Spis treści
Dedykacja
Motto
I
Prolog
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
II
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
III
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
Epilog
Zarys historii libańskiej wojny domowej do 1992 roku
Pomocą i inspiracją podczas pisania tej powieści były dla mnie
następujące pozycje:
Dziękuję
Dla Kathleen
===YlpjVWdVZld4SXxIeUh8T3ZOfFMecR92HXxcHnsfcRBiEXob
Kto uważa, że zrozumiał Liban, temu go jeszcze należycie nie objaśniono.
Przysłowie libańskie
===YlpjVWdVZld4SXxIeUh8T3ZOfFMecR92HXxcHnsfcRBiEXob
I
Skąd mogłem wtedy wiedzieć, że to zdjęcie już zawsze będzie mnie
prześladować?
===YlpjVWdVZld4SXxIeUh8T3ZOfFMecR92HXxcHnsfcRBiEXob
Prolog
Wszystko pulsuje, wszystko błyszczy. Bejrut nocą jest piękny jak diadem
z migoczących świateł, jest wstęgą przyprawiającą o brak tchu. Jako dziecko
uwielbiałem sobie wyobrażać, że kiedyś tu przyjadę. A teraz między żebrami
mam ten nóż. Ból przeszywa mi klatkę piersiową, tak że nawet nie mogę
krzyczeć. „Jesteśmy przecież braćmi!” – chcę zawołać, gdy mnie kopią
i ściągają ze mnie plecak. Opadam na kolana. Asfalt jest gorący. Od strony
Corniche wieje wiatr. Słyszę morze, jak uderza o brzeg, i muzykę
z przydrożnych restauracji. W powietrzu czuję zapach soli, kurz i upał.
Z wargi cieknie mi strużką krew, ma metaliczny smak. Coraz bardziej się
boję. I ogarnia mnie coraz większy gniew. „Nie jestem kimś obcym!” – chcę
krzyczeć w ślad za nimi. Echo ich kroków szydzi ze mnie. „Tu sięgają moje
korzenie!” – chcę zawołać, ale z gardła wydobywa mi się tylko rzężenie.
Widzę twarz ojca, jego sylwetkę w drzwiach mojego pokoju, zanim
zamknąłem oczy. To nasza ostatnia wspólna chwila. Zastanawiam się, czy
czas i wyrzuty sumienia odcisnęły na nim swe piętno.
Myślę o słowach, które brodacz przedtem mamrotał pod nosem:
„Wówczas nie będą mogli wołać pomocy i nie znajdą ratunku”1.
„Plecak” – myślę i nie chodzi mi o pieniądze czy paszport, które wraz
z nim zniknęły. Chodzi mi o zdjęcie ukryte w przedniej kieszeni. I dziennik.
Wszystko zniknęło. Z bólu prawie tracę przytomność.
„Jestem odpowiedzialny za śmierć człowieka – myślę, a krew sączy mi
się z rany. – Trzymaj się. To musi coś znaczyć. To musi być jakiś znak”.
Kroki mężczyzn cichną. Jestem sam, słyszę tylko, jak bije mi serce.
„Jeśli przeżyjesz – myślę i nagle ogarnia mnie dziwny spokój – będzie to
znaczyło, że wszystko stało się z jakiejś przyczyny. I że twoja podróż jeszcze
się nie zakończyła. Spróbujesz go znaleźć, po raz ostatni”.
===YlpjVWdVZld4SXxIeUh8T3ZOfFMecR92HXxcHnsfcRBiEXob
1
1992 rok.
Ojciec stał na dachu. A właściwie balansował. Ja byłem na dole.
Osłoniłem twarz dłonią i mrużąc oczy, patrzyłem w górę, na niego. Wyglądał
jak tancerz na linie. Jego ciemna sylwetka odznaczała się na tle letniego
nieba. Moja siostra siedziała na trawie, potrząsała dmuchawcem i przyglądała
się maleńkim spadochronikom kręcącym piruety. Nogi miała nienaturalnie
wywinięte. Tylko małe dzieci potrafią tak siedzieć.
– Jeszcze troszeczkę! – zawołał z góry wesołym głosem ojciec
i przekręcił antenę satelitarną, utrzymując równowagę dzięki szeroko
rozstawionym nogom. – Teraz dobrze?
Z okna na pierwszym piętrze wyjrzał Hakim i zawołał:
– Nie, teraz w telewizji są Koreańczycy.
– Koreańczycy?
– Tak. I ping-pong.
– Ping-pong? A głos? Też mówią po koreańsku?
– Nie. Po rosyjsku. W twoim telewizorze Koreańczycy grają w ping-
ponga, a Rosjanin komentuje.
– Na co nam ping-pong?! – zawołał ojciec.
– Wydaje mi się, że za bardzo skręciłeś antenę na prawo.
Moja głowa też zaczęła uczestniczyć w grze w ping-ponga. Słuchałem
ich dialogu i przeskakiwałem wzrokiem z jednego na drugiego. Ojciec
wyciągnął z kieszeni spodni śrubokręt i poluźnił mocowanie. Potem wziął do
ręki kompas i przekręcił talerz bardziej w lewo.
– Pamiętaj: dwadzieścia sześć stopni na wschód! – zawołał Hakim, a jego
siwa głowa zniknęła z powrotem w pokoju.
Zanim ojciec wszedł na dach, wszystko mi dokładnie wyjaśnił. Staliśmy
na wąskim pasku trawy przed naszym domem. Drabina była już oparta
o ścianę. Promienie słoneczne prześwitywały przez koronę wiśni i tworzyły
na asfalcie magiczne cienie.
– Wokół Ziemi, w kosmosie, krążą satelity – powiedział. – Jest ich ponad
dziesięć tysięcy. Pokazują nam, jak kształtuje się pogoda, dokonują
pomiarów Ziemi, innych planet i gwiazd. Dzięki nim możemy też oglądać
telewizję. Większość satelitów nadaje dość kiepskie programy, ale niektóre
mają też dobrą ofertę. My chcemy satelitę z najlepszą telewizją, a ten
znajduje się mniej więcej tam.
Spojrzał na kompas i kręcił nim tak długo w dłoni, aż igła wskazała
z prawej strony dwadzieścia sześć stopni. Potem pokazał na niebo, a moje
spojrzenie powędrowało za jego palcem.
– Zawsze tam? – zapytałem.
– Zawsze – potwierdził, pochylił się, pogłaskał moją siostrę po głowie
i podniósł dwie wiśnie, które leżały na trawie. Jedną zjadł, drugą uniósł
i trzymał przed naszymi twarzami. Objedzoną pestkę ujął opuszkami palców,
po czym krążył nią w pewnej odległości wokół całego owocu. – Satelita
porusza się z taką samą prędkością, z jaką Ziemia obraca się wokół własnej
osi! – Powoli nakreślił pestką półokrąg na niebie. – Dzięki temu znajduje się
zawsze w tej samej pozycji.
Spodobała mi się opowieść o pozaziemskiej telewizji. Ale jeszcze
bardziej urzekła mnie myśl, że gdzieś tam, na górze, satelita krąży po swojej
orbicie, pozostając zawsze w tym samym miejscu, stale i niezmiennie.
Zwłaszcza teraz, kiedy my też znaleźliśmy tutaj swoje stałe miejsce.
– Teraz dobrze?! – ojciec znów zawołał z dachu.
Spojrzałem na okno. Hakim w tym momencie wystawił z niego głowę.
– Nie całkiem.
– Ping-pong?
– Hokej! I włoski komentator. Chyba skierowałeś antenę za bardzo na
lewo.
– Zaraz zwariuję! – odpowiedział ojciec.
Tymczasem na ulicy przed domem przystanęło kilku mężczyzn, którzy
częstowali się nawzajem pistacjami. Na balkonach naprzeciwko naszego
domu kobiety przestały wieszać na sznurkach bieliznę. Z rękoma na biodrach
i z rozbawionymi minami śledziły przedstawienie.
– Arabsat? – jeden z mężczyzn stojących na ulicy skierował pytanie
w górę.
– Tak.
– Bardzo dobra telewizja! – zawołał drugi.
– Wiem – odpowiedział ojciec, z powrotem luzując śruby i przesuwając
talerz anteny nieco w prawo.
– Dwadzieścia sześć stopni na wschód! – zawołał jeden z mężczyzn.
– Jak za bardzo przekręci pan na lewo, to złapie pan włoską telewizję –
dodał drugi.
– Tak, a zaraz na prawo są Rosjanie, musi pan uważać.
– Cały świat uprawia sport, ja też powinienem więcej zajmować się
sportem – stwierdził Hakim z nutą rozpaczy w głosie, potem jego głowa
z powrotem zniknęła w pokoju.
– Mój teść spadł kiedyś z dachu, jak próbował ratować kota – powiedział
mężczyzna, który właśnie dołączył do gapiów. – Kot ma się dobrze.
– Mam wejść na górę i przytrzymać kompas? – zapytał jeden
z młodszych.
– Tak, Khalil, pomóż mu. – Mężczyzna w słusznym wieku,
przypuszczalnie ojciec młodego mężczyzny, skinął głową. – Rosyjska
telewizja jest okropna. Widzieliście kiedyś rosyjskie wiadomości? Wszędzie
tylko Jelcyn i czołgi, a akcent to już całkiem katastrofa. – Wsunął sobie
jeszcze jedną pistację do ust i zwrócił się w kierunku dachu: – Mam
przynieść grilla? Zdaje się, że zajmie to panu jeszcze trochę czasu.
Zabrzmiało to jak żart. Mężczyźni wokół się roześmieli. Ojciec nie. Przez
moment myślał, po czym uśmiechnął się zawadiacko. Zawsze się tak
uśmiechał, gdy miał świadomość, że szykuje się jakaś impreza.
– Tak, mój drogi, przynieś pan grilla. Jak skończę, musimy to uczcić –
powiedział i spojrzał w dół, na mnie. – Samirze, habibi, idź i powiedz matce,
żeby zrobiła sałatkę. Sąsiedzi przyjdą na poczęstunek.
To było dla niego typowe. Spontaniczne rozpoznanie sytuacji, którą
należy wykorzystać. Gdy życie dawało mu okazję, by uczynić ze zwykłej
chwili szczególne wydarzenie, nie dawał się dwa razy prosić. Mojego ojca
zawsze otaczała aura ufności. Zarażał radością, która emanowała od niego
niczym woń perfum i penetrowała nos każdego w jego otoczeniu. Po oczach
ojca, najczęściej mocno brązowych, ale czasem zmieniających kolor, można
było poznać, że w jego głowie rodzi się ochota na psoty. Gdy jego tęczówki
przybierały ledwo zauważalny odcień zieleni, wyglądał jak bohater powieści
łotrzykowskiej. Zawsze pogodnie się uśmiechał. I chociaż zgodnie z prawem
natury plus i minus dają minus, on skreślał znak odejmowania, tak że
pozostawał tylko plus. Mojego ojca tego rodzaju prawidła nie obowiązywały.
Z wyjątkiem ostatnich wspólnie spędzonych tygodni prawie zawsze był
wesołym duchem, tanecznie kroczącym przez życie, koncentrującym się na
dobrych wiadomościach. Te złe nigdy nie trafiały do jego przewodów
słuchowych, jak gdyby posiadał szczególny filtr szczęścia, niedopuszczający
smutku do jego myśli.
Miał też inne strony. Bywały momenty, kiedy ucieleśniał niewzruszone
opanowanie niczym wykuty w kamieniu posąg. Pogrążony w zamyśleniu
oddychał spokojnie, a spojrzenie miał głębsze niż ocean. I był pełen miłości.
Jego ciepła ręka zawsze głaskała mnie po włosach i policzkach, a gdy coś
tłumaczył, w jego głosie brzmiała zachęcająca do działania nieskończona
cierpliwość. Jak w momencie, gdy kazał mi iść do domu, ponieważ właśnie
podjął decyzję, że będzie świętował z ludźmi, których nie zna.
A więc poszedłem do domu i pomogłem matce kroić warzywa i myć
sałatę. Dom, do którego się właśnie wprowadziliśmy, musiał być bardzo
stary. Schody miały wgniecenia wielkie jak pięść i skrzypiały przy każdym
kroku. Czuć było zapach mokrego drewna i zgnilizny. Na klatce schodowej
tapeta się wybrzuszała. Na dawnej bieli widniały ciemne plamy,
przypominające chmury. W oprawce tkwiła goła przepalona żarówka.
Dla mnie pachniało nowością. W kątach naszego mieszkania stały
jeszcze kartony, a zapach świeżo pomalowanych ścian przenikał pokoje
niczym wesoła melodia. Wszystko lśniło czystością. Duża część szafek była
już skręcona; wokoło leżały jeszcze pojedyncze śrubki i narzędzia: wiertarka,
młotek, śrubokręt, przedłużacz, drewniane czopy, wszystko wymieszane.
Garnki, patelnie i sztućce znalazły już swoje miejsce w kuchni. Nawet je
przed schowaniem do szafek wypolerowaliśmy. Płyta kuchenna też lśniła.
Jeszcze nigdy nie mieliśmy takiego dużego, pięknego mieszkania. Czułem się
jak w zaczarowanym pałacu, nieco zmurszałym z powodu upływu czasu, ale
świadczącym bezspornie o dawnym blasku. Brakowało jeszcze tylko jasnych
zasłonek, kilku kwiatków i zdjęć powieszonych na ścianach,
przedstawiających moich rodziców, moją siostrę i mnie. Wyobrażałem sobie,
jak niedługo zawisną obok telewizora, a jedno – powiększone – obok drzwi
do pokoju dziennego, żeby je było widać z miejsca w korytarzu, w którym
teraz ja stoję.
Zerknąłem do pokoju dziennego. Przed telewizorem siedział Hakim. Na
ekranie nic nie było w tej chwili widać, tylko biel i szum. Zobaczył mnie
i podniósł rękę na przywitanie. Hakim był najlepszym przyjacielem ojca.
Znałem go od wieków i lubiłem jego specyficzny sposób bycia. Koszulę miał
zawsze pomiętą, włosy sterczały mu na wszystkie strony, co sprawiało, że
wyglądał jak roztargniony naukowiec, którego chciałoby się uczesać. Jego
ciekawskie oczy wędrowały w oczodołach jak wystraszone. Przypominał
surykatkę, tyle że był od niej grubszy. Hakim należał do najukochańszych
osób, jakie kiedykolwiek spotkałem. Zawsze miał otwarte ucho i życzliwą
radę albo dowcip na podorędziu. Wszystkie te jego cechy zdominowały moją
pamięć o nim – mimo tego wszystkiego, co przez całe lata taił przede mną.
Już w naszym starym mieszkaniu codziennie bywał u nas wraz z Jasmin,
swoją córką. A gdy przeprowadziliśmy się tu, do tego domu, oni zamieszkali
bezpośrednio pod nami. Oboje byli niemal członkami naszej rodziny.
Gdy nieco później wyszedłem z mamą przed budynek, niosąc sałatkę
i pitę, w powietrzu czuć było zapach mięsa z grilla. Na małym kawałku
trawnika siedziało w kręgu kilku wąsatych mężczyzn. Palili fajkę wodną.
Zapach tytoniu – jabłko lub figa, nie pamiętam już dokładnie – był
przyjemny, ale zakręciło mi się od niego w głowie. Dwóch mężczyzn grało
w warcaby. Ktoś wystawił na podwórko trzy stoliki ogrodowe z ławkami.
Kilka kobiet rozłożyło na nich tekturowe talerze i sztućce z plastiku. Dzieci
bawiły się przed szopą i raz za razem ktoś wołał, żeby nie wybiegały na ulicę.
W sumie pod domem zgromadziło się chyba dwadzieścia kilka przyjaźnie
nastawionych obcych osób. Stopniowo dochodzili kolejni ludzie mieszkający
przy naszej ulicy. Kilku mężczyzn trzymało na rękach dzieci, kobiety miały
na sobie suknie długie do kostek i znosiły jedzenie w olbrzymich naczyniach.
Trzeba wiedzieć jedną rzecz o moim ojcu. Przez te wszystkie lata byłem
naocznym świadkiem, że nikt nigdy nie odmawiał jego zaproszeniom. Nawet
wtedy, gdy goście byli zupełnie obcymi osobami.
Było gorące letnie popołudnie 1992 roku, dzień naszej przeprowadzki.
Dobrze pamiętam. Zostawiliśmy za sobą maleńkie mieszkanko socjalne na
obrzeżach miasta, w którym nigdy nie czuliśmy się tak naprawdę jak
w domu. Wreszcie znaleźliśmy swoje miejsce. W centrum miasta. Teraz
mieliśmy piękne, duże lokum, a ojciec przykręcał antenę satelitarną na dachu,
która odtąd miała być skierowana na trajektorie krążących wraz z nami
satelitów. Wszystko było w porządku.
– A ty nie zejdziesz tu do nas?! – mama zawołała do niego.
– Nie zejdę, póki nie będzie działać – odpowiedział ojciec i z rąk Khalila
wziął klucz płaski.
Mężczyźni wokół mnie skinęli przyjaźnie głową, pozdrawiając matkę.
– Ahlan wa sahlan – powiedzieli. Serdecznie witamy.
Jeden z mężczyzn poklepał mnie po ramieniu.
– Jak masz na imię, chłopcze?
– Samir.
– Podaj mi to, Samirze – powiedział z uśmiechem i wziął mi z ręki miskę
z sałatką.
Wtedy usłyszeliśmy arabską muzykę dobiegającą z naszego mieszkania.
Kilka sekund później w oknie pojawiła się głowa Hakima. Miał
rozpromienione policzki.
– Działa!
– Jesteś pewien, że to nie tenis? – zapytał z góry ojciec.
– Muzyka! – zawołał Hakim. – Rotana TV!
– Muzyka! – zawołał jeszcze jakiś mężczyzna i zerwał się na nogi.
Nim się zorientowałem, obcy człowiek złapał mnie za ręce i tańczył ze
mną w kółko. Przeskakiwał z jednej nogi na drugą, śmiał się i kręcił jak
karuzela na jarmarku.
– Głośniej, Hakim! – zawołał ojciec z dachu, a jego stary przyjaciel
zniknął w oknie i chwilkę później z naszego mieszkania na ulicę dobiegała
tętniąca arabska muzyka. Bębenek, tamburyn, cytra, skrzypce, lutnia i flet
mieszały się, tworząc dźwięki jak z Baśni z tysiąca i jednej nocy, a wtórował
im kobiecy śpiew. Ludzie zaczęli tańczyć i klaskali rytmicznie w dłonie,
dzieci kręciły się nieporadnie, mężczyźni je podnosili, wirowali wraz z nimi,
a kobiety wydawały z siebie przenikliwe i śpiewne tony radości. Potem
wszyscy uformowali szereg, chwycili się za ramiona i przytupując, zatańczyli
dabkę. To było szaleństwo. To było jak sen. W tym momencie nic nie
świadczyło o tym, że żyjemy w Niemczech. To, co działo się tutaj, mogło
być sceną rozgrywającą się na uliczce w Zahli, ojczystym mieście ojca,
położonym w górach Liban. Zahla, ośrodek wina i poezji. Pisarzy i poetów.
Wokół nas byli tylko Libańczycy, którzy mówili, jedli i świętowali jak
Libańczycy.
Wtedy ojciec wyszedł z domu. Utykał, jak zawsze po wysiłku fizycznym.
Ale się śmiał i tańczył drobnymi i szybkimi krokami, pogwizdując do muzyki
i prowadząc z sobą Hakima i młodego Khalila. Tańczący zrobili mu
przejście, poklepywali go po ramionach, obejmowali i pozdrawiali słowami:
– Ahlan wa sahlan.
Spojrzałem na siostrę. Przywarła do nogi naszej mamy i okrągłymi ze
zdziwienia oczami przyglądała się tym ludziom traktującym nas jak starych
przyjaciół, jak rodzinę, która mieszka tu już od dawna i którą dobrze znają.
W końcu znalazłem się w łóżku. Leżałem zmęczony i najedzony. Gwar
głosów i dźwięki pieśni wciąż jeszcze brzmiały mi w uszach. Raz za razem
pod zamkniętymi powiekami pojawiały mi się sceny z minionego dnia. Pełne
misy z liśćmi winorośli, oliwkami, humusem, sałatką fatusz, grillowane
mięso, migdały, pierogi, pita. Anyż gwiaździsty, sezam, szafran. Rodziny.
Kobiety, które wycierały buzie dzieciom wiercącym się na ich kolanach.
Mężczyźni, którzy paląc fajkę wodną, gładzili się palcami po wąsach, śmiali
się i rozmawiali, jakby nasza ulica była oddzielnym światem, należącym
wyłącznie do nich. Hakim, który opowiadał dowcipy. Jasmin, dwa lata
starsza ode mnie, siedziała nieco z boku, z kartką i pisakiem, i rysowała, a jej
długie czarne loki raz za razem opadały na twarz. Wciąż nagłym ruchem
odrzucała je z czoła na bok albo zdmuchiwała. Gdy ktoś spoglądał w jej
kierunku, machała do niego. Mama z zamyślonym uśmiechem. Moja radość.
Uczucie, że jesteśmy u celu. To było nasze miejsce na świecie, nasz dom. Tu
ludzie sobie wzajemnie pomagali. Tutaj niepotrzebny był kompas, bo i tak
wszystkie anteny skierowane były pod kątem dwudziestu sześciu stopni na
wschód.
I wśród tego wszystkiego uwielbiający uroczystości ojciec, który kulejąc,
krążył wokół nowych przyjaciół jak satelita.
===YlpjVWdVZld4SXxIeUh8T3ZOfFMecR92HXxcHnsfcRBiEXob
2
Kilka dni później siedzieliśmy obaj nad jeziorem i oddychaliśmy głęboko.
Górski łańcuch na drugim brzegu wyglądał jak zapis niespokojnego rytmu
serca – wychylenia sięgały aż po chmury. Ale my byliśmy spokojni. Wspólny
czas ojca i syna. Dzień dla nas. Na brzegu jodły w gęstych sukniach z igieł
sprawiały wrażenie tak głęboko ukorzenionych, że nic nie mogło nimi
zachwiać. My dwaj, przed nami w trawie dwadzieścia kilka orzechów
włoskich, w dłoni ostry kamień.
– Uważaj, żebyś nie uszkodził zanadto łupiny – powiedział ojciec. –
Najlepiej, jak obie połówki pozostaną całe.
Nie wiedziałem, co chce zrobić, ale nie to było dla mnie ważne.
Cieszyłem się, że jesteśmy razem. Dni mijały błyskawicznie. Pudła
kartonowe z przeprowadzki leżały już poskładane w piwnicy, nasze szafki
zostały posprzątane, ulotnił się zapach świeżej farby. Teraz w pokoju
dziennym pachniało praniem. A jeśli nie wisiało w nim pranie, to pachniało
moimi rodzicami, którzy spędzali tam dużo czasu. W kuchni czuć było na
zmianę płyn do naczyń, przyprawy albo mąkę, którą mama sypała na
rozwałkowane ciasto, gdy piekła pitę. W łazience unosiła się woń mydła,
cytrusowego środka czyszczącego, szamponu albo mokrych ręczników,
często wszystkiego naraz. Pachniało prawdziwym domem. A w korytarzu
noszonym obuwiem. Ale to nieważne. To świadczyło, że ktoś tu mieszka.
Ktoś, kto często wychodzi, a potem wraca, odstawia buty i kieruje się w głąb
domu, żeby chłonąć zapachy rodziny. Dokoła nas: inne rodziny. Zawsze gdy
szedłem na ulicę, ktoś machał do mnie przyjaźnie albo skłaniał głowę. Na
skraju ulicy siedzieli przy składanych stolikach mężczyźni z wąsami
i czapkami z daszkiem, grali w warcaby albo młynek, jedli pistacje
i wydmuchiwali na naszą dzielnicę obłoczki dymu z sziszy. Czułem się
swojsko.
Rozbijaliśmy orzechy ostrymi kamieniami i próbowaliśmy nie uszkodzić
łupin. Było ciepłe popołudnie późnego lata. Nieliczne chmury tworzyły na
niebie fantazyjne, groteskowe kształty, cichy wiatr szeptał tajemnice znad
wody. Nad nami krążyły dwie ważki. Ojciec zauważył, że wciąż spoglądam
w kierunku jodeł rosnących na brzegu.
– Niestety, to nie są cedry.
Cedry. Sama nazwa wyzwalała we mnie marzenia.
– Podobają ci się mimo to?
– Mhm.
– W takim razie pokochałbyś cedry. Nie ma piękniejszych drzew.
– Wiem – wyszeptałem.
Żadnych jeszcze nie widziałem. Gryzło mnie to. Tak chciałem móc
zabrać głos, gdy mężczyźni siedzieli i wspominali.
– Wiesz, dlaczego cedr jest na naszej fladze? – zapytał ojciec.
– Bo nie ma piękniejszego drzewa?
Moja odpowiedź go rozbawiła.
– Bo nie ma silniejszego drzewa. Jest królem wśród roślin.
– Dlaczego?
– Tak nazwali go Fenicjanie. – Zawsze, kiedy mówił o Libanie, w jego
głosie brzmiała ukryta nostalgia, jak gdyby wspominał ukochaną, za którą
bardzo tęsknił. – Budowali z niego statki. Dzięki nim stali się potężnymi
kupcami. Egipcjanie używali naszych cedrów, żeby ich olejem balsamować
zmarłych. A król Salomon zbudował z cedrów swoją świątynię
w Jerozolimie. Wyobraź sobie: nasze cedry na Syjonie, w Dolinie Królów i
koło piramid…
Wyobrażałem sobie wszystko, co ojciec opowiadał. Wyobrażałem to
sobie plastycznie i w cudownych barwach. Tak jak siedmiolatek wyobraża
sobie opowieści ojca, gdy ten mówi z namiętnością i oddaniem.
Ojciec wielokrotnie opowiadał o cudownych gajach cedrowych
w Libanie. W dzieciństwie i za młodych lat z pewnością często bywał
w górach Szuf. Przesiadywał tam w cieniu liczących setki lat olbrzymich
drzew i wdychał odurzający, uspokajający zapach bezpiecznej przyszłości.
Oparty o pień, pod osłoną gęstego iglastego dachu, spoglądał poprzez rzadko
zasiedlone wysokogórskie doliny w kierunku wybrzeża. Przyglądał się
migoczącemu Bejrutowi nad zatoką i srebrzyście błyszczącemu Morzu
Śródziemnemu. Gdy byłem starszy, często tak go sobie wyobrażałem.
I często mylnie traktowałem ów wyimaginowany obraz jako symbol
szczęśliwego dzieciństwa.
Ojciec wyciągnął z kieszeni koszuli kilka wykałaczek. Z materiałowego
woreczka wyjął czerwoną krepinę. Oderwał jej kawałek i wcisnął mi do ręki.
– To będą powiewające flagi – powiedział i zaczął rwać papier na małe
podłużne kawałki.
Cierpliwie przyklejaliśmy skrawki do wykałaczek i umieszczaliśmy je
w nieuszkodzonych połówkach orzechowych łupin. W końcu spojrzeliśmy
przed siebie na trawę, gdzie między naszymi nogami leżało mnóstwo małych
łódeczek. Cała flota wyposażona w czerwone flagi, gotowa, żeby wyruszyć
w morze.
– Chodź! – Wstał i podeszliśmy do wody, która łagodnie uderzała
o brzeg. W malachitowozielonym jeziorze odbijały się słońce i łańcuch
górski. Przez chwilę staliśmy tak po prostu ze stateczkami w dłoniach
i równo razem oddychaliśmy. – Gdyby cedr potrafił mówić, opowiedziałby
nam historie, jakich nigdy nie zapomnimy.
– Jakie historie? – zapytałem.
– Na pewno wiele wesołych. Ale też wiele smutnych. Historie z jego
życia. Opowieści o ludziach, którzy przechodzili obok albo odpoczywali
w jego cieniu.
– O tobie też?
– O mnie też. Spróbuj. Wyobraź sobie. Z jodłami.
Staliśmy na brzegu, a ja wyobrażałem sobie, jak wiatr prześlizguje się
między igłami, powoduje szelest, który jest szeptem jodeł opowiadających
historie ze swego życia. Chciałem, żeby kiedyś wspomniały, jak staliśmy tu
na brzegu i wyobrażaliśmy sobie, co by o nas powiedziały.
Jako chłopiec odczuwałem ogromne pragnienie, żeby zobaczyć Liban.
Byłem bardzo ciekaw nieznanego piękna, o którym krążyły legendy. Ojciec
mówił o swojej ojczyźnie z takim zachwytem, że mnie nim zaraził. Liban,
z którym dorastałem, był jego interpretacją. Ideą najpiękniejszego kraju na
świecie, ze starymi i tajemniczymi miastami, usytuowanymi jedno za drugim
wzdłuż kamienistego wybrzeża, których kolorowe porty otwierają się na
morze. Z licznymi krętymi przełęczami w głębi lądu, po których bokach
rozciągają się nadrzeczne doliny i idealne tereny na słynne w świecie
winnice. A dalej, na wyżej położonych, chłodniejszych obszarach z gęstymi
lasami cedrowymi otoczonymi górami Liban, których pokryte śniegiem
wierzchołki widać latem nawet z samego dołu, z nadmuchiwanego materaca
unoszącego się na morzu.
Staliśmy nad jeziorem, wdychaliśmy to samo powietrze i obaj
odczuwaliśmy tę samą tęsknotę. Oprócz wzajemnej miłości nie ma między
ludźmi, jak sądzę, silniejszej więzi od współodczuwanej tęsknoty.
– Co powiedziałby cedr, który jest na naszej fladze? – zapytałem.
Ojciec uśmiechnął się przelotnie. Czułem, jak zbiera słowa, jak formułuje
odpowiedź. Ale nagle zacisnął tylko wargi.
Puściliśmy stateczki na wodę. Tylko kilka z nich zgubiło po paru metrach
swoje chorągiewki, większość dzierżyła je dumnie. I tak staliśmy. Ojciec
objął mnie ramieniem.
– Jak Fenicjanie – powiedział.
Spodobało mi się to. Ja, Samir, fenicjański kapitan statku z łupinki
orzecha.
– Niech płyną przez tysiąc lat!
– I niech wrócą z opowieściami o bohaterach! – roześmiał się ojciec.
Często wspominałem ten dzień. Wiem, że wtedy, późnym latem 1992
roku, chciał mi zrobić przyjemność, a ja naprawdę miałem dużą frajdę. Ani
jeden statek nie zatonął. Kilkoma groźnie bujnęło, ale żaden się nie
przewrócił. Staliśmy tam długo, aż w końcu ledwo było widać ostatnią
łupinkę. Stanowiła tylko maleńki punkcik. Pamiętam, jaki byłem dumny.
Ale pamiętam też, że jego ramię na moim barku stawało się coraz
cięższe. Jego oddech coraz głębszy, a jego spojrzenie coraz bardziej
nieprzytomne. Jak gdyby nie patrzył na statki, lecz na jakiś punkt w oddali.
Pamiętam to dokładnie, dlatego że był to jeden z ostatnich dni, które
spędziliśmy razem.
===YlpjVWdVZld4SXxIeUh8T3ZOfFMecR92HXxcHnsfcRBiEXob
3
W tym samym czasie w Libanie tworzyła się historia. Bejrut, kiedyś
błyszczący i piękny, przetarł sobie zniszczone oblicze i chwiejnie zaczął
wstawać z ruin. Miasto sprawdziło swój puls. W jego dzielnicach ludzie
otrzepywali sobie kurz z ubrań i zmęczeni podnosili głowy. Wojna minęła.
Milicjanci znów stawali się obywatelami, odkładali na bok broń, a zamiast
niej brali do ręki łopatę. Dziury po kulach szpachlowano, fasady domów
bielono wapnem, spalone wraki samochodów usuwano. Sprzątano ruiny, dym
się rozszedł. Zniknęły z ulic szerokie prześcieradła przesłaniające widok, bo
nie było już strzelających z ukrycia. Kobiety i dzieci zgarniały kawałki gruzu
z balkonów, zdejmowały deski z okien, ojcowie z piwnic służących za
schrony wyciągali materace i przenosili je z powrotem do mieszkań. Krótko:
Libańczycy robili to, co zawsze. Robili to dalej.
Nocami, gdy blask księżyca oświetlał świeżo odnowione fasady, a morze
rzucało na miasto refleksy, na ulicach i w zaułkach słychać było stukot
wojskowych butów. I nie tylko tam. Także na obrzeżach – w slumsach,
w okolicznych wsiach i innych miastach nad morzem i w górach. Od
północnego Trypolisu po południowy Tyr, wszędzie w kraju słychać było ten
stukot. Liban zaprosił na bal, a Bejrut chciał zostać królową tego balu. Ale
wodzirejami byli syryjscy żołnierze. A gdy znów robiło się jasno, odsłaniał
się widok na prowizorycznie zamaskowane rany miasta. Wszędzie na
ścianach domów można było ujrzeć efekty pracy mężczyzn w stukoczących
butach. We wczesnych godzinach porannych ludzie przystawali na ulicach
i spoglądali w górę, na ściany, gdzie na plakatach wisiała twarz syryjskiego
prezydenta, Hafiza al-Asada, uczesanego z nienagannym przedziałkiem
i spoglądającego w dół. Nie pozostawiało to wątpliwości, było dla
wszystkich jasne i zrozumiałe, że w Libanie rządzą Syryjczycy. I że
przypilnują, by tańczono tak, jak oni zagrają. Zbliżały się wybory do
parlamentu. Pierwsze od zakończenia wojny. Pierwsze od dwudziestu lat.
W Libanie obowiązuje parytet wyznań. Zgodnie z nim każda wspólnota
religijna jest reprezentowana w parlamencie przez określoną liczbę posłów.
Coś szczególnego. W kraju, w którym przez piętnaście lat wszystkie grupy
religijne nawzajem się wyrzynały, miała odtąd toczyć się walka nie przy
użyciu broni, lecz na słowa. A te same grupy religijne, które urządzały
w przestrzeni miejskiej potyczki, miały teraz siedzieć w parlamencie
naprzeciwko siebie, jakby nic się nie stało. Amnestia generalna. Zamknąć
kronikę zdarzeń i patrzeć przed siebie.
Podczas tych niespokojnych tygodni w Bejrucie nadal trwał chaos, tyle
że nie rozbrzmiewały w nim teraz strzały i eksplozje, lecz dzikie
pokrzykiwania osób rozdających ulotki. Całe grupki uzbrojone niczym
oddziały do zadań specjalnych w pędzle i klej pokrywały ściany plakatami.
W gęstym ruchu ulicznym zatrzymywano kierowców, wciskano im ulotki.
Na kartkach można było przeczytać: „Jestem waszym człowiekiem – na
dobre i na złe czasy” albo: „To jest mój syn, wybierzcie go”. Nie było za to
żadnych konkretnych obietnic. Ludzie zabierali te ulotki do domów. Wielu
wrzucało je tam do śmieci, czując niesmak z powodu tego absurdalnego
teatru. Inni zakładali swoje najlepsze ubrania i szli uroczyście do urn, żeby
zrobić krok w kierunku przyszłości. Nie było walki wyborczej, nie
szarżowano przekonującymi argumentami ani planami odbudowy. Bo i po
co? Już Damaszek zadbał, żeby większości kandydatów przypadły
odpowiednie okręgi wyborcze. W tym kraju ponad połowa ludzi przez całe
swoje życie doświadczała jedynie huku bomb i terkotu strzałów. Syryjczycy
przybyli tu w 1976 roku, by objąć Liban protektoratem, po czym zostali
i przeprowadzili wybory, mając do dyspozycji czterdzieści tysięcy żołnierzy.
W owych dniach chyba nikt nie wierzył, że opuszczą Liban pod koniec roku,
jak deklarowali. Zanadto przychylny był im parlament, który wyłonił się
z tych wyborów.
Bejrut założył swą najpiękniejszą suknię i tańczył. W hotelach przy
bulwarze Corniche znowu odbywały się huczne wesela. Makijaż się trzymał.
Nowy beton spajał zrujnowane fasady domów, sprawiał, że wydawały się
stabilne. Kamery arabskich i zachodnich mediów otwierały przesłony
i rejestrowały zdarzenia. Na ekranach telewizorów w Niemczech można było
zobaczyć kraj, który wprawdzie jeszcze lekko utyka, ale już chodzi bez kul.
I może nawet jest na najlepszej drodze, by rozkwitnąć dawną urodą. A po
wyborach: wiele uścisków rąk i rozradowanych zwycięzców.
Nikt jednak nie zdjął plakatów ze ścian. Hafiz al-Asad dalej się
uśmiechał, spoglądając z góry na Bejrut.
Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym
===YlpjVWdVZld4SXxIeUh8T3ZOfFMecR92HXxcHnsfcRBiEXob
Tytuł oryginału: Am Ende bleiben die Zedern © 2016 by Piper Verlag GmbH, München/Berlin Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Tłumaczenie niniejszej pozycji otrzymało wsparcie finansowe Instytutu Goethego. Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz/novo publishing Zdjęcia na okładce: © Domenico Placella/shutterstock © Robyn Butler/shutterstock © Anna Om/shutterstock Zdjęcie autora na okładce: © Marvin Ruppert Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan Korekta: Marta Chmarzyńska, Iwona Wyrwisz, Mariusz Kulan ISBN: 978-83-8110-646-7 Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi. Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo! Polska Izba Książki Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o. ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2018 Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl ===YlpjVWdVZld4SXxIeUh8T3ZOfFMecR92HXxcHnsfcRBiEXob
Spis treści Dedykacja Motto I Prolog 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 II 1 2 3 4 5 6 7 8
9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 III 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 Epilog Zarys historii libańskiej wojny domowej do 1992 roku Pomocą i inspiracją podczas pisania tej powieści były dla mnie następujące pozycje: Dziękuję
Przypisy ===YlpjVWdVZld4SXxIeUh8T3ZOfFMecR92HXxcHnsfcRBiEXob
Dla Kathleen ===YlpjVWdVZld4SXxIeUh8T3ZOfFMecR92HXxcHnsfcRBiEXob
Kto uważa, że zrozumiał Liban, temu go jeszcze należycie nie objaśniono. Przysłowie libańskie ===YlpjVWdVZld4SXxIeUh8T3ZOfFMecR92HXxcHnsfcRBiEXob
I Skąd mogłem wtedy wiedzieć, że to zdjęcie już zawsze będzie mnie prześladować? ===YlpjVWdVZld4SXxIeUh8T3ZOfFMecR92HXxcHnsfcRBiEXob
Prolog Wszystko pulsuje, wszystko błyszczy. Bejrut nocą jest piękny jak diadem z migoczących świateł, jest wstęgą przyprawiającą o brak tchu. Jako dziecko uwielbiałem sobie wyobrażać, że kiedyś tu przyjadę. A teraz między żebrami mam ten nóż. Ból przeszywa mi klatkę piersiową, tak że nawet nie mogę krzyczeć. „Jesteśmy przecież braćmi!” – chcę zawołać, gdy mnie kopią i ściągają ze mnie plecak. Opadam na kolana. Asfalt jest gorący. Od strony Corniche wieje wiatr. Słyszę morze, jak uderza o brzeg, i muzykę z przydrożnych restauracji. W powietrzu czuję zapach soli, kurz i upał. Z wargi cieknie mi strużką krew, ma metaliczny smak. Coraz bardziej się boję. I ogarnia mnie coraz większy gniew. „Nie jestem kimś obcym!” – chcę krzyczeć w ślad za nimi. Echo ich kroków szydzi ze mnie. „Tu sięgają moje korzenie!” – chcę zawołać, ale z gardła wydobywa mi się tylko rzężenie. Widzę twarz ojca, jego sylwetkę w drzwiach mojego pokoju, zanim zamknąłem oczy. To nasza ostatnia wspólna chwila. Zastanawiam się, czy czas i wyrzuty sumienia odcisnęły na nim swe piętno. Myślę o słowach, które brodacz przedtem mamrotał pod nosem: „Wówczas nie będą mogli wołać pomocy i nie znajdą ratunku”1. „Plecak” – myślę i nie chodzi mi o pieniądze czy paszport, które wraz z nim zniknęły. Chodzi mi o zdjęcie ukryte w przedniej kieszeni. I dziennik. Wszystko zniknęło. Z bólu prawie tracę przytomność. „Jestem odpowiedzialny za śmierć człowieka – myślę, a krew sączy mi się z rany. – Trzymaj się. To musi coś znaczyć. To musi być jakiś znak”. Kroki mężczyzn cichną. Jestem sam, słyszę tylko, jak bije mi serce. „Jeśli przeżyjesz – myślę i nagle ogarnia mnie dziwny spokój – będzie to znaczyło, że wszystko stało się z jakiejś przyczyny. I że twoja podróż jeszcze się nie zakończyła. Spróbujesz go znaleźć, po raz ostatni”. ===YlpjVWdVZld4SXxIeUh8T3ZOfFMecR92HXxcHnsfcRBiEXob
1 1992 rok. Ojciec stał na dachu. A właściwie balansował. Ja byłem na dole. Osłoniłem twarz dłonią i mrużąc oczy, patrzyłem w górę, na niego. Wyglądał jak tancerz na linie. Jego ciemna sylwetka odznaczała się na tle letniego nieba. Moja siostra siedziała na trawie, potrząsała dmuchawcem i przyglądała się maleńkim spadochronikom kręcącym piruety. Nogi miała nienaturalnie wywinięte. Tylko małe dzieci potrafią tak siedzieć. – Jeszcze troszeczkę! – zawołał z góry wesołym głosem ojciec i przekręcił antenę satelitarną, utrzymując równowagę dzięki szeroko rozstawionym nogom. – Teraz dobrze? Z okna na pierwszym piętrze wyjrzał Hakim i zawołał: – Nie, teraz w telewizji są Koreańczycy. – Koreańczycy? – Tak. I ping-pong. – Ping-pong? A głos? Też mówią po koreańsku? – Nie. Po rosyjsku. W twoim telewizorze Koreańczycy grają w ping- ponga, a Rosjanin komentuje. – Na co nam ping-pong?! – zawołał ojciec. – Wydaje mi się, że za bardzo skręciłeś antenę na prawo. Moja głowa też zaczęła uczestniczyć w grze w ping-ponga. Słuchałem ich dialogu i przeskakiwałem wzrokiem z jednego na drugiego. Ojciec wyciągnął z kieszeni spodni śrubokręt i poluźnił mocowanie. Potem wziął do ręki kompas i przekręcił talerz bardziej w lewo. – Pamiętaj: dwadzieścia sześć stopni na wschód! – zawołał Hakim, a jego siwa głowa zniknęła z powrotem w pokoju. Zanim ojciec wszedł na dach, wszystko mi dokładnie wyjaśnił. Staliśmy na wąskim pasku trawy przed naszym domem. Drabina była już oparta o ścianę. Promienie słoneczne prześwitywały przez koronę wiśni i tworzyły na asfalcie magiczne cienie. – Wokół Ziemi, w kosmosie, krążą satelity – powiedział. – Jest ich ponad
dziesięć tysięcy. Pokazują nam, jak kształtuje się pogoda, dokonują pomiarów Ziemi, innych planet i gwiazd. Dzięki nim możemy też oglądać telewizję. Większość satelitów nadaje dość kiepskie programy, ale niektóre mają też dobrą ofertę. My chcemy satelitę z najlepszą telewizją, a ten znajduje się mniej więcej tam. Spojrzał na kompas i kręcił nim tak długo w dłoni, aż igła wskazała z prawej strony dwadzieścia sześć stopni. Potem pokazał na niebo, a moje spojrzenie powędrowało za jego palcem. – Zawsze tam? – zapytałem. – Zawsze – potwierdził, pochylił się, pogłaskał moją siostrę po głowie i podniósł dwie wiśnie, które leżały na trawie. Jedną zjadł, drugą uniósł i trzymał przed naszymi twarzami. Objedzoną pestkę ujął opuszkami palców, po czym krążył nią w pewnej odległości wokół całego owocu. – Satelita porusza się z taką samą prędkością, z jaką Ziemia obraca się wokół własnej osi! – Powoli nakreślił pestką półokrąg na niebie. – Dzięki temu znajduje się zawsze w tej samej pozycji. Spodobała mi się opowieść o pozaziemskiej telewizji. Ale jeszcze bardziej urzekła mnie myśl, że gdzieś tam, na górze, satelita krąży po swojej orbicie, pozostając zawsze w tym samym miejscu, stale i niezmiennie. Zwłaszcza teraz, kiedy my też znaleźliśmy tutaj swoje stałe miejsce. – Teraz dobrze?! – ojciec znów zawołał z dachu. Spojrzałem na okno. Hakim w tym momencie wystawił z niego głowę. – Nie całkiem. – Ping-pong? – Hokej! I włoski komentator. Chyba skierowałeś antenę za bardzo na lewo. – Zaraz zwariuję! – odpowiedział ojciec. Tymczasem na ulicy przed domem przystanęło kilku mężczyzn, którzy częstowali się nawzajem pistacjami. Na balkonach naprzeciwko naszego domu kobiety przestały wieszać na sznurkach bieliznę. Z rękoma na biodrach i z rozbawionymi minami śledziły przedstawienie. – Arabsat? – jeden z mężczyzn stojących na ulicy skierował pytanie w górę. – Tak. – Bardzo dobra telewizja! – zawołał drugi. – Wiem – odpowiedział ojciec, z powrotem luzując śruby i przesuwając
talerz anteny nieco w prawo. – Dwadzieścia sześć stopni na wschód! – zawołał jeden z mężczyzn. – Jak za bardzo przekręci pan na lewo, to złapie pan włoską telewizję – dodał drugi. – Tak, a zaraz na prawo są Rosjanie, musi pan uważać. – Cały świat uprawia sport, ja też powinienem więcej zajmować się sportem – stwierdził Hakim z nutą rozpaczy w głosie, potem jego głowa z powrotem zniknęła w pokoju. – Mój teść spadł kiedyś z dachu, jak próbował ratować kota – powiedział mężczyzna, który właśnie dołączył do gapiów. – Kot ma się dobrze. – Mam wejść na górę i przytrzymać kompas? – zapytał jeden z młodszych. – Tak, Khalil, pomóż mu. – Mężczyzna w słusznym wieku, przypuszczalnie ojciec młodego mężczyzny, skinął głową. – Rosyjska telewizja jest okropna. Widzieliście kiedyś rosyjskie wiadomości? Wszędzie tylko Jelcyn i czołgi, a akcent to już całkiem katastrofa. – Wsunął sobie jeszcze jedną pistację do ust i zwrócił się w kierunku dachu: – Mam przynieść grilla? Zdaje się, że zajmie to panu jeszcze trochę czasu. Zabrzmiało to jak żart. Mężczyźni wokół się roześmieli. Ojciec nie. Przez moment myślał, po czym uśmiechnął się zawadiacko. Zawsze się tak uśmiechał, gdy miał świadomość, że szykuje się jakaś impreza. – Tak, mój drogi, przynieś pan grilla. Jak skończę, musimy to uczcić – powiedział i spojrzał w dół, na mnie. – Samirze, habibi, idź i powiedz matce, żeby zrobiła sałatkę. Sąsiedzi przyjdą na poczęstunek. To było dla niego typowe. Spontaniczne rozpoznanie sytuacji, którą należy wykorzystać. Gdy życie dawało mu okazję, by uczynić ze zwykłej chwili szczególne wydarzenie, nie dawał się dwa razy prosić. Mojego ojca zawsze otaczała aura ufności. Zarażał radością, która emanowała od niego niczym woń perfum i penetrowała nos każdego w jego otoczeniu. Po oczach ojca, najczęściej mocno brązowych, ale czasem zmieniających kolor, można było poznać, że w jego głowie rodzi się ochota na psoty. Gdy jego tęczówki przybierały ledwo zauważalny odcień zieleni, wyglądał jak bohater powieści łotrzykowskiej. Zawsze pogodnie się uśmiechał. I chociaż zgodnie z prawem natury plus i minus dają minus, on skreślał znak odejmowania, tak że pozostawał tylko plus. Mojego ojca tego rodzaju prawidła nie obowiązywały. Z wyjątkiem ostatnich wspólnie spędzonych tygodni prawie zawsze był
wesołym duchem, tanecznie kroczącym przez życie, koncentrującym się na dobrych wiadomościach. Te złe nigdy nie trafiały do jego przewodów słuchowych, jak gdyby posiadał szczególny filtr szczęścia, niedopuszczający smutku do jego myśli. Miał też inne strony. Bywały momenty, kiedy ucieleśniał niewzruszone opanowanie niczym wykuty w kamieniu posąg. Pogrążony w zamyśleniu oddychał spokojnie, a spojrzenie miał głębsze niż ocean. I był pełen miłości. Jego ciepła ręka zawsze głaskała mnie po włosach i policzkach, a gdy coś tłumaczył, w jego głosie brzmiała zachęcająca do działania nieskończona cierpliwość. Jak w momencie, gdy kazał mi iść do domu, ponieważ właśnie podjął decyzję, że będzie świętował z ludźmi, których nie zna. A więc poszedłem do domu i pomogłem matce kroić warzywa i myć sałatę. Dom, do którego się właśnie wprowadziliśmy, musiał być bardzo stary. Schody miały wgniecenia wielkie jak pięść i skrzypiały przy każdym kroku. Czuć było zapach mokrego drewna i zgnilizny. Na klatce schodowej tapeta się wybrzuszała. Na dawnej bieli widniały ciemne plamy, przypominające chmury. W oprawce tkwiła goła przepalona żarówka. Dla mnie pachniało nowością. W kątach naszego mieszkania stały jeszcze kartony, a zapach świeżo pomalowanych ścian przenikał pokoje niczym wesoła melodia. Wszystko lśniło czystością. Duża część szafek była już skręcona; wokoło leżały jeszcze pojedyncze śrubki i narzędzia: wiertarka, młotek, śrubokręt, przedłużacz, drewniane czopy, wszystko wymieszane. Garnki, patelnie i sztućce znalazły już swoje miejsce w kuchni. Nawet je przed schowaniem do szafek wypolerowaliśmy. Płyta kuchenna też lśniła. Jeszcze nigdy nie mieliśmy takiego dużego, pięknego mieszkania. Czułem się jak w zaczarowanym pałacu, nieco zmurszałym z powodu upływu czasu, ale świadczącym bezspornie o dawnym blasku. Brakowało jeszcze tylko jasnych zasłonek, kilku kwiatków i zdjęć powieszonych na ścianach, przedstawiających moich rodziców, moją siostrę i mnie. Wyobrażałem sobie, jak niedługo zawisną obok telewizora, a jedno – powiększone – obok drzwi do pokoju dziennego, żeby je było widać z miejsca w korytarzu, w którym teraz ja stoję. Zerknąłem do pokoju dziennego. Przed telewizorem siedział Hakim. Na ekranie nic nie było w tej chwili widać, tylko biel i szum. Zobaczył mnie i podniósł rękę na przywitanie. Hakim był najlepszym przyjacielem ojca. Znałem go od wieków i lubiłem jego specyficzny sposób bycia. Koszulę miał
zawsze pomiętą, włosy sterczały mu na wszystkie strony, co sprawiało, że wyglądał jak roztargniony naukowiec, którego chciałoby się uczesać. Jego ciekawskie oczy wędrowały w oczodołach jak wystraszone. Przypominał surykatkę, tyle że był od niej grubszy. Hakim należał do najukochańszych osób, jakie kiedykolwiek spotkałem. Zawsze miał otwarte ucho i życzliwą radę albo dowcip na podorędziu. Wszystkie te jego cechy zdominowały moją pamięć o nim – mimo tego wszystkiego, co przez całe lata taił przede mną. Już w naszym starym mieszkaniu codziennie bywał u nas wraz z Jasmin, swoją córką. A gdy przeprowadziliśmy się tu, do tego domu, oni zamieszkali bezpośrednio pod nami. Oboje byli niemal członkami naszej rodziny. Gdy nieco później wyszedłem z mamą przed budynek, niosąc sałatkę i pitę, w powietrzu czuć było zapach mięsa z grilla. Na małym kawałku trawnika siedziało w kręgu kilku wąsatych mężczyzn. Palili fajkę wodną. Zapach tytoniu – jabłko lub figa, nie pamiętam już dokładnie – był przyjemny, ale zakręciło mi się od niego w głowie. Dwóch mężczyzn grało w warcaby. Ktoś wystawił na podwórko trzy stoliki ogrodowe z ławkami. Kilka kobiet rozłożyło na nich tekturowe talerze i sztućce z plastiku. Dzieci bawiły się przed szopą i raz za razem ktoś wołał, żeby nie wybiegały na ulicę. W sumie pod domem zgromadziło się chyba dwadzieścia kilka przyjaźnie nastawionych obcych osób. Stopniowo dochodzili kolejni ludzie mieszkający przy naszej ulicy. Kilku mężczyzn trzymało na rękach dzieci, kobiety miały na sobie suknie długie do kostek i znosiły jedzenie w olbrzymich naczyniach. Trzeba wiedzieć jedną rzecz o moim ojcu. Przez te wszystkie lata byłem naocznym świadkiem, że nikt nigdy nie odmawiał jego zaproszeniom. Nawet wtedy, gdy goście byli zupełnie obcymi osobami. Było gorące letnie popołudnie 1992 roku, dzień naszej przeprowadzki. Dobrze pamiętam. Zostawiliśmy za sobą maleńkie mieszkanko socjalne na obrzeżach miasta, w którym nigdy nie czuliśmy się tak naprawdę jak w domu. Wreszcie znaleźliśmy swoje miejsce. W centrum miasta. Teraz mieliśmy piękne, duże lokum, a ojciec przykręcał antenę satelitarną na dachu, która odtąd miała być skierowana na trajektorie krążących wraz z nami satelitów. Wszystko było w porządku. – A ty nie zejdziesz tu do nas?! – mama zawołała do niego. – Nie zejdę, póki nie będzie działać – odpowiedział ojciec i z rąk Khalila wziął klucz płaski. Mężczyźni wokół mnie skinęli przyjaźnie głową, pozdrawiając matkę.
– Ahlan wa sahlan – powiedzieli. Serdecznie witamy. Jeden z mężczyzn poklepał mnie po ramieniu. – Jak masz na imię, chłopcze? – Samir. – Podaj mi to, Samirze – powiedział z uśmiechem i wziął mi z ręki miskę z sałatką. Wtedy usłyszeliśmy arabską muzykę dobiegającą z naszego mieszkania. Kilka sekund później w oknie pojawiła się głowa Hakima. Miał rozpromienione policzki. – Działa! – Jesteś pewien, że to nie tenis? – zapytał z góry ojciec. – Muzyka! – zawołał Hakim. – Rotana TV! – Muzyka! – zawołał jeszcze jakiś mężczyzna i zerwał się na nogi. Nim się zorientowałem, obcy człowiek złapał mnie za ręce i tańczył ze mną w kółko. Przeskakiwał z jednej nogi na drugą, śmiał się i kręcił jak karuzela na jarmarku. – Głośniej, Hakim! – zawołał ojciec z dachu, a jego stary przyjaciel zniknął w oknie i chwilkę później z naszego mieszkania na ulicę dobiegała tętniąca arabska muzyka. Bębenek, tamburyn, cytra, skrzypce, lutnia i flet mieszały się, tworząc dźwięki jak z Baśni z tysiąca i jednej nocy, a wtórował im kobiecy śpiew. Ludzie zaczęli tańczyć i klaskali rytmicznie w dłonie, dzieci kręciły się nieporadnie, mężczyźni je podnosili, wirowali wraz z nimi, a kobiety wydawały z siebie przenikliwe i śpiewne tony radości. Potem wszyscy uformowali szereg, chwycili się za ramiona i przytupując, zatańczyli dabkę. To było szaleństwo. To było jak sen. W tym momencie nic nie świadczyło o tym, że żyjemy w Niemczech. To, co działo się tutaj, mogło być sceną rozgrywającą się na uliczce w Zahli, ojczystym mieście ojca, położonym w górach Liban. Zahla, ośrodek wina i poezji. Pisarzy i poetów. Wokół nas byli tylko Libańczycy, którzy mówili, jedli i świętowali jak Libańczycy. Wtedy ojciec wyszedł z domu. Utykał, jak zawsze po wysiłku fizycznym. Ale się śmiał i tańczył drobnymi i szybkimi krokami, pogwizdując do muzyki i prowadząc z sobą Hakima i młodego Khalila. Tańczący zrobili mu przejście, poklepywali go po ramionach, obejmowali i pozdrawiali słowami: – Ahlan wa sahlan. Spojrzałem na siostrę. Przywarła do nogi naszej mamy i okrągłymi ze
zdziwienia oczami przyglądała się tym ludziom traktującym nas jak starych przyjaciół, jak rodzinę, która mieszka tu już od dawna i którą dobrze znają. W końcu znalazłem się w łóżku. Leżałem zmęczony i najedzony. Gwar głosów i dźwięki pieśni wciąż jeszcze brzmiały mi w uszach. Raz za razem pod zamkniętymi powiekami pojawiały mi się sceny z minionego dnia. Pełne misy z liśćmi winorośli, oliwkami, humusem, sałatką fatusz, grillowane mięso, migdały, pierogi, pita. Anyż gwiaździsty, sezam, szafran. Rodziny. Kobiety, które wycierały buzie dzieciom wiercącym się na ich kolanach. Mężczyźni, którzy paląc fajkę wodną, gładzili się palcami po wąsach, śmiali się i rozmawiali, jakby nasza ulica była oddzielnym światem, należącym wyłącznie do nich. Hakim, który opowiadał dowcipy. Jasmin, dwa lata starsza ode mnie, siedziała nieco z boku, z kartką i pisakiem, i rysowała, a jej długie czarne loki raz za razem opadały na twarz. Wciąż nagłym ruchem odrzucała je z czoła na bok albo zdmuchiwała. Gdy ktoś spoglądał w jej kierunku, machała do niego. Mama z zamyślonym uśmiechem. Moja radość. Uczucie, że jesteśmy u celu. To było nasze miejsce na świecie, nasz dom. Tu ludzie sobie wzajemnie pomagali. Tutaj niepotrzebny był kompas, bo i tak wszystkie anteny skierowane były pod kątem dwudziestu sześciu stopni na wschód. I wśród tego wszystkiego uwielbiający uroczystości ojciec, który kulejąc, krążył wokół nowych przyjaciół jak satelita. ===YlpjVWdVZld4SXxIeUh8T3ZOfFMecR92HXxcHnsfcRBiEXob
2 Kilka dni później siedzieliśmy obaj nad jeziorem i oddychaliśmy głęboko. Górski łańcuch na drugim brzegu wyglądał jak zapis niespokojnego rytmu serca – wychylenia sięgały aż po chmury. Ale my byliśmy spokojni. Wspólny czas ojca i syna. Dzień dla nas. Na brzegu jodły w gęstych sukniach z igieł sprawiały wrażenie tak głęboko ukorzenionych, że nic nie mogło nimi zachwiać. My dwaj, przed nami w trawie dwadzieścia kilka orzechów włoskich, w dłoni ostry kamień. – Uważaj, żebyś nie uszkodził zanadto łupiny – powiedział ojciec. – Najlepiej, jak obie połówki pozostaną całe. Nie wiedziałem, co chce zrobić, ale nie to było dla mnie ważne. Cieszyłem się, że jesteśmy razem. Dni mijały błyskawicznie. Pudła kartonowe z przeprowadzki leżały już poskładane w piwnicy, nasze szafki zostały posprzątane, ulotnił się zapach świeżej farby. Teraz w pokoju dziennym pachniało praniem. A jeśli nie wisiało w nim pranie, to pachniało moimi rodzicami, którzy spędzali tam dużo czasu. W kuchni czuć było na zmianę płyn do naczyń, przyprawy albo mąkę, którą mama sypała na rozwałkowane ciasto, gdy piekła pitę. W łazience unosiła się woń mydła, cytrusowego środka czyszczącego, szamponu albo mokrych ręczników, często wszystkiego naraz. Pachniało prawdziwym domem. A w korytarzu noszonym obuwiem. Ale to nieważne. To świadczyło, że ktoś tu mieszka. Ktoś, kto często wychodzi, a potem wraca, odstawia buty i kieruje się w głąb domu, żeby chłonąć zapachy rodziny. Dokoła nas: inne rodziny. Zawsze gdy szedłem na ulicę, ktoś machał do mnie przyjaźnie albo skłaniał głowę. Na skraju ulicy siedzieli przy składanych stolikach mężczyźni z wąsami i czapkami z daszkiem, grali w warcaby albo młynek, jedli pistacje i wydmuchiwali na naszą dzielnicę obłoczki dymu z sziszy. Czułem się swojsko. Rozbijaliśmy orzechy ostrymi kamieniami i próbowaliśmy nie uszkodzić łupin. Było ciepłe popołudnie późnego lata. Nieliczne chmury tworzyły na niebie fantazyjne, groteskowe kształty, cichy wiatr szeptał tajemnice znad
wody. Nad nami krążyły dwie ważki. Ojciec zauważył, że wciąż spoglądam w kierunku jodeł rosnących na brzegu. – Niestety, to nie są cedry. Cedry. Sama nazwa wyzwalała we mnie marzenia. – Podobają ci się mimo to? – Mhm. – W takim razie pokochałbyś cedry. Nie ma piękniejszych drzew. – Wiem – wyszeptałem. Żadnych jeszcze nie widziałem. Gryzło mnie to. Tak chciałem móc zabrać głos, gdy mężczyźni siedzieli i wspominali. – Wiesz, dlaczego cedr jest na naszej fladze? – zapytał ojciec. – Bo nie ma piękniejszego drzewa? Moja odpowiedź go rozbawiła. – Bo nie ma silniejszego drzewa. Jest królem wśród roślin. – Dlaczego? – Tak nazwali go Fenicjanie. – Zawsze, kiedy mówił o Libanie, w jego głosie brzmiała ukryta nostalgia, jak gdyby wspominał ukochaną, za którą bardzo tęsknił. – Budowali z niego statki. Dzięki nim stali się potężnymi kupcami. Egipcjanie używali naszych cedrów, żeby ich olejem balsamować zmarłych. A król Salomon zbudował z cedrów swoją świątynię w Jerozolimie. Wyobraź sobie: nasze cedry na Syjonie, w Dolinie Królów i koło piramid… Wyobrażałem sobie wszystko, co ojciec opowiadał. Wyobrażałem to sobie plastycznie i w cudownych barwach. Tak jak siedmiolatek wyobraża sobie opowieści ojca, gdy ten mówi z namiętnością i oddaniem. Ojciec wielokrotnie opowiadał o cudownych gajach cedrowych w Libanie. W dzieciństwie i za młodych lat z pewnością często bywał w górach Szuf. Przesiadywał tam w cieniu liczących setki lat olbrzymich drzew i wdychał odurzający, uspokajający zapach bezpiecznej przyszłości. Oparty o pień, pod osłoną gęstego iglastego dachu, spoglądał poprzez rzadko zasiedlone wysokogórskie doliny w kierunku wybrzeża. Przyglądał się migoczącemu Bejrutowi nad zatoką i srebrzyście błyszczącemu Morzu Śródziemnemu. Gdy byłem starszy, często tak go sobie wyobrażałem. I często mylnie traktowałem ów wyimaginowany obraz jako symbol szczęśliwego dzieciństwa. Ojciec wyciągnął z kieszeni koszuli kilka wykałaczek. Z materiałowego
woreczka wyjął czerwoną krepinę. Oderwał jej kawałek i wcisnął mi do ręki. – To będą powiewające flagi – powiedział i zaczął rwać papier na małe podłużne kawałki. Cierpliwie przyklejaliśmy skrawki do wykałaczek i umieszczaliśmy je w nieuszkodzonych połówkach orzechowych łupin. W końcu spojrzeliśmy przed siebie na trawę, gdzie między naszymi nogami leżało mnóstwo małych łódeczek. Cała flota wyposażona w czerwone flagi, gotowa, żeby wyruszyć w morze. – Chodź! – Wstał i podeszliśmy do wody, która łagodnie uderzała o brzeg. W malachitowozielonym jeziorze odbijały się słońce i łańcuch górski. Przez chwilę staliśmy tak po prostu ze stateczkami w dłoniach i równo razem oddychaliśmy. – Gdyby cedr potrafił mówić, opowiedziałby nam historie, jakich nigdy nie zapomnimy. – Jakie historie? – zapytałem. – Na pewno wiele wesołych. Ale też wiele smutnych. Historie z jego życia. Opowieści o ludziach, którzy przechodzili obok albo odpoczywali w jego cieniu. – O tobie też? – O mnie też. Spróbuj. Wyobraź sobie. Z jodłami. Staliśmy na brzegu, a ja wyobrażałem sobie, jak wiatr prześlizguje się między igłami, powoduje szelest, który jest szeptem jodeł opowiadających historie ze swego życia. Chciałem, żeby kiedyś wspomniały, jak staliśmy tu na brzegu i wyobrażaliśmy sobie, co by o nas powiedziały. Jako chłopiec odczuwałem ogromne pragnienie, żeby zobaczyć Liban. Byłem bardzo ciekaw nieznanego piękna, o którym krążyły legendy. Ojciec mówił o swojej ojczyźnie z takim zachwytem, że mnie nim zaraził. Liban, z którym dorastałem, był jego interpretacją. Ideą najpiękniejszego kraju na świecie, ze starymi i tajemniczymi miastami, usytuowanymi jedno za drugim wzdłuż kamienistego wybrzeża, których kolorowe porty otwierają się na morze. Z licznymi krętymi przełęczami w głębi lądu, po których bokach rozciągają się nadrzeczne doliny i idealne tereny na słynne w świecie winnice. A dalej, na wyżej położonych, chłodniejszych obszarach z gęstymi lasami cedrowymi otoczonymi górami Liban, których pokryte śniegiem wierzchołki widać latem nawet z samego dołu, z nadmuchiwanego materaca unoszącego się na morzu. Staliśmy nad jeziorem, wdychaliśmy to samo powietrze i obaj
odczuwaliśmy tę samą tęsknotę. Oprócz wzajemnej miłości nie ma między ludźmi, jak sądzę, silniejszej więzi od współodczuwanej tęsknoty. – Co powiedziałby cedr, który jest na naszej fladze? – zapytałem. Ojciec uśmiechnął się przelotnie. Czułem, jak zbiera słowa, jak formułuje odpowiedź. Ale nagle zacisnął tylko wargi. Puściliśmy stateczki na wodę. Tylko kilka z nich zgubiło po paru metrach swoje chorągiewki, większość dzierżyła je dumnie. I tak staliśmy. Ojciec objął mnie ramieniem. – Jak Fenicjanie – powiedział. Spodobało mi się to. Ja, Samir, fenicjański kapitan statku z łupinki orzecha. – Niech płyną przez tysiąc lat! – I niech wrócą z opowieściami o bohaterach! – roześmiał się ojciec. Często wspominałem ten dzień. Wiem, że wtedy, późnym latem 1992 roku, chciał mi zrobić przyjemność, a ja naprawdę miałem dużą frajdę. Ani jeden statek nie zatonął. Kilkoma groźnie bujnęło, ale żaden się nie przewrócił. Staliśmy tam długo, aż w końcu ledwo było widać ostatnią łupinkę. Stanowiła tylko maleńki punkcik. Pamiętam, jaki byłem dumny. Ale pamiętam też, że jego ramię na moim barku stawało się coraz cięższe. Jego oddech coraz głębszy, a jego spojrzenie coraz bardziej nieprzytomne. Jak gdyby nie patrzył na statki, lecz na jakiś punkt w oddali. Pamiętam to dokładnie, dlatego że był to jeden z ostatnich dni, które spędziliśmy razem. ===YlpjVWdVZld4SXxIeUh8T3ZOfFMecR92HXxcHnsfcRBiEXob
3 W tym samym czasie w Libanie tworzyła się historia. Bejrut, kiedyś błyszczący i piękny, przetarł sobie zniszczone oblicze i chwiejnie zaczął wstawać z ruin. Miasto sprawdziło swój puls. W jego dzielnicach ludzie otrzepywali sobie kurz z ubrań i zmęczeni podnosili głowy. Wojna minęła. Milicjanci znów stawali się obywatelami, odkładali na bok broń, a zamiast niej brali do ręki łopatę. Dziury po kulach szpachlowano, fasady domów bielono wapnem, spalone wraki samochodów usuwano. Sprzątano ruiny, dym się rozszedł. Zniknęły z ulic szerokie prześcieradła przesłaniające widok, bo nie było już strzelających z ukrycia. Kobiety i dzieci zgarniały kawałki gruzu z balkonów, zdejmowały deski z okien, ojcowie z piwnic służących za schrony wyciągali materace i przenosili je z powrotem do mieszkań. Krótko: Libańczycy robili to, co zawsze. Robili to dalej. Nocami, gdy blask księżyca oświetlał świeżo odnowione fasady, a morze rzucało na miasto refleksy, na ulicach i w zaułkach słychać było stukot wojskowych butów. I nie tylko tam. Także na obrzeżach – w slumsach, w okolicznych wsiach i innych miastach nad morzem i w górach. Od północnego Trypolisu po południowy Tyr, wszędzie w kraju słychać było ten stukot. Liban zaprosił na bal, a Bejrut chciał zostać królową tego balu. Ale wodzirejami byli syryjscy żołnierze. A gdy znów robiło się jasno, odsłaniał się widok na prowizorycznie zamaskowane rany miasta. Wszędzie na ścianach domów można było ujrzeć efekty pracy mężczyzn w stukoczących butach. We wczesnych godzinach porannych ludzie przystawali na ulicach i spoglądali w górę, na ściany, gdzie na plakatach wisiała twarz syryjskiego prezydenta, Hafiza al-Asada, uczesanego z nienagannym przedziałkiem i spoglądającego w dół. Nie pozostawiało to wątpliwości, było dla wszystkich jasne i zrozumiałe, że w Libanie rządzą Syryjczycy. I że przypilnują, by tańczono tak, jak oni zagrają. Zbliżały się wybory do parlamentu. Pierwsze od zakończenia wojny. Pierwsze od dwudziestu lat. W Libanie obowiązuje parytet wyznań. Zgodnie z nim każda wspólnota religijna jest reprezentowana w parlamencie przez określoną liczbę posłów.
Coś szczególnego. W kraju, w którym przez piętnaście lat wszystkie grupy religijne nawzajem się wyrzynały, miała odtąd toczyć się walka nie przy użyciu broni, lecz na słowa. A te same grupy religijne, które urządzały w przestrzeni miejskiej potyczki, miały teraz siedzieć w parlamencie naprzeciwko siebie, jakby nic się nie stało. Amnestia generalna. Zamknąć kronikę zdarzeń i patrzeć przed siebie. Podczas tych niespokojnych tygodni w Bejrucie nadal trwał chaos, tyle że nie rozbrzmiewały w nim teraz strzały i eksplozje, lecz dzikie pokrzykiwania osób rozdających ulotki. Całe grupki uzbrojone niczym oddziały do zadań specjalnych w pędzle i klej pokrywały ściany plakatami. W gęstym ruchu ulicznym zatrzymywano kierowców, wciskano im ulotki. Na kartkach można było przeczytać: „Jestem waszym człowiekiem – na dobre i na złe czasy” albo: „To jest mój syn, wybierzcie go”. Nie było za to żadnych konkretnych obietnic. Ludzie zabierali te ulotki do domów. Wielu wrzucało je tam do śmieci, czując niesmak z powodu tego absurdalnego teatru. Inni zakładali swoje najlepsze ubrania i szli uroczyście do urn, żeby zrobić krok w kierunku przyszłości. Nie było walki wyborczej, nie szarżowano przekonującymi argumentami ani planami odbudowy. Bo i po co? Już Damaszek zadbał, żeby większości kandydatów przypadły odpowiednie okręgi wyborcze. W tym kraju ponad połowa ludzi przez całe swoje życie doświadczała jedynie huku bomb i terkotu strzałów. Syryjczycy przybyli tu w 1976 roku, by objąć Liban protektoratem, po czym zostali i przeprowadzili wybory, mając do dyspozycji czterdzieści tysięcy żołnierzy. W owych dniach chyba nikt nie wierzył, że opuszczą Liban pod koniec roku, jak deklarowali. Zanadto przychylny był im parlament, który wyłonił się z tych wyborów. Bejrut założył swą najpiękniejszą suknię i tańczył. W hotelach przy bulwarze Corniche znowu odbywały się huczne wesela. Makijaż się trzymał. Nowy beton spajał zrujnowane fasady domów, sprawiał, że wydawały się stabilne. Kamery arabskich i zachodnich mediów otwierały przesłony i rejestrowały zdarzenia. Na ekranach telewizorów w Niemczech można było zobaczyć kraj, który wprawdzie jeszcze lekko utyka, ale już chodzi bez kul. I może nawet jest na najlepszej drodze, by rozkwitnąć dawną urodą. A po wyborach: wiele uścisków rąk i rozradowanych zwycięzców. Nikt jednak nie zdjął plakatów ze ścian. Hafiz al-Asad dalej się uśmiechał, spoglądając z góry na Bejrut.