiralny ruch. Elvira oparła się
pokusie muśnięcia włosów Martina, które na karku układały się w loki. Zwalczyła chęć
wyciągnięcia dłoni, pogładzenia jego potężnego karku i głowy. Nie zrobiła tego.
W każdym razie nie w tamtej chwili. Martin wciągnął do gruszki trochę płynnej gliny
i na gładkich bokach wazonu zrobił girlandy kwiatów. Ścisnął gumowy zbiornik na końcu
gruszki, żeby nabrać nową porcję gliny, i kolejne kwiaty wyrosły spod jego dłoni. Zdjął
z haka drut i odciął naczynie od koła, po czym odwiesił drut na miejsce. Wstał i przeniósł
wazon na półkę do wyschnięcia. Pochlapany gliną dwuczęściowy fartuch podążał
za ruchami nóg. Martin odwrócił się do niej z uśmiechem, ale widząc jej bezgraniczny
podziw, spoważniał.
– Jesteś piękna, Elviro. Wiesz o tym?
W powietrzu zarysował dłońmi jej kształty. Zamknęła oczy i potrząsnęła głową.
Nie. Martin uniósł jej brodę, jakby chciał ją pocałować. Pochylił się do niej, ale tylko
po to, żeby zobaczyć, że Elvira otwiera oczy.
– Chciałbym, żebyś mi pozowała.
– Zwariowałeś – zaprotestowała. Każdej to mówisz, pomyślała. Ja to wiem. I ty to
wiesz. A i tak gramy w tę grę. Zrobiła krok do tyłu i spróbowała zebrać swoje sprzeczne
uczucia w „nie”.
– Mówię poważnie. To byłaby piękna rzeźba, taka, jaką mógłbym się pochwalić
na wystawie w przyszłym tygodniu. Czy mogę cię zobaczyć?
– Daj już spokój, Martin. Chyba zaszumiało ci w głowie.
– Nie na tyle, żebym nie mógł rzeźbić. Nie mam żadnych ukrytych zamiarów.
Wczoraj, kiedy przebierałaś się w zaroślach na plaży, spojrzałem na ciebie okiem artysty.
Wyszłaś z butów i zsunęłaś spódnicę. Nie spieszyłaś się. Potem ściągnęłaś bluzkę przez
głowę. Wiatr poruszył twoją halką, która pieściła twoje ciało. Potem zdjęłaś stanik
i uwolniłaś swoje piersi. Kiedy tak stałaś naga, kolory zaparły mi dech. Morze i niebo
widoczne przez zasłonę twoich włosów, kiedy pochyliłaś się, sięgając po ręcznik.
Co za piękność. Widzę teraz twoje ciało, pod osłoną tej cienkiej sukienki, i mam w głowie
tylko jedno słowo: „rzeźba”. Tylko to. Nie trzeba mieć na własność wszystkiego,
co piękne. Mnie wystarczy samo podziwianie. Chciwość to choroba tego świata. Kiedy
urzeka mnie piękno krajobrazu, nie muszę mieć ziemi na własność, zrywać kwiatów ani
zdobywać kobiet. Zdejmij, proszę, sukienkę, żeby się nie pobrudziła. Pomógłbym ci
z zamkiem, ale ręce mam całe w glinie.
Mówiąc to, przyjrzał się wewnętrznej i zewnętrznej stronie swoich dłoni.
Bezradnym gestem dziecka podniósł ręce, żeby mogła je zobaczyć. Nie potrafiła
powstrzymać się od śmiechu.
– A co, jeśli ktoś wejdzie? – zapytała niepewnie, łapiąc sukienkę, zanim ta dotknęła
podłogi.
– No i co? Jesteś fantastyczną kobietą, która zasługuje na to, żeby na nią patrzeć.
Spojrzał na nią, przesunął wzrokiem po jej sylwetce i zrobił taki gest, jakby chciał
jej pomóc przy odpinaniu stanika. Elvira zrobiła krok w bok. Wyglądało na to, że wciąż
jeszcze się waha.
– Mówię poważnie, Martin. Jeżeli mam ci pozować, nie możesz nikomu
powiedzieć, że to ja byłam modelką. Twarz nie może mieć moich rysów. Obiecaj mi to.
Mój mąż...
– Twój mąż prawdopodobnie zobaczyłby cię innymi oczami i odkrył na nowo
twoje piękno, gdyby zostało pokazane w nowej formie, z innej perspektywy.
Elvira przeanalizowała jego słowa i ton głosu, żeby się przekonać, czy z niej
żartuje. Ale sprawiał wrażenie poważnego.
– Lars? On w ogóle mnie nie dostrzega. Nalewa sobie kawę i idzie do komputera.
A jeśli już zostaje ze mną w kuchni, to tylko dlatego, że właśnie rozmawia z kimś przez
telefon i nie chce mu się wstawać od stołu. Nie istnieję dla niego, jestem niewidoczna. Jak
jakiś mebel z Ikei. Regał Billy, kanapa Lessebo i komoda Mackis. A ja to żona Elvira. –
Ze złością rozpięła stanik i rozejrzała się za jakimś czystym miejscem, gdzie mogłaby
położyć ubranie. Martin wskazał jej mały, sąsiadujący z pracownią pokój, w którym stało
biurko. Oparcie krzesła pokryte granatowym sztruksem było przyszarzałe od kurzu,
a na biurku walały się rachunki, faktury, gliniane płytki pokryte próbkami różnej glazury,
słoiki z farbą w proszku, pogryziony ołówek i puste kubki poznaczone słojami wypijanej
przez lata kawy. Do niebieskiego wazonu ktoś włożył bukiet polnych kwiatów. Nie trzeba
zbierać kwiatów, powiedział Martin. Najwyraźniej jednak ktoś to zrobił. Uśmiechnęła się
pod nosem, położyła ubranie na biurku i zsunęła buty.
– To też. – Wskazał jej majtki.
– Chyba nie mówisz poważnie.
Jednocześnie była zdenerwowana tym, że Martin widzi ją w spranych,
szarobiałych, bawełnianych majtkach z luźnymi gumkami, skoro w domu miała szufladę
pełną jedwabno-koronkowych snów o miłości. Ale kto mógł przypuszczać, że sprawy
przybiorą taki obrót?
– Zrobisz, jak zechcesz. Myślałem o rzeźbie przedstawiającej twoje cudowne
kobiece ciało, ma się rozumieć nagie, wolne, matczyne i zapraszające. Może oddawać
rzeczywistość, być prawdziwym obrazem ciebie albo też być po części dziełem fantazji.
Efekt dla osoby postronnej będzie taki sam – naga kobieta. Ale ty i ja będziemy wiedzieć,
że to nie ciebie wyrzeźbiłem, tylko fantazję. Jeśli mam być szczery, nie sądzę, żeby moja
wyobraźnia potrafiła oddać ci sprawiedliwość – powiedział, patrząc na jej ciężkie piersi.
– Tak niewiarygodnie piękne.
Zakryła biust dłońmi, uniosła go i mu się przyjrzała.
– Lewa jest dużo bardziej obwisła, bo często nią karmiłam po to, żeby mieć wolną
prawą rękę. Wiesz, karmiłam, a jednocześnie podlewałam kwiatki, gotowałam
i odkładałam na miejsce różne drobiazgi – wyjaśniła. Przygryzła wargę i spojrzała
na niego.
– Boże, jakie to piękne! Pierwotne i realne. Kobieta, która poświęca swoje młode,
gładkie ciało, żeby chronić i wykarmić życie, które dała. Ciało, które zostało naznaczone
i wykorzystane w służbie miłości, pokrywa się szlachetną patyną. To cholernie dobre
sformułowanie. Stój, proszę, nieruchomo, dokładnie w tym miejscu pod oknem. Do licha,
ale ty jesteś piękna! Opuść włosy na jedną pierś, tak żeby było widać sutek i jego ciemną
otoczkę. I okręć sobie pasmo włosów wokół nadgarstka, tak jakbyś chciała się nimi
pobawić, żeby rozweselić tę część siebie, która jest dzieckiem. Uśmiechasz się.
Wiedziałem, że w głębi serca tego chciałaś – dodał, kiedy zrzuciła z siebie ostatnią część
garderoby.
Kiedy wracała do domu wysypaną żwirem ścieżką, przestało już padać. Szła
szybkim krokiem. Zdążyła wytrzeźwieć i odrobinę żałowała tego, co zrobiła. Choć nie
miała zamiaru pozwolić sobie na wyrzuty sumienia. Martin był profesjonalistą. Czego
miała żałować? Do niczego nie doszło. Nie dotknął jej nawet wtedy, kiedy się żegnali.
Cmoknął koniuszki swoich palców i posłał pocałunek w jej stronę, jak mydlaną bańkę,
a ona schwytała go złożonymi w dzióbek ustami. To było wszystko. Ale kochał ją swoimi
oczami. Każda ułomność, fałdka i zmarszczka zostały ukazane w życzliwym wieczornym
świetle, z podziwem i uznaniem. Inaczej teraz odbierała swoje ciało. Plecy automatycznie
się prostowały, a stopy rwały do tańca, gdy niemal biegła wzdłuż nadmorskich łąk
pokrytych kosmatymi jak głowy trolli sasankami łąkowymi. Żmijowiec zwyczajny jarzył
się w rowach, w których kwiaty łapały ostrożne promienie wieczornego słońca,
przedzierające się między uciekającymi chmurami. Połacie najczerwieńszych maków,
jasnozielony ciemiężyk białokwiatowy, a nieco dalej, nieopodal plaży, pod krzywymi,
wysmaganymi przez wiatr pniami drzew wysokie łodygi buławnika mieczolistnego –
nadmorska łąka mieniła się feerią barw, które wywoływały w niej ogromną radość. Kilka
godzin wcześniej szła dokładnie tą samą drogą, z bochenkiem świeżo upieczonego chleba,
zawiniętym w kraciastą biało-niebieską ścierkę, a mimo to wszystko wydawało jej się
zupełnie inne. Widok morza był tak urzekający, że musiała się zatrzymać i przez chwilę
po prostu chłonąć całe to piękno tak, aby stało się częścią tego magicznego wieczoru.
Czuła się lekko na sercu, wypełniała ją miłość do wszystkiego i wszystkich.
Usłyszała chrzęst żwiru i odwróciła głowę. Ktoś jechał na rowerze. Na razie był
jeszcze za zakrętem. A jeśli to ktoś znajomy? – pomyślała. I zapyta ją, skąd wraca?
Byłoby to takie niepotrzebne. Nawet jeśli nic się nie wydarzyło, przeżycia dzisiejszego
wieczoru nie powinny być kwestionowane ani poruszane w trywialnej rozmowie z kimś
postronnym. To było święte spotkanie i tajemnica. Dokładnie jak to, co wydarzyło się pół
roku wcześniej w czasie klasowego zjazdu, po którym udało jej się przekonać Larsa
do wynajęcia domku w Sysne. Spotkali się po dwudziestu pięciu latach. Przeszłość
i teraźniejszość zlały się w jedno w chwili nieoczekiwanej bliskości. Martin był jej
młodzieńczą miłością. Fakt, że człowiek oddał się kiedyś komuś bezwarunkowo, rodzi
bliskość. Nigdy tak naprawdę nie zapomniała ich miłosnych zabaw. Wciąż do nich
wracała w marzeniach – możliwe, że z braku nowych doznań. W życiu z Larsem erotyka
zawsze musiała ustępować miejsca polityce. To melodia z przeszłości sprawiła, że coś
w niej drgnęło. Wino i wspomnienia to śmiertelnie niebezpieczna mieszanka. Kiedy
tańczyli z Martinem, poczuła zapach jego skórzanej kurtki, papierosów i świeżo wypranej
bawełnianej koszuli. Jego zapach. Tak dobrze znany i wywołujący natychmiastowe
skojarzenie z podnieceniem. Martin zaczął zwalniać, dopóki zupełnie się nie zatrzymali.
Ale nie puścił jej dłoni i nie przestał na nią patrzeć. Stali w zupełnym bezruchu.
Przyglądał się jej, a ona zatopiła się w jego szarych, błyszczących oczach, przywodzących
na myśl fale na sennym morzu, gdzieś poza czasem. Czuła na plecach spojrzenia innych,
słyszała szepty i chichoty. Pospiesznie powiedziała:
– Kocham swojego męża.
Wybuchnął śmiechem, widząc jej nagłe zakłopotanie. To był przyjazny, łagodny
śmiech. Potem znów poprowadził ją do tańca. Właściwie nic się nie stało. A może właśnie
wtedy wszystko się wydarzyło? Bo dlaczego nagle zaczęła się bronić? Kocham swojego
męża. Czy to nie tym zdaniem najbardziej się odsłoniła? Jakby czuła potrzebę
natychmiastowego wyznaczenia granicy.
Chrzęst żwiru rozlegał się coraz bliżej. Elvira zeszła z drogi i skuliła się
za krzakami głogu. Ostre jak igła kolce przejechały po jej gołych nogach, ale stała
nieruchomo, czekając, aż rowerzysta ją minie. Sten Åkerblom, grabarz, nawet nie
odwrócił głowy w jej stronę. Jechał, zapatrzony w rozmigotane morze. Może był tak samo
urzeczony pięknem natury jak ona. Zatrzymał się dopiero przy kopcu usypanym
na pamiątkę katastrofy w Czarnobylu. To był kopiec ofiarny, na który mijający go ludzie
dorzucali kolejne kamienie, wierząc, że to pomoże uniknąć przyszłych nieszczęść. Sten
zsiadł z roweru i długo szukał na plaży odpowiedniego kamienia. W końcu znalazł, rzucił
i wsiadł na rower. Kiedy odjeżdżał, wieczorna bryza rozwiewała jego gęste kasztanowe
włosy.
* * *
Samochód Larsa stał przed domem. Elvira drgnęła. To zupełnie nie pasowało
do marzeń, którym się oddawała. Nie spodziewała się męża tak szybko. Wolno ruszyła
w jego stronę. Czy zauważy, że w oczach kogoś innego poczwarka przeobraziła się
właśnie w motyla?
– Gdzie byłaś?
Pytanie zadał dość obojętnym tonem. Nawet na nią nie spojrzał, gdy spotkali się
koło świerków. Wokół jego głowy krążyła końska mucha i cała jego uwaga była
skierowana właśnie na nią. Machał rękami w powietrzu, aż w końcu udało mu się ją
pacnąć, kiedy usiadła na jego wysokim czole. Owad zostawił po sobie krwawą plamę.
– Spacerowałam nad morzem. Jest tak pięknie. Po deszczu powietrze jest cudowne.
To była połowa prawdy. Nie było to kłamstwo, ale informacja wprowadzająca
w błąd. Jednak to, co zostaje niewypowiedziane, jest może większym i bardziej
niebezpiecznym kłamstwem niż czysta nieprawda. Dlaczego nie potrafiła powiedzieć
wszystkiego wprost? Poszłam do Martina i Susanne z bochenkiem chleba. Zastałam tylko
Martina. Aha, skwitowałby pewnie Lars. A może ton jej głosu zdradziłby mu, że to nie
wszystko? Tego się bała. Właściwie nie miała nic do ukrycia. Nic się nie wydarzyło. Nic,
co można by ubrać w słowa. Wszystko działo się gdzieś poza nimi, w spojrzeniach
i w sposobie, w jaki ręce Martina pracowały z gliną.
– Co będzie na obiad?
– Wiesz, że obiad sam się nie wyczaruje. Ktoś będzie musiał go zrobić.
– Cholera, tylko nie zaczynaj. Jestem zmęczony. Miałaś cały dzień na to, żeby
zrobić zakupy i coś przygotować. Czym ty jesteś wysmarowana na szyi? Nie, nie tu, pod
brodą.
– Na szyi?
Przejechała po niej dłonią, zobaczyła gliniany pył i się uśmiechnęła.
– Nie wiem. Może to puder trolli? Taki, który zamienia wiedźmy w księżniczki.
Zrobiła grymas, żeby pokazać, jak wyglądała przed przemianą. Ale Lars nie był
w humorze do żartów. Rzucił jej tylko zmęczone spojrzenie, wsunął sobie gazetę pod
pachę i ruszył w stronę domu.
2
Słońce przygrzewało. Było południe. Kiedy łopata trafiła na zmurszałą drewnianą
trumnę, Sten Åkerblom otarł pot z czoła i odrzucił ziemię. Wyprostował plecy
i na wysypanej żwirem ścieżce zobaczył chłopca na rowerze. Nic nie powiedział.
Chłopiec też milczał. Wokół kościoła w Östergarn panowały cisza i spokój po burzliwych
latach wrzenia, pożarów i rosyjskich najazdów. Z wieży, którą planowano w zachodniej
części, powstał tylko kontur. Sny o wspaniałym dziele w zderzeniu z brutalną
rzeczywistością skurczyły się do żałosnej sygnaturki, w której wisiał kościelny dzwon.
Sten musiał przyznać, że to dość trafny symbol jego własnego życia. Co zostało
z imponujących marzeń o lepszym świecie? Niewiele. Ciężko westchnął i oparł się
o łopatę. Piękno soczystej czerwcowej zieleni zawsze wprawiało go w nieco rzewny
nastrój. O tej porze roku łatwo było poddać się upojeniu i pogrążyć w melancholii.
Kasztanowce przy furtce kwitły na biało, a klony rzucały długie cienie na niemalże
świecącą własnym światłem trawę koło parku umarłych, gdzie z kamieni ułożono kształt
gotlandzkiej łodzi Gotlandssnipa. Na pamięć znał słowa Gustava Larssona, które
znajdowały się na tablicy pamiątkowej:
Pod wysokim niebem w ciemną noc
ciało z duszą się pożegna,
wiosłuj hen, hen na wschód,
gdy czas łaski się przesypie...
Chłopiec zbliżył się do krawędzi grobu, żeby lepiej wszystko widzieć. Co można
powiedzieć takiemu chłopakowi o ciekawskich oczach? Sten nie wiedział. Jeśli chodziło
o dzieci, jego doświadczenie sprowadzało się do siostrzenicy w dalekiej Finlandii,
cierpiącego na kolkę dziecka sąsiadów, które nocami wożono w wózku po wyboistej
dróżce w Ljugarn, i małego brązowowłosego aniołka o imieniu Amanda. Opuścił
spojrzenie, bez trudu podważył rozeschnięte wieko trumny i odłożył je na bok. Powinien
coś powiedzieć, wyjaśnić, co robi. Coś, co odrobinę rozluźniłoby atmosferę. Ale nie
przychodziło mu do głowy nic odpowiednio mądrego i zrozumiałego. Stare groby,
których nikt już nie odwiedza, muszą otworzyć się na nowe trumny i nowych żałobników.
Trzeba płacić za miejsce. Taka już jest nieubłagana rzeczywistość. Jak wyjaśnić to komuś,
kto ma osiem – dziewięć lat? Jak opowiedzieć dziecku o śmierci, skoro samemu się jej
nie rozumie?
– Udowa – oznajmił i podniósł do góry długą kość tak, aby chłopiec mógł się jej
dobrze przyjrzeć. – Tylko tyle z człowieka zostaje. Niewiele.
Zapadła cisza, w której wyczuwało się porozumienie. Chłopiec zdjął czapkę
z głowy. Jego oczy sprawiały wrażenie zadziwiająco dojrzałych i mądrych.
– Niewiele z człowieka zostaje – powtórzył chłopiec. – Tylko szkielet. Choć dusza
traw jest w wietrze. Łączy się z nim jesienią, gdy trawa więdnie, i przez całą zimę duch
traw lata sobie tu i tam, czekając na nowe źdźbła. Tak mówi ciotka Ester. Można go
poczuć w czasie jesiennych sztormów. Czasem wiatr jest lekki jak wtedy, kiedy mama
dmucha na ranę, a czasem tak mocny, że może człowieka przewrócić. Chociaż wtedy to
na pewno Patrik, a nie trawa. Nie możesz go wykopać. On śpi tam w dole i odpoczywa,
kiedy nie ma już siły latać z wiatrem.
– Pracuję tu od niedawna i nie wiem, gdzie kto leży.
Sten całkiem się wyprostował i spojrzał z powagą na chłopca. Włosy i brwi miał
szare od kurzu. Przeszło mu przez myśl, że taka ponura mina może przestraszyć chłopca,
więc złagodził ją uśmiechem.
– Patrik to mój brat. Leży w tym grobie z gołębiem na kamieniu – wyjaśnił
chłopiec. – Utonął, jak miał tyle lat, co ja teraz, więc jesteśmy prawie jak bliźniacy.
– A ty ile masz lat?
– Sto. Jestem strasznie kruchy i zmęczony, a jesienią idę do czwartej klasy. Tam,
po drugiej stronie drogi, jest moja szkoła.
Sten spojrzał w stronę, którą wskazał chłopiec, i zobaczył biały budynek
z wieżyczkami i iglicami, jakby miniaturowy zamek z bajki. Pomyślał, że to musi być
jeden z piękniejszych budynków szkolnych w całej Szwecji.
– Tęsknisz za Patrikiem?
– Nie, skąd.
– Nie?
Sten zdjął okulary, które zaparowały od potu, i przetarł je swoją kraciastą flanelową
koszulą.
– Nie. Często tu przychodzę i z nim rozmawiam.
Sten potarł zarośnięty podbródek i usiadł na brzegu grobu. Chłopiec rzucił rower
na trawę i zajął miejsce obok niego. Stenowi się to spodobało. Rzadko kiedy doświadczał
w kontaktach z dorosłymi takiej oczywistej bliskości, a teraz doznał jej w rozmowie
z ostrzyżonym na zapałkę dziewięciolatkiem o niebywale skośnych piwnych oczach.
Chłopiec miał przyklejony na kolanie duży plaster, krótkie spodenki były dość mocno
rozdarte tuż nad opatrunkiem. Całe nogi miał pokryte siniakami i kurzem. Sten wyszedł
z założenia, że dla tego rocznika to normalne. Nie bardzo pamiętał, jak sam wyglądał
w tym wieku, od tamtego czasu minęło już prawie czterdzieści lat. Choć w tamtych
czasach dostawało się w domu lanie, gdy się wróciło w podartym ubraniu.
– O czym rozmawiacie?
– Bawimy się w Albatrossa. Jest wojna, Rosjanie do nas strzelają i zapędzają nasz
trałowiec w stronę lądu. Wpływamy na mieliznę, kadłub trzeszczy. Trach! Do środka
wpływa woda. Mnóstwo wody. Idziemy na dno. Pomocy! Udaje mi się znaleźć deskę
i płynę do brzegu. Patrik też próbuje płynąć, ale brakuje mu sił. Już nie może, więc
zawracam i mu pomagam, choć też już nie mogę. Ale jestem bardzo silny, bo muszę,
i nam obu udaje się przeżyć. Kiedy wychodzimy na brzeg, szwedzcy żołnierze chcą nas
aresztować i wsadzić do więzienia, i musimy iść aż do Romy. Do Romy! Aż tak daleko!
Przecież to kilkadziesiąt kilometrów. Tam chowamy się w świetnej kryjówce.
– Czyli gdzie?
– To tajemnica.
– Rozumiem.
– Inni Niemcy, ci, którzy utonęli albo zostali zastrzeleni przez Rosjan, leżą
w grobie Albatrossa. Zanoszę im kwiaty, Patrikowi też. Tak należy. Kiedy się kogoś
odwiedza, trzeba mu przynieść kwiaty albo konfiturę z jeżyn.
– Zgadza się.
Cisza, jaka między nimi zapadła, była ciepła i przyjemna. Od czasu do czasu
zamieniali ze sobą parę słów. Sten kontynuował pracę, a chłopiec przyglądał mu się
z zainteresowaniem i komentował znaleziska. Kości miały zostać oznaczone i złożone
w szopie, ale zbliżała się pora lanczu, więc Sten tylko lekko przysypał ziemią czaszkę,
którą właśnie położył na skraju grobu. Bał się, że gdyby ktoś przypadkiem odwiedził
cmentarz, kiedy on będzie jadł lancz, mógłby się oburzyć takim widokiem.
– Mogę ją dostać? – zapytał chłopiec, wyciągając przed siebie ręce tak daleko,
że niemal wpadł do grobu. Na twarzy miał wyraz wyczekiwania.
– O czym mówisz?
– O czaszce. Jest super.
– Nie dam ci jej. Nie można rozdawać szczątków innych ludzi.
– Ale nikt inny i tak jej nie chce. Powiedziałeś, że masz wykopać ten szkielet,
bo nikt się już nim nie przejmuje.
– To nie znaczy, że można się nim bawić.
– Dlaczego?
– Tak już jest. To się nazywa nienaruszalność grobu.
Nic lepszego nie przyszło mu na myśl. Chłopiec patrzył na niego przez chwilę,
po czym rzucił do grobu garść ziemi, żeby podkreślić, jak bardzo jest zawiedziony.
– Gdybym nie żył, dzieci mogłyby się bawić moją czaszką. Byłoby to zabawniejsze
niż leżenie w ziemi. – W jego głosie wciąż było słychać rozczarowanie. – Jeżeli ktoś się
z tobą bawi, to znaczy, że istniejesz. Ja prawie nie istnieję, bo nikt nie chce się ze mną
bawić.
Nagle jego twarz się rozjaśniła.
– Moja mama potrzebuje kogoś, kto potrafi skopać ogródek. Ona nie może, bo ją
bolą ramiona i kark. A ja potrzebuję taty, który by z nami mieszkał. Mój tata nie ma czasu.
Ciągle pracuje i ma nową żonę, która nazywa się Linda. To z nią jest cały czas. Z nami
już nie będzie mieszkał. Nigdy! Tak powiedział. A ty masz superową koparkę. Nie
możesz się do nas przeprowadzić?
– Zwykle mamy chcą same decydować o takich sprawach.
– Mama nie ma na to czasu, bo pracuje ze starymi i chorymi ludźmi, a potem jest
zmęczona, a potem moja siostra jest chora, a potem ja, potem musi zrobić obiad,
posortować pranie, porozmawiać przez telefon, zamówić rzeczy z Yves Rocher. To
wszystko długo trwa. Nie ma czasu rozejrzeć się za nowym tatą. Proszę, proszę. Byłoby
tak fajnie.
– Przykro mi, ale to niemożliwe.
– Dlaczego? Ona jest bardzo piękna i nie sprawia kłopotu.
– Boję się kobiet. Mam tak od czasu, gdy w dzieciństwie moja siostra wykąpała
mnie na siłę, używając przy tym drucianego zmywaka i szczotki do szorowania. Nic
by z tego nie wyszło. Przed babami trzeba się mieć na baczności.
Sten pokręcił głową i mrucząc coś pod nosem, ruszył w stronę budynku parafii,
żeby zjeść lancz, który ze sobą przyniósł.
– Niedługo się zobaczymy, prawda, Andreas?
– Jasne. Skąd wiesz, jak mam na imię?
– Szepnął mi to na ucho jeden ptaszek.
Gdyby Sten spojrzał za siebie, na pewno by się rozzłościł. Ale tego nie zrobił
i niczego nie zauważył. Andreas błyskawicznie odgarnął ziemię z czaszki, podniósł ją
i przymocował do bagażnika roweru. Potem szybko się obejrzał, nasunął na głowę czapkę
z daszkiem i wsiadł na rower. Wystartował z rozpędem i przeciął trawnik, kierując się
w stronę otwartej furtki. Wiózł czaszkę na bagażniku niczym trofeum. Będzie miał
co pokazać starszym chłopakom. Może dzięki temu będzie mógł pograć z nimi w tę nową
grę komputerową, tak niesamowitą, że aż zakazaną. Była dostępna tylko w pirackich
kopiach, a Petter mówił, że granie w nią to przestępstwo. Jeżeli włoży czaszce w zęby
niedopałek, będzie miał odjazdowy prezent na urodziny Oskara. Potem ojciec Oskara
może ją pożyczyć jako model. Jeśli zrobi gliniane kopie, będzie mógł je sprzedawać
nudzącym się dzieciom, które odwiedzą pracownię garncarską z rodzicami. Jak się nad
tym zastanowić, to świetny pomysł. Czaszki sprzedają się praktycznie same.
3
– Andreas Nilsson? Zapraszam. – Pielęgniarka otworzyła drzwi do gabinetu
i wpuściła do środka małego, bladego chłopca i jego mamę.
– Zdejmij czapkę i włóż ją do mojej torebki – poleciła mama.
Andreas niechętnie zdjął czapkę, ale nie chciał jej oddać.
Maria Wern słyszała strzępy ich rozmowy, gdy siedzieli w poczekalni. Chłopak,
mniej więcej w wieku jej Emila, miał niewielką gorączkę, bolały go noga i brzuch. Myśl
o własnych dzieciach, o tym, że Emil i Linda są daleko, sprawiała jej ból. Przebywali
teraz u swojego ojca i mieli przyjechać na Gotlandię dopiero dwa tygodnie po święcie
Midsommar. Maria wyjechała dopiero dwa dni temu, a już umierała z tęsknoty. Nie
wiedziała nawet, że tęsknota może sprawiać fizyczny ból. Piekący, paraliżujący i tak
wyraźny. Krister miał już trzecią dziewczynę, odkąd się rozstali. Aktualna gwiazda miała
na imię Clary. Była prawniczką i posiadała własny szkier gdzieś koło Sztokholmu. Maria
wykręciła się od poznania jej. Chciała z tym poczekać parę miesięcy, żeby się przekonać,
czy ta znajomość przetrwa. Poprzednia supergwiazda Ulrika zgasła po niecałych dwóch
tygodniach. Powiedziała, że Krister może się do niej odezwać, jak załatwią już sprawę
separacji. Maria miała wrażenie, że jakimś dziwnym sposobem odpowiedzialność za to
rozstanie spoczęła na niej, mimo że w gruncie rzeczy wszystkiemu był winien Krister
i jego niezdolność do radzenia sobie w związkach.
Gdyby Maria przed odejściem od męża wiedziała, co się będzie działo, chyba nie
zdecydowałaby się na ten krok. Po pierwszym spokojnym okresie, w którym Krister z nią
współpracował, zgodził się na podział majątku i wspólną opiekę nad dziećmi, nagle coś
w niego wstąpiło. Objechał wszystkich wspólnych przyjaciół, żeby przeciągnąć ich
na swoją stronę, a byłą żonę przedstawił jako lodową dziewicę i zdzirę w jednej osobie.
Potem Maria otrzymała list z sądu rejonowego, z którego wynikało, że Krister złożył
wniosek o wyłączną opiekę nad dziećmi, domagał się większej należności za willę i chciał
obniżenia alimentów. Jednocześnie wydzwaniał do niej nocami, w zależności od nastroju
grożąc albo płacząc. I w takim stanie próbował opiekować się dziećmi. Poczuła pieczenie
pod powiekami. Czy wolność była tego warta?
Zdecydowała się popracować latem na Gotlandii, żeby zarobić na kilka tygodni
wakacji na wyspie. Ale jednocześnie chciała zwiększyć dystans między sobą a Kristerem.
Tylko w ciągu minionego tygodnia cztery razy przyjechał do komisariatu w Kronviken
i czekał na nią po pracy. Sytuacja była nie do wytrzymania. Niełatwo było jej znaleźć
mieszkanie na wyspie w rozsądnej cenie, ale w końcu się udało. Mona Jakobsson z Eksta
usłyszała plotki o sytuacji, w jakiej Maria się znalazła, i zaproponowała jej wolno stojący
domek. Nie było w nim bieżącej wody, ale Mona zostawiała pod wycieraczką klucz
do głównego budynku, na wypadek gdyby Maria chciała skorzystać z łazienki.
A o czynszu mogła zapomnieć. Jeżeli już koniecznie chce się jakoś odwdzięczyć, może
przed pracą pomagać przy zbieraniu truskawek, a jeżeli będzie wolna, gdy nadejdzie pora
zwiezienia siana, to dodatkowa para rąk będzie mile widziana. Tak wyglądała ich umowa.
Pierwszego poranka, gdy zaczęto zbiór truskawek, lał ulewny deszcz. Następnego dnia
świeciło słońce, ale coś w powietrzu tak ją uczuliło, że dostała niesamowitego kataru.
Właśnie dlatego w ten sobotni ranek odwiedziła przychodnię.
Drzwi do gabinetu otworzyły się na oścież, mama wyszła do poczekalni,
popychając przed sobą syna. Wyglądała, jakby płakała. Pielęgniarka, która jej
towarzyszyła, miała zacięty wyraz twarzy.
– Za parę minut powinniśmy mieć wyniki testu próbki śliny pobranej z gardła.
Proszę tu zaczekać.
Kobieta otoczyła ramieniem plecy syna. Usiadła, wpatrując się w pomalowaną
na biało ścianę, jakby zobaczyła na niej złego. Chłopiec instynktownie przytulił się
do matki, żeby ją pocieszyć. Dotknęła dłonią jego czoła i pomacała węzły chłonne. Potem
objęła go i tak pozostała. Wątłe pasma ufarbowanych na blond włosów zwisały na jej
ramiona. Światło jarzeniówki bezlitośnie podkreślało szarobrązowe odrosty. Kobieta
wyglądała na zmęczoną, jej twarz była niemal szara. Cerę poznaczyły blizny
po pryszczach, ale kobieta miała piękne rysy. Po chwili matka i syn zostali znów
poproszeni do gabinetu. Gdy weszli do środka, zza uchylonych drzwi dobiegł
podniesiony głos kobiety:
– Cholera, chyba widzicie, że coś jest nie tak! Przecież nie przychodzę tu, bo mi się
nudzi!
Rozległo się ciche, uspokajające mamrotanie innego głosu. Drzwi do gabinetu
otworzyły się z impetem. Kobieta złapała kurtkę i chwyciła syna za rękę. Prawie biegnąc,
opuścili przychodnię. Maria dosłyszała rozmowę pielęgniarki i lekarza.
– Prawdopodobnie to psychosomatyczne – stwierdził lekarz. – Człowiek zaczyna
się zastanawiać, co to dziecko musi przeżywać w domu. Zauważyłaś, że matka cały czas
odpowiadała, mimo że to jemu zadawałem pytania? Nie dopuściła go do słowa. Sama
mówiła przez cały czas.
– To nie pierwszy raz. Przychodzą praktycznie co tydzień. Chłopca boli brzuch,
noga i ma mdłości. Mówię jej, że to bóle wzrostowe, ale ona w ogóle mnie nie słucha. Nie
przyjmuje tego do wiadomości. Jest dziwna, jakaś taka nerwowa. Ona chyba sądzi, że my
na niczym się nie znamy i że musi się wykłócać, aby otrzymać właściwą opiekę. Już
wcześniej groziła, że złoży na nas skargę.
– Oczywiście to może być jakaś łagodna grypa. Ale moim zdaniem nie ma sensu
podawać antybiotyku przy temperaturze trzydzieści siedem i dziewięć.
– Skąd, nie można przecież traktować pacjentów inaczej tylko dlatego, że są
agresywni albo cały czas wracają. Jeśli dasz jej antybiotyk dlatego, że zrobiła nam
awanturę, będzie myślała, że za każdym razem musi się wykłócać, żeby otrzymać
właściwą pomoc. Nie będzie nam ufać. Ukręcilibyśmy bicz sami na siebie. Trzeba być
konsekwentnym. To, co robimy, musi być uzasadnione z medycznego punktu widzenia,
nie możemy się godzić na wszystko tylko po to, żeby uniknąć awantury.
– Wiesz, takie skargi to nic przyjemnego, człowiek ma potem cholernie dużo
papierkowej roboty. Tym razem dla pewności zrobiliśmy test, ale i to jej nie zadowoliło.
– Przecież jej powiedziałeś, żeby się zgłosiła, jeżeli to się będzie utrzymywało
przez tydzień. Chłopak od dwóch dni ma lekko podwyższoną temperaturę. To
przychodnia całodobowa. Nie przeprowadzamy dokładnego wywiadu, nawet jeśli czasem
byłoby to uzasadnione. Wydaje mi się, że to mógłby być przypadek dla psychiatry
dziecięcego. Jej niepokój zaczyna urastać do absurdalnych rozmiarów.
– Zgadzam się z tobą. Moim zdaniem to raczej matka wymaga pomocy, a nie ten
mały. Ktoś jeszcze tam czeka?
Kiedy Maria wykupiła leki w aptece Liljan, spotkała inspektora Hartmana.
Zupełnym przypadkiem wpadli na siebie w galerii Domus, w której stale przesiadywali
lokalni pijaczkowie. Maria i Tomas usiedli na ławce i wymienili się nowinami. Hartman
jak zawsze zatrzymał się u swojej ciotki Vegi w Klinten, która przyjęła do siebie również
Jespera Eka. Vega proponowała też gościnę Marii, ale ta broniła się przed tym
ze wszystkich sił. Troska Vegi była jak przyprawa – najlepiej smakowała
w umiarkowanych dawkach. Poza tym starsza pani wkroczyła na wojenną ścieżkę po tym,
jak ktoś uszkodził drzewo na skraju klifu niedaleko katedry. Jej zdaniem policja powinna
wysłać wszystkie patrole w pogoń za wandalem. Była nawet gotowa sama wymierzyć mu
karę. W końcu Wzgórze Szubieniczne leżało niedaleko Klinten.
– Per Arvidsson przyjedzie na Midsommar. Ma się rozumieć na urlop. Nie ma
zamiaru pomagać nam w utrzymywaniu ładu i porządku. Niektórym to się powodzi –
dodał i spojrzał na nią znacząco, ale Maria udawała, że nie wie, co kolega ma na myśli.
Bardzo się cieszyła, że znów zobaczy Pera. Tak bardzo chciała go spotkać, żeby naprawić
ich relację. Wiele spraw wymagało wyjaśnienia. Jeżeli będzie chciał jej słuchać. Nie była
tego pewna. Może nadal uważał, że go zawiodła, kiedy został zawieszony w czasie pracy
w Kronviken. Do tej pory nie mieli okazji o tym porozmawiać.
– Jadłaś już lancz? – zapytał Hartman.
Maria odparła, że nie. Poszli na Stora Torget, żeby się rozejrzeć za jakąś
odpowiednią restauracją. Hartman celował w Bakfickan, ale wszystkie stoliki były już
zajęte. Na Strandgatan znaleźli nowo otwartą restaurację Bukfyllan. Zdecydowali się
na nią, gdy zobaczyli, że cena pieczonej flądry i grillowanego łososia nie przyprawia
o zawrót głowy. Wystrój był prosty: jeden długi stół z drewnianymi ławkami w środku
i drugi taki sam na zewnątrz. Na półce nad barem wypchane ptaki wysiadywały jaja.
Hartman zapytał o nie mężczyznę za barem. Jak się okazało, był to właściciel lokalu, miał
na imię Vladas. Mężczyzna wyjaśnił im, że to mewa żółtonoga, nur czarnoszyi, nurzyk
zwyczajny i nieco nadgryziona zębem czasu alka zwyczajna. Usiedli, każde ze swoim
piwem, w rogu przy końcu stołu, gdzie były jeszcze wolne miejsca. Maria siedziała
przodem do okna, a Hartman przodem do sali. Maria rozłożyła swój plan miasta.
– Od ubiegłego roku powstało wiele restauracji.
– Tak, ale smutne jest to, że spora część z nich pracuje sezonowo. Kiedy strumień
turystów maleje, są zamykane. Moim zdaniem powinno się wspierać te, które są otwarte
przez cały rok i płacą tu podatki. Choć w tej branży zdarzają się oczywiście różne ciemne
sprawki. Chodzą plotki o haraczach za ochronę, które egzekwuje się od właścicieli,
stosując niezbyt ciekawe formy nacisku, ale nikt nie chce mówić o tym otwarcie. Nie ma
żadnych zgłoszeń. Nawet ci, którzy zwykle z nami współpracują, milczą. Nikt nie puszcza
pary z ust.
– Myślisz, że te plotki są uzasadnione?
– Nie wiem. Nie mamy zbyt wielu punktów zaczepienia. Musielibyśmy chyba
zacząć chodzić po ludziach i pytać. A i tak nie wiadomo, czy to by w ogóle coś dało.
Dochodzą do nas tylko niejasne aluzje, które mogą być bajaniem pijaczków. Gadają też
o jakimś nowo otwartym burdelu, gdzieś w porcie. Ale nikt nie chce podać żadnych
nazwisk.
– Reszta pewnie bez zmian: kradzieże, zatrudniani na czarno, narkotyki –
powiedziała Maria, dotknęła palcem piany na swoim piwie i wytarła go o serwetkę. – Czy
jest jakaś zmiana po tym, jak zniesiono kontrolę graniczną po rozszerzeniu Unii o nowe
kraje?
– Na razie nie. Pierwsza fala nadeszła, kiedy zniesiono wizy. Obywatele innych
państw Unii mają prawo do trzymiesięcznego pobytu na wizie turystycznej, ale nie wolno
stemplować ich paszportów, więc nie wiadomo, kiedy ktoś tak naprawdę przyjechał.
A nawet gdybyśmy zakwestionowali długość pobytu jakiejś osoby, ta mogłaby
przekroczyć granicę z Norwegią i zaraz wrócić. Mamy na oku kilku ludzi, którzy mają
za sobą kryminalną przeszłość i wcześniej sprowadzali siłę roboczą z krajów
nadbałtyckich. Teraz trudniej będzie rozpracować działalność siatek przestępczych,
bo wjeżdżający do kraju nie muszą podawać osoby kontaktowej. Ostatnie badanie
pokazało, że w czasach, kiedy ten wymóg jeszcze obowiązywał, mniej więcej pięćset
osób w Szwecji działało jako poświadczający dla wjeżdżających. Sto trzydzieści osiem
z nich zostało skazanych. Często ludzie ci deklarowali niskie dochody i mieli zaskakująco
wielu gości. Prawdopodobnie kontynuują działalność, ale niewiele jesteśmy w stanie
zrobić. Do portu w Visby mogą wpływać turystyczne łodzie, a na nich nielegalne towary,
broń i przestępcy. Cumują na kilka dni, a potem znikają. Nie mamy możliwości ich
sprawdzić, a ludzie, którzy nawet coś zobaczą, o niczym nas nie informują. Musimy mieć
jakieś podstawy, żeby móc wejść na pokład.
Hartman rozmawiał rano z kolegą, który zajmował się kontrolą wjeżdżających
i wyjeżdżających. Przyszłość nie rysowała się w różowych barwach.
– Nasze własne prawo wiąże nam ręce – podsumował.
– Rozumiem – odparła Maria.
– Wcześniej straż graniczna mogła reagować, kiedy widziała młode dziewczyny
z kilkuset koronami w kieszeni i zapisanym na kartce numerem telefonu jakiegoś
starszego mężczyzny, którego znały tylko z imienia. Teraz już nie. Człowiek nie może się
nie zastanawiać, do czego to doprowadzi.
– A co z celnikami? Oni mają chyba większe możliwości?
Maria oparła głowę na dłoni, a na jej czole pojawiła się głęboka zmarszczka. Czuła,
że zaczyna ją lekko boleć głowa. Chyba zbliżało się niskie ciśnienie, tak przynajmniej jej
się wydawało.
– Naszych kolegów w czarnych uniformach nie ma już na wyspie. W razie
potrzeby musimy prosić o pomoc tych ze stałego lądu. Istnieją dalekosiężne plany
uruchomienia nowego połączenia promowego między Lipawą na Łotwie a Slite. Ale
na razie nikt nie wie, jak mielibyśmy sobie wtedy radzić z kontrolą paszportów. Biorąc
pod uwagę naszą obecną liczebność, byłoby to wykluczone. I nie rozumiem, skąd
mielibyśmy wziąć ludzi z wykształceniem potrzebnym do kontroli paszportowej.
– A kiedy rozmawiałeś z Perem Arvidssonem?
Maria nie mogła się dłużej powstrzymywać przed zadaniem tego pytania.
– Dziś rano. On też nie chciał mieszkać u Vegi. Wydaje mi się, że tak jak i ty
zamieszka u Mony i Henrika w Eksta. Wspomniał, że w ubiegłym tygodniu rozmawiał
z Henrikiem Dunem. Czy przypadkiem ciebie i Pera coś nie łączyło, zanim nie wyjechał
do Örebro? Coś w rodzaju romansu? Wybacz niewinną ciekawość starego mężczyzny, ale
człowiek nie chce nadepnąć na więcej odcisków niż to konieczne. Dlatego pytam wprost.
– Nic nas nie łączy, zupełnie nic. Nawet nie wiedziałam, że ma zamiar tu
przyjechać – powiedziała Maria. Zauważyła, że słowa prawie potykały się o siebie, a w jej
głosie słychać było przesadne zdecydowanie. – Mężczyźni już mnie nie interesują.
Wystarczą mi te lata, które spędziłam z Kristerem. Muszę być sama. Skoncentrować się
na pracy i dzieciach. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo rozwód potrafi odebrać chęć
do życia.
– Nie wątpię – odparł Tomas i machnął na mężczyznę za barem, żeby poprosić
o rachunek.
4
Pracownia garncarska w Herrvik była skąpana w wieczornym świetle.
W powietrzu unosiły się drobinki kurzu. Na parapecie stał gliniany wazon z chabrami
o niezwykle intensywnej barwie, a obok niego obtłuczona filiżanka i wysłużona
popielniczka. Wyglądając przez szprosowe okno, Andreas widział sad, altanę z bzu,
a nawet wioskę rybacką i wysepkę Östergarn. Napisał palcem w kurzu zalegającym
na marmurowym parapecie „kacza kupa” i usiadł przy kole garncarskim, tym, które miało
napęd elektryczny. Martin zwykle siedział przy tym napędzanym nogami, ale nad nim
trudniej było zapanować. W pracowni słychać było gwar rozmów. Goście siedzieli
na dworze. Rozległ się czyjś głęboki głos. Pewnie Martin opowiadał jakąś historię,
a potem po deskach podłogi przetoczył się śmiech. Mama Pettera, Elvira, śmiała się
najgłośniej ze wszystkich i umilkła jako ostatnia. Jej śmiech brzmiał jak gdakanie
przestraszonej kury. Dorośli zaczynali się rozkręcać. Gotlandsdricka[1]
, kieliszeczek pod
śledzika, a do tego kilka drinków. Martin zaproponował gościom kolejkę ze specjalnego
dzbana z wieloma ustnikami. Trzeba było wiedzieć, z którego pociągnąć, żeby się nie
oblać. Elvira zalała sobie całą sukienkę. Susanne zaproponowała, że może jej pożyczyć
jedną ze swoich, żeby nie musiała jechać do domu. Andreas zaśmiał się, wyobrażając
sobie, jak Elvira wyglądałaby w sukience Susanne. Rozsadziłaby ją jak Hulk. Guziki
wystrzeliłyby we wszystkie strony, a materiał popękał. Potem Elvira zrobiłaby się
z wściekłości zielona na twarzy i stałaby się silna i bardzo niebezpieczna ze zrośniętymi
czarnymi brwiami i potężnymi muskułami.
Dzieci dostały hamburgery i sok z czarnego bzu. Petter i Oskar jedli hamburgera
i pili gotlandsdrickę, jak dorośli. Dostali też po kieliszku wódki. Ale mama Andreasa
zakryła dłonią kieliszek, kiedy Martin chciał nalać i jemu. Oskar to zobaczył i uśmiechnął
się szyderczo tak szeroko, że odsłonił cały aparat, który nosił na zębach. Petter szturchnął
Andreasa kolanem pod stołem. „Prawdziwy mężczyzna powinien umieć się napić, ale
powinien też umieć zostawić kieliszek w spokoju”, powiedział Martin, wznosząc toast.
Andreas uniósł nieśmiało swoją szklankę z sokiem, nie wiedząc, czy to znaczyło, że i on
może wznieść toast.
Kiedy starsi chłopcy poszli do pokoju Oskara, żeby pograć na komputerze, Andreas
ruszył za nimi. Oskar dostał czaszkę ładnie zawiniętą w gazetę i uznał, że jest super z tym
petem w zębach i w ogóle. Dobrze się jej przyjrzał, a potem podał Petterowi.
– Prawdziwa?
Andreas zadarł głowę, spojrzał na niego i pokiwał głową, naśladując niezgłębioną
miną Clinta Eastwooda z Dobrego, złego i brzydkiego. To był ulubiony film jego taty.
Gdy jeszcze z nimi mieszkał, siedzieli razem na kanapie i ćwiczyli minę Eastwooda tak
długo, aż była idealna. „O, teraz, synu, teraz masz idealnie kamienną twarz”.
– Jasne, że tak. Jak się dokładnie przyjrzeć, widać, że z tyłu zostało nawet trochę
włosów. Rudych. Należała do rudowłosego brodacza. Na pewno ma ze sto lat. Ukradłem
ją z cmentarza.
– Super! Niezła!
Andreas stał w drzwiach do pokoju. Ze środka dobiegł go schrypnięty od mutacji
głos Pettera, zmieszany z muzyką rockową i dźwiękami z komputera. Petter wygłosił
długą pochwałę. Fakt, że poświęcili mu aż tyle uwagi, sprawił, że chłopcu zrobiło się
ciepło na sercu. Spodziewał się, że zaproponują mu honorowe miejsce przy komputerze.
– Świetna.
– Zajebista.
Przez całe dwie minuty grzał się w świetle rampy, potem jednak Petter zastąpił mu
drogę, widząc, że Andreas szykuje się, żeby wejść.
– Zostań tam, gdzie jesteś, gówniarzu. Potem twoja mama nawrzeszczałaby na nas
i powiedziała, że jak patrzysz na gry komputerowe, masz potem koszmary i sikasz
do łóżka.
– Wcale nie – zaprotestował Andreas. Z trudem wydobył z siebie słowa, był
zaskoczony i strasznie się wstydził. Fakt, że to, co powiedział Petter, było prawdą,
niczego nie ułatwiał. W podłodze powinna być zapadnia prowadząca do innego,
łatwiejszego do zniesienia świata, w którym lepiej poradziłby sobie z odgrywaniem
swojej roli.
– Postal 2 jest dozwolony od osiemnastu lat. Nie wytrzymasz tego napięcia.
Zjeżdżaj do matki! Nie chcemy tu żadnych kapusiów. No zjeżdżaj, mówię! – dodał Petter
i machnął ręką, a kiedy Andreas mimo wszystko nie ruszył się z miejsca, wypchnęli go.
Potem zatrzasnęli mu drzwi przed nosem i nawet nie zdążył wsunąć do środka stopy.
Próbował je otworzyć. Naparł całym ciałem na skrzydło i obiema rękami uwiesił się
na klamce. Ale byli silniejsi. Śmiali się z niego. To niesprawiedliwe. Załatwił im
prawdziwą czaszkę. Z narażeniem życia, a do tego grabarz Sten Åkerblom był teraz jego
wrogiem. To, co Andreas zrobił, było wyczynem i w związku z tym powinni go wpuścić
do środka.
– Otwórzcie! – krzyczał. – Otwórzcie! Wytrzymam!
Usłyszał, jak przekręcają klucz. Potem Petter i Oskar pogłośnili muzykę. Długo stał
i szarpał za klamkę, aż w końcu dał za wygraną i mamrocząc pod nosem, powlókł się
do pracowni. To było cholernie niesprawiedliwe. Musi być z chłopakami. Siedzenie przy
stole z dorosłymi i młodszą siostrą to mogiła. „Ale ty wyrosłeś”. „Jak tam szkoła, lubisz
swoją panią?” Elvira przez cały czas łapałaby go za włosy i gładziła po głowie. „Małe
dzieci, mały kłopot”. Dorośli patrzyliby na siebie znacząco. Mama powiedziałaby: „No
tak, czasem wciąż ma te swoje napady. Ale kiedy tak się drze i krzyczy, można mu
przynajmniej umyć zęby”. Susanne pytałaby, czy nadal sika do łóżka, i udzielała rad,
o które nikt nie prosił. Czy dzieci naprawdę muszą znosić to, że się mówi o nich przy
nich? A co, gdyby dorosłych traktować w ten sam sposób? Elvira tak urosła i tak ładnie
je. Popatrzcie, jak przybrała i jaki ma apetyt. A Susanne pije więcej, niż powinna,
z czystej przekory, i sprawia problemy, kiedy pora wracać do domu. Nie wie, że to dla jej
własnego dobra. Ostatnio wjechała rowerem do rowu i się posikała. Wstyd. A Eva
zapomina o myciu zębów. Czasem zasypia przed telewizorem z cukierkiem w ustach,
choć mówiłem jej, że słodycze może jeść tylko raz w tygodniu. Chyba jeszcze nie dorosła
do tego, żeby mieć własne pieniądze.
Musiał wymyślić coś, co da mu wstęp do pokoju Oskara. Cokolwiek. Zdobędzie to.
Bez wątpienia. Jest zdolny do wszystkiego. Nawet jeśli będzie musiał zaryzykować życie.
Mama powiedziała, że może się bawić z Amandą. Nie ma mowy! Nie po tym, jak
specjalnie połknęła jego ulubioną figurkę z Gwiezdnych wojen i musieli czekać dwa dni,
aż Yoda wyjdzie drugą stroną. Tego było za wiele. Niektóre rzeczy ciężko przebaczyć.
Poza tym to dziewczyna.
Wyciągnął stopę w stronę pedału koła garncarskiego i włączył prąd. Koło zaczęło
się obracać, cicho bucząc. Zmoczył dłonie, odciął kawałek gliny i spróbował umieścić go
na środku. Nie było to takie łatwe, jak sądził, patrząc na tatę Oskara. Znów zmoczył dłonie
i złączył je wokół kawałka gliny. Glina zaczęła się odczepiać, wszystko działo się bardzo
szybko. Oderwała się od koła, prześlizgnęła po nim i poleciała jak kula armatnia w stronę
półki, na której, niczym kręgle, stały przedmioty na wystawę. Przez ułamek sekundy,
zanim nie rozległ się trzask pękających eksponatów, Andreas liczył na cud. Ale się nie
zdarzył.
Oficjalnym powodem dzisiejszego przyjęcia były urodziny Oskara, ale wszyscy
czcili również jego tatę, Martina Ahla, który następnego dnia miał zaprezentować prasie
i publiczności zainteresowanej sztuką użytkową wszystko to, co stworzył w ciągu
minionego roku. Teraz wtargnięcie dorosłych do pracowni było tylko kwestią czasu.
Andreas poczuł lekki zawrót głowy. Ze strachu zaschło mu w ustach i zaczął się trząść.
Nie wiedział, co robić. Stał się banitą. Wróg był wszędzie. Musi się zakamuflować
i niezauważenie przedrzeć do kryjówki, w której czekał na niego brat. Zaczerpnął gliny,
zmoczył dłonie i przeciągnął nimi po twarzy, włosach, rękach, a na koniec także
po nogach, żeby biel skóry nie zdradziła go, gdy będzie przemykał przez teren wroga.
Herszt piratów, Bodisco, deptał mu po piętach. Andreas przejrzał się w lustrze nad
komodą. Szkło był naznaczone czarnymi plamami i pęknięte, ale spodobało mu się to,
co zobaczył. Szary cień. Wyglądał jak upiór. Nastroszył włosy tak, że wyglądały jak kolce
jeża, i przykleił sobie do nosa kawałek gliny, który uformował w sposób zupełnie
zmieniający jego rysy. W lustrze błysnęły białka oczu. Przejrzał się jeszcze raz i zadrżał.
Ostrożnie otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Zapadał letni zmierzch. Zaciągnął
się zapachem niebezpieczeństwa, zmieszanym z wonią morszczynu i świeżo skoszonej
trawy. Droga była wolna. Przemknął w cieniu pod ścianą domu, skręcił za róg i miał
zamiar przebiec trawnik, żeby schować się pod ścianą wygódki. Nagle żwir zatrzeszczał
pod czyimiś stopami. Skamieniał i dał nura w krzaki bzu rosnące przy narożniku domu.
Stał w bezruchu, a odgłos kroków narastał. Usłyszał znajome głosy. Mama prowadziła
jego siostrę do wychodka. Kiepsko. Przywarł do ściany i czekał, aż go miną. Gdyby
dostał się teraz w ręce mamy, czekałoby go pewnie to, co spotkało Stena Åkerbloma, gdy
pastwiła się nad nim jego siostra – kąpiel z użyciem druciaka i szczotki.
Kiedy wróg zniknął w wychodku, Andreas przebiegł pod domem, potem dopadł
najbliższego drzewa i zaczął się przemieszczać w stronę plaży, sunąc od pnia do pnia. Był
teraz Indianinem. Przykucnął za kamieniem, żeby złapać oddech i poczekać na swoją
duszę. Wiatr rozwiewał jego brązowe włosy i wzywał go po imieniu. Miał misję.
Operacja Burzyk. Miał wrażenie, że szepczą to trawy. Czuł każdy kamień. Potrafił
rozpoznać ślady wszystkich ludzi i zwierząt. Odchody królika. Złamana łodyga drżączki
średniej. Ukwap dwupienny, skalnica ziarenkowata, rozchodnik, przetacznik
macierzankowy. Rozpoznawał każdą z tych roślin. Potrafił rozmawiać ze zwierzętami,
bo znał ich tajemny język. Potrafił rozmawiać z burzą i mógł przywołać deszcz, musiał
się tylko wyciągnąć w stronę nieba i zwrócić twarz ku słońcu i Wielkiemu Duchowi.
A tam leżały białe pióro i połyskujący szary kamień. Zwrócił uwagę na ślady wąskich
obcasów, widniejące w miękkiej glinie. Mimo że zaczynało się już zmierzchać, tu
i ówdzie dało się rozróżnić odcisk całej podeszwy z wąskim noskiem. Czasem bardzo
niewyraźny. Posuwanie się czyimś śladem, żeby zobaczyć, dokąd prowadzi, było bardzo
pasjonujące. Jednocześnie trzeba było uważać, żeby samemu nie zostać odkrytym.
Zatrzymał się i kucnął przy ziemi. W krzakach przed sobą zobaczył czerwoną
damkę z koszykiem przy kierownicy. Rower nie był zapięty łańcuchem. Obok śladów
obcasów, które śledził, pojawiły się nagle odciski innych butów. Nie rozumiał, jak kobiety
mogą nosić coś tak głupiego i niewygodnego jak buty na wysokim obcasie. Wyglądały
jak kwoki, kiedy tak drobiły, kołysząc szerokimi tyłkami na wąskich, ostrych obcasikach.
Dotknął trawy palcami, a jej źdźbła delikatnie odbiły się od jego dłoni. Trzeba było
uważać, gdzie się staje, bo kormorany wszędzie zostawiały białe placki. Szeroka, żłobiona
podeszwa męskiego buta zostawiła odcisk w jednej z ptasich kup. Andreas powąchał
odchody. Były świeże. Przystawił swoją stopę do odcisku, porównał i zadrżał. To był
duży ślad. Zostawił go potężny mężczyzna. Stopa Andreasa była dużo mniejsza, ale
postanowił nie ulegać strachowi. Przyłożył ucho do ziemi i nadsłuchiwał. Śledził blade
twarze. Teraz ślady splatały się ze sobą, biegły ku sobie i od siebie, tworząc
skomplikowany wzór, jak gdyby idący tańczyli. Przystanął za rozłożystym jałowcem.
Kawałek dalej w trawie coś się poruszało. Źdźbła uginały się niezgodnie z ruchem wiatru.
Jedna kępka poruszała się pod wiatr. Słychać było ciche mamrotanie. Wiatr od morza
niósł szepty. Andreas znowu nadsłuchiwał. Potem podkradł się bliżej; zaczął obserwować
to, co się tam działo, i uczyć się tego, co mogło mu się przydać za kilka lat, gdy zaczną
w nim buzować hormony. Był teraz bardzo blisko.
Takie podkradanie się było krępujące i ekscytujące zarazem. Był jak fotograf
dzikiej przyrody, który ostrożnie podkrada się do zwierząt, żeby pozostając
niezauważonym, obserwować ich zwyczaje godowe. Nie mógł oderwać wzroku od tej
pary. Zachodzące słońce barwiło na czerwono piersi, które wypełniały dłonie mężczyzny.
Wyglądały jak duże czerwone jabłka. Andreas kichnął. Nie wiedział dlaczego, ale zawsze
kichał, gdy widział nagą skórę. Na basenie, na plaży, w domu pod prysznicem. Przycisnął
dłoń do ust i nosa i zamknął oczy, mając nadzieję, że powstrzyma kichnięcie. Na próżno.
Zduszone kichnięcia przypominały dźwięk, jaki wydają jeże, które walczą pod podłogą.
– Słyszałeś to, Martin? Ktoś tam jest – powiedziała Elvira wysokim,
przestraszonym głosem.
– Nikogo nie widzę. Musiało ci się przywidzieć – odparł Martin, podnosząc się.
Poły rozpiętej koszuli powiewały wokół jego owłosionych białych nóg. – Nie bój się,
nikogo tu nie ma. Spróbuj się odprężyć i rozkoszować naszym... Jesteś wspaniałą kobietą.
Jeszcze chwila i...
– Nie! – Odepchnęła go, oddychając ciężko. – Coś słyszałam. Ktoś jest tam, za tym
dużym kamieniem. Naprawdę!
Andreas nie zdążył stłumić następnego kichnięcia. Wstał i spojrzał na Elvirę
i Martina. Mama Pettera wrzasnęła i chwyciła ubranie, żeby się zakryć. Martin Ahl przez
kilka sekund wpatrywał się w parę okrągłych oczu świecących w ciemnej, pokrytej gliną
twarzy. Potem puścił się biegiem. Andreas zrobił to samo. Biegł tak szybko jak nigdy.
Ziemia uciekała mu pod stopami. Krzaki jałowca i głogu drapały go po twarzy.
Brakowało mu powietrza, bolały go płuca i miał kolkę, ale zatrzymał się dopiero, kiedy
był bezpieczny. Ukrył się w zaroślach w wiosce rybackiej. Mama Pettera i tata Oskara
robili to. Chwilę potrwało, zanim dotarło do niego, co widział. Wiedział, że jego rodzice
robili to trzy razy, zanim się pokłócili. Najpierw zrobili Patrika, potem jego, a na końcu
Amandę. Nie rozumiał, dlaczego Elvira i Martin też to robili. Uważał, że wystarczy już
jednego gnojka takiego jak Petter. Wrzeszczący mini-Petter byłby w stanie wykończyć
każdego. Może wujek Lars myślał podobnie i dlatego mama Pettera robiła to z Martinem.
Andreas pomyślał, że w sumie powinien porozmawiać o tym z chłopakami, żeby mieć
jasność. Wiem coś, o czym wy nie wiecie. Jeśli dobrze pójdzie, tak ich tym zaciekawi,
że pozwolą mu do siebie dołączyć. Wydawało mu się, że na szczycie wzgórza dostrzega
ich rowery. Oskar miał nowego górala z prędkościomierzem i osiemnastoma
przerzutkami. Zajebisty. Drogi jak cholera. Czadowy. Andreas marzył o tym, żeby się nim
przejechać.
5
Andreas obserwował okolicę. Siedział w krzakach. Schronił się przed deszczem
i przed Rosjanami, którzy czyhali na morzu. Znowu ludzie Bodisco. Wrogi okręt czaił się
gdzieś we mgle. Tak? To Rosjanie tym razem nie zejdą na ląd w Grötlingbo? Na morzu
rozległ się rechot mężczyzn. Pewnym krokiem zeszli na ląd i przyjrzeli się swojej broni.
Andreas rzucił okiem w stronę portu i zadrżał w swoim cienkim ubraniu. Glina
na kolanach popękała i miejscami odpadła, psując kamuflaż. Dotknął ręką włosów
i poczuł, że tam glina wciąż jest twarda i dobrze się trzyma. Przemknął kawałek do przodu
i wyjrzał. Kamienie wciąż jeszcze lśniły po deszczu. Niebo było ciemnoszare, a czarne
morze połyskiwało w świetle latarni stojących przy falochronie, gdzie chorągiewki
do pływaków sieci ustawiono razem. Wyglądały jak ogromne kolorowe bukiety. Gdzieś
tam w ciemnościach leżała wysepka Östergarn. Już jej nie widział. Znajdowały się na niej
grodzisko i prastara latarnia morska. Widział je, kiedy pozwolono mu jechać tam
z Oskarem i jego mamą razem z grupą turystów. Potem zjawił się Petter i wszystko
zepsuł, mówiąc, że Andreas jest za mały. Głupie gadanie! Był tak duży, jak oni.
W środku. I równie odważny, a już wkrótce równie silny. Będzie musiał tylko trochę
poćwiczyć. Pokaże im i będą żałować, że byli dla niego niemili. Gdyby tylko wiedzieli,
jaką zna tajemnicę! Andreas zaśmiał się pod nosem.
Okna pubu Hamnkrogen jaśniały w ciemnościach. Pachniało grillem. Na myśl
o grillowanej jagnięcinie i zapiekance ziemniaczanej Andreas musiał kilka razy przełknąć
ślinę. Księżyc chował się za postrzępionymi chmurami, jakby bawił się z nimi
w chowanego. Ta noc była wręcz stworzona dla duchów i zjaw. Andreas słyszał mrożące
krew w żyłach opowieści o Jakobie Dubbem, który sprzedał swoją duszę diabłu i w czasie
sztormu zwabiał statki na mieliznę, żeby otrzymać swoją część łupu. Chciał być
najbogatszy, bo bał się, że będzie biedny i wtedy nie będzie mógł być z dużymi
chłopakami. Najtwardszy w interesach. Chodziło o to, żeby uderzyć jako pierwszy. Atak
jest najlepszą obroną. Dubbe sprzedał duszę złemu, żeby móc być razem ze starszymi
chłopakami. Czy właśnie tak trzeba zrobić, żeby uniknąć odrzucenia?
Andreas skupił wzrok i użył daru widzenia na dużą odległość, którym obdarzył go
Wielki Duch na znak jego godności. W górze w majątku Katthamra bez wątpienia
straszyło. Admirał Hägg o czwartej robił obchód, tak za życia, jak i po śmierci, a kiedy
otwierało się drzwi do szafy, w której wisiał klucz do rodzinnego grobowca, przez pokój
przeciągał zimny wiatr, a psy zaczynały szczekać tak, że nie można ich było uspokoić.
Słyszał te opowieści od ludzi, którzy sami byli świadkami tych niewytłumaczalnych
wydarzeń. Dla zwykłych śmiertelników kontakt z takimi mocami mógł się okazać
niebezpieczny, ale nie dla kogoś takiego jak on, kto brał udział w operacji Burzyk
i znajdował się pod opieką Wielkiego Ducha.
Wyczołgał się z zarośli, żeby lepiej widzieć okolicę portu. Rosjanie pomaszerowali
w stronę Visby i droga była teraz wolna. Poprzednim razem jako zakładnika zabrali
ze sobą pastora Neogarda i spalili kościelne książki. Tym razem nikogo nie wzięli. Pewnie
i tak mieli dość do noszenia: wódkę, prowiant i broń. Andreas chował się za krzakami
głogu i śmiał się cicho. W porcie na dole przy łodziach chodził jakiś mężczyzna
w wysokich gumiakach. Ręce miał założone za plecami. Wyglądał jak ptak, który
wypatruje w ziemi robaków. Od czasu do czasu szybko pochylał się do przodu, nie
rozłączając rąk, które wyglądały jak złożone skrzydła. Andreas stanął na palcach, żeby
przyjrzeć się nowej łodzi, która przypłynęła tego popołudnia. Miała żółto-czerwono-
zieloną banderę. Skojarzyła mu się z wodnymi lodami. Mężczyzna wszedł do pubu.
Andreas już miał zamiar się podnieść i pobiec do chłopaków, kiedy przed sklepikiem
z wełną zobaczył grabarza.
Sten Åkerblom stał i czytał niedawno wywieszone ogłoszenie. Cholera!
Co za pech. Czaszka nie wywarła aż takiego efektu, jak się spodziewał. Czy Sten był teraz
na niego zły? Raczej tak. Czy zwykłe „przepraszam” wystarczy? Raczej nie. Na pewno
będzie chciał, żeby Andreas oddał czaszkę. To zadanie wiązałoby się z hańbą i niesławą.
Takiego rozkazu nie przyjąłby nawet od generała, choćby nieposłuszeństwo miało być
ukarane rozstrzelaniem z niezasłoniętymi oczami. Chłopaki nigdy nie przestałyby z niego
szydzić. Andreas zobaczył, jak Sten chwiejnie wsiada na rower i pedałuje w stronę pubu.
Zaparkował tę swoją kupę złomu, nawet jej nie przypinając. Otworzył drzwi i pochłonęło
go światło. Jakby wszedł do statku kosmicznego. Choć latające spodki zwykle unoszą się
nad ziemią i za pomocą wiązki światła wciągają do środka ludzi, na których naukowcy
kosmici chcą przeprowadzać straszliwe eksperymenty. Do takiego wciągania używają
światła księżyca, które rozbija ciało człowieka na pył i niesie go ze sobą. Jeśli zostanie się
wciągniętym do portowego baru, człowiek raczej nie narzeka. Andreas zdecydował się
okrążyć budynek i przeskoczyć murek z drugiej strony. Nie chciał ryzykować, że zobaczą
go kosmici z pubu.
Nowa łódź, ta z banderą w kolorze lodów, była duża. I na pewno cholernie droga.
Tak lśniła, że musiała być nowa. Andreas spróbował zajrzeć do środka przez jedno
z okrągłych okienek, ale we wnętrzu było ciemno. Usłyszał niewyraźne głosy, mówiące
w obcym języku. Dobiegł go zdenerwowany męski głos i trochę płaczliwy kobiecy.
Potem rozległ się jakiś hałas i krzyk. Po chwili zapanowała cisza. Odszedł od łodzi
i ruszył w stronę chłopaków. Idąc, trzymał się murku. Żeby uniknąć pytań na temat swojej
fryzury, włożył na głowę ukochaną czapkę Patrika ze znaczkiem Johna Deere’a, którą
miał zatkniętą za paskiem spodenek. Też była wysmarowana gliną, ale nadawała się
do przykrycia włosów. Nikt jeszcze nie umarł od odrobiny brudu. Oskar spojrzał na niego
z niechęcią. Petter odchrząknął i splunął. Pluł pod wiatr, więc ślina nie poleciała za daleko
i wylądowała na czubku jego trampka. Andreasa nie zdziwiło, że się tym zdenerwował.
Petter potarł czubkiem buta żwir na ścieżce. To nie był dobry początek.
– Siemka – powiedział nonszalancko Andreas.
– Wracaj do domu i idź spać, gówniarzu jeden – rzucił Petter. Skinął głową, żeby
mu pokazać, w którą stronę ma ruszyć.
Andreas stanął obok nich i z podziwem spojrzał na rower.
– Zajebisty! – stwierdził. – Sam chciałbym taki mieć.
– Zmiataj, powiedziałem. Wynoś się! – Petter popchnął go lekko. Andreas nie miał
odwagi mu oddać i jego pewność siebie na tym ucierpiała. Odsunął się kawałek i przez
chwilę zastanawiał się, co jeszcze może zrobić. Wyciągnął pobrudzoną gliną rękę
z rękawa, żeby móc wsunąć dłoń pod pachę i nią pierdzieć. Był w tym mistrzem. Cała
klasa świetnie się bawiła, gdy mieli tradycyjną piątkową godzinę żartów. Jego występ
Uśmiech Chodziłem przy pięknej pogodzie, gdy uśmiech w oczach młodzieńca ujrzałem, ich widok mnie przeszył do głębi i zaraz się cieszyć przestałem. Bo oczy, choć jasne i piękne – była to dla mnie rzecz pewna – lśniły uśmiechem człowieka, który się z życiem już żegna. Ze zbioru Från mitt ekorrhjul Nilsa Ferlina
1 Z prochu powstałeś i do życia powrócisz. Martin Ahl przesunął bryłkę gliny na środek koła garncarskiego, nakrył ją złożonymi w łódeczkę dłońmi i uformował z niej wysoki stożek. Potem znów zebrał glinę w bryłę i wetknął kciuki w jej miękki środek. Glina jakby ożyła, zmieniała kształt pod jego dotykiem. Patrząc w zachlapane lustro, które stało na ławie naprzeciwko niego, oceniał postępy. Nad pracownią garncarską w Herrvik zapadał zmierzch. Przez uchylone okno dobiegało ciche gruchanie gołębi, które siedziały na dachu głównego budynku. Elvira przyglądała się odbiciu twarzy Martina. Kobieta stała schowana za jego lekko pochylonymi plecami. Nie chciała, żeby glina zachlapała jej białą lnianą sukienkę. Martin złowił w lustrze spojrzenie Elviry i puścił do niej oko, a potem znów skoncentrował się na pracy. Jego dłonie z łatwością formowały naczynie. Z uwagą przyglądała się jego ruchom, jakby z taką samą czułością gładził jej skórę. W stanie lekkiego upojenia po trzech kieliszkach wina śliwkowego z zeszłorocznych zbiorów nie broniła się przed tą myślą. Martin zamoczył ręce w poobijanej blaszanej misce. Dudnienie chodaka napędzającego koło mieszało się z mlaskaniem wilgotnej gliny i rozchodziło się w ciele Elviry. Ciepło i miękkość, głucha, tętniąca tęsknota, ssanie, które czuła w głębi siebie – wszystko to sprawiało, że chciała więcej. Chciała jego dłoni. Gdyby w tamtej chwili się odwrócił, nie wahałaby się. Otworzyłaby się przed nim i pozwoliła na to, żeby jego ramiona pobrudziły jej białą sukienkę, a pochlapana gliną broda podrapała jej szyję. Ale tego nie zrobił. Podniósł nieco głowę. Szaroniebieskie oczy Martina niebezpiecznie błysnęły. Na jego ustach błądził powstrzymywany uśmiech, który zdradzał, że mężczyzna zauważył jej zainteresowanie i je doceniał. Przez chwilę Martin patrzył jej w oczy, a potem jego twarz się rozjaśniła. Elvira widziała, jak glina przepływa przez jego palce, które nie przestawały pieścić naczynia, nadawały mu coraz obfitszy kształt i poszerzały jego wnętrze do granic wytrzymałości. Poczuła się, jakby przepłynął przez nią strumień gorącej lawy. Pragnęła go. Zamknęła oczy, żeby to przerwać, i zwróciła twarz w stronę okna. Chciała trochę ochłodzić policzki i uspokoić oddech. Myślała o tym, co powiedział jej nieco wcześniej tego wieczoru. Siedzieli w kuchni i pili wino. Wspomniał wtedy, że sam przyjął poród, gdy na świat przyszedł jego syn. Tak jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. Znalazł się tak blisko życia w jego najbardziej newralgicznym momencie, tu gdzie mężczyźni stają się zazwyczaj zupełnie bezradni w obliczu krwi, bólu i rzeczywistości w swej najdotkliwszej postaci. Jego kobieta tego chciała, miała do niego zaufanie. Do niego i do jego doświadczonych dłoni. Elvira odsunęła od siebie myśl o jego żonie. Susanne pojechała na stały ląd z serią wykładów o komunikacji w miejscu pracy. Tak się złożyło. Żony Martina nie było, jego syn przebywał właśnie na obozie piłkarskim, a mąż Elviry wracał z Brukseli. Znaleźli się z Martinem zupełnie sami. Nie można było nic poradzić na ten zbieg okoliczności, nawet jeśli odpowiadał od dawna żywionym pragnieniom. Co można robić w taki paskudny wieczór, gdy prędkość wiatru w porcie dochodzi do osiemnastu metrów na sekundę, a deszcz i błyskawice sieką skały i pastwiska jak pociski? Zostaje się w domu i piecze chleb. Przygotowała rozczyn. Petter siedział zamknięty w swoim pokoju. Grał na komputerze. Zdaniem Susanne Ahl było to jak
najbardziej normalne zachowanie. Mówiła, że młodzi mężczyźni zamykają się w pokojach, kiedy stają się nastolatkami, i wychodzą z nich po sześciu latach. Potrzebują bezpiecznej strefy, w której mogą myśleć o życiu, śmierci i własnej seksualności, z dala od natrętnych dociekań członków rodziny. Elvira upiekła chleb, a potem zjadła kilka gorących, ociekających masłem kęsów. Ale nie poczuła się dzięki temu mniej osamotniona. Wtedy wpadła na pomysł, żeby zanieść bochenek Martinowi i Susanne. Chleb wciąż jeszcze leżał na parapecie pracowni tuż obok czarnego telefonu z bakelitu. Z biegiem lat otwory na jego tarczy prawie wypełniły się gliną, a słuchawka zmieniła kolor z czarnego na szarobrunatny. Za pochlapaną szybą kołysały się białe kiście jaśminu. Jego przywodzący na myśl poziomki zapach niósł się z wiatrem. Za krzakiem widniały wieś rybacka Herrvik i góra Grogarnsberget, nad którą wisiały gęste chmury. Potężne dłonie Martina formowały ostatni fragment wazonu, jego górną krawędź. Ostrożnie wydobywał jej kształt, pieszcząc palcem wskazującym i kciukiem. Nagle puścił naczynie. Koło garncarskie stanęło w miejscu. Na dworze zawodził wiatr. Wdzierał się do środka szparą pod drzwiami i przemykał po szerokich deskach podłogi niczym zbłąkany kot. Wzniecał kłęby kurzu, wprawiając je w spiralny ruch. Elvira oparła się pokusie muśnięcia włosów Martina, które na karku układały się w loki. Zwalczyła chęć wyciągnięcia dłoni, pogładzenia jego potężnego karku i głowy. Nie zrobiła tego. W każdym razie nie w tamtej chwili. Martin wciągnął do gruszki trochę płynnej gliny i na gładkich bokach wazonu zrobił girlandy kwiatów. Ścisnął gumowy zbiornik na końcu gruszki, żeby nabrać nową porcję gliny, i kolejne kwiaty wyrosły spod jego dłoni. Zdjął z haka drut i odciął naczynie od koła, po czym odwiesił drut na miejsce. Wstał i przeniósł wazon na półkę do wyschnięcia. Pochlapany gliną dwuczęściowy fartuch podążał za ruchami nóg. Martin odwrócił się do niej z uśmiechem, ale widząc jej bezgraniczny podziw, spoważniał. – Jesteś piękna, Elviro. Wiesz o tym? W powietrzu zarysował dłońmi jej kształty. Zamknęła oczy i potrząsnęła głową. Nie. Martin uniósł jej brodę, jakby chciał ją pocałować. Pochylił się do niej, ale tylko po to, żeby zobaczyć, że Elvira otwiera oczy. – Chciałbym, żebyś mi pozowała. – Zwariowałeś – zaprotestowała. Każdej to mówisz, pomyślała. Ja to wiem. I ty to wiesz. A i tak gramy w tę grę. Zrobiła krok do tyłu i spróbowała zebrać swoje sprzeczne uczucia w „nie”. – Mówię poważnie. To byłaby piękna rzeźba, taka, jaką mógłbym się pochwalić na wystawie w przyszłym tygodniu. Czy mogę cię zobaczyć? – Daj już spokój, Martin. Chyba zaszumiało ci w głowie. – Nie na tyle, żebym nie mógł rzeźbić. Nie mam żadnych ukrytych zamiarów. Wczoraj, kiedy przebierałaś się w zaroślach na plaży, spojrzałem na ciebie okiem artysty. Wyszłaś z butów i zsunęłaś spódnicę. Nie spieszyłaś się. Potem ściągnęłaś bluzkę przez głowę. Wiatr poruszył twoją halką, która pieściła twoje ciało. Potem zdjęłaś stanik i uwolniłaś swoje piersi. Kiedy tak stałaś naga, kolory zaparły mi dech. Morze i niebo widoczne przez zasłonę twoich włosów, kiedy pochyliłaś się, sięgając po ręcznik. Co za piękność. Widzę teraz twoje ciało, pod osłoną tej cienkiej sukienki, i mam w głowie
tylko jedno słowo: „rzeźba”. Tylko to. Nie trzeba mieć na własność wszystkiego, co piękne. Mnie wystarczy samo podziwianie. Chciwość to choroba tego świata. Kiedy urzeka mnie piękno krajobrazu, nie muszę mieć ziemi na własność, zrywać kwiatów ani zdobywać kobiet. Zdejmij, proszę, sukienkę, żeby się nie pobrudziła. Pomógłbym ci z zamkiem, ale ręce mam całe w glinie. Mówiąc to, przyjrzał się wewnętrznej i zewnętrznej stronie swoich dłoni. Bezradnym gestem dziecka podniósł ręce, żeby mogła je zobaczyć. Nie potrafiła powstrzymać się od śmiechu. – A co, jeśli ktoś wejdzie? – zapytała niepewnie, łapiąc sukienkę, zanim ta dotknęła podłogi. – No i co? Jesteś fantastyczną kobietą, która zasługuje na to, żeby na nią patrzeć. Spojrzał na nią, przesunął wzrokiem po jej sylwetce i zrobił taki gest, jakby chciał jej pomóc przy odpinaniu stanika. Elvira zrobiła krok w bok. Wyglądało na to, że wciąż jeszcze się waha. – Mówię poważnie, Martin. Jeżeli mam ci pozować, nie możesz nikomu powiedzieć, że to ja byłam modelką. Twarz nie może mieć moich rysów. Obiecaj mi to. Mój mąż... – Twój mąż prawdopodobnie zobaczyłby cię innymi oczami i odkrył na nowo twoje piękno, gdyby zostało pokazane w nowej formie, z innej perspektywy. Elvira przeanalizowała jego słowa i ton głosu, żeby się przekonać, czy z niej żartuje. Ale sprawiał wrażenie poważnego. – Lars? On w ogóle mnie nie dostrzega. Nalewa sobie kawę i idzie do komputera. A jeśli już zostaje ze mną w kuchni, to tylko dlatego, że właśnie rozmawia z kimś przez telefon i nie chce mu się wstawać od stołu. Nie istnieję dla niego, jestem niewidoczna. Jak jakiś mebel z Ikei. Regał Billy, kanapa Lessebo i komoda Mackis. A ja to żona Elvira. – Ze złością rozpięła stanik i rozejrzała się za jakimś czystym miejscem, gdzie mogłaby położyć ubranie. Martin wskazał jej mały, sąsiadujący z pracownią pokój, w którym stało biurko. Oparcie krzesła pokryte granatowym sztruksem było przyszarzałe od kurzu, a na biurku walały się rachunki, faktury, gliniane płytki pokryte próbkami różnej glazury, słoiki z farbą w proszku, pogryziony ołówek i puste kubki poznaczone słojami wypijanej przez lata kawy. Do niebieskiego wazonu ktoś włożył bukiet polnych kwiatów. Nie trzeba zbierać kwiatów, powiedział Martin. Najwyraźniej jednak ktoś to zrobił. Uśmiechnęła się pod nosem, położyła ubranie na biurku i zsunęła buty. – To też. – Wskazał jej majtki. – Chyba nie mówisz poważnie. Jednocześnie była zdenerwowana tym, że Martin widzi ją w spranych, szarobiałych, bawełnianych majtkach z luźnymi gumkami, skoro w domu miała szufladę pełną jedwabno-koronkowych snów o miłości. Ale kto mógł przypuszczać, że sprawy przybiorą taki obrót? – Zrobisz, jak zechcesz. Myślałem o rzeźbie przedstawiającej twoje cudowne kobiece ciało, ma się rozumieć nagie, wolne, matczyne i zapraszające. Może oddawać rzeczywistość, być prawdziwym obrazem ciebie albo też być po części dziełem fantazji. Efekt dla osoby postronnej będzie taki sam – naga kobieta. Ale ty i ja będziemy wiedzieć,
że to nie ciebie wyrzeźbiłem, tylko fantazję. Jeśli mam być szczery, nie sądzę, żeby moja wyobraźnia potrafiła oddać ci sprawiedliwość – powiedział, patrząc na jej ciężkie piersi. – Tak niewiarygodnie piękne. Zakryła biust dłońmi, uniosła go i mu się przyjrzała. – Lewa jest dużo bardziej obwisła, bo często nią karmiłam po to, żeby mieć wolną prawą rękę. Wiesz, karmiłam, a jednocześnie podlewałam kwiatki, gotowałam i odkładałam na miejsce różne drobiazgi – wyjaśniła. Przygryzła wargę i spojrzała na niego. – Boże, jakie to piękne! Pierwotne i realne. Kobieta, która poświęca swoje młode, gładkie ciało, żeby chronić i wykarmić życie, które dała. Ciało, które zostało naznaczone i wykorzystane w służbie miłości, pokrywa się szlachetną patyną. To cholernie dobre sformułowanie. Stój, proszę, nieruchomo, dokładnie w tym miejscu pod oknem. Do licha, ale ty jesteś piękna! Opuść włosy na jedną pierś, tak żeby było widać sutek i jego ciemną otoczkę. I okręć sobie pasmo włosów wokół nadgarstka, tak jakbyś chciała się nimi pobawić, żeby rozweselić tę część siebie, która jest dzieckiem. Uśmiechasz się. Wiedziałem, że w głębi serca tego chciałaś – dodał, kiedy zrzuciła z siebie ostatnią część garderoby. Kiedy wracała do domu wysypaną żwirem ścieżką, przestało już padać. Szła szybkim krokiem. Zdążyła wytrzeźwieć i odrobinę żałowała tego, co zrobiła. Choć nie miała zamiaru pozwolić sobie na wyrzuty sumienia. Martin był profesjonalistą. Czego miała żałować? Do niczego nie doszło. Nie dotknął jej nawet wtedy, kiedy się żegnali. Cmoknął koniuszki swoich palców i posłał pocałunek w jej stronę, jak mydlaną bańkę, a ona schwytała go złożonymi w dzióbek ustami. To było wszystko. Ale kochał ją swoimi oczami. Każda ułomność, fałdka i zmarszczka zostały ukazane w życzliwym wieczornym świetle, z podziwem i uznaniem. Inaczej teraz odbierała swoje ciało. Plecy automatycznie się prostowały, a stopy rwały do tańca, gdy niemal biegła wzdłuż nadmorskich łąk pokrytych kosmatymi jak głowy trolli sasankami łąkowymi. Żmijowiec zwyczajny jarzył się w rowach, w których kwiaty łapały ostrożne promienie wieczornego słońca, przedzierające się między uciekającymi chmurami. Połacie najczerwieńszych maków, jasnozielony ciemiężyk białokwiatowy, a nieco dalej, nieopodal plaży, pod krzywymi, wysmaganymi przez wiatr pniami drzew wysokie łodygi buławnika mieczolistnego – nadmorska łąka mieniła się feerią barw, które wywoływały w niej ogromną radość. Kilka godzin wcześniej szła dokładnie tą samą drogą, z bochenkiem świeżo upieczonego chleba, zawiniętym w kraciastą biało-niebieską ścierkę, a mimo to wszystko wydawało jej się zupełnie inne. Widok morza był tak urzekający, że musiała się zatrzymać i przez chwilę po prostu chłonąć całe to piękno tak, aby stało się częścią tego magicznego wieczoru. Czuła się lekko na sercu, wypełniała ją miłość do wszystkiego i wszystkich. Usłyszała chrzęst żwiru i odwróciła głowę. Ktoś jechał na rowerze. Na razie był jeszcze za zakrętem. A jeśli to ktoś znajomy? – pomyślała. I zapyta ją, skąd wraca? Byłoby to takie niepotrzebne. Nawet jeśli nic się nie wydarzyło, przeżycia dzisiejszego wieczoru nie powinny być kwestionowane ani poruszane w trywialnej rozmowie z kimś postronnym. To było święte spotkanie i tajemnica. Dokładnie jak to, co wydarzyło się pół roku wcześniej w czasie klasowego zjazdu, po którym udało jej się przekonać Larsa
do wynajęcia domku w Sysne. Spotkali się po dwudziestu pięciu latach. Przeszłość i teraźniejszość zlały się w jedno w chwili nieoczekiwanej bliskości. Martin był jej młodzieńczą miłością. Fakt, że człowiek oddał się kiedyś komuś bezwarunkowo, rodzi bliskość. Nigdy tak naprawdę nie zapomniała ich miłosnych zabaw. Wciąż do nich wracała w marzeniach – możliwe, że z braku nowych doznań. W życiu z Larsem erotyka zawsze musiała ustępować miejsca polityce. To melodia z przeszłości sprawiła, że coś w niej drgnęło. Wino i wspomnienia to śmiertelnie niebezpieczna mieszanka. Kiedy tańczyli z Martinem, poczuła zapach jego skórzanej kurtki, papierosów i świeżo wypranej bawełnianej koszuli. Jego zapach. Tak dobrze znany i wywołujący natychmiastowe skojarzenie z podnieceniem. Martin zaczął zwalniać, dopóki zupełnie się nie zatrzymali. Ale nie puścił jej dłoni i nie przestał na nią patrzeć. Stali w zupełnym bezruchu. Przyglądał się jej, a ona zatopiła się w jego szarych, błyszczących oczach, przywodzących na myśl fale na sennym morzu, gdzieś poza czasem. Czuła na plecach spojrzenia innych, słyszała szepty i chichoty. Pospiesznie powiedziała: – Kocham swojego męża. Wybuchnął śmiechem, widząc jej nagłe zakłopotanie. To był przyjazny, łagodny śmiech. Potem znów poprowadził ją do tańca. Właściwie nic się nie stało. A może właśnie wtedy wszystko się wydarzyło? Bo dlaczego nagle zaczęła się bronić? Kocham swojego męża. Czy to nie tym zdaniem najbardziej się odsłoniła? Jakby czuła potrzebę natychmiastowego wyznaczenia granicy. Chrzęst żwiru rozlegał się coraz bliżej. Elvira zeszła z drogi i skuliła się za krzakami głogu. Ostre jak igła kolce przejechały po jej gołych nogach, ale stała nieruchomo, czekając, aż rowerzysta ją minie. Sten Åkerblom, grabarz, nawet nie odwrócił głowy w jej stronę. Jechał, zapatrzony w rozmigotane morze. Może był tak samo urzeczony pięknem natury jak ona. Zatrzymał się dopiero przy kopcu usypanym na pamiątkę katastrofy w Czarnobylu. To był kopiec ofiarny, na który mijający go ludzie dorzucali kolejne kamienie, wierząc, że to pomoże uniknąć przyszłych nieszczęść. Sten zsiadł z roweru i długo szukał na plaży odpowiedniego kamienia. W końcu znalazł, rzucił i wsiadł na rower. Kiedy odjeżdżał, wieczorna bryza rozwiewała jego gęste kasztanowe włosy. * * * Samochód Larsa stał przed domem. Elvira drgnęła. To zupełnie nie pasowało do marzeń, którym się oddawała. Nie spodziewała się męża tak szybko. Wolno ruszyła w jego stronę. Czy zauważy, że w oczach kogoś innego poczwarka przeobraziła się właśnie w motyla? – Gdzie byłaś? Pytanie zadał dość obojętnym tonem. Nawet na nią nie spojrzał, gdy spotkali się koło świerków. Wokół jego głowy krążyła końska mucha i cała jego uwaga była skierowana właśnie na nią. Machał rękami w powietrzu, aż w końcu udało mu się ją pacnąć, kiedy usiadła na jego wysokim czole. Owad zostawił po sobie krwawą plamę. – Spacerowałam nad morzem. Jest tak pięknie. Po deszczu powietrze jest cudowne. To była połowa prawdy. Nie było to kłamstwo, ale informacja wprowadzająca w błąd. Jednak to, co zostaje niewypowiedziane, jest może większym i bardziej
niebezpiecznym kłamstwem niż czysta nieprawda. Dlaczego nie potrafiła powiedzieć wszystkiego wprost? Poszłam do Martina i Susanne z bochenkiem chleba. Zastałam tylko Martina. Aha, skwitowałby pewnie Lars. A może ton jej głosu zdradziłby mu, że to nie wszystko? Tego się bała. Właściwie nie miała nic do ukrycia. Nic się nie wydarzyło. Nic, co można by ubrać w słowa. Wszystko działo się gdzieś poza nimi, w spojrzeniach i w sposobie, w jaki ręce Martina pracowały z gliną. – Co będzie na obiad? – Wiesz, że obiad sam się nie wyczaruje. Ktoś będzie musiał go zrobić. – Cholera, tylko nie zaczynaj. Jestem zmęczony. Miałaś cały dzień na to, żeby zrobić zakupy i coś przygotować. Czym ty jesteś wysmarowana na szyi? Nie, nie tu, pod brodą. – Na szyi? Przejechała po niej dłonią, zobaczyła gliniany pył i się uśmiechnęła. – Nie wiem. Może to puder trolli? Taki, który zamienia wiedźmy w księżniczki. Zrobiła grymas, żeby pokazać, jak wyglądała przed przemianą. Ale Lars nie był w humorze do żartów. Rzucił jej tylko zmęczone spojrzenie, wsunął sobie gazetę pod pachę i ruszył w stronę domu. 2 Słońce przygrzewało. Było południe. Kiedy łopata trafiła na zmurszałą drewnianą trumnę, Sten Åkerblom otarł pot z czoła i odrzucił ziemię. Wyprostował plecy i na wysypanej żwirem ścieżce zobaczył chłopca na rowerze. Nic nie powiedział. Chłopiec też milczał. Wokół kościoła w Östergarn panowały cisza i spokój po burzliwych latach wrzenia, pożarów i rosyjskich najazdów. Z wieży, którą planowano w zachodniej części, powstał tylko kontur. Sny o wspaniałym dziele w zderzeniu z brutalną rzeczywistością skurczyły się do żałosnej sygnaturki, w której wisiał kościelny dzwon. Sten musiał przyznać, że to dość trafny symbol jego własnego życia. Co zostało z imponujących marzeń o lepszym świecie? Niewiele. Ciężko westchnął i oparł się o łopatę. Piękno soczystej czerwcowej zieleni zawsze wprawiało go w nieco rzewny nastrój. O tej porze roku łatwo było poddać się upojeniu i pogrążyć w melancholii. Kasztanowce przy furtce kwitły na biało, a klony rzucały długie cienie na niemalże świecącą własnym światłem trawę koło parku umarłych, gdzie z kamieni ułożono kształt gotlandzkiej łodzi Gotlandssnipa. Na pamięć znał słowa Gustava Larssona, które znajdowały się na tablicy pamiątkowej: Pod wysokim niebem w ciemną noc ciało z duszą się pożegna, wiosłuj hen, hen na wschód, gdy czas łaski się przesypie... Chłopiec zbliżył się do krawędzi grobu, żeby lepiej wszystko widzieć. Co można powiedzieć takiemu chłopakowi o ciekawskich oczach? Sten nie wiedział. Jeśli chodziło o dzieci, jego doświadczenie sprowadzało się do siostrzenicy w dalekiej Finlandii, cierpiącego na kolkę dziecka sąsiadów, które nocami wożono w wózku po wyboistej dróżce w Ljugarn, i małego brązowowłosego aniołka o imieniu Amanda. Opuścił spojrzenie, bez trudu podważył rozeschnięte wieko trumny i odłożył je na bok. Powinien
coś powiedzieć, wyjaśnić, co robi. Coś, co odrobinę rozluźniłoby atmosferę. Ale nie przychodziło mu do głowy nic odpowiednio mądrego i zrozumiałego. Stare groby, których nikt już nie odwiedza, muszą otworzyć się na nowe trumny i nowych żałobników. Trzeba płacić za miejsce. Taka już jest nieubłagana rzeczywistość. Jak wyjaśnić to komuś, kto ma osiem – dziewięć lat? Jak opowiedzieć dziecku o śmierci, skoro samemu się jej nie rozumie? – Udowa – oznajmił i podniósł do góry długą kość tak, aby chłopiec mógł się jej dobrze przyjrzeć. – Tylko tyle z człowieka zostaje. Niewiele. Zapadła cisza, w której wyczuwało się porozumienie. Chłopiec zdjął czapkę z głowy. Jego oczy sprawiały wrażenie zadziwiająco dojrzałych i mądrych. – Niewiele z człowieka zostaje – powtórzył chłopiec. – Tylko szkielet. Choć dusza traw jest w wietrze. Łączy się z nim jesienią, gdy trawa więdnie, i przez całą zimę duch traw lata sobie tu i tam, czekając na nowe źdźbła. Tak mówi ciotka Ester. Można go poczuć w czasie jesiennych sztormów. Czasem wiatr jest lekki jak wtedy, kiedy mama dmucha na ranę, a czasem tak mocny, że może człowieka przewrócić. Chociaż wtedy to na pewno Patrik, a nie trawa. Nie możesz go wykopać. On śpi tam w dole i odpoczywa, kiedy nie ma już siły latać z wiatrem. – Pracuję tu od niedawna i nie wiem, gdzie kto leży. Sten całkiem się wyprostował i spojrzał z powagą na chłopca. Włosy i brwi miał szare od kurzu. Przeszło mu przez myśl, że taka ponura mina może przestraszyć chłopca, więc złagodził ją uśmiechem. – Patrik to mój brat. Leży w tym grobie z gołębiem na kamieniu – wyjaśnił chłopiec. – Utonął, jak miał tyle lat, co ja teraz, więc jesteśmy prawie jak bliźniacy. – A ty ile masz lat? – Sto. Jestem strasznie kruchy i zmęczony, a jesienią idę do czwartej klasy. Tam, po drugiej stronie drogi, jest moja szkoła. Sten spojrzał w stronę, którą wskazał chłopiec, i zobaczył biały budynek z wieżyczkami i iglicami, jakby miniaturowy zamek z bajki. Pomyślał, że to musi być jeden z piękniejszych budynków szkolnych w całej Szwecji. – Tęsknisz za Patrikiem? – Nie, skąd. – Nie? Sten zdjął okulary, które zaparowały od potu, i przetarł je swoją kraciastą flanelową koszulą. – Nie. Często tu przychodzę i z nim rozmawiam. Sten potarł zarośnięty podbródek i usiadł na brzegu grobu. Chłopiec rzucił rower na trawę i zajął miejsce obok niego. Stenowi się to spodobało. Rzadko kiedy doświadczał w kontaktach z dorosłymi takiej oczywistej bliskości, a teraz doznał jej w rozmowie z ostrzyżonym na zapałkę dziewięciolatkiem o niebywale skośnych piwnych oczach. Chłopiec miał przyklejony na kolanie duży plaster, krótkie spodenki były dość mocno rozdarte tuż nad opatrunkiem. Całe nogi miał pokryte siniakami i kurzem. Sten wyszedł z założenia, że dla tego rocznika to normalne. Nie bardzo pamiętał, jak sam wyglądał w tym wieku, od tamtego czasu minęło już prawie czterdzieści lat. Choć w tamtych
czasach dostawało się w domu lanie, gdy się wróciło w podartym ubraniu. – O czym rozmawiacie? – Bawimy się w Albatrossa. Jest wojna, Rosjanie do nas strzelają i zapędzają nasz trałowiec w stronę lądu. Wpływamy na mieliznę, kadłub trzeszczy. Trach! Do środka wpływa woda. Mnóstwo wody. Idziemy na dno. Pomocy! Udaje mi się znaleźć deskę i płynę do brzegu. Patrik też próbuje płynąć, ale brakuje mu sił. Już nie może, więc zawracam i mu pomagam, choć też już nie mogę. Ale jestem bardzo silny, bo muszę, i nam obu udaje się przeżyć. Kiedy wychodzimy na brzeg, szwedzcy żołnierze chcą nas aresztować i wsadzić do więzienia, i musimy iść aż do Romy. Do Romy! Aż tak daleko! Przecież to kilkadziesiąt kilometrów. Tam chowamy się w świetnej kryjówce. – Czyli gdzie? – To tajemnica. – Rozumiem. – Inni Niemcy, ci, którzy utonęli albo zostali zastrzeleni przez Rosjan, leżą w grobie Albatrossa. Zanoszę im kwiaty, Patrikowi też. Tak należy. Kiedy się kogoś odwiedza, trzeba mu przynieść kwiaty albo konfiturę z jeżyn. – Zgadza się. Cisza, jaka między nimi zapadła, była ciepła i przyjemna. Od czasu do czasu zamieniali ze sobą parę słów. Sten kontynuował pracę, a chłopiec przyglądał mu się z zainteresowaniem i komentował znaleziska. Kości miały zostać oznaczone i złożone w szopie, ale zbliżała się pora lanczu, więc Sten tylko lekko przysypał ziemią czaszkę, którą właśnie położył na skraju grobu. Bał się, że gdyby ktoś przypadkiem odwiedził cmentarz, kiedy on będzie jadł lancz, mógłby się oburzyć takim widokiem. – Mogę ją dostać? – zapytał chłopiec, wyciągając przed siebie ręce tak daleko, że niemal wpadł do grobu. Na twarzy miał wyraz wyczekiwania. – O czym mówisz? – O czaszce. Jest super. – Nie dam ci jej. Nie można rozdawać szczątków innych ludzi. – Ale nikt inny i tak jej nie chce. Powiedziałeś, że masz wykopać ten szkielet, bo nikt się już nim nie przejmuje. – To nie znaczy, że można się nim bawić. – Dlaczego? – Tak już jest. To się nazywa nienaruszalność grobu. Nic lepszego nie przyszło mu na myśl. Chłopiec patrzył na niego przez chwilę, po czym rzucił do grobu garść ziemi, żeby podkreślić, jak bardzo jest zawiedziony. – Gdybym nie żył, dzieci mogłyby się bawić moją czaszką. Byłoby to zabawniejsze niż leżenie w ziemi. – W jego głosie wciąż było słychać rozczarowanie. – Jeżeli ktoś się z tobą bawi, to znaczy, że istniejesz. Ja prawie nie istnieję, bo nikt nie chce się ze mną bawić. Nagle jego twarz się rozjaśniła. – Moja mama potrzebuje kogoś, kto potrafi skopać ogródek. Ona nie może, bo ją bolą ramiona i kark. A ja potrzebuję taty, który by z nami mieszkał. Mój tata nie ma czasu. Ciągle pracuje i ma nową żonę, która nazywa się Linda. To z nią jest cały czas. Z nami
już nie będzie mieszkał. Nigdy! Tak powiedział. A ty masz superową koparkę. Nie możesz się do nas przeprowadzić? – Zwykle mamy chcą same decydować o takich sprawach. – Mama nie ma na to czasu, bo pracuje ze starymi i chorymi ludźmi, a potem jest zmęczona, a potem moja siostra jest chora, a potem ja, potem musi zrobić obiad, posortować pranie, porozmawiać przez telefon, zamówić rzeczy z Yves Rocher. To wszystko długo trwa. Nie ma czasu rozejrzeć się za nowym tatą. Proszę, proszę. Byłoby tak fajnie. – Przykro mi, ale to niemożliwe. – Dlaczego? Ona jest bardzo piękna i nie sprawia kłopotu. – Boję się kobiet. Mam tak od czasu, gdy w dzieciństwie moja siostra wykąpała mnie na siłę, używając przy tym drucianego zmywaka i szczotki do szorowania. Nic by z tego nie wyszło. Przed babami trzeba się mieć na baczności. Sten pokręcił głową i mrucząc coś pod nosem, ruszył w stronę budynku parafii, żeby zjeść lancz, który ze sobą przyniósł. – Niedługo się zobaczymy, prawda, Andreas? – Jasne. Skąd wiesz, jak mam na imię? – Szepnął mi to na ucho jeden ptaszek. Gdyby Sten spojrzał za siebie, na pewno by się rozzłościł. Ale tego nie zrobił i niczego nie zauważył. Andreas błyskawicznie odgarnął ziemię z czaszki, podniósł ją i przymocował do bagażnika roweru. Potem szybko się obejrzał, nasunął na głowę czapkę z daszkiem i wsiadł na rower. Wystartował z rozpędem i przeciął trawnik, kierując się w stronę otwartej furtki. Wiózł czaszkę na bagażniku niczym trofeum. Będzie miał co pokazać starszym chłopakom. Może dzięki temu będzie mógł pograć z nimi w tę nową grę komputerową, tak niesamowitą, że aż zakazaną. Była dostępna tylko w pirackich kopiach, a Petter mówił, że granie w nią to przestępstwo. Jeżeli włoży czaszce w zęby niedopałek, będzie miał odjazdowy prezent na urodziny Oskara. Potem ojciec Oskara może ją pożyczyć jako model. Jeśli zrobi gliniane kopie, będzie mógł je sprzedawać nudzącym się dzieciom, które odwiedzą pracownię garncarską z rodzicami. Jak się nad tym zastanowić, to świetny pomysł. Czaszki sprzedają się praktycznie same.
3 – Andreas Nilsson? Zapraszam. – Pielęgniarka otworzyła drzwi do gabinetu i wpuściła do środka małego, bladego chłopca i jego mamę. – Zdejmij czapkę i włóż ją do mojej torebki – poleciła mama. Andreas niechętnie zdjął czapkę, ale nie chciał jej oddać. Maria Wern słyszała strzępy ich rozmowy, gdy siedzieli w poczekalni. Chłopak, mniej więcej w wieku jej Emila, miał niewielką gorączkę, bolały go noga i brzuch. Myśl o własnych dzieciach, o tym, że Emil i Linda są daleko, sprawiała jej ból. Przebywali teraz u swojego ojca i mieli przyjechać na Gotlandię dopiero dwa tygodnie po święcie Midsommar. Maria wyjechała dopiero dwa dni temu, a już umierała z tęsknoty. Nie wiedziała nawet, że tęsknota może sprawiać fizyczny ból. Piekący, paraliżujący i tak wyraźny. Krister miał już trzecią dziewczynę, odkąd się rozstali. Aktualna gwiazda miała na imię Clary. Była prawniczką i posiadała własny szkier gdzieś koło Sztokholmu. Maria wykręciła się od poznania jej. Chciała z tym poczekać parę miesięcy, żeby się przekonać, czy ta znajomość przetrwa. Poprzednia supergwiazda Ulrika zgasła po niecałych dwóch tygodniach. Powiedziała, że Krister może się do niej odezwać, jak załatwią już sprawę separacji. Maria miała wrażenie, że jakimś dziwnym sposobem odpowiedzialność za to rozstanie spoczęła na niej, mimo że w gruncie rzeczy wszystkiemu był winien Krister i jego niezdolność do radzenia sobie w związkach. Gdyby Maria przed odejściem od męża wiedziała, co się będzie działo, chyba nie zdecydowałaby się na ten krok. Po pierwszym spokojnym okresie, w którym Krister z nią współpracował, zgodził się na podział majątku i wspólną opiekę nad dziećmi, nagle coś w niego wstąpiło. Objechał wszystkich wspólnych przyjaciół, żeby przeciągnąć ich na swoją stronę, a byłą żonę przedstawił jako lodową dziewicę i zdzirę w jednej osobie. Potem Maria otrzymała list z sądu rejonowego, z którego wynikało, że Krister złożył wniosek o wyłączną opiekę nad dziećmi, domagał się większej należności za willę i chciał obniżenia alimentów. Jednocześnie wydzwaniał do niej nocami, w zależności od nastroju grożąc albo płacząc. I w takim stanie próbował opiekować się dziećmi. Poczuła pieczenie pod powiekami. Czy wolność była tego warta? Zdecydowała się popracować latem na Gotlandii, żeby zarobić na kilka tygodni wakacji na wyspie. Ale jednocześnie chciała zwiększyć dystans między sobą a Kristerem. Tylko w ciągu minionego tygodnia cztery razy przyjechał do komisariatu w Kronviken i czekał na nią po pracy. Sytuacja była nie do wytrzymania. Niełatwo było jej znaleźć mieszkanie na wyspie w rozsądnej cenie, ale w końcu się udało. Mona Jakobsson z Eksta usłyszała plotki o sytuacji, w jakiej Maria się znalazła, i zaproponowała jej wolno stojący domek. Nie było w nim bieżącej wody, ale Mona zostawiała pod wycieraczką klucz do głównego budynku, na wypadek gdyby Maria chciała skorzystać z łazienki. A o czynszu mogła zapomnieć. Jeżeli już koniecznie chce się jakoś odwdzięczyć, może przed pracą pomagać przy zbieraniu truskawek, a jeżeli będzie wolna, gdy nadejdzie pora zwiezienia siana, to dodatkowa para rąk będzie mile widziana. Tak wyglądała ich umowa. Pierwszego poranka, gdy zaczęto zbiór truskawek, lał ulewny deszcz. Następnego dnia świeciło słońce, ale coś w powietrzu tak ją uczuliło, że dostała niesamowitego kataru. Właśnie dlatego w ten sobotni ranek odwiedziła przychodnię.
Drzwi do gabinetu otworzyły się na oścież, mama wyszła do poczekalni, popychając przed sobą syna. Wyglądała, jakby płakała. Pielęgniarka, która jej towarzyszyła, miała zacięty wyraz twarzy. – Za parę minut powinniśmy mieć wyniki testu próbki śliny pobranej z gardła. Proszę tu zaczekać. Kobieta otoczyła ramieniem plecy syna. Usiadła, wpatrując się w pomalowaną na biało ścianę, jakby zobaczyła na niej złego. Chłopiec instynktownie przytulił się do matki, żeby ją pocieszyć. Dotknęła dłonią jego czoła i pomacała węzły chłonne. Potem objęła go i tak pozostała. Wątłe pasma ufarbowanych na blond włosów zwisały na jej ramiona. Światło jarzeniówki bezlitośnie podkreślało szarobrązowe odrosty. Kobieta wyglądała na zmęczoną, jej twarz była niemal szara. Cerę poznaczyły blizny po pryszczach, ale kobieta miała piękne rysy. Po chwili matka i syn zostali znów poproszeni do gabinetu. Gdy weszli do środka, zza uchylonych drzwi dobiegł podniesiony głos kobiety: – Cholera, chyba widzicie, że coś jest nie tak! Przecież nie przychodzę tu, bo mi się nudzi! Rozległo się ciche, uspokajające mamrotanie innego głosu. Drzwi do gabinetu otworzyły się z impetem. Kobieta złapała kurtkę i chwyciła syna za rękę. Prawie biegnąc, opuścili przychodnię. Maria dosłyszała rozmowę pielęgniarki i lekarza. – Prawdopodobnie to psychosomatyczne – stwierdził lekarz. – Człowiek zaczyna się zastanawiać, co to dziecko musi przeżywać w domu. Zauważyłaś, że matka cały czas odpowiadała, mimo że to jemu zadawałem pytania? Nie dopuściła go do słowa. Sama mówiła przez cały czas. – To nie pierwszy raz. Przychodzą praktycznie co tydzień. Chłopca boli brzuch, noga i ma mdłości. Mówię jej, że to bóle wzrostowe, ale ona w ogóle mnie nie słucha. Nie przyjmuje tego do wiadomości. Jest dziwna, jakaś taka nerwowa. Ona chyba sądzi, że my na niczym się nie znamy i że musi się wykłócać, aby otrzymać właściwą opiekę. Już wcześniej groziła, że złoży na nas skargę. – Oczywiście to może być jakaś łagodna grypa. Ale moim zdaniem nie ma sensu podawać antybiotyku przy temperaturze trzydzieści siedem i dziewięć. – Skąd, nie można przecież traktować pacjentów inaczej tylko dlatego, że są agresywni albo cały czas wracają. Jeśli dasz jej antybiotyk dlatego, że zrobiła nam awanturę, będzie myślała, że za każdym razem musi się wykłócać, żeby otrzymać właściwą pomoc. Nie będzie nam ufać. Ukręcilibyśmy bicz sami na siebie. Trzeba być konsekwentnym. To, co robimy, musi być uzasadnione z medycznego punktu widzenia, nie możemy się godzić na wszystko tylko po to, żeby uniknąć awantury. – Wiesz, takie skargi to nic przyjemnego, człowiek ma potem cholernie dużo papierkowej roboty. Tym razem dla pewności zrobiliśmy test, ale i to jej nie zadowoliło. – Przecież jej powiedziałeś, żeby się zgłosiła, jeżeli to się będzie utrzymywało przez tydzień. Chłopak od dwóch dni ma lekko podwyższoną temperaturę. To przychodnia całodobowa. Nie przeprowadzamy dokładnego wywiadu, nawet jeśli czasem byłoby to uzasadnione. Wydaje mi się, że to mógłby być przypadek dla psychiatry dziecięcego. Jej niepokój zaczyna urastać do absurdalnych rozmiarów.
– Zgadzam się z tobą. Moim zdaniem to raczej matka wymaga pomocy, a nie ten mały. Ktoś jeszcze tam czeka? Kiedy Maria wykupiła leki w aptece Liljan, spotkała inspektora Hartmana. Zupełnym przypadkiem wpadli na siebie w galerii Domus, w której stale przesiadywali lokalni pijaczkowie. Maria i Tomas usiedli na ławce i wymienili się nowinami. Hartman jak zawsze zatrzymał się u swojej ciotki Vegi w Klinten, która przyjęła do siebie również Jespera Eka. Vega proponowała też gościnę Marii, ale ta broniła się przed tym ze wszystkich sił. Troska Vegi była jak przyprawa – najlepiej smakowała w umiarkowanych dawkach. Poza tym starsza pani wkroczyła na wojenną ścieżkę po tym, jak ktoś uszkodził drzewo na skraju klifu niedaleko katedry. Jej zdaniem policja powinna wysłać wszystkie patrole w pogoń za wandalem. Była nawet gotowa sama wymierzyć mu karę. W końcu Wzgórze Szubieniczne leżało niedaleko Klinten. – Per Arvidsson przyjedzie na Midsommar. Ma się rozumieć na urlop. Nie ma zamiaru pomagać nam w utrzymywaniu ładu i porządku. Niektórym to się powodzi – dodał i spojrzał na nią znacząco, ale Maria udawała, że nie wie, co kolega ma na myśli. Bardzo się cieszyła, że znów zobaczy Pera. Tak bardzo chciała go spotkać, żeby naprawić ich relację. Wiele spraw wymagało wyjaśnienia. Jeżeli będzie chciał jej słuchać. Nie była tego pewna. Może nadal uważał, że go zawiodła, kiedy został zawieszony w czasie pracy w Kronviken. Do tej pory nie mieli okazji o tym porozmawiać. – Jadłaś już lancz? – zapytał Hartman. Maria odparła, że nie. Poszli na Stora Torget, żeby się rozejrzeć za jakąś odpowiednią restauracją. Hartman celował w Bakfickan, ale wszystkie stoliki były już zajęte. Na Strandgatan znaleźli nowo otwartą restaurację Bukfyllan. Zdecydowali się na nią, gdy zobaczyli, że cena pieczonej flądry i grillowanego łososia nie przyprawia o zawrót głowy. Wystrój był prosty: jeden długi stół z drewnianymi ławkami w środku i drugi taki sam na zewnątrz. Na półce nad barem wypchane ptaki wysiadywały jaja. Hartman zapytał o nie mężczyznę za barem. Jak się okazało, był to właściciel lokalu, miał na imię Vladas. Mężczyzna wyjaśnił im, że to mewa żółtonoga, nur czarnoszyi, nurzyk zwyczajny i nieco nadgryziona zębem czasu alka zwyczajna. Usiedli, każde ze swoim piwem, w rogu przy końcu stołu, gdzie były jeszcze wolne miejsca. Maria siedziała przodem do okna, a Hartman przodem do sali. Maria rozłożyła swój plan miasta. – Od ubiegłego roku powstało wiele restauracji. – Tak, ale smutne jest to, że spora część z nich pracuje sezonowo. Kiedy strumień turystów maleje, są zamykane. Moim zdaniem powinno się wspierać te, które są otwarte przez cały rok i płacą tu podatki. Choć w tej branży zdarzają się oczywiście różne ciemne sprawki. Chodzą plotki o haraczach za ochronę, które egzekwuje się od właścicieli, stosując niezbyt ciekawe formy nacisku, ale nikt nie chce mówić o tym otwarcie. Nie ma żadnych zgłoszeń. Nawet ci, którzy zwykle z nami współpracują, milczą. Nikt nie puszcza pary z ust. – Myślisz, że te plotki są uzasadnione? – Nie wiem. Nie mamy zbyt wielu punktów zaczepienia. Musielibyśmy chyba zacząć chodzić po ludziach i pytać. A i tak nie wiadomo, czy to by w ogóle coś dało. Dochodzą do nas tylko niejasne aluzje, które mogą być bajaniem pijaczków. Gadają też
o jakimś nowo otwartym burdelu, gdzieś w porcie. Ale nikt nie chce podać żadnych nazwisk. – Reszta pewnie bez zmian: kradzieże, zatrudniani na czarno, narkotyki – powiedziała Maria, dotknęła palcem piany na swoim piwie i wytarła go o serwetkę. – Czy jest jakaś zmiana po tym, jak zniesiono kontrolę graniczną po rozszerzeniu Unii o nowe kraje? – Na razie nie. Pierwsza fala nadeszła, kiedy zniesiono wizy. Obywatele innych państw Unii mają prawo do trzymiesięcznego pobytu na wizie turystycznej, ale nie wolno stemplować ich paszportów, więc nie wiadomo, kiedy ktoś tak naprawdę przyjechał. A nawet gdybyśmy zakwestionowali długość pobytu jakiejś osoby, ta mogłaby przekroczyć granicę z Norwegią i zaraz wrócić. Mamy na oku kilku ludzi, którzy mają za sobą kryminalną przeszłość i wcześniej sprowadzali siłę roboczą z krajów nadbałtyckich. Teraz trudniej będzie rozpracować działalność siatek przestępczych, bo wjeżdżający do kraju nie muszą podawać osoby kontaktowej. Ostatnie badanie pokazało, że w czasach, kiedy ten wymóg jeszcze obowiązywał, mniej więcej pięćset osób w Szwecji działało jako poświadczający dla wjeżdżających. Sto trzydzieści osiem z nich zostało skazanych. Często ludzie ci deklarowali niskie dochody i mieli zaskakująco wielu gości. Prawdopodobnie kontynuują działalność, ale niewiele jesteśmy w stanie zrobić. Do portu w Visby mogą wpływać turystyczne łodzie, a na nich nielegalne towary, broń i przestępcy. Cumują na kilka dni, a potem znikają. Nie mamy możliwości ich sprawdzić, a ludzie, którzy nawet coś zobaczą, o niczym nas nie informują. Musimy mieć jakieś podstawy, żeby móc wejść na pokład. Hartman rozmawiał rano z kolegą, który zajmował się kontrolą wjeżdżających i wyjeżdżających. Przyszłość nie rysowała się w różowych barwach. – Nasze własne prawo wiąże nam ręce – podsumował. – Rozumiem – odparła Maria. – Wcześniej straż graniczna mogła reagować, kiedy widziała młode dziewczyny z kilkuset koronami w kieszeni i zapisanym na kartce numerem telefonu jakiegoś starszego mężczyzny, którego znały tylko z imienia. Teraz już nie. Człowiek nie może się nie zastanawiać, do czego to doprowadzi. – A co z celnikami? Oni mają chyba większe możliwości? Maria oparła głowę na dłoni, a na jej czole pojawiła się głęboka zmarszczka. Czuła, że zaczyna ją lekko boleć głowa. Chyba zbliżało się niskie ciśnienie, tak przynajmniej jej się wydawało. – Naszych kolegów w czarnych uniformach nie ma już na wyspie. W razie potrzeby musimy prosić o pomoc tych ze stałego lądu. Istnieją dalekosiężne plany uruchomienia nowego połączenia promowego między Lipawą na Łotwie a Slite. Ale na razie nikt nie wie, jak mielibyśmy sobie wtedy radzić z kontrolą paszportów. Biorąc pod uwagę naszą obecną liczebność, byłoby to wykluczone. I nie rozumiem, skąd mielibyśmy wziąć ludzi z wykształceniem potrzebnym do kontroli paszportowej. – A kiedy rozmawiałeś z Perem Arvidssonem? Maria nie mogła się dłużej powstrzymywać przed zadaniem tego pytania. – Dziś rano. On też nie chciał mieszkać u Vegi. Wydaje mi się, że tak jak i ty
zamieszka u Mony i Henrika w Eksta. Wspomniał, że w ubiegłym tygodniu rozmawiał z Henrikiem Dunem. Czy przypadkiem ciebie i Pera coś nie łączyło, zanim nie wyjechał do Örebro? Coś w rodzaju romansu? Wybacz niewinną ciekawość starego mężczyzny, ale człowiek nie chce nadepnąć na więcej odcisków niż to konieczne. Dlatego pytam wprost. – Nic nas nie łączy, zupełnie nic. Nawet nie wiedziałam, że ma zamiar tu przyjechać – powiedziała Maria. Zauważyła, że słowa prawie potykały się o siebie, a w jej głosie słychać było przesadne zdecydowanie. – Mężczyźni już mnie nie interesują. Wystarczą mi te lata, które spędziłam z Kristerem. Muszę być sama. Skoncentrować się na pracy i dzieciach. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo rozwód potrafi odebrać chęć do życia. – Nie wątpię – odparł Tomas i machnął na mężczyznę za barem, żeby poprosić o rachunek.
4 Pracownia garncarska w Herrvik była skąpana w wieczornym świetle. W powietrzu unosiły się drobinki kurzu. Na parapecie stał gliniany wazon z chabrami o niezwykle intensywnej barwie, a obok niego obtłuczona filiżanka i wysłużona popielniczka. Wyglądając przez szprosowe okno, Andreas widział sad, altanę z bzu, a nawet wioskę rybacką i wysepkę Östergarn. Napisał palcem w kurzu zalegającym na marmurowym parapecie „kacza kupa” i usiadł przy kole garncarskim, tym, które miało napęd elektryczny. Martin zwykle siedział przy tym napędzanym nogami, ale nad nim trudniej było zapanować. W pracowni słychać było gwar rozmów. Goście siedzieli na dworze. Rozległ się czyjś głęboki głos. Pewnie Martin opowiadał jakąś historię, a potem po deskach podłogi przetoczył się śmiech. Mama Pettera, Elvira, śmiała się najgłośniej ze wszystkich i umilkła jako ostatnia. Jej śmiech brzmiał jak gdakanie przestraszonej kury. Dorośli zaczynali się rozkręcać. Gotlandsdricka[1] , kieliszeczek pod śledzika, a do tego kilka drinków. Martin zaproponował gościom kolejkę ze specjalnego dzbana z wieloma ustnikami. Trzeba było wiedzieć, z którego pociągnąć, żeby się nie oblać. Elvira zalała sobie całą sukienkę. Susanne zaproponowała, że może jej pożyczyć jedną ze swoich, żeby nie musiała jechać do domu. Andreas zaśmiał się, wyobrażając sobie, jak Elvira wyglądałaby w sukience Susanne. Rozsadziłaby ją jak Hulk. Guziki wystrzeliłyby we wszystkie strony, a materiał popękał. Potem Elvira zrobiłaby się z wściekłości zielona na twarzy i stałaby się silna i bardzo niebezpieczna ze zrośniętymi czarnymi brwiami i potężnymi muskułami. Dzieci dostały hamburgery i sok z czarnego bzu. Petter i Oskar jedli hamburgera i pili gotlandsdrickę, jak dorośli. Dostali też po kieliszku wódki. Ale mama Andreasa zakryła dłonią kieliszek, kiedy Martin chciał nalać i jemu. Oskar to zobaczył i uśmiechnął się szyderczo tak szeroko, że odsłonił cały aparat, który nosił na zębach. Petter szturchnął Andreasa kolanem pod stołem. „Prawdziwy mężczyzna powinien umieć się napić, ale powinien też umieć zostawić kieliszek w spokoju”, powiedział Martin, wznosząc toast. Andreas uniósł nieśmiało swoją szklankę z sokiem, nie wiedząc, czy to znaczyło, że i on może wznieść toast. Kiedy starsi chłopcy poszli do pokoju Oskara, żeby pograć na komputerze, Andreas ruszył za nimi. Oskar dostał czaszkę ładnie zawiniętą w gazetę i uznał, że jest super z tym petem w zębach i w ogóle. Dobrze się jej przyjrzał, a potem podał Petterowi. – Prawdziwa? Andreas zadarł głowę, spojrzał na niego i pokiwał głową, naśladując niezgłębioną miną Clinta Eastwooda z Dobrego, złego i brzydkiego. To był ulubiony film jego taty. Gdy jeszcze z nimi mieszkał, siedzieli razem na kanapie i ćwiczyli minę Eastwooda tak długo, aż była idealna. „O, teraz, synu, teraz masz idealnie kamienną twarz”. – Jasne, że tak. Jak się dokładnie przyjrzeć, widać, że z tyłu zostało nawet trochę włosów. Rudych. Należała do rudowłosego brodacza. Na pewno ma ze sto lat. Ukradłem ją z cmentarza. – Super! Niezła! Andreas stał w drzwiach do pokoju. Ze środka dobiegł go schrypnięty od mutacji głos Pettera, zmieszany z muzyką rockową i dźwiękami z komputera. Petter wygłosił
długą pochwałę. Fakt, że poświęcili mu aż tyle uwagi, sprawił, że chłopcu zrobiło się ciepło na sercu. Spodziewał się, że zaproponują mu honorowe miejsce przy komputerze. – Świetna. – Zajebista. Przez całe dwie minuty grzał się w świetle rampy, potem jednak Petter zastąpił mu drogę, widząc, że Andreas szykuje się, żeby wejść. – Zostań tam, gdzie jesteś, gówniarzu. Potem twoja mama nawrzeszczałaby na nas i powiedziała, że jak patrzysz na gry komputerowe, masz potem koszmary i sikasz do łóżka. – Wcale nie – zaprotestował Andreas. Z trudem wydobył z siebie słowa, był zaskoczony i strasznie się wstydził. Fakt, że to, co powiedział Petter, było prawdą, niczego nie ułatwiał. W podłodze powinna być zapadnia prowadząca do innego, łatwiejszego do zniesienia świata, w którym lepiej poradziłby sobie z odgrywaniem swojej roli. – Postal 2 jest dozwolony od osiemnastu lat. Nie wytrzymasz tego napięcia. Zjeżdżaj do matki! Nie chcemy tu żadnych kapusiów. No zjeżdżaj, mówię! – dodał Petter i machnął ręką, a kiedy Andreas mimo wszystko nie ruszył się z miejsca, wypchnęli go. Potem zatrzasnęli mu drzwi przed nosem i nawet nie zdążył wsunąć do środka stopy. Próbował je otworzyć. Naparł całym ciałem na skrzydło i obiema rękami uwiesił się na klamce. Ale byli silniejsi. Śmiali się z niego. To niesprawiedliwe. Załatwił im prawdziwą czaszkę. Z narażeniem życia, a do tego grabarz Sten Åkerblom był teraz jego wrogiem. To, co Andreas zrobił, było wyczynem i w związku z tym powinni go wpuścić do środka. – Otwórzcie! – krzyczał. – Otwórzcie! Wytrzymam! Usłyszał, jak przekręcają klucz. Potem Petter i Oskar pogłośnili muzykę. Długo stał i szarpał za klamkę, aż w końcu dał za wygraną i mamrocząc pod nosem, powlókł się do pracowni. To było cholernie niesprawiedliwe. Musi być z chłopakami. Siedzenie przy stole z dorosłymi i młodszą siostrą to mogiła. „Ale ty wyrosłeś”. „Jak tam szkoła, lubisz swoją panią?” Elvira przez cały czas łapałaby go za włosy i gładziła po głowie. „Małe dzieci, mały kłopot”. Dorośli patrzyliby na siebie znacząco. Mama powiedziałaby: „No tak, czasem wciąż ma te swoje napady. Ale kiedy tak się drze i krzyczy, można mu przynajmniej umyć zęby”. Susanne pytałaby, czy nadal sika do łóżka, i udzielała rad, o które nikt nie prosił. Czy dzieci naprawdę muszą znosić to, że się mówi o nich przy nich? A co, gdyby dorosłych traktować w ten sam sposób? Elvira tak urosła i tak ładnie je. Popatrzcie, jak przybrała i jaki ma apetyt. A Susanne pije więcej, niż powinna, z czystej przekory, i sprawia problemy, kiedy pora wracać do domu. Nie wie, że to dla jej własnego dobra. Ostatnio wjechała rowerem do rowu i się posikała. Wstyd. A Eva zapomina o myciu zębów. Czasem zasypia przed telewizorem z cukierkiem w ustach, choć mówiłem jej, że słodycze może jeść tylko raz w tygodniu. Chyba jeszcze nie dorosła do tego, żeby mieć własne pieniądze. Musiał wymyślić coś, co da mu wstęp do pokoju Oskara. Cokolwiek. Zdobędzie to. Bez wątpienia. Jest zdolny do wszystkiego. Nawet jeśli będzie musiał zaryzykować życie. Mama powiedziała, że może się bawić z Amandą. Nie ma mowy! Nie po tym, jak
specjalnie połknęła jego ulubioną figurkę z Gwiezdnych wojen i musieli czekać dwa dni, aż Yoda wyjdzie drugą stroną. Tego było za wiele. Niektóre rzeczy ciężko przebaczyć. Poza tym to dziewczyna. Wyciągnął stopę w stronę pedału koła garncarskiego i włączył prąd. Koło zaczęło się obracać, cicho bucząc. Zmoczył dłonie, odciął kawałek gliny i spróbował umieścić go na środku. Nie było to takie łatwe, jak sądził, patrząc na tatę Oskara. Znów zmoczył dłonie i złączył je wokół kawałka gliny. Glina zaczęła się odczepiać, wszystko działo się bardzo szybko. Oderwała się od koła, prześlizgnęła po nim i poleciała jak kula armatnia w stronę półki, na której, niczym kręgle, stały przedmioty na wystawę. Przez ułamek sekundy, zanim nie rozległ się trzask pękających eksponatów, Andreas liczył na cud. Ale się nie zdarzył. Oficjalnym powodem dzisiejszego przyjęcia były urodziny Oskara, ale wszyscy czcili również jego tatę, Martina Ahla, który następnego dnia miał zaprezentować prasie i publiczności zainteresowanej sztuką użytkową wszystko to, co stworzył w ciągu minionego roku. Teraz wtargnięcie dorosłych do pracowni było tylko kwestią czasu. Andreas poczuł lekki zawrót głowy. Ze strachu zaschło mu w ustach i zaczął się trząść. Nie wiedział, co robić. Stał się banitą. Wróg był wszędzie. Musi się zakamuflować i niezauważenie przedrzeć do kryjówki, w której czekał na niego brat. Zaczerpnął gliny, zmoczył dłonie i przeciągnął nimi po twarzy, włosach, rękach, a na koniec także po nogach, żeby biel skóry nie zdradziła go, gdy będzie przemykał przez teren wroga. Herszt piratów, Bodisco, deptał mu po piętach. Andreas przejrzał się w lustrze nad komodą. Szkło był naznaczone czarnymi plamami i pęknięte, ale spodobało mu się to, co zobaczył. Szary cień. Wyglądał jak upiór. Nastroszył włosy tak, że wyglądały jak kolce jeża, i przykleił sobie do nosa kawałek gliny, który uformował w sposób zupełnie zmieniający jego rysy. W lustrze błysnęły białka oczu. Przejrzał się jeszcze raz i zadrżał. Ostrożnie otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Zapadał letni zmierzch. Zaciągnął się zapachem niebezpieczeństwa, zmieszanym z wonią morszczynu i świeżo skoszonej trawy. Droga była wolna. Przemknął w cieniu pod ścianą domu, skręcił za róg i miał zamiar przebiec trawnik, żeby schować się pod ścianą wygódki. Nagle żwir zatrzeszczał pod czyimiś stopami. Skamieniał i dał nura w krzaki bzu rosnące przy narożniku domu. Stał w bezruchu, a odgłos kroków narastał. Usłyszał znajome głosy. Mama prowadziła jego siostrę do wychodka. Kiepsko. Przywarł do ściany i czekał, aż go miną. Gdyby dostał się teraz w ręce mamy, czekałoby go pewnie to, co spotkało Stena Åkerbloma, gdy pastwiła się nad nim jego siostra – kąpiel z użyciem druciaka i szczotki. Kiedy wróg zniknął w wychodku, Andreas przebiegł pod domem, potem dopadł najbliższego drzewa i zaczął się przemieszczać w stronę plaży, sunąc od pnia do pnia. Był teraz Indianinem. Przykucnął za kamieniem, żeby złapać oddech i poczekać na swoją duszę. Wiatr rozwiewał jego brązowe włosy i wzywał go po imieniu. Miał misję. Operacja Burzyk. Miał wrażenie, że szepczą to trawy. Czuł każdy kamień. Potrafił rozpoznać ślady wszystkich ludzi i zwierząt. Odchody królika. Złamana łodyga drżączki średniej. Ukwap dwupienny, skalnica ziarenkowata, rozchodnik, przetacznik macierzankowy. Rozpoznawał każdą z tych roślin. Potrafił rozmawiać ze zwierzętami, bo znał ich tajemny język. Potrafił rozmawiać z burzą i mógł przywołać deszcz, musiał
się tylko wyciągnąć w stronę nieba i zwrócić twarz ku słońcu i Wielkiemu Duchowi. A tam leżały białe pióro i połyskujący szary kamień. Zwrócił uwagę na ślady wąskich obcasów, widniejące w miękkiej glinie. Mimo że zaczynało się już zmierzchać, tu i ówdzie dało się rozróżnić odcisk całej podeszwy z wąskim noskiem. Czasem bardzo niewyraźny. Posuwanie się czyimś śladem, żeby zobaczyć, dokąd prowadzi, było bardzo pasjonujące. Jednocześnie trzeba było uważać, żeby samemu nie zostać odkrytym. Zatrzymał się i kucnął przy ziemi. W krzakach przed sobą zobaczył czerwoną damkę z koszykiem przy kierownicy. Rower nie był zapięty łańcuchem. Obok śladów obcasów, które śledził, pojawiły się nagle odciski innych butów. Nie rozumiał, jak kobiety mogą nosić coś tak głupiego i niewygodnego jak buty na wysokim obcasie. Wyglądały jak kwoki, kiedy tak drobiły, kołysząc szerokimi tyłkami na wąskich, ostrych obcasikach. Dotknął trawy palcami, a jej źdźbła delikatnie odbiły się od jego dłoni. Trzeba było uważać, gdzie się staje, bo kormorany wszędzie zostawiały białe placki. Szeroka, żłobiona podeszwa męskiego buta zostawiła odcisk w jednej z ptasich kup. Andreas powąchał odchody. Były świeże. Przystawił swoją stopę do odcisku, porównał i zadrżał. To był duży ślad. Zostawił go potężny mężczyzna. Stopa Andreasa była dużo mniejsza, ale postanowił nie ulegać strachowi. Przyłożył ucho do ziemi i nadsłuchiwał. Śledził blade twarze. Teraz ślady splatały się ze sobą, biegły ku sobie i od siebie, tworząc skomplikowany wzór, jak gdyby idący tańczyli. Przystanął za rozłożystym jałowcem. Kawałek dalej w trawie coś się poruszało. Źdźbła uginały się niezgodnie z ruchem wiatru. Jedna kępka poruszała się pod wiatr. Słychać było ciche mamrotanie. Wiatr od morza niósł szepty. Andreas znowu nadsłuchiwał. Potem podkradł się bliżej; zaczął obserwować to, co się tam działo, i uczyć się tego, co mogło mu się przydać za kilka lat, gdy zaczną w nim buzować hormony. Był teraz bardzo blisko. Takie podkradanie się było krępujące i ekscytujące zarazem. Był jak fotograf dzikiej przyrody, który ostrożnie podkrada się do zwierząt, żeby pozostając niezauważonym, obserwować ich zwyczaje godowe. Nie mógł oderwać wzroku od tej pary. Zachodzące słońce barwiło na czerwono piersi, które wypełniały dłonie mężczyzny. Wyglądały jak duże czerwone jabłka. Andreas kichnął. Nie wiedział dlaczego, ale zawsze kichał, gdy widział nagą skórę. Na basenie, na plaży, w domu pod prysznicem. Przycisnął dłoń do ust i nosa i zamknął oczy, mając nadzieję, że powstrzyma kichnięcie. Na próżno. Zduszone kichnięcia przypominały dźwięk, jaki wydają jeże, które walczą pod podłogą. – Słyszałeś to, Martin? Ktoś tam jest – powiedziała Elvira wysokim, przestraszonym głosem. – Nikogo nie widzę. Musiało ci się przywidzieć – odparł Martin, podnosząc się. Poły rozpiętej koszuli powiewały wokół jego owłosionych białych nóg. – Nie bój się, nikogo tu nie ma. Spróbuj się odprężyć i rozkoszować naszym... Jesteś wspaniałą kobietą. Jeszcze chwila i... – Nie! – Odepchnęła go, oddychając ciężko. – Coś słyszałam. Ktoś jest tam, za tym dużym kamieniem. Naprawdę! Andreas nie zdążył stłumić następnego kichnięcia. Wstał i spojrzał na Elvirę i Martina. Mama Pettera wrzasnęła i chwyciła ubranie, żeby się zakryć. Martin Ahl przez kilka sekund wpatrywał się w parę okrągłych oczu świecących w ciemnej, pokrytej gliną
twarzy. Potem puścił się biegiem. Andreas zrobił to samo. Biegł tak szybko jak nigdy. Ziemia uciekała mu pod stopami. Krzaki jałowca i głogu drapały go po twarzy. Brakowało mu powietrza, bolały go płuca i miał kolkę, ale zatrzymał się dopiero, kiedy był bezpieczny. Ukrył się w zaroślach w wiosce rybackiej. Mama Pettera i tata Oskara robili to. Chwilę potrwało, zanim dotarło do niego, co widział. Wiedział, że jego rodzice robili to trzy razy, zanim się pokłócili. Najpierw zrobili Patrika, potem jego, a na końcu Amandę. Nie rozumiał, dlaczego Elvira i Martin też to robili. Uważał, że wystarczy już jednego gnojka takiego jak Petter. Wrzeszczący mini-Petter byłby w stanie wykończyć każdego. Może wujek Lars myślał podobnie i dlatego mama Pettera robiła to z Martinem. Andreas pomyślał, że w sumie powinien porozmawiać o tym z chłopakami, żeby mieć jasność. Wiem coś, o czym wy nie wiecie. Jeśli dobrze pójdzie, tak ich tym zaciekawi, że pozwolą mu do siebie dołączyć. Wydawało mu się, że na szczycie wzgórza dostrzega ich rowery. Oskar miał nowego górala z prędkościomierzem i osiemnastoma przerzutkami. Zajebisty. Drogi jak cholera. Czadowy. Andreas marzył o tym, żeby się nim przejechać.
5 Andreas obserwował okolicę. Siedział w krzakach. Schronił się przed deszczem i przed Rosjanami, którzy czyhali na morzu. Znowu ludzie Bodisco. Wrogi okręt czaił się gdzieś we mgle. Tak? To Rosjanie tym razem nie zejdą na ląd w Grötlingbo? Na morzu rozległ się rechot mężczyzn. Pewnym krokiem zeszli na ląd i przyjrzeli się swojej broni. Andreas rzucił okiem w stronę portu i zadrżał w swoim cienkim ubraniu. Glina na kolanach popękała i miejscami odpadła, psując kamuflaż. Dotknął ręką włosów i poczuł, że tam glina wciąż jest twarda i dobrze się trzyma. Przemknął kawałek do przodu i wyjrzał. Kamienie wciąż jeszcze lśniły po deszczu. Niebo było ciemnoszare, a czarne morze połyskiwało w świetle latarni stojących przy falochronie, gdzie chorągiewki do pływaków sieci ustawiono razem. Wyglądały jak ogromne kolorowe bukiety. Gdzieś tam w ciemnościach leżała wysepka Östergarn. Już jej nie widział. Znajdowały się na niej grodzisko i prastara latarnia morska. Widział je, kiedy pozwolono mu jechać tam z Oskarem i jego mamą razem z grupą turystów. Potem zjawił się Petter i wszystko zepsuł, mówiąc, że Andreas jest za mały. Głupie gadanie! Był tak duży, jak oni. W środku. I równie odważny, a już wkrótce równie silny. Będzie musiał tylko trochę poćwiczyć. Pokaże im i będą żałować, że byli dla niego niemili. Gdyby tylko wiedzieli, jaką zna tajemnicę! Andreas zaśmiał się pod nosem. Okna pubu Hamnkrogen jaśniały w ciemnościach. Pachniało grillem. Na myśl o grillowanej jagnięcinie i zapiekance ziemniaczanej Andreas musiał kilka razy przełknąć ślinę. Księżyc chował się za postrzępionymi chmurami, jakby bawił się z nimi w chowanego. Ta noc była wręcz stworzona dla duchów i zjaw. Andreas słyszał mrożące krew w żyłach opowieści o Jakobie Dubbem, który sprzedał swoją duszę diabłu i w czasie sztormu zwabiał statki na mieliznę, żeby otrzymać swoją część łupu. Chciał być najbogatszy, bo bał się, że będzie biedny i wtedy nie będzie mógł być z dużymi chłopakami. Najtwardszy w interesach. Chodziło o to, żeby uderzyć jako pierwszy. Atak jest najlepszą obroną. Dubbe sprzedał duszę złemu, żeby móc być razem ze starszymi chłopakami. Czy właśnie tak trzeba zrobić, żeby uniknąć odrzucenia? Andreas skupił wzrok i użył daru widzenia na dużą odległość, którym obdarzył go Wielki Duch na znak jego godności. W górze w majątku Katthamra bez wątpienia straszyło. Admirał Hägg o czwartej robił obchód, tak za życia, jak i po śmierci, a kiedy otwierało się drzwi do szafy, w której wisiał klucz do rodzinnego grobowca, przez pokój przeciągał zimny wiatr, a psy zaczynały szczekać tak, że nie można ich było uspokoić. Słyszał te opowieści od ludzi, którzy sami byli świadkami tych niewytłumaczalnych wydarzeń. Dla zwykłych śmiertelników kontakt z takimi mocami mógł się okazać niebezpieczny, ale nie dla kogoś takiego jak on, kto brał udział w operacji Burzyk i znajdował się pod opieką Wielkiego Ducha. Wyczołgał się z zarośli, żeby lepiej widzieć okolicę portu. Rosjanie pomaszerowali w stronę Visby i droga była teraz wolna. Poprzednim razem jako zakładnika zabrali ze sobą pastora Neogarda i spalili kościelne książki. Tym razem nikogo nie wzięli. Pewnie i tak mieli dość do noszenia: wódkę, prowiant i broń. Andreas chował się za krzakami głogu i śmiał się cicho. W porcie na dole przy łodziach chodził jakiś mężczyzna w wysokich gumiakach. Ręce miał założone za plecami. Wyglądał jak ptak, który
wypatruje w ziemi robaków. Od czasu do czasu szybko pochylał się do przodu, nie rozłączając rąk, które wyglądały jak złożone skrzydła. Andreas stanął na palcach, żeby przyjrzeć się nowej łodzi, która przypłynęła tego popołudnia. Miała żółto-czerwono- zieloną banderę. Skojarzyła mu się z wodnymi lodami. Mężczyzna wszedł do pubu. Andreas już miał zamiar się podnieść i pobiec do chłopaków, kiedy przed sklepikiem z wełną zobaczył grabarza. Sten Åkerblom stał i czytał niedawno wywieszone ogłoszenie. Cholera! Co za pech. Czaszka nie wywarła aż takiego efektu, jak się spodziewał. Czy Sten był teraz na niego zły? Raczej tak. Czy zwykłe „przepraszam” wystarczy? Raczej nie. Na pewno będzie chciał, żeby Andreas oddał czaszkę. To zadanie wiązałoby się z hańbą i niesławą. Takiego rozkazu nie przyjąłby nawet od generała, choćby nieposłuszeństwo miało być ukarane rozstrzelaniem z niezasłoniętymi oczami. Chłopaki nigdy nie przestałyby z niego szydzić. Andreas zobaczył, jak Sten chwiejnie wsiada na rower i pedałuje w stronę pubu. Zaparkował tę swoją kupę złomu, nawet jej nie przypinając. Otworzył drzwi i pochłonęło go światło. Jakby wszedł do statku kosmicznego. Choć latające spodki zwykle unoszą się nad ziemią i za pomocą wiązki światła wciągają do środka ludzi, na których naukowcy kosmici chcą przeprowadzać straszliwe eksperymenty. Do takiego wciągania używają światła księżyca, które rozbija ciało człowieka na pył i niesie go ze sobą. Jeśli zostanie się wciągniętym do portowego baru, człowiek raczej nie narzeka. Andreas zdecydował się okrążyć budynek i przeskoczyć murek z drugiej strony. Nie chciał ryzykować, że zobaczą go kosmici z pubu. Nowa łódź, ta z banderą w kolorze lodów, była duża. I na pewno cholernie droga. Tak lśniła, że musiała być nowa. Andreas spróbował zajrzeć do środka przez jedno z okrągłych okienek, ale we wnętrzu było ciemno. Usłyszał niewyraźne głosy, mówiące w obcym języku. Dobiegł go zdenerwowany męski głos i trochę płaczliwy kobiecy. Potem rozległ się jakiś hałas i krzyk. Po chwili zapanowała cisza. Odszedł od łodzi i ruszył w stronę chłopaków. Idąc, trzymał się murku. Żeby uniknąć pytań na temat swojej fryzury, włożył na głowę ukochaną czapkę Patrika ze znaczkiem Johna Deere’a, którą miał zatkniętą za paskiem spodenek. Też była wysmarowana gliną, ale nadawała się do przykrycia włosów. Nikt jeszcze nie umarł od odrobiny brudu. Oskar spojrzał na niego z niechęcią. Petter odchrząknął i splunął. Pluł pod wiatr, więc ślina nie poleciała za daleko i wylądowała na czubku jego trampka. Andreasa nie zdziwiło, że się tym zdenerwował. Petter potarł czubkiem buta żwir na ścieżce. To nie był dobry początek. – Siemka – powiedział nonszalancko Andreas. – Wracaj do domu i idź spać, gówniarzu jeden – rzucił Petter. Skinął głową, żeby mu pokazać, w którą stronę ma ruszyć. Andreas stanął obok nich i z podziwem spojrzał na rower. – Zajebisty! – stwierdził. – Sam chciałbym taki mieć. – Zmiataj, powiedziałem. Wynoś się! – Petter popchnął go lekko. Andreas nie miał odwagi mu oddać i jego pewność siebie na tym ucierpiała. Odsunął się kawałek i przez chwilę zastanawiał się, co jeszcze może zrobić. Wyciągnął pobrudzoną gliną rękę z rękawa, żeby móc wsunąć dłoń pod pachę i nią pierdzieć. Był w tym mistrzem. Cała klasa świetnie się bawiła, gdy mieli tradycyjną piątkową godzinę żartów. Jego występ