kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Japrisot Sebastien - Pani w samochodzie, w okularach i ze strzelbą

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
J

Japrisot Sebastien - Pani w samochodzie, w okularach i ze strzelbą.pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu J JAPRISOT SEBASTIEN
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 215 stron)

SEBASTIEN JAPRISOT PANI W SAMOCHODZIE W OKULARACH I ZE STRZELBĄ

PANI Nigdy nie widziałam morza. Podłoga wyłożona czarnymi i białymi płytkami faluje jak woda tuż przed moimi oczyma. Umieram z bólu. Żyję. Kiedy rzucono się na mnie — nie jestem szalona, ktoś, coś rzuciło się na mnie — pomyślałam: nigdy nie widziałam morza. Bałam się od wielu godzin. Bałam się, że mnie zaaresztują, bałam się wszystkiego. Wymyśliłam sobie z tuzin idiotycznych usprawiedliwień, ale w tej chwili przyszło na myśl najidiotycz-niejsze: nie róbcie mi krzywdy, nie jestem przestępcą. Chciałam zobaczyć morze. Wiem także, że krzyczałam, krzyczałam ze wszystkich sił, ale głos uwiązł mi w gardle. Ktoś odrywał mnie od ziemi, dusił. Krzycząc, krzycząc, krzycząc, pomyślałam jeszcze: to nie jest prawda, to jakiś koszmar, zaraz się obudzę w swoim pokoju, w jasnym świetle. A potem — to. Tak, usłyszałam głośniejszy od krzyku chrupot kości w mojej własnej ręce, w ręce, którą miażdżono. Ból nie jest czernią, nie jest czerwienią. To otchłań oślepiającego światła, która istnieje tylko w waszej wyobraźni. A jednak wpadacie w nią. Czołem wyczuwałam chłód kafelków. Musiałam zemdleć po raz drugi. Nie ruszać się. Najważniejsze — nie ruszać się. Nie leżę wyciągnięta na podłodze, ale klęczę, lewe ramię, przyciśnięte do brzucha, pali mnie żywym ogniem, klęczę, zgięta we dwoje nad bólem, który chciałam zatamować, a który rozlewa się po plecach, karku, lędźwiach. Tuż przed moim okiem za firanką rozrzuconych włosów

mrówka sunie po białym kwadraciku. Dalej jakiś kształt szary, pionowy: chyba rura od umywalki. Nie przypominam sobie, żebym zdejmowała okulary. Pewno spadły, kiedy szarpnięto mnie od tyłu — nie jestem szalona, ktoś, coś szarpnęło mnie, tłumiąc mój krzyk; muszę odnaleźć okulary. Jak długo już tak klęczę w tej toalecie o rozmiarach dwa kroki na trzy, pogrążonej w półmroku? Wiele godzin, kilka sekund zaledwie? Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się zemdleć. To mniej niż dziura w pamięci, po prostu chwila zaćmienia. Gdybym była tu już bardzo długo, ktoś z zewnątrz zaniepokoiłby się. A poza tym stałam przecież przy umywalce, myłam ręce, prawa ręka, którą przykładam do policzka, jest jeszcze wilgotna. Muszę odnaleźć okulary, muszę wstać. Kiedy podnoszę głowę — raptownie, zbyt raptownie — płytki wirują, boję się, że znowu zemdleję, ale oto wszystko się ucisza — szum w uszach, nawet ból. Spływa cały do lewej ręki, nie patrzę na nią, ale wydaje mi się jak z kamienia, potwornie opuchnięta. Uczepić się prawą ręką umywalki, wstać. Stoję i kiedy moje zamglone odbicie przesuwa się wraz ze mną w lustrze, które mam przed sobą, czuję, że czas znowu rusza z miejsca. Wiem, gdzie jestem: w toalecie stacji benzynowej przy szosie do Avallon. Wiem, kim jestem: idiotką .uciekającą przed policją, twarzą, ku której zbliżam moją twarz, omal nie dotykając tamtej, ręką, która boli i którą podnoszę do oczu, by ją obetrzeć, łzą, która ścieka po policzku na tę rękę, szmerem oddechu w świecie tak przedziwnie cichym; sobą. Na stoliku przy lustrze, w którym się widzę, położyłam, wchodząc, torebkę. Jest tam. Otwieram ją z trudem prawą ręką i zębami, szukam drugiej pary okularów, tych, których używam, pisząc na maszynie.

Moja twarz w lustrze, teraz już wyraźna, jest brudna, żałosna, wykrzywiona ze strachu. Nie śmiem już patrzeć na lewą rękę, którą przyciskam do białego, bardzo pobrudzonego kostiumu. Drzwi toalety są zamknięte. A przecież wchodząc, zostawiłam je otwarte. Nie jestem szalona. Zatrzymałam samochód. Poprosiłam, by nalali benzynę do pełna. Chciałam się uczesać, umyć ręce. Wskazano mi domek o białych ścianach nieopodal stacji. Wewnątrz było ciemno, więc nie zamknęłam za sobą drzwi. Nie wiem już, czy TO stało się natychmiast, czy też zdążyłam się uczesać. Pamiętam tylko, że odkręciłam kran w umywalce, że woda była chłodna — ależ tak, uczesałam się, jestem tego pewna! — i nagle poczułam jakby falę powietrza, jakby czyjąś obecność za moimi plecami, sama nie wiem co, coś brutalnego, żywego. Jakaś siła szarpnęła mną, ścięła mnie z nóg, krzyczałam z wszystkich sił, ale nie dobyłam z siebie głosu, nie miałam czasu pojąć, co się ze mną dzieje, cała porażona bólem, który przeszył mi rękę, klęczałam, byłam sama, jestem tu. Otworzyć torebkę. Pieniądze są tam, gdzie były, w kopercie z nadrukiem firmy. Nic mi nie zabrano. Liczę banknoty, mylę się, liczę od nowa, lodowata obręcz ściska mi serce: nie chodziło o pieniądze ani o nic innego, ktoś chciał jedynie — jestem szalona, za chwilę oszaleję — chciał złamać mi rękę. Patrzę na lewą rękę, na palce obrzmiałe i sine, i nagle już nie mogę, osuwam się na umywalkę, padam na kolana i wyję. Będę tak wyć w nieskończoność, jak zwierzę, wyć i płakać, i tupać, dopóki ktoś się nie zjawi, dopóki nie ujrzę dziennego światła. Słyszę za ścianą spieszne kroki, głos, skrzypienie żwiru. Wyję: Pchnięte gwałtownie drzwi otwierają się na oślepiający świat. Lipcowe słońce nie przesunęło się sponad wzgórz. Mężczyźni, którzy wchodzą i pochylają się nade mną, mówiąc jeden przez drugiego, to ci sami, koło których przeszłam, gdy wysiadłam z

samochodu. Rozpoznaję właściciela stacji, dwóch klientów, zapewne miejscowych, którzy również zajechali tu po benzynę. Pomagają mi wstać, a ja, zanosząc się od łkań, czepiam się po maniacku idiotycznego szczegółu: woda ciągle leje się z kranu. Przed chwilą nawet tego nie słyszałam. Chcę zakręcić ten kran, muszę go zakręcić. Tamci przyglądają się moim gestom, nic nie rozumieją. Ani tego, że nie wiem, jak długo tu jestem. Ani też tego, że mam dwie pary okularów, więc podając te, które podnieśli z podłogi, każą sobie dziesięć razy powtarzać, że to moje, naprawdę moje. Mówią mi „Niechże się pani uspokoi, no, niech się pani uspokoi". Biorą mnie za wariatkę. Na dworze wszystko jest takie jasne, takie spokojne, tak przeraźliwie realne, że nagle łzy przestają mi płynąć. Stacja benzynowa jak wiele innych. Pompy z benzyną, żwirowany podjazd, białe mury, jaskrawy afisz przylepiony do szyby, żywopłot z trzmieliny i oleandrów. Letni wieczór, godzina szósta. Jak mogłam krzyczeć i tarzać się po ziemi? Samochód jest tam, gdzie go zostawiłam. Patrzę na niego i poprzedni lęk wraca. Będą mnie przesłuchiwać, wypytywać, skąd jestem, co robię, będę dawała wykrętne odpowiedzi, odgadną to, co ukrywam. Na progu kantoru, do którego mnie prowadzą, kobieta w niebieskim fartuchu i dziewczynka sześcioczy siedmioletnia czekają na mnie; na twarzach zaciekawienie, odrobina niepokoju, jak na widowisku. Wczoraj wieczorem o tej samej porze mała dziewczynka o długich włosach, z laleczką w ręce patrzyła, jak się zbliżam. I wczoraj wieczorem również było mi wstyd. Już nawet nie wiem, czego się wstydziłam. Albo raczej wiem. Wiem dobrze. Nie mogę znieść spojrzenia dzieci. Widzę w nich zawsze siebie — małą dziewczynkę, którą byłam niegdyś i która teraz mnie obserwuje. Morze. Jeśli sprawa przyjmie zły obrót, jeśli zatrzymają mnie i będę musiała podać — jak to się mówi? — alibi, jakieś wyjaśnienie, trzeba zacząć od tego.

Nie jest to całkowita prawda, ale mówić będę długo, jednym tchem, ze szlochem w głosie, zagram rolę naiwnej ofiary marzenia dla ubogich. Wynajdę co bądź, by to wyglądało bardziej wiarygodnie: powiem, że miewam napady roz- dwojenia jaźni, że miałam dziadków alkoholików lub że spadłam ze schodów, kiedy byłam mała. Spróbuję zniechęcić tych, którzy mnie będą przesłuchiwać, zalać ich potokiem ckliwych bzdur. Powiem im: nie zdawałam sobie sprawy z tego, co robię, to byłam ja, a jednocześnie nie ja, rozumiecie? Ja tylko myślałam, że to dobra okazja, aby zobaczyć morze. Winna jest ta druga. Odpowiedzą, oczywiście, że jeśli tak bardzo chciałam zobaczyć morze, mogłam już dawno spełnić to swoje marzenie. Wystarczyło kupić bilet kolejowy i zamówić miejsce w Palavasles-Flots; niejedna dziewczyna tak zrobiła i nic złego jej się nie stało, istnieją, jak wiadomo, płatne urlopy. Powiem im, że wiele razy chciałam tak zrobić, ale nie mogłam. Co jest zresztą prawdą. Rokrocznie od sześciu lat piszę do biura turystycznego, do hoteli, otrzymuję prospekty, przystaję przed wystawami i oglądam kostiumy kąpielowe. Raz nawet o mały włos — który jednak w końcu okazał się za gruby — nie zapisałam się na wycieczkę klubową. Dwa tygodnie na Balearach, podróż samolotem w obie strony i zwiedzanie Palmy, orkiestra, instruktor pływacki, żaglówka zarezerwo- wana na cały czas pobytu, piękna pogoda zapewniona przez towarzystwo ubezpieczeń „Union-Vie", sama nie wiem co jeszcze. Od samego czytania prospektu człowiek się opalał. Ale niech zrozumie, kto może: każdego lata spędzałam jedną połowę urlopu w hotelu „Principal" (nie ma innego w Montbriand, Haute-Loire), a drugą w Compiegne u szkolnej koleżanki, która posiada własnego męża i głuchą teściową. Grywa się tam w belotkę, upodobnioną trochę do brydża. Powodem nie jest siła przyzwyczajenia czy też szczególna namiętność do kart. Nie jestem też specjalnie nieśmiała. Trzeba mieć niemało tupetu, by mydlić oczy całemu otoczeniu wspomnieniami z pobytu nad morzem w Saint-Tropez, kiedy

się wraca z podparyskich lasów. No więc... sama nie wiem. Nie cierpię ludzi, którzy widzieli morze, nie cierpię tych, którzy go nie widzieli, myślę, że w ogóle nie cierpię całego świata. Otóż to. Myślę, że nie cierpię siebie. Jeśli to coś tłumaczy, mogę się i do tego przyznać. Nazywam się Dany Longo. Dokładniej — Marie Virginie Longo. Danielle wymyśliłam, kiedy byłam mała. Kłamię od chwili, kiedy zaczęłam oddychać. Teraz Virginie podobałaby mi się bardziej, ale innych już do tego imienia nie przyzwyczaję. Mowy nie ma. Mam dwadzieścia sześć lat według metryki. Rozwój umysłowy na jedenaście, dwanaście lat, wzrost sto sześćdziesiąt osiem centymetrów, włosy raczej blond, rozjaśniam je co miesiąc trzydziestoprocentową wodą utlenioną, nie jestem brzydka, ale noszę okulary — z przydymionymi szkłami, tak jest, moi mili, żeby ukryć swoją krótkowzroczność — ale i tak wszyscy o niej wiedzą, idiotka ze mnie — a jeżeli w ogóle coś umiem dobrze, to milczeć. Przy stole odzywam się jedynie po to, by poprosić na przykład o sól. Dwa razy w życiu odstąpiłam od tej zasady i oba razy źle na tym wyszłam. Nie cierpię ludzi, którym trzeba dwa razy powtarzać lekcję. Nie cierpię siebie. Urodziłam się we flandryjskim miasteczku, pozostał mi po nim w pamięci tylko zapach zmieszanego z błotem węgla, który kobiety mają prawo zbierać przy kopalniach. Ojciec mój — emigrant włoski — pracował na dworcu kolejowym, miałam dwa lata, kiedy umarł przygnieciony przez wagon, z którego zwędzał właśnie pudełko agrafek. Ponieważ po nim odziedziczyłam krótki wzrok, przypuszczam, że źle odczytał nalepkę określającą zawartość. Zdarzyło się to w czasie okupacji, a transport przeznaczony był dla niemieckiej armii. W kilka lat później ojciec mój został poniekąd zrehabilitowany. Mam w którejś z szuflad komody, nie wiem nawet w której, pamiątkę po nim: srebrny czy może tylko posrebrzany medal z wizerunkiem wiotkiej młodej dziewczyny rozrywającej łańcuchy jak jarmarczny siłacz. Za każdym razem kiedy widzę, jak taki rozrywacz łańcuchów

pokazuje swój numer na ulicy, myślę o ojcu, nie mogę się od tego powstrzymać. Ale nie samych bohaterów mam w rodzinie. Gdy nadeszło Wyzwolenie, matka moja, w niecałe dwa lata po śmierci męża, wyskoczyła z okna merostwa, gdzie jej właśnie golono głowę1 . Po niej nie zachowałam nic. Jeśli kiedyś będę o tym komuś opowiadać, dodam: nawet kosmyka włosów. Niech się słuchacz zgorszy, wszystko mi jedno. W ciągu dwóch lat widziałam bidulę zaledwie dwa czy trzy razy w rozmównicy sierocińca. Nie umiałabym powiedzieć, jak wyglądała. Prawdopodobnie nie różniła się od innych biedaczek. Ona również była Włoszką. Nazywała się Renata Castellani. Urodzona w San Appolinare, w prowincji Frosinone. Miała dwadzieścia cztery łata, kiedy umarła. Mam matkę młodszą od siebie. Wszystko to wyczytałam z wyciągu metrykalnego. Siostry, które mnie wychowywały, nigdy nie chciały ze mną mówić o mojej matce. Po maturze, kiedy już mnie wypuszczono spod opiekuńczych skrzydeł, wróciłam do miasteczka, które zamieszkiwaliśmy. Pokazano mi miejsce na cmentarzu, gdzie została pochowana. Chciałam zaoszczędzić trochę grosza, żeby coś dla niej zrobić, zafundować jej grób, ale poza nią były tam jeszcze inne ciała, nie pozwolono mi. Wreszcie, cóż mnie to obchodzi. Pracowałam kilka miesięcy w Mans jako sekretarka w wytwórni zabawek, potem w Noyon u notariusza. Kiedy znalazłam pracę w Paryżu, miałam dwadzieścia lat. Zmieniłam potem posadę, ale Paryża już nie opuściłam. Obecnie zara- biam tysiąc dwieście siedemdziesiąt franków miesięcznie, minus podatki, piszę na maszynie, segreguję akta, przyjmuję telefony i przy okazji opróżniam kosze z papierami w agencji reklamy, która zatrudnia dwadzieścia osiem osób. Ta pensja pozwala mi na spożywanie steków z frytkami w południe, jogurtów i konfitur wieczorem, na ubieranie się mniej więcej tak, jak lubię, na opłacenie komornego za 1 Golono głowy kobietom, które w czasie okupacji zadawały się z Niemcami. (Przyp. tłum.).

kawalerkę przy ulicy Grenelle, na strawę duchową czerpaną co dwa tygodnie z pisma kobiecego „Marie Claire", co wieczór z telewizora — dwa kanały, wielki ekran, jestem jeszcze winna za niego trzy raty. Sypiam dobrze, nie piję alkoholu, pałę umiarkowanie, miałam kilka romansów, nie takich jednak, które by rozjuszyły dozorczynię, nie mam zresztą dozorczyni, natomiast cieszę się szacunkiem sąsiadów z mojego piętra, jestem wolna, bez trosk i szalenie nieszczęśliwa. Prawdopodobnie ci, co mnie znają: graficy z agencji tudzież właścicielka sklepu spożywczego z mojej dzielnicy osłupieliby, słysząc, że mogłabym się użalać na swój los. Ale ja muszę się nad sobą rozczulać. Zanim nauczyłam się stawiać pierwsze kroki, zrozumiałam, że nikt się nade mną nie będzie rozczulał, jeśli ja sama tego nie zrobię. Wieczór wczorajszy, piątek 10 lipca, wydaje mi się odległy o całe wieki, jakby się zdarzył w innym życiu. Do końca pracy nie pozostało chyba więcej niż godzina. Agencja zajmuje dwa piętra, niedawno jeszcze zamieszkałe, w budynku zdobionym sztukateriami i kolumnami, niedaleko Trocadero. Tu i ówdzie pozostały kryształowe żyrandole, podzwaniające przy byle powiewie, marmurowe kominki, zmatowiałe lustra. Mój pokój jest na drugim piętrze. Słońce lśniło w oknie za mną, na papierach zawalających biurko. Sprawdzałam plan kampanii reklamowej wody Frosey (woda kwiatowa odświeżająca jak rosa), spędziłam dwadzieścia minut przy telefonie, skłaniając pewien tygodnik, żeby obniżył nam cenę za nieudane ogłoszenie, napisałam dwa listy na maszynie. Nieco wcześniej zeszłam, jak to robię co dzień, do pobliskiego baru na kawę z dwiema redaktorkami i z lałusiem z działu graficznego. To on właśnie mnie prosił, żebym telefonowała w sprawie tego zmasakrowanego ogłoszenia. Kiedy on sam się targuje, zawsze go nabierają. Było to popołudnie jakich wiele, a jednak niezupełnie zwyczajne. W pracowni graficy rozprawiali o samochodach i o pływaczce Kiki Caron, rozleniwione dziewczyny wpadały do

mnie po papierosy, asystent asystenta szefa —robi wokół siebie masę szumu i wszędzie go pełno, bo chce uchodzić za nieza- stąpionego — wykrzykiwał coś na korytarzu. Atmosfera tego dnia nie różniła się niczym od atmosfery innych dni, ale wyczuwało się u wszystkich ową niecierpliwość, ową wewnętrzną euforię poprzedzającą długie weekendy. W tym roku i4 Lipca wypadał we wtorek i już co najmniej od stycznia (to jest od chwili, kiedy otrzymaliśmy kalendarze), wiadomo było, że zrobi się czterodniowy „mostek". Żeby mieć wolny poniedziałek, wszyscy odpracowali dwa sobotnie przedpołudnia, przy czym nikt wówczas nie był na urlopie — poza mną. Ja wzięłam urlop w czerwcu. Nie dlatego, żeby przysłużyć się komuś, kto chciał jechać w lipcu, ale ponieważ — jak Boga kocham, nie kłamię — nawet hotel „Principal" w Montbriand, Haute-Loire, był przepełniony do końca sezonu. Ludzie są fantastyczni! Jest jeszcze coś, co będę musiała wytłumaczyć, jeśli mnie zaaresztują: mój powrót z urlopu, rzekomo znad Morza Śródziemnego; opalałam się przy pomocy 22o volt (zafundowałam sobie na urodziny kwarcówkę, sto siedemdziesiąt franków, powiadają, że od tego dostaje się raka, ale gwiżdżę na to) — i znalazłam się wśród tłumu kolegów podnieconych perspektywą bliskiego wyjazdu. Dla mnie był to już koniec, kaputt na całą wieczność — do następnego roku, a okres wakacji, jeśli chodzi o mnie, ma przynajmniej tę zaletę, że potrafię zapomnieć o nim bardzo łatwo i bez żalu z chwilą, kiedy przekraczam próg biura. Ale tym razem postarano się przedłużać agonię wspomnień, podgrzewano je na wolnym ogniu. Chłopcy mówili tylko o Jugosławii. Nie mam pojęcia, jak się urządzają, ale sprzedają projekty nalepek na konserwy Jugosłowianom i zawsze mają u nich pieniądze. Mówią, że nie ma tego dużo, ale że za pięćdziesiąt franków dziennie żyją jak nababowie na boskich plażach, z żoną, siostrą żony i z kupą dzieciaków, a jeśli ma się odrobinę sprytu/ można przywieźć drobne upominki, trunki albo na przykład widły, które potem

służą za oryginalny wieszak. Miałam już po uszy tej Jugosławii. Dziewczęta upodobały sobie raczej Cap dAntibes. Jeśli będziesz w tych stronach, wpadnij do mnie, pewien mój kolega ma tam pływalnię. Wlewa taki płyn, od którego woda robi się gęsta, jeśli nawet pływasz jak dziurawy kalosz, to i tak wypycha cię na powierzchnię. W przerwie obiadowej grasują po domach towarowych z sandwiczem w jednej ręce, premią za lipiec w drugiej. Wracają rozgorączkowane do biura, w ich oczach odbija się już morze, na twarzach mają wypieki po bieganinie i wykłócaniu się na wyprzedażach, obładowane są „okazjami", takimi jak nylonowa sukienka na dansing, mieszcząca się w pudełku od papierosów, albo japońskie radio na tranzystorach z wmontowanym magnetofonem, można łapać wszystkie stacje Europy I, w sklepie do tego dodają dwie taśmy magnetofonowe, a pokrowiec służy za torbę plażową, jeśli ją nadmuchasz, masz poduszkę. Jak babcię kocham, że nie kłamię, jedna z koleżanek pewnego popołudnia zawołała mnie nawet do toalety, żeby spytać, jak mi się podoba jej nowy kostium kąpielowy. Dwadzieścia sześć lat stuknęło mi w zeszłą sobotę, 4 lipca, po wylewnych przedwyjazdowych pożegnaniach. Siedziałam w domu, pokrzątałam się trochę, z nikim się nie widziałam. Czułam się stara, niepotrzebna, okropnie stara, smutna, krótkowzroczna i głupia. I zazdrosna do nieprzyzwoitości. Nawet jeśli się wierzy, że się już nie wierzy w Boga, taka zazdrość to po prostu grzech. Wczorajszy wieczór nie był lepszy. Przygnębiała mnie perspektywa wlokącego się w nieskończoność weekendu, w czasie którego nie będę miała co ze sobą zrobić, a także — właściwie nade wszystko plany kolegów: słyszałam ich głosy z sąsiedniego pokoju, trochę dlatego, że głośno rozmawiali, a trochę dlatego, że jestem ohydną masochistką i że się umyślnie wsłuchiwałam. Inni mają zawsze jakieś plany, ale ja nie potrafię nic przewidzieć, łapię za słuchawkę w ostatniej chwili i dziewięć razy na dziesięć albo nikogo nie zastaję, albo wszyscy są już zajęci w inny sposób. Co gorsza kiedyś postanowiłam urządzić

u siebie kolację, zaprosiłam dziennikarkę, która ułatwia mi różne zawodowe kontakty, i jej amanta — dość znanego aktora — oraz grafika z agencji, żeby nie wyglądać na idiotkę bez mężczyzny. Umówiliśmy się na dwa tygodnie przedtem, zanotowałam to na piętnastu stroniczkach kalendarza, a kiedy przyszli — serwus — sie masz — byłam zaskoczona, zapomniałam na śmierć, nie miałam w domu nic poza jogurtem i konfiturami; w końcu poszliśmy na kolację do chińskiej restauracji i nie macie pojęcia, co to był za cyrk, zanim pozwolili mi zapłacić rachunek. Sama się wiem, dlaczego taka jestem. Może dlatego, że przez długich osiemnaście lat musiałam podporządkowywać się innym. Plany na wakacje czy choćby na zwykłą niedzielę robiono za mnie, zawsze zresztą te same; odnawiałam kaplicę wraz z dziewczętami, które podobnie jak ja nie miały nikogo bliskiego (zresztą przepadałam za malowaniem), snułam się z piłką w ręce po opustoszałych szkolnych podwórzach, czasami zawożono mnie do Roubaix, gdzie Mateczka Przełożona miała brata aptekarza. Przez kilka dni siedziałam tam w kasie, przed każdym posiłkiem dostawałam ampułkę z lekarstwem na wzmocnienie, a potem Mateczka Przełożona przyjeżdżała po mnie. W czasie jednej z takich wypraw do Roubaix — miałam wtedy szesnaście lat — zrobiłam czy powiedziałam coś, co ją zasmuciło — nie wiem już, co to było, jakiś drobiazg bez znaczenia — i tuż przed odejściem pociągu, którym miałyśmy wracać, postanowiła odłożyć wyjazd na później. Zaprowadziła mnie do restauracji na porcje małż, a potem poszłyśmy do kina. Dawano „Bulwar Zachodzącego Słońca". Mateczka Przełożona, wychodząc, była chora ze wstydu. Wybrała ten film, ponieważ zachowała niezatarte wspomnienie Glorii Swanson w rolach młodych niewinnych dziewcząt i nie spodziewała się, że przez co najmniej dwie godziny oczy moje będą oglądały bezeceństwa, które zawsze starano się przede mną ukrywać. Płakałam w drodze na dworzec (musiałyśmy biec jak szalone, żeby zdążyć na ostatni pociąg), płakałam nie ze wstydu, ale z

zachwytu, pełna rozkosznego smutku, zapierającej dech miłości. Był to pierwszy film, jaki widziałam, i najpiękniejszy w moim życiu. Kiedy Gloria strzela do Williama Holdena, a on chwieje się pod kulami nad pływalnią, kiedy Erich von Stroheim robi zdjęcia do kroniki, a ona zstępuje po schodach, sądząc, że znowu otrzymała wielką rolę, myślałam, że umrę tam na fotelu w tym kinie. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Byłam w nich zakochana, chciałam wcielić się w nich, w całą trójkę, w Holdena, Stroheima i Glorię Swanson. Kochałam nawet dziewczynę Holdena. Kiedy ona przechadzała się z nim wśród dekoracji opustoszałego studia, pragnęłam rozpaczliwie być z tym wszystkim związana na zawsze i żeby ta historia powtarzała się ciągle i ciągle od nowa. Aby się podnieść na duchu, Mateczka Przełożona nie przestawała powtarzać w pociągu, że, dzięki Bogu, najgorszych rzeczy w całej tej serii majaczeń można się było tylko domyślać, że przekraczało to nawet jej zdolności pojmowania, a już ja z całą pewnością nie mogłam tego zrozumieć. Ale od czasu, jak mieszkam w Paryżu, widziałam ten film kilka razy i wiem, że nic mi nie umknęło z jego zasadniczego sensu, kiedy oglądałam go po raz pierwszy. Wczoraj po południu, zalepiając dwa listy, które napisałam na maszynie, pomyślałam, że chętnie wybrałabym się do kina. I prawdopodobnie zrobiłabym to, gdybym miała chociaż dziesiątą część rozumu, który mi ludzie przypisują, kiedy jestem w swojej szczytowej formie, a i wówczas nie ma tego za dużo. Raz chociaż podniosłabym słuchawkę o kilka godzin wcześniej i znalazłabym kogoś, kto by ze mną poszedł. A później — znam siebie na tyle — nawet gdyby na Paryż rzucono bombę wodorową, nie odwołałabym spotkania i nic by się nie zdarzyło. Zresztą, kto wie? Prawdą jest, że wczoraj, dzisiaj czy za sześć miesięcy taka historia musiałaby mi się tak czy owak przydarzyć. Fatum noszę w sobie. Nie sięgnęłam po słuchawkę. Zapaliłam papierosa, poszłam zanieść oba listy do kosza z pocztą znajdującego się na korytarzu. Następnie zeszłam piętro niżej.

Posiedziałam kilka minut w rupieciarni, gdzie składa się gazety, szumnie zwanej„Działem dokumentacji". Georgette, koleżanka, która się tym zajmuje, wysunąwszy język, wycinała ogłoszenia. Przejrzałam program kinowy w porannym„Figaro", ale nie znalazłam nic, co by mnie interesowało. Kiedy wróciłam na górę, zastałam u siebie szefa. Spodziewałam się, że pokój będzie pusty, więc gdy zobaczyłam go stojącego tam, zabiło mi serce. Jest to mężczyzna czterdziestopięcioletni, może trochę starszy, dość wysoki, waży ze sto kilo, strzyże się krótko, prawie przy, skórze. Twarz ma przyjemną, chociaż trochę nalaną i nawet opowiadają, że kiedy był młodszy i szczuplejszy, był bardzo ładny. Nazywa się Michel Caravaille. To on założył agencję. Ma smykałkę do reklamy, umie jasno sprecyzować, o co mu chodzi, i jest pierwszorzędnym sprzedawcą reklamowanego towaru w zawodzie, w którym trzeba przekonać nie tylko klienta płacącego za reklamę, ale także nabywcę. Stosunki z personelem i zainteresowanie, jakie mu okazuje, ogranicza do spraw służbowych. Jeśli chodzi o mnie, znam go mało. Widuję go najwyżej raz w tygodniu, w poniedziałki rano na półgodzinnych zebraniach w jego gabinecie, gdy omawia się sprawy bieżące. Jestem tam zresztą tylko po to, by notować. Przed trzema laty ożenił się z dziewczyną w moim wieku — nazywa się Anita — której sekretarzowałam w innym biurze reklamy. Byłyśmy przyjaciółkami, jeśli można nazwać przyjaźnią wspólne przebywanie przez czterdzieści godzin tygodniowo w tym samym biurze, wspólne codzienne posiłki w barze samoobsługowym przy ulicy La Boetie i od czasu do czasu w sobotę wspólne wyprawy do jakiegoś musicallu. To ona po wyjściu za mąż zaproponowała mi, żebym przeszła do firmy Caravaille'a. Pracowała już tam od kilku miesięcy. Robię mniej więcej to samo, co robiła ona, z tą tylko różnicą, że nie mam ani jej zdolności, ani jej ambicji, ani — oczywiście — jej uposażenia. Nie spotkałam dotychczas osoby, która by tak zachłannie i egoistycznie dążyła do wybicia się jak Anita. Uważała, że zamiast — jak większość ludzi — zginać kark w

obliczu burz, lepiej je samej rozpętywać i wykorzystywać we własnym interesie. Nazywano ją: „Anita — gwiżdżę na was". Wiedziała o tym i nawet w ten sposób podpisywała swoje służbowe notatki, kiedy się na kogoś uwzięła. Mniej więcej trzy tygodnie po ślubie urodziła dziewczynkę. Od tego czasu nie pracuje i właściwie nie widuję jej wcale. Jeśli chodzi o Michela Caravaille, to sądziłam (sądziłam tak do wczoraj wieczór), że w ogóle zapomniał o znajomości łączącej mnie z jego żoną. Wydał mi się zmęczony czy zatroskany, cerę miał ziemistą, jak w okresach, kiedy się odchudza. Zwrócił się do mnie po imieniu — Dany — i powiedział, że ma kłopoty. Spostrzegłam, że fotel przed moim biurkiem, przeznaczony dla interesantów, zawalony jest teczkami. Zabrałam je; ale nie usiadł. Rozglądał się po pokoju, jakby był w nim po raz pierwszy. Powiedział, że nazajutrz leci do Szwajcarii. W Genewie mamy poważnego klienta — „Milkaby", mleko w proszku dla niemowląt. Przygotował sobie, z myślą o następnej kampanii reklamowej, makiety, poszczególne odbitki na błyszczącym papierze, kolorowe fotosy —jednym słowem materiał, którym może skutecznie przekonywać w ciągu dwóch-trzech godzin z tuzin ugrzecznionych dyrektorów i dyrektorków o nieprzeni- knionych twarzach. Nie przygotowano mu natomiast na czas rzeczy najważniejszej — opisu. Wyjaśnił z ponurą miną (przysięgam, że tego rodzaju wyjaśnienia słyszałam już co najmniej ze sto razy), że zredagowano obszerny raport o polityce konkurencji i o naszej polityce, ale w ostatniej chwili musiał wszystko przerabiać, że teraz te notatki są w stanie zupełnego chaosu i w rezultacie nie ma z czym wystąpić. Mówił szybko, nie patrząc na mnie, widocznie krępowało go, że musi prosić mnie o przysługę. Powiedział, że nie może wyjechać z pustymi rękami. Nie może również odwołać spotkania z „Milkaby", robił to już dwukrotnie. Za trzecim razem ci Szwajcarzy połapią się, że jesteśmy bandą łapserdaków i że bardziej im się opłaci roznosić mleko w proszku bezpłatnie po domach.

Domyślałam się już mniej więcej, do czego zmierza, ale nie odezwałam się. Zapadła cisza. Caravaille obracał machinalnie w palcach jedną z malutkich zabaweczek stojących rządkiem na moim biurku. Usiadłam. Zapaliłam następnego papierosa. Podsunęłam mu pudełko z moimi gitanami, ale nie skorzystał. Wreszcie spytał, czy przewidziałam już, czym zapełnię dzisiejszy wieczór. Często się tak wyraża, w sposób wymyślny, trochę obraźliwy. Pewnie nawet nie wyobraża sobie, że mogłabym marzyć o czym innym, jak wczesne pójście do by nazajutrz ze świeżą energią popędzić do biura. Nie: wiedziałam, biedny głuptas, czy mam ochotę zgodzić się, czy odmówić, więc zapytałam tylko, starając się, by zabrzmiało to możliwie najobojętniej: —Ile stron jest do przepisania? —Około pięćdziesięciu. Wypuściłam dym z ust — śliczny przekorny obłoczek — myśląc jednocześnie — co zresztą psuło mi całą satysfakcję: „Palisz jak gwiazda filmowa, od razu zobaczy, że się zgrywasz". —I pan chce, żebym to zrobiła przez dzisiejszy wieczór? Ależ ja nie dam rady! Napisanie sześciu stron trwa u mnie godzinę, i to, jeśli piszę bez przerwy. Niech się pan zwróci do pani Blondeau, może jej się uda. Powiedział, że samolot odlatuje dopiero w południe. W każdym razie mowy nie ma o powierzeniu tej pracy pani Blondeau. Pisze, co prawda, szybko, ale nie przebrnie przez tekst najeżony poprawkami, odnośnikami, niedokończonymi zdaniami. Ja znam temat. Powiedział coś jeszcze i sądzę, że to właśnie wpłynęło na moją decyzję. Nie chciał, nigdy tego nie chciał, żeby ktoś z nas zostawał w biurze po pracy, a już na pewno nie życzył sobie, żeby po godzinach biurowych stukać na maszynie. Na wyższych piętrach mieszkają ludzie, a lokal wynajął dla agencji wyłącznie na zasadzie ciemnych machinacji z administracją. Dodał, że pisałabym u niego w domu, będę mogła przespać się tam — w ten sposób nie stracę czasu, gdybym nie zdążyła przepisać wszystkiego wieczorem. Dokończyłabym rano, przed jego

wyjazdem. Nigdy jeszcze u niego nie byłam. Już sam ten fakt i perspektywa zobaczenia Anity przełamały wszelkie moje opory. W ciągu tej krótkiej chwili, gdy on, już zniecierpliwiony, mówi: „A więc dobrze, załatwione" — przez moją głowę przemykają fantastyczne obrazy. Idiotka. Kolacja we troje, w dużej jadalni o przyćmionych światłach. Dyskretne uśmiechy przy wspomnieniach przeszłości. Ależ, proszę cię, weźże jeszcze trochę homara. Anita prowadzi mnie za rękę do mego pokoju, nieco rozczulona i sentymentalna po wypitym winie. Za otwartym oknem noc, lekki powiew wydyma firanki. Natychmiast zostałam oblana zimną wodą. Spojrzał na zegarek, mówiąc, że będę mogła spokojnie pracować, bo służące wyjechały do Hiszpanii na urlop, a on z Anitą mają pańszczyznę do odrobienia: festiwal filmów reklamowych w Pałacu Chaillot. Dorzucił jednak: — Anita bardzo się ucieszy. Była pani trochę jej protegowaną, prawda? Mówił, nie patrząc na mnie, kierując się już do drzwi, jakbym zupełnie nie istniała — to znaczy jako istota ludzka, traktował mnie w najlepszym razie jak komputer typu „Prezydent". Na progu odwrócił się jeszcze, zrobił nieokreślony ruch ręką w stronę mojego biurka. Zapytał, czy mam jeszcze coś ważnego do zrobienia. Zamierzałam przejrzeć korektę broszury o przemyśle, ale to mogło zaczekać, więc chociaż raz zdobyłam się na rozsądną odpowiedź: — Muszę odebrać pieniądze. Chodziło o trzynastą pensję, której połowę wypłacają nam w grudniu, a drugą połowę w lipcu. Ci, którzy są na urlopie, otrzymali kopertę z wypłatą w czerwcu. Inni ją dostają przed i4 Lipca. Główny kasjer chodzi po biurze i wręcza pracownikom koperty, tak jak przy końcu każdego miesiąca. Zwykle przychodzi do mnie pół godziny przed końcem pracy. Najpierw idzie do redakcji, gdzie jego pojawienie się wywołuje coś w rodzaju kataklizmu, ale wczoraj wieczorem jakoś nie słyszałam, żeby redaktorki rzucały się na biedaka.

Szef stał przy drzwiach z ręką na klamce. Oznajmił, że jedzie do domu i zamierza od razu wziąć mnie ze sobą. Moją kopertę da mi sam — będzie miał okazję coś dorzucić, powiedzmy, trzysta franków — jeśli mi to odpowiada. W spojrzeniu jego dostrzegłam jakby ulgę, a ja również — jasne! — byłam zadowolona; u niego zresztą był to zaledwie przebłysk satysfakcji, że gładko udało się rozwiązać kłopotliwy problem. — Proszę wziąć swoje rzeczy, Dany. Spotkamy się za pięć minut na dole. Samochód stoi przed domem. Wyszedł, zamknąwszy za sobą drzwi. Ale prawie zaraz otworzył je znowu. Stawiałam właśnie na miejsce zabaweczkę, którą przesunął — różowiutkiego słonia z plastyku. Zauważył, z jaką pieczołowitością to robię, i powiedział: „O, przepraszam". Przypomniał mi, że liczy na moją dyskrecję wobec kolegów w związku z tą pozabiurową pracą. Zrozumiałam, że nie chce, by wiedzieli o tym nieprzygotowanym raporcie, że czuje się odrobinę winny. Chciał chyba powiedzieć coś jeszcze, może wytłumaczyć mi, że czuje się winny, ale w końcu popatrzył tylko na różowego słonika i wyszedł, tym razem już na dobre. Siedziałam jeszcze chwilę, zastanawiając się, co będzie, jeżeli nie uda mi się napisać tych pięćdziesięciu stron przed jego wyjazdem. Mogę zaryzykować pracę w nocy, i nieważne, ile czasu by mi to zabrało. Rzecz w tym, że po kilku godzinach oczy odmawiają mi posłuszeństwa. Robią się czerwone, łzawią, wszystko zaczyna migotać, a czasem bolą tak, że przestaję widzieć. Myślałam także o Anicie i o różnych głupstwach: gdybym rano wiedziała, że się z nią spotkam, włożyłabym biały kostium... muszę koniecznie wstąpić do domu i przebrać się. Dawniej, kiedy pracowałyśmy razem, nosiłam jeszcze spód- niczki, które szyłam sobie w sierocińcu. Anita mówiła: „Patrzeć już nie mogę na te twoje szmaty biednej sierotki". Chciałam, żeby mnie zobaczyła inną, w tym, co mam najlepszego. Potem nagle przypomniałam sobie, że szef dał mi pięć minut czasu.

Dla niego pięć minut to trzysta sekund. Jego punktualność mogłaby przyprawić o rozpacz kukułkę z zegara. Nabazgrałam na kartce z notesu: „Wyjeżdżam na weekend. Do środy!" Zaraz jednak podarłam kartkę na drobne kawałki i napisałam drugą, tym razem już starannie: „Jadę na weekend. Samolotem. Do środy. Dany". Właściwie powinnam to była rozszerzyć. Samolot — to nie było dosyć. Mogłam dodać: do Monte Carlo. Ale popatrzyłam na zegarek: duża wskazówka zbliżała się do wpół do piątej, zresztą byłam chyba jedyną osobą w agencji, która jeszcze nigdy nie leciała samolotem — na nikim to nie zrobi wrażenia. Przyczepiłam kartkę spinaczem do abażuru lampy, która stoi na moim biurku. Każdy, kto wejdzie do pokoju, zobaczy ją. Myślę, że byłam szczęśliwa. Trudno mi to wytłumaczyć. Może dlatego, że przepełniała mnie ta sama gorączkowa niecierpliwość, jaką wyczuwałam u innych w ciągu całego popołudnia. Wkładając letni płaszcz, pomyślałam, że Anita i Michel Caravaille mają córeczkę. Wzięłam różowego słonika i wsunęłam go do kieszeni. Pamiętam, że na oknie i na papierach, które zawalały biurko, ciągle jeszcze było słońce. * W samochodzie — był to czarny citroen ze skórzanymi siedzeniami — on sam zaproponował, że najpierw zawiezie mnie do domu, żebym mogła wziąć nocną koszulę i szczoteczkę do zębów. Nie była to jeszcze godzina „korków", jechał dość szybko. Powiedziałam mu, że wygląda na zmęczonego. Odpowiedział, że wszyscy są zmęczeni. Mówiłam także o luksusowym wyposażeniu citroena, ale nie podjął tematu, znowu umilkliśmy. Przejechaliśmy Sekwanę przez most Alma. Na ulicy Grenelle znalazł miejsce do parkowania przed sklepem fotografa — prawie naprzeciwko mego domu. Kiedy wysiadłam, wysiadł również. Nie spytał, czy może

wejść na górę, nie pytał o nic. Wszedł za mną do domu. Nie wstydzę się mego mieszkania — raczej nie — byłam zresztą pewna, że nie zostawiłam suszącej się bielizny nad gazowymi kaloryferkami. Mimo to krępowało mnie, że ze mną idzie. Zajmie sobą cały pokój i będę musiała przebierać się w łazience, w której nie ma gdzie się obrócić. Poza tym mieszkam na czwartym piętrze bez windy. Powiedziałam mu, że nie musi wchodzić na górę, że to potrwa tylko kilka minut. Odpowiedział, że nie szkodzi, że pójdzie. Nie wiem, co sobie wyobrażał. Może myślał, że mam zamiar brać ze sobą cały bagaż. Na moim piętrze nie było nikogo, przynajmniej to jedno złożyło się pomyślnie. Mam sąsiadkę, której mąż zafundował sobie urlop w szpitalu Boucicaut — wjechał nieprawidłowo w jednokierunkową ulicę Franęois. I ta pani obraża się, jeśli jej nie spytać, jak się czuje małżonek, a spytana, gada do białego dnia. Weszłam do mieszkania pierwsza i gdy tylko Caravaille przestąpił próg, zamknęłam drzwi. Rozejrzał się po pokoju, ale nic nie powiedział. Najwidoczniej nie wiedział, co począć ze swym dużym ciałem. Wydał mi się o wiele młodszy — i jak by to powiedzieć? — prawdziwszy, bardziej ożywiony niż w biurze. Ze ściennej szafy wyjęłam biały kostium i zamknęłam się w łazience. Słyszałam jego kroki tuż obok. Rozbierając się, powiedziałam przez drzwi, że w szafce pod oknem znajdzie coś do picia. Spytałam, czy zdążę wziąć prysznic. Nie odpowiedział. Zrezygnowałam, umyłam się szybko kąpielową rękawicą. Kiedy wróciłam do pokoju ubrana, uczesana, umalowana, ale boso, siedział na tapczanie, rozmawiał przez telefon z Anitą. Powiedział jej, że zaraz przyjeżdżamy. Równocześnie przyglądał się mojemu kostiumowi. Przysiadłszy na poręczy fotela, wkładałam białe pantofle i nie spuszczałam z niego oczu. W jego oczach nie widziałam nic poza znużeniem. Rozmawiał z Anitą. Mówił: tak, Anito, nie, Anito, więc wiedziałam, że to była ona; już nawet nie pamiętam, co jej opowiadał, że się nie zmieniłam, nie, jestem raczej wysoka, tak, raczej szczupła, tak, że jestem ładna, tak, blondynka, tak, bardzo jasna, opalona, tak. Wszystkie te określenia miały być

pochlebne, na pewno, ale jego ton wypaczał je. Mam jeszcze w uszach ten głos: uważny, monotonny, głos woźnego sądowego. Odpowiadał Anicie, poddawał się cierpliwie kaprysom Anity. Chciała, żeby mnie opisał, więc mnie opisywał. Ona była istotą ludzką, natomiast ja, Dany Longo, mogłam być z równym powodzeniem pralką na wystawie wielkiego domu towarowego. Powiedział coś jeszcze. Och, nie była to bynajmniej figura stylistyczna, mająca dać do zrozumienia żonie, bez obrażenia przy tym mnie, że jestem coraz bardziej ślepa. Była to jak najdokładniejsza relacja z tego, co widzi, suche stwierdzenie. Powiedział, że okulary kryją kolor moich oczu. Zaśmiałam się. Nawet je zdjęłam, żeby pokazać kolor oczu. Nie są niebieskie i zmienne niby morze, jak oczy Anity, kiedy upoważniała mnie łaskawie do noszenia jej tacy razem z moją w barze samoobsługowym na ulicy La Boetie, ale ciemne, nieruchome i bez wyrazu jak beznadziejna równina Nordu, i ślepe, póki nie włożę szkieł. Nie wiem, czy to z tego powodu, z powodu moich oczu, czy też może nagle zrozumiałam, że nigdy nie będę dla nich niczym więcej, tylko tematem żartów dla ożywienia dłużącej się rozmowy telefonicznej dystyngowanych małżonków, ale śmiejąc się, byłam smutna, miałam tego dość, chciałam, żeby ten wieczór już minął, żeby poszli sobie na ten swój zasmarkany festiwal filmów reklamowych, żeby w ogóle nie było ich na świecie, żeby nie było Anity, a przynajmniej, żebyśmy już wreszcie stąd wyszli. Pojechaliśmy. Miałam w torbie, tak jak mi zalecił, nocną koszulę i szczoteczkę do zębów. Jechaliśmy wzdłuż Sekwany do mostu Auteuil. Gdy już zbliżaliśmy się do celu, przypomniał sobie coś, zatrzymał wóz na ruchliwej handlowej ulicy. Wręczył mi pięćdziesięciofrankowy banknot, mówiąc, że on nigdy nie jada wieczorem, Anita również nie i że prawdopodobnie w domu nie znajdzie się nic do zjedzenia. Gdybym miała choć odrobinę poczucia humoru, parsknęłabym śmiechem na myśl o tej upajającej wizji intymnej kolacyjki, przyćmionych świateł, powiewu poruszającego firanki. Zamiast tego zaczerwieniłam się. Odparłam, że ja też niewiele jem, ale

nie chciał wierzyć: proszę, niechże pani idzie coś kupić. Czekał w samochodzie, a ja kupiłam w piekarni dwie drożdżówki i tabliczkę czekolady. Poprosił także — ponieważ pani już i tak wysiada z wozu — żebym wstąpiła do apteki po lekarstwo dla niego. Kiedy stemplowano receptę, przeczytałam na opakowaniu, że to krople na serce. Bawi się w głodowe strajki, a żeby zapobiec omdleniom, podtrzymuje się digitaliną. Genialne. W samochodzie, chowając do kieszeni resztę, którą mu zwróciłam, zapytał, nie patrząc na mnie, gdzie kupiłam kostium. To ten typ męża, który nie może znieść, by poza jego żoną jakakolwiek kobieta była dobrze ubrana. Odparłam, że dostałam ten kostium jako gratyfikację, gdy robiliśmy zdjęcia dla klienta z Faubourg Saint-Honore. Pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć: „Tak, właśnie tak myślałem", a głośno, by sprawić mi przyjemność: „Bardzo efektowny, jak na konfekcję". Nigdy jeszcze nie byłam w lasku Montmorency w Auteuił. Chociaż był to Paryż, dzielnica wydała mi się prowincjonalnym, zamieszkałym przez rencistów miasteczkiem o ulicach uroczystych, napuszonych; może patrzyłam na nią przez pryzmat własnego nastroju. Caravaille'owie mieszkali przy Alei Topól. Była tam również Aleja Lip, a zapewne też Aleja Kasztanów. Ich dom — tak właśnie go sobie wyobrażałam — piękny, duży, tonący w kwiatach. Było trochę po godzinie szóstej. Śród listowia poruszały się oślepiające słoneczne plamy. Przypominam sobie przyjazd, odgłos naszych kroków wśród ciszy gasnącego popołudnia. W hallu posadzkę z czerwonych płytek okrywał wielki dywan, na którym widniały jednorożce. Mimo że był jeszcze jasny dzień, paliły się wszystkie lampy; kamienne schody pięły się ku wyższym piętrom, a na pierwszym schodku — w lakierowanych pantofelkach, z opuszczoną jedną skarpetką, cała w bladobłękitach i koronkach, z łysą lalką przyciśniętą do serca, stała mała jasnowłosa dziewczynka i przyglądała mi się niepewnie. Podchodząc do niej, byłam na siebie zła, że nie potrafię przyjmować rzeczy w sposób naturalny, po prostu. Pochyliłam

się, by ją pocałować i poprawić opadającą skarpetkę. Poddawała się temu w milczeniu. Oczy miała Anity: duże i niebieskie. Zapytałam, jak się nazywa: Michele Caravaille wymawiała „Cravaille". Spytałam, ile ma lat: „Tsy". Pomyślałam o różowym słoniku, którego chciłam jej dać, ale był w kieszeni płaszcza, a płaszcz został w domu. Zresztą zaraz potem jej ojciec wezwał mnie do dużego pokoju, z którego właściwie już nie wychodziłam. Kanapa i fotele były z czarnej skóry, meble ciemne, ściany obłożone książkami. Drewniany rumak podtrzymywał wielką lampę. Zmieniłam okulary i postukałam trochę na maszynie. Był to Remington typu walizkowego z lat czterdziestych, na dobitkę z angielskim układem liter. W każdym razie można było odbić sześć czytelnych kopii, ale Caravaille powiedział, że wystarczy cztery. Otworzył akta „Milkaby", kartki pokryte drobniutkim pismem (nigdy nie mogłam zrozumieć, jak taki potężny drab może tak drobno pisać) i wyjaśnił mi, na jakie trudności mogę się natknąć. Przed pójściem do Pałacu Chaillot musiał się jeszcze zobaczyć, diabli wiedzą po co, z drukarzem. Powiedział: „Anita zaraz przyjdzie. Powodzenia" — i wyszedł. Zaczęłam pisać. Anita zeszła po pół godzinie, jej jasne włosy spięte były na karku, w ręku trzymała papierosa. Powiedziała: „Serwus, nie widziałyśmy się wieki całe, co u ciebie, mam okropną migrenę..." Wszystko to mówiła bardzo szybko, z przymusem, lustrując mnie od stóp do głów. Otworzyła drzwi w głębi i pokazała mi sąsiednią sypialnię. Wyjaśniła, że czasami korzysta z niej jej mąż, kiedy pracuje do późna. Stało tam olbrzymie łóżko przykryte białym futrem, a na ścianie wisiało powiększone zdjęcie Anity siedzącej nago w poprzek fotela: zdjęcie bardzo piękne, każdy szczegół jej skóry widziało się wyraźnie. Zaśmiałam się głupio. Odwróciła do ściany przyklejoną do drewnianej deseczki fotografię. Powiedziała, że Caravaille urządził sobie na strychu laboratorium fotograficzne, ale że jego jedynym modelem jest ona. Jednocześnie otwierała inne drzwi obok łóżka i pokazywała łazienkę wykładaną czarnymi kafelkami. Nasze

spojrzenia spotkały się na sekundę, widziałam, że to wszystko nudzi ją śmiertelnie. Zabrałam się na nowo do pracy. Pisałam, a ona przez ten czas położyła nakrycie na niskim stoliku, przyniosła dwa kawałki rostbefu, owoce, napoczętą butelkę wina. Nie była jeszcze ubrana do wyjścia, zapytała, czy już niczego więcej nie potrzebuję, i nie czekając na odpowiedź, życzyła mi, ona również, powodzenia; serwus, ulotniła się. Wkrótce potem stanęła w drzwiach, miała na sobie czarny jedwabny płaszcz spięty pod szyją wielką broszą, trzymała za rękę swoją córeczkę. Odprowadzała małą do matki, mieszkającej tuż obok, na bulwarze Suchet (byłam tam dwa czy trzy razy), następnie miała jechać do Pałacu Chaillot. Powiedziała, że wrócą wcześnie ze względu na tę podróż do Szwajcarii, ale że ja nie muszę na nich czekać, jeśli będę zmęczona. Czułam, że przed wyjściem chce mi powiedzieć coś miłego, że szuka słów, ale nic nie znajduje. Wstałam, żeby lepiej widzieć małą i powiedzieć jej „dobranoc, Michele, kochanie"; odchodząc, mała odwracała się i patrzyła na mnie. Tuliła wciąż do serca swoją łysą lalkę. Potem bębniłam na maszynie. Dwa czy trzy razy zapaliłam papierosa, a ponieważ nie lubię jednocześnie pisać i palić, spacerowałam po pokoju i oglądałam grzbiety książek. Na jednej ze ścian znajdowała się rzecz fascynująca: matowe szkło 3o na 4o cm, w złoconej ramie, na którym można było wyświetlać od tyłu kolorowe fotografie. Caravaille posłużył się prawdopodobnie jednym z aparatów, których używa się w witrynach sklepów. Co minuta ukazywało się nowe zdjęcie. Zobaczyłam kilka portów rybackich w ostrym słońcu, odbite w wodzie promienie zwielokrotniały różnobarwne łodzie. Nie znam nazwy tego aparatu. Mogę tylko powiedzieć, biedna kretynka, że fotografie robiono na kliszach „Agfacolor". Już zbyt długo tkwię w tej zabawie, żeby się nie poznać na jakości czerwieni. W jakiejś chwili, kiedy poczułam zmęczenie w oczach, przemyłam je chłodną wodą w lśniąco czarnej łazience. Z zewnątrz nie dochodził żaden dźwięk. Paryż wydawał mi się